Opinia 1
Zapewne już kilkukrotnie w historii naszego magazynu zdążyłem wspomnieć, iż najrozsądniejszą metodą do poznania idée fixe siedzącej w głowie osób odpowiedzialnych za brzmienie konkretnej marki jest mozolne wspinanie się po kolejnych szczeblach jej portfolio. Nie dość bowiem, że możemy obserwować oczywisty progres i sukcesywne rozwijanie skrzydeł, to w naturalny sposób zaspokajamy apetyt coraz to bardziej wykwintnymi specjałami. Oczywiście od powyższej reguły, jak chyba z resztą od wszystkich, są wyjątki wynikające bądź to z na tyle szerokiej oferty, że jedynie jej niewielki wycinek spełnia założone przez nas kryteria, bądź z kolejności pojawiających się w krajowej dystrybucji urządzeń. I właśnie z takim wyjątkiem przyjdzie nam się dzisiaj zmierzyć, gdyż przygodę z japońską, znajdująca się pod skrzydłami krakowsko – warszawskiego Nautilusa, stricte audiofilską manufakturą Phasemation rozpoczęliśmy od nieobecnego już w ofercie EA-1, by potem eksplorując top oferty w ramach dwóch spotkań z trzy i cztero- (wzbogaconymi o drugi zasilacz PS-1000) segmentowymi odsłonami flagowca EA-1000, pozostając w obrębie konstrukcji dzielonych sukcesywnie schodzić w dół cennika, biorąc na warsztat EA-500. Logicznym wydawać by się mogła zatem decyzja, by po delikatnym odświeżeniu katalogu i zastąpieniu 500-ek nowszymi 550-kami właśnie im poświęcić kilka upojnych wieczorów. Mając jednak na uwadze docierające zarówno do nas, jak i ww. dystrybutora sygnały, że rodzimy rynek złakniony jest wyrafinowanych, acz jeszcze w miarę rozsądnie wycenionych przedwzmacniaczy gramofonowych postanowiliśmy nieco uważniej przyjrzeć się temu, co dzieje się nieco powyżej pułapu 15 000 PLN, tym bardziej, że na horyzoncie pojawił się wielce intrygujący swą aparycją kandydat, czyli Phasemation EA-350.
Z perspektywy powyżej opisanej historii naszych „analogowych” spotkań z Phasemation i rozszerzając ją o odsłuchy sygnowanego przezeń wzmocnienia (CA-1000 & MA-2000) dzisiejszy gość jest dla nas swoistym novum. Nie dość bowiem, że mamy do czynienia z urządzeniem jednoelementowym, to w dodatku w pełni … tranzystorowym, co już podczas uzgadniania z ekipą Nautilusa terminu dostawy wywołało naszą delikatną konsternację. No bo jak to? W końcu lampy niejako odróżniały te najlepsze, najbardziej dopieszczone, powstające w Jokohamie konstrukcje od tych „podstawowych”. Cień nadziei dawało co prawda, nawiązujące do starszego rodzeństwa, szlachetne szampańskie złoto frontu, ale bądźmy szczerzy – to nie o umaszczenie a o brzmienie chodzi. Zanim jednak rozwiejemy ewentualne wątpliwości pozwolę sobie pokrótce opisać aparycję dzisiejszego gościa.
