1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Accuphase A-250

Accuphase A-250

Link do zapowiedzi: Accuphase A-250

Opinia 1

Chyba nikogo nie zaskoczę, gdyż taki stan ducha osiąga praktycznie każdy parający się dobrą jakością słuchanej muzyki osobnik homo sapiens, gdy oznajmię, iż bez względu na zwyczajową, dużą radość płynącą z możliwości opiniowania stosunkowo trudnych do zdobycia, rzekłbym nawet czasem egzotycznych na naszym rynku, komponentów audio, jednak największą przyjemność sprawia mi testowanie szczytu oferty nawet łatwo rozpoznawalnego producenta. Naturalnie powodem jest możliwość poznania konstrukcji w teorii pozbawionej jakichkolwiek ograniczeń finansowych, co z automatu przekłada się na podświadome domniemanie, iż zderzę się z czymś wyjątkowym. Owszem, wiadomym jest, że sprawy okołobiznesowe nawet w takich przypadkach często kreślą nieco inne ramy podobnego przedsięwzięcia, jednak fakt jest faktem, w danym budżecie to jest top topów danego brandu. Ale to jest dopiero jedna strona medalu. Mianowicie poprzeczka emocjonalności przeprowadzenia takiego testu znacznie szybuje w górę w momencie pochylania się nad następcą niegdyś ocenianego produktu. Powodem jest bardzo prosty mechanizm zaspokojenia oczekiwań w kwestii informacji, jakie zmiany w nowym modelu postanowił wprowadzić sztab inżynierów i w którą stronę na tle poprzednika podryfował jego sznyt grania. I właśnie z takim, spełniającym wszelkie symptomy maksimum emocjonalności spotkaniem na szczycie mamy dzisiaj do czynienia. Otóż po siedmiu latach od zapoznania się ze szkołą brzmienia monofonicznych końcówek mocy Accuphase A-200, za sprawą warszawsko-krakowskiego Nautilusa mieliśmy przyjemność konfrontacji tamtych chwil z najnowszą odsłoną tych flagowych, pracujących w klasie „A” monobloków, egzystujących w portfolio Accuphase’a pod symbolem A-250.

Wygląd popularnie zwanego przez użytkowników Accu A-250 w stosunku do poprzednika nie uległ jakimś szczególnym korektom. To nadal mówiąc kolokwialnie kawał sporych gabarytów pięknie zaprezentowanego wizualnie, a przy tym spełniającego wymogi chłodzenia przecież mocno nagrzewającej się konstrukcji w klasie A urządzenia. Front kultywując wzorzec całej oferty tego producenta w kwestii kolorystyki nadal wykorzystuje barwę wykwintnego szampana. Z uwagi na sporą wagę w celach ułatwiania procesu logistycznego, ale umiejętnie dotrzymując kryteriów dobrego odbioru organoleptycznego, na jego zewnętrznych flankach zaimplementowano dwa zorientowane pionowo masywne uchwyty. Pomiędzy nimi w górnej części swój byt oznajmia nam wielkie, skrywające paskowy wyświetlacz oddawanej mocy, mieniące się turkusową zielenią logo marki i kilka diod informujących użytkownika o stanie urządzenia okienko. Natomiast tuż pod nim, pod zwyczajowo pojawiającą się w urządzeniach tego brandu klapką projektanci skryli kilka manipulatorów typu: włącznik główny, sposób pracy lub całkowite wyłączenie diodowego wskaźnika, wybór wejścia RCA/XLR, poziom wzmocnienia i funkcję Hold Time. Podążając ku tylnemu panelowi naszym oczom ukazuje się konsekwentna praca designerów w sferze obudowania elektronicznych trzewi, czyli wykończone w brązowej satynie jako boki końcówki mocy, wielkie radiatory i również mogącą pochwalić się odcieniem brązu, ale już poprzecznie szczotkowaną, do tego emanującą połyskiem, uzbrojoną w osiem prostokątnych okienek jako chłodzenie grawitacyjne wnętrza, górną połać obudowy. Przerzuciwszy zaś wzrok na rewers wzmacniacza, widzimy zaproponowane nam do wykorzystania dwa rodzaje wejść sygnału RCA/XLR, przełącznik wyboru gorącego pinu w przypadku użycia wejścia zbalansowanego, podwójne terminale kolumnowe, gniazdo zasilania i dwie, tym razem licujące kolorystyką z barwą pleców, czarne, solidne rączki ułatwiające usadowienie końcówki na docelowym miejscu.

