1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. RCM Sensor 2 MkII

RCM Sensor 2 MkII

Link do zapowiedzi: RCM Audio SENSOR 2 MkII

Opinia 1

Dziwnym zbiegiem okoliczności i zupełnym przypadkiem druga połowa lata upływa nam na nader częstej eksploracji i opisach rodzimych produktów. Co ciekawe owa kumulacja nie jest bynajmniej wynikiem żadnych specjalnych działań prowadzonych w celu pozyskania stosownego materiału badawczego a jedynie coraz bogatszej i śmiało można uznać, że również tak zróżnicowanej, jak i kompletnej oferty. O ile bowiem do niedawna zaobserwować można było tzw. klęskę urodzaju w segmencie Polskiego okablowania i wydawać by się mogło, że kto żyw wziął się za plecenie i skręcanie miedzianych, srebrnych i Bóg wie jeszcze jakich drucików, przyoblekając je w coraz to bardziej wymyślne peszele, to obecnie coraz więcej, a przy tym i lepiej zaczyna być słychać o elektronice. Dlatego też po mającym wśród miłośników lamp ugruntowaną pozycję Fezzie, stawiającym pierwsze kroki i dopiero rozpoczynającym walkę o należne sobie miejsce przy audiofilskim stole debiutancie, czyli pomorskiej manufakturze Vinius audio i nieco śmielej wypływającym na szersze wody Circle Audio przyszła pora na jeśli nie dinozaura, to na pewno starego wyjadacza, czyli katowicki RCM. W dodatku tym razem wcale nie będzie chodziło o którąś z dystrybuowanych przez śląską ekipę, ultra high-endowych światowych marek, lecz o tzw. wyrób własny z obszaru, w którym śmiało można stwierdzić, że Roger Adamek od lat jeśli nie rozdaje kart, to z pewnością jest jedną z najbardziej doświadczonych osób. Mowa oczywiście o analogu i tym, bez czego wysokiej klasy „szlifierki” obejść się nie mogą, czyli przedwzmacniaczu gramofonowym. Panie i Panowie, oto otwierający portfolio RCM-u phonostage Sensor 2 MkII.

Pod względem technicznym, w porównaniu z poprzednią, testowaną blisko pięć lat temu wersją 2 zmieniono płytki PCB, które zyskały grubsze i złocone ścieżki, oraz surowszej selekcji poddano kluczowe komponenty, z których część została wymieniona na układy wyższej, aniżeli wcześniej klasy. Krótko mówiąc zmiany miały z jednej strony charakter niemalże kosmetyczny, jednak z drugiej nie od dziś wiadomo, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka, więc jeśli już protoplasta – Sensor Prelude cieszył się w pełni zasłużoną popularnością, a jego następca oznaczony 2-ką tylko tę drogę sukcesu kontynuował, to trudno się dziwić, że aktualna, stanowiąca obiekt niniejszej epistoły, inkarnacja 2 mk2 również żadnych rewolucyjnych zmian się nie doczekała. Tu raczej chodzi o pewnego razu dopieszczanie udanego już na starcie projektu a nie jego totalną rewolucję i reorganizację prowadzoną z wygody producenta pod starym szyldem.
Wizualnie również, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wszystko jest po staremu, jednak bardziej wnikliwa analiza organoleptyczna wskazuje na drobne, acz w pełni zrozumiałe i podnoszące wartość postrzeganą katowickiego projektu niuanse. Zacznijmy jednak od tego co było wcześniej i jest obecnie, czyli segmentowość konstrukcji – vide podział na moduł główny – odpowiedzialny za obróbkę sygnału i zewnętrzny, odseparowany zasilacz. Oba korpusy wykonano z prostokątnych, niemagnetycznych (aluminiowych) rur zmykając je od przodu solidnymi płatami szczotkowanego aluminium a od tyłu podporządkowanymi pełnionym funkcjom plecami. I tak, w zasilaczu, z oczywistych względów znajdziemy jedynie zamocowany na stałe przewód do dostarczania życiodajnej energii sekcji sygnałowej, zintegrowane z bezpiecznikiem gniado IEC i włącznik główny. Z kolei jednostka centralna może pochwalić się wielopinowym portem zasilania, zaciskiem uziemienia, zdublowanymi wyjściami sygnałowymi dostępnymi zarówno w postaci pary XLR-ow, jak i RCA, oraz pojedynczym wejściom, również w standardzie RCA. I tutaj mamy pewne novum, gdyż ww. terminale pochodzą od Furutecha. Nie zabrakło też stosownych micro-przełączników pozwalających na ustawienie optymalnych parametrów pracy dla większości dostępnych na rynku wkładek tak MM, jak i MC.

