Opinia 1
Na początek miałbym do Państwa ogromną prośbę. Choć na chwilę zapomnijcie wszystko to, co do tej pory słyszeliście i z czym kojarzy Wam się Yamaha. No może poza instrumentami muzycznymi, silnikami do łodzi motorowych i … motocyklami, bo prostu są świetne i tyle. Zapomnieliście, osiągnęliście głębokie stadium pomroczności jasnej porównywalne do kompletnej niewiedzy kardynała Dziwisza podczas ostatniego wywiadu z red. Kraśko? Jeśli tak, to … wyobraźcie sobie, że któregoś pięknego dnia, ni stąd ni zowąd, owa nikomu nieznana na rynku zaawansowanego Hi-Fi i High-Endu Yamaha, wypuszcza super-integrę, którą niejako z automatu można stawiać w szranki z tak poważnymi graczami z Kraju Kwitnącej Wiśni jak Accuphase, czy Luxman. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że właśnie coś takiego stało się faktem. Szok, niedowierzanie i kpiące uśmieszki? Proszę się nie krępować, tylko, żeby potem nie było, że nie mówiłem, żeby posłuchać i samemu się przekonać a nie patrzeć na ww. markę przez pryzmat jej budżetowych dokonań. Krótko mówiąc w ramach niniejszej epistoły zajmiemy się swoistym powrotem Yamahy do high-endowego stolika pod postacią topowego wzmacniacza zintegrowanego o jakże wpadającym w ucho firmowym oznaczeniu A-S3200.
Wykonany z grubego płata szczotkowanego aluminium front od razu przywodzi na myśl bądź to klasyki z lat 70-ych ubiegłego tysiąclecia, bądź wspomnianą we wstępniaku szanowną konkurencję. Dzieje się to oczywiście za sprawą centralnie umieszczonego okna chroniącego oblane szampańsko – zieloną (coś w stylu orzeźwiającego vinho verde) wychyłowe wskaźniki zwane potocznie „wycieraczkami”. Tuż pod owym prostokątnym bulajem w równym rządku ustawiono włącznik główny, gniazdo słuchawkowe 6,3mm z czteropozycyjną (−6 dB, 0 dB, +6 dB, +12 dB) regulacją wzmocnienia, selektor wyjść głośnikowych, przełącznik odpowiedzialny za pracę i iluminację wskaźników, trzy regulatory barwy (bas, wysokie) i balansu , gałkę selektora wejść, przełącznik obciążenia wejścia phono (MM/MC) i hebelek wyciszenia. Wyliczankę zamyka okupująca prawą flankę masywna gałka regulacji głośności. Ekskluzywność i vice – topowość (wyżej jest już tylko zestaw dzielony C-5000 & M-5000) podkreślają pokryte lakierem fortepianowym kruczoczarne boki oraz zaskakująco masywna – 6 mm (!!!) grubości aluminiowa płyta górna. To jednak dopiero wstęp do tego, co czeka na nas „na zakrystii”.
Rzut oka na ścianę tylną i … O Mamusiu! Widok terminali głośnikowych wywołuje uśmiech zadowolenia u potencjalnego nabywcy i stan głębokiej konsternacji u zdecydowanie bardziej utytułowanej konkurencji. Nie ma bowiem co owijać w bawełnę, gdyż daleko nie szukając zarówno Luxman L-509X, jak i Accuphase E-800 prezentują się pod tym względem zaskakująco „skromnie”, że tak to ujmę dyplomatycznie. Tymczasem podwójne, wycięte z jubilerską precyzją masywne terminale w 3200 wyglądają jakby Japończycy na czas ich projektowania i uwzględniania w kosztorysie wysłali całą księgowość na kwarantannę bez dostępu do sieci korporacyjnej. Nie dość, że duże, to jeszcze nader sensownie wyprofilowane, dzięki czemu nawet dokręcanie uzbrojonych w szerokie widły przewodów nie stanowi najmniejszego problemu.