Zanim przejdę do konkretów, zaznaczę, iż przygotowując się w myślach do tego starcia oprócz ogólnego wyniku dźwiękowego interesowały mnie dwie bardzo ważne z punktu widzenia potencjalnego klienta, kwestie. Pierwszą było parafrazując klasyka zweryfikowanie ilości prawdy w prawdzie, czyli tak mocno promowanego przez producenta tego modelu, pozwalającego praktycznie podpiąć nawet najbardziej wymagające kolumny bez uszczerbku dla jakości dźwięku, znakomitego poziomu Damping Factor. Zaś drugą, skala odejścia sznytu grania nowych końcówek mocy od znanego mi sprzed lat wzorca. Reszta aspektów, również była warta każdej poświęconej na test minuty, jednak bardzo zależała już od konkretnej konfiguracji, a co za tym idzie zastanych warunków u potencjalnego nabywcy i naturalnie jego czasem trudnych do określenia przez niego samego oczekiwań. To jedna strona medalu. Niestety drugą były możliwości wdrożenia w życie planu weryfikacji jakości prowadzenia przez wzmocnienie trudnych do wysterowania kolumn. Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie opiniowaliśmy dwa flagowe zestawy kolumn Dynaudio – obecnie topowe Confidence 60 i przed rokiem zdjęte z cennika kultowe Consequence. Po co je przywołuję? Nie, nie jako promocja wyżej wymienionych pozycji, choć są bez dwóch zdań warte żądanych kwot pieniędzy, tylko pokazanie, że gdy z nowymi, widniejącymi na zdjęciach flagowcami (C60) testowo skonfigurowany system od strony obciążenia miał praktycznie z przysłowiowej górki, to już z widniejącymi od 30 lat w ofercie Consequence’ami, których notabene po teście już nie oddałem, momentami fundującymi wzmacniaczom spadki oporności do poziomu 1.5 – 2 Ohm, w temacie wydajności DF zaliczył przysłowiowy sparing w wadze superciężkiej.