Skoro już kwestię anody pokrywającej szczotkowany, aluminiowy płat frontu mamy wyjaśnioną nadmienię jedynie, że jego lewą flankę zajmuje niewielki włącznik główny z dedykowaną mini-diodą a nad nim, wzdłuż delikatnego sfrezowania umieszczono firmowy logotyp, symbol modelu, oraz informację o funkcji, jaką tytułowe urządzenie pełni. Niespiesznie przesuwając wzrok ku prawej krawędzi napotkamy dwa hebelkowe przełączniki umożliwiające zarówno wybór trybu pracy pomiędzy mono/stereo, oraz aktywację filtra dolnoprzepustowego. Jednak naprawdę ciekawie robi się dopiero przy kolejnych pokrętłach. Pierwsze odpowiada za wybór krzywej korekcji oferując RIAA dla stereo oraz dodatkowe oznaczone jako mono 1 – Decca i mono 2 – Columbia. Drugie, wydawać by się mogło zwykłym selektorem typu wkładki MM/MC, gdyby nie jego trzecia nastawa – Degauss, czyli funkcja rozmagnesowania wkładek MC. Całkiem miły dodatek, nieprawdaż? Z kolei trzecia, przy okazji największa gałka to już standardowy selektor wejść. Brak dodatkowych regulacji w przypadku Phasemation nie dziwi, bowiem japońska marka już dawno temu zdążyła nas przyzwyczaić, że potrafi się o nie dostatecznie dobrze zatroszczyć sama automatycznie dobierając tak wzmocnienie, jak i impedancję.
Plecy prezentują się nie mniej dystyngowanie i intrygująco zarazem. Nabywca do dyspozycji otrzymuje szeroki wachlarz przyłączy obejmujący zdublowane dwie z trzech par wejść posiadających oprócz standardowych RCA również terminale XLR. Wyjście jest za to pojedyncze – tyko RCA. Listę zamyka oczywisty zacisk uziemienia i dwubolcowe gniazdo zasilające IEC.
Zaglądając do trzewi znajdujemy potwierdzenie wcześniejszych informacji – EA-350 jest pełnokrwistym tranzystorem o budowie symetrycznej, a w układzie sygnałowym nie znajdziemy nie tylko lamp, lecz również globalnej pętli sprzężenia zwrotnego. Zamiast nich są za to metalizowane rezystory, elektrolity Elna Silmic a zasilacz oparto na transformatorze z rdzeniem R oraz kondensatorach Nichicona.
A jak z brzmieniem? Przewrotnie powiem, że gdybym nie miał wiedzy o tranzystorowości 350-ki to za CHRLD nie stwierdziłbym, iż jego konstruktorzy zmienili front i z rozgrzanych baniek przerzucili się na krzem. W dodatku, co może zostać odebrane jako swoisty zamach stanu, bądź przejaw niemalże kanibalistycznych zapędów, słyszalne od pierwszych taktów wyrafinowanie i niezwykła rozdzielczość dość jednoznacznie zagrażały wyżej usytuowanemu zarówno w rodzimej hierarchii, jak i cenniku EA-500. Całe szczęście jest już nowy EA-550, więc Ci, którzy na poprzednią wersję nie zdążyli się załapać mogą cierpliwie czekać na dostawę pachnącej fabryką inkarnacji, bądź też korzystając z nadarzającej okazji sięgnąć po niższy, choć również reprezentujący najnowszą generację model. Warto bowiem już na wstępie zaznaczyć, iż producentowi udało się w 350-ce pomimo zmiany technologii zachować pełnię firmowego brzmienia znanego z obcowania ze starszym rodzeństwem, doprawiając je odrobiną iście karmelowej słodyczy i delikatnie przesuwając ku dołowi środek ciężkości. Zyskujemy dzięki temu nie tylko na szeroko rozumianej muzykalności, co zaskakujących na tych pułapach cenowych spektakularności i dynamice przekazu. Dziwne? Niekoniecznie, bowiem EA-1000 będąc niekwestionowanym flagowcem ze zrozumiałych względów surowo patrzy na towarzyszący mu tor, stawiając mu odpowiednie wymagania, dbając o czystość królewskiej krwi, unikając tym samym mezaliansów. Z kolei EA-350 nie dość, że dopiero dołącza do analogowej szampańsko-złotej arystokracji (EA-300 i EA-200 są srebrne), to ewidentnie walczy o należącą się mu pozycję. Dlatego też od razu stara się nie tylko złapać za ucho, ale i od pierwszego spojrzenia, znaczy się rzutu uchem, zauroczyć potencjalnego nabywcę. I trzeba przyznać, że znakomicie się mu ta sztuka udaje.