Złotem ociekają również pozostałe przyłącza, lecz warto zwrócić uwagę na fakt, że choć A-S3200 jest konstrukcją w pełni zbalansowaną, to jej konstruktorzy użytkownikom końcowym zaoferowali jedynie dwie pary wejść XLR i pięć niezbalansowanych (w tym dedykowane gramofonom uzbrojonym we wkładki MM/MC). Powód takiego postępowania wydaje się oczywisty – zbalansowanych źródeł większość z audiofilów ma z reguły jedno, bądź właśnie dwa i taki asortyment interfejsów w zupełności 99,9% nabywców usatysfakcjonuje a jak ktoś będzie kręcił nosem zawsze może spróbować swych sił z Boulderem 862, gdzie nijakich gniazd RCA się nie uświadczy. Wracając jednak do naszego bohatera nie sposób pominąć obecności pętli magnetofonowej, oraz wyjścia z przedwzmacniacza i wejścia na końcówkę. Do tego dochodzą dedykowane XLR-om przełączniki fazy i wzmocnienia (możliwość obniżenia sygnału o 6dB, które świetnie sprawdziły się przy połączeniu z moim Ayonem). Z niezobowiązujących dodatków warto wspomnieć o hebelkowym dezaktywatorze proekologicznej funkcji auto-standby (sami musicie Państwo wybrać, czy liczy się dla Was, przynajmniej w czasie początkowej fazy wygrzewania dźwięk, czy ocieplenie klimatu), wejście triggera, przelotka dla zewnętrznego pilota i serwisowy port micro USB. Jak to w większości japońskich urządzeń gniazdo zasilające IEC jest dwu a nie trzy-pinowe.
Co do trzewi, to nie ma się co zbytnio rozpisywać, gdyż sam producent był na tyle miły, że udostępnił szczegółowe zdjęcia poszczególnych elementów na swojej stronie, więc nie będziemy się z nim dublować. O w pełni zbalansowanej topologii wspomniałem, więc ze swojej strony tylko dodam, iż w dysponującej 100W na kanał przy 8 Ω, pracującej w klasie AB z MOSFET-ami na wyjściu 3200 zadbano o maksymalną sztywność konstrukcji w ramach idei Mechanical Ground Concept. Otóż potraktowane z niezwykłą atencją zasilanie pod postacią masywnego 623 VA toroidu, jak i baterii czterech 22 000 μF kondensatorów przekręcono bezpośrednio do ramy. Ów szkielet jest również nośnikiem ukrytych wewnątrz korpusu gęsto użebrowanych radiatorów. No i deser, czyli cztery srebrzone, mosiężne, antywibracyjne stopki na jakich posadowiono A-S3200, które początkowo zaprojektowano dla topowego duetu C/M 5000 a dzięki wspaniałomyślności ich twórców trafiły również do tytułowej integry.
Wraz ze wzmacniaczem dostarczany jest systemowy pilot zdalnego sterowania, który nieco odstaje i to nie tylko klasą, lecz również kolorem od jednostki głównej. Nie wiedzieć bowiem czemu Yamaha, niezależnie od umaszczenia swojej topowej integry, zdecydowała o produkcji owych sterowników wyłącznie w srebrnej wersji. O ile zatem posiadacze srebrnych egzemplarzy nie będą widzieli żadnego problemu, o tyle Ci, którzy wybrali ponadczasową czerń mogą poczuć lekki dysonans natury estetycznej. Pomijając powyższy fakt uczciwie trzeba stwierdzić, iż sam „leniuch” działa jak należy, ergonomia jego obsługi stoi na wysokim poziomie a, że składa się głównie z plastiku, to już zupełnie inna bajka i okazja do rozszerzenia przez Yamahę swojego portfolio o oferowane opcjonalnie nieco bardziej ekskluzywne akcesorium.
A jak gra tytułowa Yamaha? Mówiąc wprost i w telegraficznym skrócie … dokładnie tak jak wygląda – dystyngowanie, elegancko i potężnie. Oczywiście aby dojść do powyższych wniosków należy uzbroić się w odrobinę cierpliwości i pozwolić Yamasze przez przynajmniej tydzień nawet nie tyle postać pod prądem, stąd wzmianka o przynajmniej chwilowej dezaktywacji trybu auto stand-by, co być intensywnie eksploatowaną. Wyjęta prosto z kartonu, A-S3200 gra bowiem może i miło, jednak nieco zbyt asekuracyjnie i zbyt miękko, jednak wraz z upływem czasu dokonuje się w niej wielce pożądana transformacja z co prawda uroczego, jednak nieco ospałego misia, w budzącą respekt czarną panterę. Proszę wybaczyć powyższe metafory, jednak umaszczenie i walory brzmieniowe dzisiejszej bohaterki w dość naturalny sposób wywołują takie a nie inne, mam cichą nadzieję, że dość czytelne, skojarzenia.