Rozpoczynając opis brzmienia jakby nadrzędną informacją dla zainteresowanych w moim odczuciu jest fakt podążania 250-ek drogą nowej szkoły Accuphase. To nadal jest hołubienie dobremu nasyceniu, a przez to emocjonalności średnicy, jednak teraz na poziomie znacznie bliższym neutralności. Oczywiście to nie oznacza utraty od dawien dawna oferowanej przez ten japoński brand magii odtwarzanej muzyki, ale nie oszukujmy się, z łatwością da zauważyć się dla wielu oczekiwane, bo nadające przekazowi szczyptę otwarcia się dźwięku tchnienie weń świeżości i ogólnego zwarcia. W wartościach bezwzględnych przekaz muzyczny na tym bardzo zyskuje. Obecnie przy nadal mocnym, ale znacznie punktualniejszym niż poprzednio najniższym rejestrze, mniej lepkiej, a mimo to nadal dobre osadzonej w barwie średnicy i obecnie bardziej witalnych, co ważne, bez oznak chadzania swoimi drogami, czyli idealnie trafiających w punkt potrzeb danej realizacji, wysokich tonach, otrzymujemy praktycznie wpisujące się w każdą układankę brzmienie. Słowo, a tak po prawdzie fraza klucz opiniowanego produktu to nadal muzykalna, w kwestii nasycenia bez przekraczania granicy dobrego smaku, pełna życia i energii prezentacja. I w takim duchu praktycznie przebiegł cały test. I co ważne, w obydwu konfiguracjach, czyli ze wspomnianymi dwoma, jakże różniącymi się potrzebami oddawanej mocy przez tytułowe monofoniczne końcówki zestawami głośnikowymi Confidence 60 i Consequence. Ale to nie wszystkie zalety szampańskich piecyków. Mianowicie chodzi mi o fakt znakomitej prezentacji wirtualnej sceny muzycznej. I nie odnoszę się li tylko w tym momencie do obecnie flagowych „słupków”, które znakomicie naśladując cechy dobrych monitorów kreowały wydarzenie w szerz i głąb praktycznie bez najmniejszych ograniczeń, tylko o fenomenalne powtórzenie tego wyczynu ze swoistymi szafami gdańskimi o szerokości przedniej ścianki 43 cm zdjętymi z cennika. Zapewniam Was, to nie jest takie oczywiste, czego nie raz miałem okazję zasmakować, gdy wydarzenia muzyczne świetnie wizualizując się w wektorze szerokości, a często nawet poza ich obrysem, ulegały jakby spłaszczeniu w odniesieniu do głębokości. Na szczęście, w tym przypadku wspomniane aspekty zabrzmiały zjawiskowo, co wespół ze świetną projekcją wirtualnego obrazu w estetyce 3D, nie mogło w moim opisie przejść bez stosownego echa.
Jakieś przykłady? Rozpoczniemy od zjawiskowego występu Johna Pottera z formacją The Dowland Project w kompilacji „Care-charming Sleep”. Jego pełen romantyzmu, prawie deklamowany, a nie śpiewany, przywołujący uczucie cyzelowania do perfekcji każdej zgłoski, wręcz zjawiskowo zawisł na świetnie oddanej, co istotne, zrealizowanej w wielkiej kubaturze kościelnej scenie. Oczywiście nie była perfekcja jedynie w odniesieniu do sposobu artykulacji słów, ale również poziomu nasycenia, energii i pełni współpracy ze sklepieniem tembru jego głosu. Do tego nie mogę nie wspomnieć o wręcz zjawiskowych solowych występach klarnetu basowego, co stawiało nad tą prezentacją przysłowiową kropkę nad „i”. To była próba sprawdzenia sposobu kreowania wirtualnego świata. Kolejną pozycją płytową był test systemu, jak radzi sobie z utrzymaniem energicznie pracujących głośników średnio i niskotonowych w szaleńczych pasażach mocno wypromowanego przez realizatora płyty, kontrabasu na bazie twórczości Paula Bley’a w Trio z Garym Peacockiem i Paullem Motianem z koncertowego krążka „When Will The Blues Leave”. Chyba nikogo nie muszę uświadamiać, iż aby nadążyć za umiejętnościami obsługi kontrabasu przez Gary’ego Peacocka podczas głośnego słuchania jego popisów, system nie tylko powinien, ale wręcz musi w pełni panować nad membranami kolumn głośnikowych. Brak tych walorów ze startu skazuje dane odtworzenia w najlepszym wypadku jedynie połowiczny sukces. Tymczasem na bazie obietnic opisywanego wcześniej przez producenta jako znakomity, współczynnika DF oczekiwałem rzadko spotykanego spektaklu. I wiecie co? Bez najmniejszego naciągania faktów, wszystkie, dodam, że kilkukrotnie odsłuchane nie tylko z tej płyty, solowe popisy GP wypadły koncertowo. Energia, atak, kontur i odpowiednio zbilansowane współbrzmienia strun z pudłem rezonansowym w ten sposób przez te kilka lat zabawy w opiniowane urządzeń audio. w moim pokoju, wybrzmiały naprawdę tylko kilkukrotnie. To zaś sprawiło, że ów występ na stałe wszedł do mojego kanonu wzorców.
Ok. Opis rozmachu ze zjawiskową wizualizacją muzyki i prezentację pełni kontroli wzmacniaczy nad kolumnami mamy za sobą. Dlatego też przyszedł czas na jazdę bez trzymanki. Jednak nie słabo nagranego rocka, tylko z szacunkiem zrealizowanego przez Johna Zorna, również koncertowego materiału formacji MASADA „First Live 1993”. Cel? A jakże, sprawdzenie rozdzielczości w mocno obsadzonych ilościowo free-jazzowych formacjach muzycznych podczas ich głośnego słuchania. Po cichu 99% systemów brzmi na tej płycie zazwyczaj bardzo dobrze, gdyż jak wspominałem, to jest solidnie zrealizowany materiał. Jednak przysłowiowe schody zaczynają się w momencie mocniejszego podkręcenia gałki wzmocnienia, co akurat podczas napawania się tego typu twórczością czynię niemalże zawsze. W efekcie, gdy dany komponent pozornie oferując ilość informacji, które w konsekwencji okazują się być zwykłymi zniekształceniami, zostanie zmuszony do prezentacji zbliżonej do poziomu live, nagle ta pełna emocji muzyka staje się bolesną dla uszu ścianą na przemian krzyku i rozpaczy. Nic, tylko bliżej niekreślony jazgot i feeria dudnień jako konsekwencja braku prawdziwej rozdzielczości i artykulacji pojedynczej frazy. Na szczęście w tym przypadku system potwierdził, iż Japończycy wiedzą, jak powinien wypaść pełnoprawny przedstawiciel ekstremalnego High End-u i ku mojej uciesze z przyjemnością nakarmiłem swoje uszy wielokrotną rozmową saksofonu frontmana – Johna Zorna – z obsługującym trąbkę jednym z sesyjnych kolegów na tle świetnie stwarzającej im pole do popisów reszty zespołu. I zaznaczam, przy bardzo rzadko wykorzystywanym w innych nurtach muzycznych poziomie głośności.