Całe szczęście, gdy pierwsza ekscytacja wraz ze wspomnianym zauroczeniem mijają i przychodzi może nie tyle rutyna, co szara rzeczywistość i proza życia okazuje się, że Phasemation nic a nic nie traci ze swojego czaru. Jego urok polega bowiem na tym, iż nie skupia się jedynie na jednym aspekcie sugestywnie wypychając go przed szereg, lecz reprodukowany materiał traktuje tak, jak należy, czyli globalnie. Proszę tylko umieścić na talerzu swojego gramofonu coś równie spektakularnego jak prog-melalowy „The Shadow Theory” Kamelot opisujący dystopijną, zdominowaną przez media, technologię oraz sztuczną inteligencję, rzeczywistość. Jest patetycznie, wolumen dźwięku spokojnie zasługuje na miano hollywoodzkiego a gdy na „Burns To Embrace” wchodzi dziecięcy chór ciarki na plecach dostajemy niejako w gratisie. Pomimo niezwykle rozbudowanej warstwy instrumentalnej i wieloplanowej sceny kontrola nad dźwiękiem japońskiego phonostage’a jest wyborna. Nie gubiąc nic z niuansów cały czas dba nie tylko o odpowiednie wypełnienie konturów soczystą tkanką, lecz również o trójwymiarową przestrzeń i oddech. Efekt ten, zgodnie ze swoją proweniencją, osiąga jednak nie poprzez przybliżanie pierwszoplanowych źródeł pozornych do słuchacza, lecz na drodze precyzyjnej gradacji dalszych planów hen poza linię kolumn.
Co ciekawe nic a nic z powyższych atrakcji nie tracimy redukując instrumentarium do nieco mniej rozbudowanych form w stylu „Hunt” Amaroka, jak i stricte jazzowych składów – vide „Vägen” Tingvall Trio. I tutaj od razu jedna uwaga, dotycząca maniery, która dla części z Państwa może być uznana za zaletę a przez innych za wadę i zależeć to będzie od Waszych indywidualnych preferencji. Mowa bowiem o własnej sygnaturze EA-350, którą na potrzeby możliwie sugestywnego zobrazowania zjawiska określiłbym mianem „organiczności”. Chodzi o to, iż tytułowy Phasemation niejako uczłowiecza, humanizuje każdą płytę sprawiając, że brzmi ona może nie tylko lepiej, co po prostu naturalniej. To tak, jakby odwołać się do kulinarnych analogii gdzie zamiast na tzw. pałę sypać polepszacze smaku z wydawać by się mogło wszechobecnym E621, czyli wypalającym kubki smakowe glutaminianem sodu, wrócić do podstaw – naturalnych ziół, „niewzbogacanych” przypraw, czy nawet ostrych jak diabli papryczek. Rozumiecie o co chodzi? O to, że wasze zmysły wreszcie przestają być brutalnie gwałcone a jedynie odpowiednio stymulowane intensywnymi, acz niezwykle zróżnicowanymi bodźcami. Proszę tylko na własne uszy przekonać się jak intensywna interakcja potrafił zachodzić pomiędzy artystą a widownią nawet na archiwalnym, nagranym w … 1959r. „Live in Concert at the Carnegie Hall” Harry Belafonte. Ja wiem, że to staroć, ale nie tylko słychać, ale i czuć na nim autentyzm, prawdę czasów, kiedy żeby zaistnieć na scenie trzeba było niekoniecznie mieć poprawioną przez chirurgów plastycznych urodę, lecz przede wszystkim talent a nie na odwrót, jak obecnie. Głos Belafonte miał w sobie niesamowity ładunek emocjonalny, magnetyzm i naturalną swobodę sprawiającą, iż przyjmujemy go takim, jakim jest. Bez żadnego „ale”, bez prób usilnej analizy i dzielenia włosa na czworo. Do tego dochodzi niezwykle zaraźliwy PRaT (Pace, Rhythm and Timing) i najzwyklejsza niemożność powstrzymania własnego ciała od podrygiwania przy większości utworów.