Co ciekawe, aby poczuć na własnej skórze potencjał drzemiący w naszej dzisiejszej bohaterce wcale nie musiałem jakoś specjalnie jej nadskakiwać i dobierać pod jej widzimisię odpowiedni repertuar. Okazało się bowiem, że Yamaha łyka nad wyraz urozmaiconą muzyczną strawę niczym młody pelikan szprotki. Począwszy od rozmarzonego na „Ballads & Blues 1982-1994” Gary’ego Moore’a, poprzez gorący, pulsujący syntetycznym rytmem i zmysłowym głosem Malii „Convergence”, na surowych brzmieniach chińskich perkusjonaliów Hok-man Yima na „Master of Chinese Percussion” skończywszy, zawsze było coś, co złapało za ucho, przykuło uwagę i nie pozwalało odejść dopóty nie wybrzmiały ostatnie nuty konkretnego albumu. U Moore’a był to niezwykle sugestywnie dosaturowany przełom średnicy i dołu gitary nieodżałowanego mistrza, u Malii i Blanka namacalność i soczystość wokalu okraszona syntetycznym sosem, za to Hok-man Yim zaserwował nam prawdziwą podróż w czasie i niezwykłą równowagę pomiędzy jazgotliwością blaszanych przeszkadzajek a głębokim basem wielkich bębnów. Za każdym razem Yamaha z niezwykłą łatwością i naturalnym niewymuszeniem wyłuskiwała temat przewodni, solową partię, czy niuans, który „robił klimat” i po prostu podawała go na złotej tacy cały czas mając baczenie na iście zjawiskową homogeniczność przekazu.
Czy jest to granie analityczne i neutralne? Absolutnie nie, jednak jeśli na muzykę patrzymy jako na dzieło – misterną układankę a nie przypadkowy zbiór pojedynczych dźwięków bez najmniejszych wątpliwości uznamy A-S3200 za świetny przykład urządzenia niezwykle rozdzielczego a przy tym naturalnego. Niby różnice pomiędzy analitycznością a rozdzielczością i neutralnością a naturalnością są pozornie li tylko kosmetyczne, jednak w audio stanowią swoisty, fundamentalny dogmat dzielący złotouchą brać na poszukiwaczy bezwzględnej prawdy i miłośników koherencji oraz harmonii, czyli idąc na skróty i stosując dalece posunięte uproszczenia na audiofilów i melomanów.
Proszę jednak nie podejrzewać, że Yamaha gra wszystko „ładnie” i na „jedno kopyto”, gdyż pod żadnym pozorem tego nie robi. Warto bowiem rozgraniczyć ideę iście prosektoryjnej antyseptyczności od szeroko rozumianej muzykalności, która sama w sobie bynajmniej uśrednieniem nie jest i być pod żadnym pozorem nie powinna. Dlatego też świetna realizacja „Convergence” w sposób elegancki, acz stanowczy pokazała miejsce w szeregu „Keeper of the Seven Keys” Helloween, której nadal, pomimo ogromnego sentymentu, jaką ją darzę słuchało się po prostu z bólem. I nie, to wcale nie chodzi, że tu mamy wysmakowaną elektronikę podlaną soulem, która zawsze wypadnie lepiej od ostrego łojenia, bo zarówno utrzymany w podobnych klimatach, raptem trzy lata młodszy „Rust In Peace” Megadeth, o reprezentującym już półmetek pierwszej dekady XXI w. „The Funeral Album” Sentenced nie wspominając, wgniatały w fotel tak dynamiką, jak i skalą reprodukowanych dźwięków. Warto również podkreślić, że dla Yamahy nigdy, a przynajmniej mi się nie udało takich poziomów osiągnąć, nie było za głośno, za ciężko, czy też za szybko. Utrzymując tonację po ciemniejszej stronie mocy i kreśląc kontury nieco grubszą niż mój dyżurny Bryston kreską pilnowała timingu, z uwagą i biegłością operowała nawet najbardziej zagmatwanymi aranżacjami i co najważniejsze dawała praktycznie nieograniczony wgląd w dalsze plany. Gitarowe riffy wściekle szarpały moje synapsy, podwójna stopa co i rusz przypuszczała atak na trzewia a wokaliści uparcie próbowali zamienić ostatki powietrza w swych płucach w niemalże zwierzęcy ryk. Czuć było energię, drive i spontaniczność, jednak ani razu nie przekroczona została cienka czerwona linia, za którą rozpoczyna się ofensywność. Oczywiste były też różnice pomiędzy poczynaniami samotnego i purystycznego Hok-man Yima a zrealizowanym ze zdecydowanie większym rozmachem, choć niewątpliwie utrzymanym w podobnym klimacie „TaTaKu Best of Kodo II 1994-1999” , na którym japońscy bębniarze uzyskiwali zdecydowanie głębsze i bogatsze w wybrzmienia – bardziej zróżnicowane, dźwięki. Yamaha potrafiła również zaakcentować inny sposób prezentacji, głębi sceny, czy też aury otaczającej poszczególne instrumenty, dzięki czemu pomimo dość pozornej monotonni cały czas coś się na scenie działo. To nie był statyczny kadr z podkładem muzycznym w stylu grającej pocztówki z wbudowaną pozytywką, tylko wielowymiarowy i iście holograficzny spektakl rozgrywający się na dalece wykrzaczającym poza obrys kolumn planie.