Wieńcząc przed momentem opisany proces testowy z niekłamaną przyjemnością stwierdzam, iż Japończycy nie tylko wiedzą, co powinna potrafić flagowa konstrukcja, ale również jak to wprowadzić w życie. Już niejednokrotnie zderzyłem się z brakiem potwierdzenia w realnym bycie wyartykułowanych w folderach reklamowych możliwości zabawek różnych producentów. W tym przypadku każda, dosłownie każda pisemkowa wzmianka podczas penetrowania posiadanych, naprawdę wymagających wysokiego poziomu jakości radzenia sobie z zapisanymi na płytach sesjami nagraniowymi, zasobów płytowych okazywała się mieć swoje świetne potwierdzenie. Nie będę po raz kolejny ich przytaczał, bowiem jest to sól tego typu, czyli pretendujących do miana wzorca dla całego rynku, konstrukcji. Gdzie widzę rzeczone końcówki mocy Accuphase A-250? Praktycznie wszędzie. Nie dlatego, że są ładne i konia z rzędem temu, kto przejdzie obok nich beznamiętnym krokiem, tylko dlatego, że z sukcesem potrafiły mówiąc kolokwialnie, uciągnąć bardzo trudne do wysterowania kolumny przy dowolnym poziomie głośności. To natomiast skłania mnie tylko do jednego. Gorącego zachęcenia potencjalnych poszukiwaczy wzmocnienia, aby wpisali opisane bohaterki na bezwarunkową listę odsłuchową. Zapewniam, nawet w momencie braku końcowego konsensusu, spędzony z nimi czas będzie obfitował w wiele zaskakujących w pozytywne wyniki, wydarzeń muzycznych.

Jacek Pazio

Opinia 2

Fluktuacja modeli w górnych rejonach Hi-Fi i High-Endzie rządzi się zdecydowanie innymi prawami niż w popularnym – masowym segmencie elektroniki nazwijmy to ogólnie „użytkowej”. Odświeżanie portfolio odbywa się zgodnie z obowiązującym od dekad, o ile tylko mamy do czynienia z tzw. „dinozaurem”, cyklem. Osobną kategorią stanowią modele topowe – szczyt oferty i prawdziwa duma marki, których okresy panowania dalece przekraczają fabryczny żywot produktów im „podległych”. Weźmy na ten przykład japońskiego Accuphase’a, w którym „zwykłe” modele zastępowane są przez nowe pokolenia średnio co trzy lata. Jeśli jednak naszą uwagę skierujemy na sam Olimp okaże się, że np. królewskie, A-klasowe monobloki A-200 zasiadały na tronie od lipca 2012 do późnej jesieni roku 2017, czyli mniej więcej dwa razy dłużej niż reszta. Nie wiedząc jednak jak długo jeszcze potrwa ich dominacja nad szampańsko-złotą ciżbą, wielkimi krokami zbliża się przecież okrągły (50!) jubileusz, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja przygarnęliśmy je do naszego OPOS-a wraz z zaskakująco liczną świtą. Bowiem dziwnym zbiegiem okoliczności i na swój sposób nader perfidnie dystrybutor marki – krakowsko-stołeczny Nautilus raczył był pojawić się nie tylko z nimi, lecz również z pachnącymi fabryką Dynaudio Confidence 60, stanowiącą szalenie smakowitą przystawkę super-integrą Accuphase E-800 i w blasku i chwale schodzącymi z piedestału Dynaudio Consequence Ultimate Edition, które koniec końców u nas zostały. Z racji powyższej kumulacji dóbr wszelakich niebezpiecznie zbliżającej się do skali przysłowiowej „klęski urodzaju” rozładowanie powstałej kolejki zajęło nam nieco czasu, w związku z powyższym dopiero teraz możemy podzielić się z Państwem zebranymi podczas odsłuchów pary monobloków Accuphase A-250 obserwacjami.