No i prawdę powiedziawszy dzisiejszy gość dość poważnie namieszał w moim prywatnym rankingu. Nie dość bowiem, że EA-350 jest najtańszym i zarazem jednosegmentowym, czyli zgodnie z logiką, najniższej klasy phonostagem z oferty Phasemation, jakie mieliśmy okazję gościć w naszych skromnych progach, ni cholery nie przechodzi mi to przez gardło, gdyż przeczy temu niepodważalny fakt – jego brzmienie. Może nie jest tak rozdzielcze i precyzyjne, jak starszego rodzeństwa, ale ma w sobie to mistyczne „coś”, co nie pozwala oderwać się od muzyki. Nie wiem jak Państwu, ale mi owo „coś” w zupełności wystarcza, by osiągnąć audiofilską nirwanę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Być może się zdziwicie, ale po zapoznaniu się z dzisiaj opisywanym komponentem audio, wstępniak chciałbym odnieść się do wektora czasu. O co chodzi? Otóż niepodważalnym i niestety niezbyt radosnym aksjomatem naszego bytu na tym ziemskim padole jest niebagatelność jego przemijania. Jednak gdy przyjrzymy się związanym z tym tematem peryferiom, okaże się, iż owe przemijanie mówiąc kolokwialnie, nie idzie na marne, gdyż pozwala nam ewaluować, co wprost proporcjonalnie przekłada się na dążenie do doskonałości w każdej dziedzinie życia. I nie ma znaczenia, czy rozprawiamy o wartościach cielesnych, duchowych, czy materialnych, bowiem biorąc na przykład na tapet interesujący nas, próbujący zbliżyć się w warunkach domowych do dźwięku live, dział audio, każdy kolejny czy to rok, czy też nieco dłuższy okres, zazwyczaj przynosi nowe, znacznie lepsze sonicznie od swoich poprzedników komponenty. Oczywiście nie są to milowe kroki na miarę wynalezienia koła, jednak bez dwóch zdań kolejna odsłona urządzenia odznacza się poprawą jakości jego brzmienia. Na jakiej podstawie wysuwam takie wnioski? A choćby w odniesieniu do dzisiejszego bohatera testu, którym będzie lekko zmieniający kurs spojrzenia na oddanie prawdy o muzyce przedwzmacniacz gramofonowy pochodzącej z Japonii marki Phasemation EA-350, którego pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy warszawsko-krakowskiemu dystrybutorowi Nautilus.
Przygotowując stosowne miejsce dla 350-ki na swoim stoliku musimy postarać się o lukę dla typowego w domenie szerokości, jednak nieprzesadnie nadmuchanego w kwestii wysokości komponentu audio. Jego w górnej części odchylający się ku tyłowi front podążając tropem poprzedników, wykonano ze szczotkowanego aluminium i wykończono w fantastycznie prezentującym się szampańskim złocie. Jeśli chodzi o niezbędne do obsługi wszelkich funkcji regulatory, patrząc na awers od lewej strony widzimy okrągły guzik inicjujący pracę urządzenia, w centrum dwa hebelki – jeden dla obsługi sygnału STEREO lub MONO, drugi to opcja wykorzystania filtra subsonicznego, zaś całkiem z prawej strony trzy pokrętła – dwa małe dla wyboru obsługiwanego sygnału i wykorzystanej wkładki MM/MC, oraz jedno duże jako selektor wejść liniowych. Kwestię reszty, zazwyczaj nieprzesadnie eksponowanej części obudowy producent rozwiązał przy pomocy wykończonego już w spokojnej półmatowej czerni profilu. Natomiast tylny panel spełniając rolę centrum obsługi wkładek – zaopatrzonego w kilka ramion, lub gramofonów audiofila, uzbrojono w zacisk masy, trzy wejścia – dwa w standardach RCA/XLR, jedno RCA, pojedyncze wyjście liniowe RCA i gniazdo zasilania. Tak prezentującą się, jak sugeruje wielofunkcyjność, zaawansowaną konstrukcję, posadowiono na trzech pływających, a przez to izolujących układy elektryczne od szkodliwych drgań podłoża, stopach.