Na koniec pozwolę sobie jeszcze na kilka uwag natury użytkowej. Po pierwsze warto wziąć sobie do serca zbalansowaną konstrukcję A-S3200 i o ile tylko dysponujemy źródłem wyposażonym w XLR to w pierwszej kolejności powinniśmy zrobić z nich użytek. Zyskamy dzięki temu nie tylko na rozdzielczości, ale i swobodzie prezentacji a przy okazji, jeśli użyjemy obniżenia wzmocnienia o ww. 6dB, to dodatkowo będziemy mogli Yamahę bardziej „podkręcić”, przez co zacznie ona pracować bliżej środka skali, a to z kolei pozwoli jej złapać przysłowiowy wiatr w żagle i swobodniej operować tak mikro, jak i makro dynamika unikając jednocześnie problemów z ewentualnym przesterowywaniem stopnia wejściowego. Kolejną kwestią jest pełna użyteczność zarówno wyjścia słuchawkowego, które świetnie dogadało się z moimi okazjonalnie zakładanymi nausznikami Meze, jak i przedwzmacniacza gramofonowego, przy czym z tego drugiego bardziej zadowoleni z pewnością będą posiadacze wkładek MM i wysokopoziomowych MC. Dźwięk oferowany przez 3200-kę jest tożsamy z tym uzyskiwanym z wejść liniowych, choć zbyt „gęste” i lubujące się w iście subsonicznych pomrukach wkładki mogą okazać się w połączeniu z ww. amplifikacją zbyt euforyczne w swej analogowości. Niemniej jednak komplementy w tym miejscu japońskim konstruktorom wydają się w pełni zasłużone, gdyż wkraczając w świat czarnej płyty mamy wielce sensowny punkt wyjścia do własnych poszukiwań a poza zakupem samego gramofonu zaoszczędzone na phonostage’u środki z powodzeniem możemy przeznaczyć na wiadome nośniki.
W ramach podsumowania powiem tylko tyle, że jestem równie wstrząśnięty i bynajmniej niezmieszany, jak Martini Vesper Agenta 007. Powodem takiego status quo jest bowiem nie tyle fakt, co rozmiar, skala przepaści dzielącej tytułową integrę od pozostałych, niżej urodzonych, modeli japońskiego giganta. Powiem szczerze, że nie wiem, jak zostanie to odebrane przez dystrybutora i resztę zainteresowanych, niemniej jednak dla mnie różnica pomiędzy A-S3200 a niższymi modelami jest porównywalna do tej pomiędzy „cywilnymi” Pioneerami a portfolio TAD-a, bądź aktualnymi „maluchami” TEAC-a a Esotericiem.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Tytułowego, co bardzo istotne z punktu widzenia dbałości o dobrą jakość słuchanej muzyki, japońskiego producenta nie sposób nie traktować jako jednego z głównych graczy na światowym rynku audio. Tak tak, to od lat jest pewnego rodzaju aksjomat, z którym chyba nikt nie próbuje dyskutować. Jednak przyglądając się jego nad wyraz szerokiemu spektrum do głosu dochodzi jedno drobne „ale”. Otóż co prawda, mówimy o wielkim koncernie, jednak raczej stawiającym na urządzenia dedykowane statystycznym domostwom i zwykłym Kowalskim, czyli ponad 90% rynku audio, niż często niewiedzącym czego chcą od życia z muzyką w tle, rozdygotanym emocjonalnie, chadzającym na poziomie ekstremalnego High Endu audiofilom. Oczywiście nie oznacza to całkowitego zaniechania budowania oferty dla najbardziej wymagających słuchaczy. Powiem więcej, ostatnimi czasy ewidentnie widać, iż coraz mocniej się do tego przykłada. Żeby nie być gołosłownym spieszę donieść, że wręcz idealnym przykładem jest clou dzisiejszego spotkania, czyli dostarczony do zaopiniowania przez Sieć Salonów Top Hifi & Video Design wzmacniacz zintegrowany Yamaha A-S3200, który z jednej strony na tle dotychczasowych dokonań nieco odmienił swój finalny sznyt grania, a z drugiej wypadł na tyle dobrze, że w zestawieniu cech typu: jakość/wyposażenie/cena ze szczególnym wskazaniem owej jakości dźwięku, jawi się jako mocny sparingpartner nawet dla bardziej utytułowanej i posiadającej ugruntowaną pozycję konkurencji.