Jak wyglądają A-250 nie muszę chyba nikogo uświadamiać, gdyż to po prostu klasyka gatunku i szmat historii w najlepszym, japońskim wydaniu. Postawić na katafalku, zamknąć w szklanej gablocie i pokazywać wszystkim studentom wzornictwa przemysłowego jak powinien prezentować się prawdziwy Hgh-End. Masywne szampańsko-złote fronty zdobią groźnie wystające, adekwatne posturą uchwyty, które oprócz walorów estetycznych pełnią przede wszystkim rolę użytkową. Po pierwsze chronią znajdującą się pomiędzy nimi imponującą szybę okna wyświetlacza z charakterystycznym zielonkawo-niebieskim firmowym logotypem i podwójnym displayem zawierającym górny wiersz numeryczny informujący o oddawanej mocy, oraz składający się z 40 diod LED bar-graf obrazujący napięcie wyjściowe. Co prawda początkowo wydawało mi się, iż do pełni szczęścia konieczne są wychyłowe „wycieraczki” VU-meterów, jednak z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że i od takiej poziomej formy prezentacji można się bardzo szybko uzależnić. Natomiast drugą, równie oczywistą funkcjonalnością ww. uchwytów jest ich niebagatelny wkład w komfort przenoszenia 46 kg. monosów.
Jak zdążył nas już Accuphase przyzwyczaić wszystko to, co niekonieczne przydatne na co dzień ukryto pod ulokowaną pod wyświetlaczem dystyngowanie opadającą klapą, w której pozostawiono jedynie centralne wycięcie na włącznik główny. Oprócz niego, w dedykowanej rynience znajdziemy obrotowy selektor pracy wskaźników, bliźniaczy – odpowiedzialny za zakres (10/100/1000W) ich, znaczy się wskaźników, pracy, selektor wejść i regulację – zmniejszenie (-3 dB/-6 dB/-12 dB) wzmocnienia.
Pamiętając iż mamy do czynienia ze 100W, A-klasowymi konstrukcjami nie dziwi również fakt zastąpienia standardowych boków masywnymi radiatorami i stosownych otworów wentylacyjnych na płycie górnej. Ściana tylna z kolei prezentuje się zaskakująco bogato, przynajmniej jak mogłoby się wydawać li tylko końcówkę mocy. Znajdziemy bowiem na niej nie tylko wejścia w standardzie RCA i XLR z dedykowanymi przełącznikami gorącego pinu, lecz również … wyjścia, gdyby kogoś naszła ochota na używanie nie dwóch a czterech 250-ek w trybie mostkowym. Tuż obok powyższych interfejsów ulokowano stosowne pokrętło umożliwiające ustawienie trybu pracy urządzenia. Podwójne, masywne terminale głośnikowe, choć dedykowane widłom po wyłuskaniu z nich plastikowych zatyczek obsłużą również i przewody zaterminowane wtykami bananowymi/BFA. Gniazdo zasilające umieszczono tuż przy dolnej krawędzi, więc nie powinno być problemów, oraz obaw jeśli chodzi o aplikację ciężkiego okablowania. Miłym „drobiazgiem” są wykonane z solidnego tworzywa sztucznego uchwyty ułatwiające przenoszenie końcówki, jak i zapobiegające wyłamaniu wtyków / dewastacji gniazd przy niezbyt uważnym dosuwaniu wzmacniacza do ściany.
Wnętrze również nie pozostawia złudzeń na jakim pułapie jakościowym się poruszamy, gdyż jest równie szczelnie upakowane jak swojego czasu kursujący na Hel „Słoneczny” w pierwszy dzień przed-pandemicznych wakacji. Sercem jest olbrzymie, szczelnie zamknięte w dedykowanej kapsule toroidalne trafo i równie imponująca para „musztardówek” – 100 000 μF kondensatorów. Dwa rozmieszczone symetrycznie stopnie końcowe, w których znajdziemy po 10 par MOS-FETów, pracują w konfiguracji równoległej, dzięki temu stosunek S/N wynosi aż 127 dB przy maksymalnym poziomie wysterowania. W pełni zbalansowane układy sterujące w układzie wzmacniacza instrumentacyjnego umieszczono bezpośrednio przy złączach, z pominięciem przewodów doprowadzających sygnał, co pozwoliło na redukcję strat i szumu na wejściu aż o 70 %.
Choć „oficjalnie” producent chwali się współczynnikiem tłumienia na poziomie 1000, to rzeczywista – zmierzona jego wartość wynosi aż 1400, czyli o 27 % więcej niż w A-200. O połowę obniżono impedancję na wyjściu całego układu dzięki zastosowaniu tzw. zdalnej detekcji symetrycznej, czyli poboru sygnału negatywnego sprzężenia zwrotnego bezpośrednio przy zaciskach głośnikowych – dodatnim jak i ujemnym. Do jej obniżenia przyczyniły się także układy zabezpieczające głośników, przyjmujące postać bezstykowych elektronicznych modułów zbudowanych na tranzystorach MOS-FET, uzupełnionych zworami przyjmującymi postać pozłacanych sztabek z grubymi cewkami o przekroju prostokątnym. Te ostatnie nawinięto tak, że zwoje przylegają do siebie dłuższymi krawędziami.