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu tytułowego phonostage’a mam dla Was bardzo dobrą informację. Otóż po teoretycznym zakupie nie musicie martwić się jego odpowiednią konfiguracją pod posiadaną wkładkę, gdyż japońscy konstruktorzy zadbali o komfort użytkownika i ów proces wykonuje samo urządzenie. Błąd, bo przecież co rylec, to inne wartości? Owszem, na szybko takie wnioski można wysnuć, jednak natychmiast uspokajam, gdyż po już kilku zderzeniach z konstrukcjami z tej manufaktury na własnej skórze przekonałem się, że Japończycy ani razu się nie pomylili. To znaczy? Zawsze dźwięk był najwyższej próby, co świadczyło o potraktowaniu sygnału wejściowego z najwyższą możliwą troską. Nie wiem, jak to się dzieje, jednak zapewniam, w najmniejszym stopniu nie naciągam faktów, tylko przytaczam kilkukrotnie potwierdzone stosownymi testami wnioski. Ale to nie jest ostatnia dobra wiadomość tego testu, bowiem kolejnym pozytywem, jest na tle poprzedników lepsze osadzenie w barwie opiniowanego dzisiaj phono. To naturalnie nie oznacza słabości tych poprzednich, gdyż można było sobie z tym poradzić przy użyciu odpowiedniego okablowania, tylko dzięki odpowiedniemu zbilansowaniu masy i otwartości 350-ka odznacza się znacznie większą uniwersalnością nowej generacji Phasemation. Co to oznaczało w przypadku aplikacji w moim zestawie? Przecież nie od dzisiaj gminna wieść niesie, iż jestem orędownikiem nie tylko dobrego nasycenia, ale również odpowiedniego podania w kwestii świeżości przekazu muzycznego, co teraz bez najmniejszego wysiłku konfiguracyjnego, czyli doboru stosownego okablowania praktycznie miałem już od startu. Muzyka cechowała się świetną kolorystyką, nasyceniem i wagą, jednak co bardzo istotne, nadal oferowała świetny współczynnik witalności i napowietrzenia. Owszem, słyszałem bardziej dociążone konstrukcje, jednak tamte w wielu przypadkach już na starcie potencjalnym systemom stawiały pewne warunki, gdy tymczasem tytułowe dziecko Phasemation zamierzenie, za co należy się pochwała, było od tego bardzo dalekie. Na potwierdzenie moich tez przytoczę kilka pokazujących palcem co i jak, pozycji płytowych.
Rozpocznę od znakomitego tria jazzowego Keith Jarrett, Gary Peacock i Jack DeJohnette z materiałem „Standards Vol.1”. To był ewidentny pokaz doskonałości w oddaniu ogólnej wielobarwności, dźwięczności w górnych rejestrach i dostojności w dole pasma fortepianu, piękna współgrania strun z pudłem rezonansowym kontrabasu i mocy stopy perkusji wespół z rozświetleniem wirtualnej sceny tak zwanymi przeszkadzajkami bębniarza. Wszystko podane w dobrej kolorystyce i nasyceniu, a gdy wymagał tego materiał zjawiskowej lekkości. Co więcej, w sukurs świetnej prezentacji przychodziła czytelnie wykreowana nie tylko szeroka, ale również głęboka scena muzyczna. Czy biorąc pod uwagę moje preferencje brzmieniowe wolałbym dosadniej w domenie masy? Na to pytanie odpowiem kolejną pozycją płytową Kari Bremnes „You’d Have to Be Here”. Powód? Przecież znacie realizacje tej artystki. Są gęste barwowo, czasem nawet przysadziste, co