Pierwszym, co po kontrakcie organoleptycznym z opiniowaną integrą rzuca się w oczy, to jej słuszne nie tylko gabaryty – przy typowej szerokości i głębokości tego rodzaju komponentów audio obudowa jest dość wysoka, ale również pozwalająca snuć przypuszczenia o równie solidnym dźwięku, nader pokaźna waga. Front z grubego, wykończonego w szczotkowanej czerni płata aluminium jak przystało na japoński piecyk, został dość skrupulatnie zagospodarowany. W jego centrum konstruktorzy zaaplikowali, skryte pod nieco wystającym poza płaszczyznę panelu, ciekawie ściętym na krawędziach, grubym, szklanym okienkiem, dwa wielkie wskaźniki wychyłowe. Jednak dla celów designerskich nie podświetlono ich typowo dla tego rodzaju dodatków od spodu, tylko tworząc ciekawie prezentującą się podczas wieczornych odsłuchów poświatę na tle czerni, źródła światła zorientowano nad nimi. To zaś w połączeniu z czerwonymi pręcikami wskaźników daje widoczny z nawet daleka, w moim odczuciu planowany i do tego ciekawy w odbiorze efekt unikania wizualnej nachalności. W jakim celu? Choćby w kontrze do bogatego wyposażenia urządzenia w różnego rodzaju manipulatory. Ich lista opiewa na zlokalizowaną na prawej flance wielką gałkę wzmocnienia i patrząc od lewej strony pod wspomnianymi UV-metrami hebelkowy włącznik, nad nim diodę sygnalizującą pracę, gniazdo słuchawkowe, 3 okrągłe przy płaszczyźnie frontu, a spłaszczone w miejscu współpracy z palcami użytkownika pokrętła – podbicie lub obniżenie sygnału słuchawkowego, wybór lub wyłączenie zestawu kolumn A/B, sposób pracy wskaźników, tuż obok trzy pionowo ustawione podłużne pokrętła – BASS, TREBLE, BALANCE, dalej niedużą gałkę wyboru wejścia liniowego, a całkiem na prawej stronie ponownie dwa hebelki jako wybór obsługiwanej wkładki gramofonowej MM/MC i całkowite wyciszenie.
Idąc dalej tropem budowy wzmacniacza nie sposób nie wspomnieć o mocno wentylującej grawitacyjnie trzewia piecyka poprzez serię otworów, górnej płaszczyźnie obudowy. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy S3200, ten swą ofertą jest zaszczepić optymizm nawet u największego malkontenta. Znajdziemy na nim czytelnie pogrupowane w sekcjach wejścia w standardzie RCA przedwzmacniacza gramofonowego, CD, Tunera i kilku dodatkowych jako Line OUT/ PRE OUT, dwa wejścia liniowe XLR, kilka wejść serwisowych, podwojone zaciski kolumnowe oraz gniazdo zasilania. Tak prezentującą się konstrukcję posadowiono na czterech okrągłych, srebrnych stopach i w komplecie startowym wyposażono w pilota zdalnego sterowania.