Jeśli brzmienie 200-ek mona byłoby uznać za kwintesencję miodowej słodyczy, to 250-ki są ich powstałą na drodze ewolucji odsłoną wzbogaconą o sok z cytryny, lub limonki i szklaneczkę wybornego single malta. Jest nadal na swój, firmowy sposób słodko, ale na pewno nie mdło, gdyż sok z cytrusów ową słodycz przełamuje a szkockie procenty nadają całości intensywności i witalności. Mówiąc wprost 250-ki z jednej strony pełnymi garściami czerpią z rodowego dziedzictwa i blisko pięciu dekad doświadczenia a z drugiej w dość wyraźny sposób podążają za przeprowadzaną w obrębie marki pewną modyfikacją wizerunku z niezaprzeczalnie wyrafinowanego, lecz nieco zbyt dostojnego, na równie elegancki, lecz już bardziej otwarty i żwawy.
Z oczywistych względów nie czuję się na siłach bezpośrednio porównać tytułowych monosów z ich protoplastami, gdyż nie dość, że w tzw. międzyczasie dokonaliśmy małej przeprowadzki z kilkunastometrowej „wieży” do niemalże czterdziestometrowego OPOS-a, to w dodatku filigranowe Bravo Consequence+ podczas testów zastąpiły byłe i obecne duńskie flagowce. Niemniej jednak zmiana, znaczy się przyrost witalności i dynamiki, tak w skali mikro jak i makro był bezdyskusyjny. Dyżurna, wydana na złocie, limitowana ścieżka z „Gladiatora” zabrzmiała spodziewanie imponująco i spektakularnie, jednak wraz z masą, wolumenem wielkiej orkiestry szła w parze rozdzielczość pozwalająca na pełny wgląd w nagranie, ocenę stabilności sceny i precyzję gradacji poszczególnych planów. Co ciekawe rozdzielczość nie spadała wraz ze wzrostem odległości od słuchacza, więc bez problemu można było cieszyć uszy pełnią informacji dotyczących wydarzeń rozgrywających się w oddali bez konieczności posiłkowania się zwiększaniem głośności, bądź kilkukrotnym przesłuchiwaniem tych samych utworów. W dodatku o ile przy wielkim składzie orkiestrowym taki stan rzeczy wydawał się całkiem logiczny, gdyż obcowaliśmy z muzykami z krwi i kości operującymi nader namacalnym instrumentarium, o tyle przy trzypłytowej kompilacji „A Box of Dreams” („Oceans”, „Clouds”, „Stars”) Eny’i natywna oniryczność formy artystycznego wyrazu wydawała się wykluczać taką możliwość. Tymczasem najwidoczniej szampańskie Accuphase’y nic o tym nie wiedząc z iście aptekarską przystąpiły do mozolnej pracy rozplanowania impresjonistycznych plam w przestrzeni. Efekt? Co najmniej porażający, gdyż takiej swobody i nie tyle neutralności, gdyż nie da się ukryć, iż 250-ki, podobnie do swojego rodzeństwa co nieco upiększały, co naturalności, dawno nie miałem okazji z ww. wydawnictwa wykrzesać. Przekaz był jednocześnie niezwykle spójny i jedwabiście gładki, jednak nie sposób zarzucić mu można było braku rozdzielczości, nudy, czy monotonni, gdyż kojący głos wokalistki działał wręcz jak magnes na naszą uwagę a nie zwiotczający mięśnie Pawulon i otępiające opiaty a dobiegające z kolumn dźwięki zamykały nas w hermetycznym kokonie delikatności i wyrafinowania.