przy zbytnim nasyceniu obrabiającego sygnał z wkładki gramofonowej phonostage’a powodowałoby zwalistość, a nawet mocne uśrednianie słuchanej muzyki, czyniąc ją co najmniej niezbyt przyjemną w odbiorze. A przecież to zasłużona i lubiana wokalistka, dlatego też konfigurując system ważnym elementem jest umiejętne ustawienie jego punktu ciężkości, który 350-ka wydawała się zaproponować na świetnym poziomie. Niby mocno w kwestii energii, ale bez nadwagi, z drugiej strony zwiewnie, jednak bez uczucia rozjaśnienia. Nic tylko słuchać, co też z wielką przyjemnością uczyniłem. Na koniec tak prezentujący się set zmierzyłem z muzyką elektroniczną rodzimego specjalisty od syntezatorów Marka Bilińskiego i jego niedawno remasterowaną płytą „Ogród Króla Świtu”. I? Oprócz wspomnianych aspektów swobody wybrzmiewania i fajnego, bo w momencie używania przez pana Marka klawisza z niskimi pomrukami, solidnego w masie budowania przekazu, ten materiał pokazał również zjawiskową prezentację realiów wirtualnej sceny w domenie odrywania się muzyki od kolumn. Co mam na myśli? Otóż jeśli wytłoczona na czarnej płycie muza miała czarować rozmachem i zewsząd dobiegającymi do słuchacza dźwiękami, bez najmniejszych problemów uczestniczyłem w istnej feerii unoszących się nad moimi kolumnami, mieniących się blaskiem klawiszowych popisów. Żaden wyczyn? Bynajmniej, gdyż w wielu przypadkach takie postawienie sprawy kończy się brakiem spójności przekazu, a w tym przypadku nie było o tym mowy. Skąd to wiem? Ostatnio słucham tej płyty dość często, dlatego też bardzo łatwo jest mi zweryfikować kompetencje odtwarzających ją urządzeń i z całą stanowczością stwierdzam, iż z dużą dozą prawdopodobieństwa tytułowy phonostage pokazał pełnię zamierzeń pana Marka. Było z zadziorem, mocno i nośnie, co w tego rodzaju muzie jest woda na młyn świetnej prezentacji.
Czy mamy do czynienia z propozycją dla wszystkich? Naturalnie. Powód? To jest bliskie neutralności ze szczyptą barwy w brzmieniu urządzenie, co pozwala na stosunkowo łatwe dostosowanie go do naszych potrzeb. Osobiście mając gęsty system mimo wspomnianego dociążenia najnowszej odsłony phonostage’a Phasemation, nie odczuwałem najmniejszej potrzeby dodatkowego dostrajania 350-ki. Co zrobicie Wy, zależeć będzie od wypadkowej konkretnej konfiguracji. Jednak pozostawiając na boku ewentualne ruchy kablowe, rzeczony przedwzmacniacz gramofonowy na tle konkurencji jest bardzo uniwersalny, a przez to w dobrym tego słowa znaczeniu nieobliczalny sonicznie. W zależności od słuchanej muzyki potrafił zaczarować mnie nie tylko jej swobodą, a również bezpośredniością i namacalnością, co sprawiało, że każda spędzona w jego towarzystwie minuta obfitowała w radość przeżywania zjawiskowości, a nie w przysłowiowe odgrzewanie muzycznego kotleta. A przecież o emocje w naszej zabawie chodzi, czego w moim odczuciu Phasemation EA-350 jest stuprocentowym gwarantem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 16 900 PLN
Dane techniczne
• Czułość wejściowa:2.5 mV (MM), 0.13 mV (MC)
• Impedancja wyjściowa:47 kΩ (MM)
• Wzmocnienie: 38 dB (MM), 64 dB (MC)
• Napięcie wyjściowe: 200 mV (1kHz)
• Separacja międzykanałowa: >100 dB
• Odchylenie od krzywej RIAA: ± 0.5 dB (20Hz to 20kHz)
• Pobór mocy: 20 W
• Wymiary (S x W x G): 430 x 93 x 362 mm
• Waga: 8.8 kg