Jak wspominałem we wstępniaku, odsłuch rzeczonego wzmacniacza pociągnął za sobą zaskakująco ciekawe wnioski. Po pierwsze, na tle poprzednich modeli obecny jawił się jako orędownik ciepłego, a przez to dobrze nasyconego i oferującego sporą dawkę energii, obcowania z muzyką. To jest bardzo istotne, bowiem dotychczas elektronika Yamahy była raczej bezpośrednia, aniżeli muzykalna. Naturalnie owa bezpośredniość miała swoich zwolenników, jednak nie oszukujmy się, na bazie zasłyszanych opinii wielu melomanów bez problemu da się oszacować, iż również sporą rzeszę przeciwników. Dlatego też bardzo dobrym ruchem okazało się tchnięcie w nowy model topowej integry szczypty nasycenia, ale co ważne bez utraty oddechu generowanej muzyki. Owszem, w zderzeniu jeden do stereotypowej japońskiej szkoły brzmienia kultywowanej do tej pory przez Yamahę dało się odczuć pewnego rodzaju zagęszczenie atmosfery, a przez to delikatne zwolnienie toczących się w naszych domostwach wydarzeń scenicznych. Jednak uspokajam, w całościowym odbiorze wszystko na tym zyskiwało. Począwszy od zwiększenia namacalności źródeł pozornych na dobrze rozbudowanej w szerz i w głąb wirtualnej scenie, przez znacznie lepsze pozycjonowanie wirtualnych bytów na palecie muzykalności, po wydłużenie odsłuchów z dobrze zbilansowaną w domenie wagi i lotności muzyką bez konieczności odpoczynku zmęczonych nazbyt ofensywną prezentacją, ważnych w procesie sonicznej regeneracji organizmu narządów słuchu.
Dochodząc do kwestii oceny wartości dźwiękowych naszego bohatera zaznaczę, iż w swoich seriach testowych zawsze posiłkuję się jazzem. Nie tylko z powodu wręcz delektowania się tego typu nurtem, ale również dlatego, iż nawet najdrobniejsze przekroczenie zdrowego rozsądku w domenie nasycenia przekazu zazwyczaj powoduje mówiąc kolokwialnie, przyduchę na scenie i problemy z dobrym oddaniem niuansów w solowych pasażach kontrabasistów. Reszta muzyków naturalnie również na tym cierpi, jednak dla mnie osobiście kontrabas jest pewnego rodzaju palcem Bożym tego typu twórczości. I wiecie co? Znany z moich potyczek z kilku kompilacji Paula Bley’a, Gary Peacock może podczas tej sesji nie wznosił się na szczyty jakości swoich dokonań rodem z konstrukcji ekstremalnego High Endu, ale muszę stwierdzić, że bez najmniejszych problemów słychać było pracę palców na strunach i samych strun w oparciu o ich wzmocnienie pudłem rezonansowym. I żeby tego było mało, mimo ewidentnego zwiększenia masy scenicznych bytów nie odczułem szkodliwej utraty tak zwanego PRAT-u w tej twórczości. Po prostu wkładałem płytę do transportu i krążek po krążku cieszyłem się radosnym, bo odpowiednio wyważonym w aspekcie nasycenia, energii, tempa i swobody, graniem.
W tym duchu wypadła również wokalistyka. Naturalnie bez znaczenia, czy przypominająca mi zapisy nutowe rodem z epoki Baroku, czy współczesną twórczość Cassandry Wilson, tudzież Youn Sun Nah, gdyż wdrożony przez Japończyków cel nadania muzyce body był jedynie umiejętnym przesunięciem ciężaru całości prezentacji, przy utrzymaniu dobrego oddechu, a nie jej bezkrytycznym zagęszczaniem. To nie zawsze udaje się osiągnąć, jednak jak wspominałem, sztab inżynierki tego brandu jest zaprawiony w bojach, dlatego nie dziwi fakt, że efekt jest znakomity. Na koniec pozostało mi skreślić kilka zdań o materiale stawiającym na rozmach energetyczny, czyli rock i różnego rodzaju elektronika. Pierwszy ze swoimi wynikami nie odszedł od sesji jazzowych i wokalnych. W pierwszej kolejności zaliczył wręcz oczekiwane wzmocnienie często wykrzykiwanych przez frontmenów, dotychczas anorektycznie brzmiących, w tej odsłonie bardzo wymownych tekstów. Natomiast w drugiej, za sprawą dodatkowego body mogły wyraźniej zaistnieć nie tylko gitarowe riffy, ale również perkusiści w bardzo częstych w tego typu muzyce, nie bójmy się tego słowa, solowych naparzankach. Bez tego, ta muza nie ma racji bytu, a o co z powodzeniem zadbał japoński piec.