Przesiadka na „Soulmotion” duetu Nataša Mirković – De Ro, Nenad Vasilic pokazała, ze równowaga tonalna również uległa w porównaniu do 200-ki poprawie. Kontrabas miał właściwy sobie gabaryt, szarpnięcia strun niosły ze sobą odpowiedni ładunek energii z wyczuciem wzmocniony przez pudło rezonansowe. Zero sztucznego pompowania źródeł pozornych, zero pogrubiania konturów. Może nie było to tak piekielnie zwarte granie jak z naszego redakcyjnego Mephisto, jednak umówmy się – jak na kojarzonego raczej z „gabinetowym” graniem Accuphse’a mikro i makro dynamika została wprowadzona na zupełnie inny, nieosiągalny do tej pory pułap. Na uwagę zasługiwała również wielce ekspresyjna artykulacja wokalistki, dzięki czemu pozornie minimalistyczny skład z łatwością był w stanie skupić na sobie naszą uwagę przez blisko godzinę.
A teraz to, na co zawsze czekam z niecierpliwością a z kolei dostawcy recenzowanych przez nas urządzeń z mocno ambiwalentnymi odczuciami, czyli kilka ostrzejszych taktów. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż inwestując w „górnopółkową” amplifikację „drobne” dwie stówki mało który nabywca będzie sięgał po metalowe ekstrema li tylko po to, by na własne uszy przekonać się jak podle zostały nagrane i jak koszmarnie potrafią zabrzmieć na systemach w cenie przytulnego gniazdka w modnej dzielnicy Warszawy, jednak tak tradycja, jak i moje gusta muzyczne zobowiązują. Dlatego tez nie odmówiłem sobie przyjemności sięgnięcia zarówno po epicki prog-metalowy „Distance Over Time”  Dream Theater, jak i stary, dobry a przy tym „audiofilsko”, przez MFSL wydany „Countdown To Extinction” Megadeth, co nader szybko pozbawiło mnie złudzeń co do prawdziwości a raczej fałszu drzemiącego w dość popularnym twierdzeniu głoszącym, iż im lepszym sprzętem dysponujemy, tym mniej płyt jesteśmy w stanie słuchać. Tym razem bowiem niezależnie od tego, czy z Confidence’ów wydobywały się pogmatwane linie melodyczne Dreamów, czy brutalne thrashowe riffy Dave’a z ferajną każdorazowo do głosu dochodziły namacalność i mówiąc wprost realizm-autentyczność nagrań. Materializacja muzyków na scenie stawała się niepodlegającym dyskusji faktem, wolumen reprodukowanego spektaklu nader skutecznie przenosił nas w samo centrum wydarzeń a my sami, na własnych trzewiach, mogliśmy przekonać się jakie spustoszenie może siać podwójna stopa wsparta basowym unisono. Ewentualne anomalie i artefakty wynikające czy to z błędów realizacyjnych, czy też nazbyt euforycznej eksploatacji posiadanego instrumentarium były oczywiście słyszalne, lecz nawet w najmniejszym stopniu nie psuły przyjemności odbioru , gdyż „japońskie smoki” informując o ich istnieniu dalekie były od piętnowania owych zjawisk, ocenę pozostawiając wyłącznie nam.
Na koniec jeszcze uwaga natury użytkowej. W dodatku uwaga, która z pewnością niezbyt spodoba się ekologicznie zorientowanym odbiorcom. Otóż 250-ki, podobnie z resztą jak ich poprzednicy, pełnię swoich walorów sonicznych pokazują nie po kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięciu minutach od włączenia, lecz po kilkunastu/kilkudziesięciu godzinach. Dlatego też o ile tylko dysponują Państwo taką możliwością (są tu jacyś miłośnicy fotowoltaiki?) najlepiej trzymać ww. Accuphase’y po prostu na chodzie non stop. Dzięki temu nie dość, że unikniemy żmudnego, każdorazowego wygrzewania – oczekiwania przynajmniej godziny aż wreszcie zaczną jako-tako grać, to już od pierwszych taktów ulubionych nagrań cieszyć będziemy uszy pełnią drzemiącego w nich potencjału. Niewątpliwa zaletą takiego postępowania jest fakt, że przynajmniej od jesienie do wiosny śmiało będziemy mogli zrezygnować z ogrzewania pomieszczenia, w której parce A-250 przyjdzie grać.