A co z muzyką na bazie komputera? Wymieniłbym jeden, może nie przytyk, jednakże łatwy do wychwycenia in minus, aspekt? Z uwagi na znaczną poprawę prezentacji przez Yamahę A-S3200 w kwestii gładkości i nasycenia, przy świetnie oddających mini-trzęsienia ziemi niskich tonach, dobrze oddanej, bo soczystej, oczywiście często preparowanej wokalizie, jedynym niuansem mogącym spowodować może nie kręcenie nosem, ale minimalny niedosyt, były kulturalne wysokie tony. Teraz mimo dźwięczności i lotności nie niszczyły moich uszu, za co ja osobiście Japończykom dziękuję. Niestety z dużą dozą pewności jestem w stanie wygłosić tezę, iż ktoś z tego powodu może jednak odczuwać pewnego rodzaju niedosyt. Powtarzam, niedosyt, nie rozczarowanie. To dwa różne stany emocjonalne.
Na koniec kilka słów o będącym standardowym wyposażeniem tej konstrukcji przedwzmacniaczu gramofonowym. Nie będę się zbytnio rozpisywał, tylko nadmienię, iż znakomicie szedł soniczną drogą całej integry. Dobrze w estetyce nasycenia, a przy tym bez nadmiernego zagęszczenia prezentacji. To zaś sprawia, że aby próbować nawiązać jakąkolwiek walkę konkurencja musi naprawdę dobrze się postarać. Droga na skróty wyjdzie jej bokiem, gdyż konstruktorzy opiniowanego modelu wzmacniacza nie pozostawili nic samemu sobie, tylko dotknęli wszystkiego z poczuciem pełnej odpowiedzialności.
Puentując tę potyczkę nie mam do przekazania Wam nic innego, jak w moim odczuciu, same dobre wieści. Jak wynika z powyższego testu, nowa linia wzmacniaczy Yamahy postawiła na zwiększenie udziału w muzyce tak ważnych dla niej nasycenia i gładkości. Oczywistym jest również fakt, iż cała ta akcja zakończyła się sukcesem, gdyż panowie z kraju kwitnącej wiśni zadbali o dobrą witalność odtwarzanego materiału. To zaś pozwoliło zaoferować słuchaczowi nie tylko moc bliskich realiom na żywo wrażeń, ale w pakiecie wyeliminowało również wcześniej wymuszane zmęczeniem materiału jakim jest nasz słuch, przerwy i odpoczynek przed kolejną sesją odsłuchową. Dlatego też jako jedynych, którzy powinni tytułową Yamahę A-S3200 omijać z daleka, wytypowałbym wielbicieli latających w eterze żyletek. Reszta miłośników dobrej jakości dźwięku – w najgorszym wypadku po drobnych korektach kablowych – z pewnością będzie w stanie znaleźć z nią nić porozumienia.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 26 000 PLN
Dane techniczne
Moc maksymalna (4 Ω, 1kHz, 0.7% THD): 2 x 170 W
Moc wyjściowa [20 Hz-20 kHz, 0.07 %THD]: 2 x 100 W (8 Ω), 2 x 150 W (4 Ω)
Współczynnik tłumienia: ≧ 250 (1 kHz, 8 Ω)
Pasmo przenoszenia: +0 /-3 dB (5 Hz-100 kHz) , +0 / -0.3 dB (20 Hz-20 kHz)
Odchylenia od krzywej RIAA: +/-0.5 dB (PHONO (MM/MC))
Zniekształcenia THD (20Hz to 20kHz):
PHONO MC→LINE2 OUT: 0.02 % (1.2 mVrms),
PHONO→LINE2 OUT: 0.005 % (1.2 Vrms),
CD, etc./BAL1,2 →SP OUT: 0.035 % (50 W/8 Ω)
Odstęp sygnał-szum:
PHONO MC: 90 db,
PHONO MM: 96 dB,
CD, etc.: 110 dB,
BAL1,2: 114 dB
Czułość wejściowa: [1 kHz, 100 W/8 Ω]
PHONO MC: 150 uVrms/50 Ω,
PHONO MM: 3.5 mVrms/47 kΩ,
CD, etc.: 200 mVrms/47 kΩ,
MAIN IN: 1 Vrms/47 kΩ,
BAL1,2: 200 mVrms/100 kΩ
Pobór mocy: 350 W, 0,2W Standby
Wymiary (S x W x G): 435×180×464 mm
Waga: 24.7 kg