Czego by nie mówić monobloki A-250 śmiało można uznać za iście high-endowy pomost łączący w pełni zasługującą na podziw przeszłość ze świetlaną przyszłością Accuphase’a. Zagadkowe i enigmatyczne zarazem? Cóż, nie czas i nie miejsce na wróżenie ze szklanej kuli, bądź fusów, jednak coś czuję w kościach, że tytułowe monosy są swoistymi jaskółkami zwiastującymi nową erę w japońskim portfolio. O ile niżej stojące w hierarchii modele już dość wyraźnie wyróżniają się na tle swoich protoplastów, o tyle 250-ki owych więzi z tradycją do końca zrywać nie chciały, jedynie dyplomatycznie sondując reakcje rynku na takie status quo. Jaki był feedback od innych odbiorców niestety nie wiem, jednak osobiście śmiem twierdzić, iż A-250 są od A-200 pod każdym względem lepsze i choć starszy model urzekał muzykalnością, to następne pokolenie dość bezpardonowo wysyła go na w pełni zasłużoną emeryturę. Oferując bez porównania lepszą rozdzielczość i dynamikę staje się zdecydowanie bardziej uniwersalną a przez to atrakcyjną propozycją dla wszystkich odbiorców, którzy czy to z racji przywiązania do marki, czy też chęci zasmakowania legendarnych „japońskich delicji” sięgną po tytułowe 100 W szampańskiej referencji.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Dynaudio Confidence 60
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 104 900 PLN / szt.

Dane techniczne
• Moc wyjściowa ciągła (20-20 000 Hz):
Normal: 100 W/8 Ω, 200 W/4 Ω, 400 W/2 Ω, 800 W/1 Ω,
Bridged: 400 W/8 Ω, 800 W/4 Ω, 1600 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD):0.05%/2 Ω, 0.03%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: Ciągła: 2-16 Ω, Szczyt.: 1-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping): 1000
• Napięcie wejściowe: 1.13 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A):127 dB (MAX), 133 dB (-12 dB)
• Zasilanie: AC 120 V, 220 V, 230 V, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 300 W, 400 W (IEC 60065)
• Wymiary (S × W × G): 465 × 238 × 514 mm
• Waga: 46 kg/szt.

Pobierz jako PDF