Bądźmy jednak szczerzy. Marketing marketingiem, dopieszczanie dopieszczaniem, jednak dla końcowego odbiorcy liczy się, a przynajmniej liczyć się powinien, przede wszystkim dźwięk. I w tym momencie, gwoli przypomnienia wypadałoby wspomnieć, iż już Sensor 2 pod względem bezpardonowości i dynamiki mówiąc najoględniej nie brał jeńców, fundując słuchaczom iście rock’n’rollową jazdę bez trzymanki. Kontur, drajw i uderzenie to niejako święta trójca w katowickim wydaniu i gdy wydawać by się mogło, że przynajmniej nic na tym pułapie z poczciwych czarnych krążków wycisnąć się nie da pojawia się Sensor2 Mk2 i mówi „potrzymaj mi piwo” i robi to jeszcze lepiej. To znaczy nic od siebie nie dodaje, nie dodrukowuje nut, których wcześniej na partyturze nie było, lesz w ową partyturę, w ów zapis nutowy, sięga jeszcze głębiej od poprzedników i poniekąd motywuje aparat wykonawczy do jeszcze uważniejszego jego śledzenia i reprodukcji. W związku z powyższym wyraźnej poprawie podlega aspekt rozdzielczości. Przekaz staje się bardziej namacalny, choć wcale nie bliższy, bo scena dźwiękowa pozostaje w tym samym, co dotychczas miejscu, a jedynie gradacja planów sięga o krok, bądź nawet dwa dalej. Szczególnie wyraźnie słychać to na nagraniach z rockową muzyką zarazem progresywną, jak i onirycznie-eteryczną, jak „Hunt” Amaroka, czy „Hiraeth” Lion Shepherd, gdzie pierwszoplanowe instrumentarium i wokale niby przykuwają uwagę, jednak klimat i efekt „wow” powoduje głównie to, co dzieje się za nimi. Przestrzeń, a przede wszystkim jej głębia dają poczucie oddechu i swobody, dzięki czemu nie czujemy się przytoczeni docierającymi do nas dźwiękami. Z kolei typowa, natywna rockowa szorstkość i pewna kanciastość gitarowych riffów nie pozwala zapomnieć, że cały czas mamy do czynienia z wywodzącym się z garaży ekstatycznym szarpaniem strun, w celu wyrażenia nie zawsze pozytywnych emocji a nie samplerowym, bezrefleksyjnym ich muskaniem, gdzie aspekt techniczny przeważa nad, czy wręcz tłumi, emocjonalność przekazu.
Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchów repertuaru symfoniczno-ilustracyjnego, wśród których w pamięci nad wyraz głęboko wyrył mi się soundtrack do … gry „Kholat” autorstwa Arkadiusza Reikowskiego, na którego premierze mieliśmy okazję się ponad trzy lata temu pojawić. Fortepian miał niezaprzeczalnie właściwy sobie gabaryt, smyczki łączyły głębokie wybrzmienia „pudel” z szorstkością strun a przytłaczający, depresyjny wręcz charakter kompozycji krok o kroku budował napięcie wywołując w kulminacyjnych momentach jeżenie się włosów na karku. Przesadzam? W żadnym wypadku, bowiem czego jak czego, ale ani emocji, ani tym bardziej dynamiki Sensor nie limituje, starając się nad wyraz wiernie oddać każdy, nawet najmniejszy, zapisany w materiale źródłowym niuans. Generalnie im więcej dzieje się na scenie, tym phonostage szybciej łapie wiatr w żagle i aż rwie się do tego, by porwać nas w wir wydarzeń. Co ciekawe pomimo całej swej bezpardonowości i niespecjalnej chęci do upiększania, czy wygładzania czegokolwiek RCM-owski maluch nie wybrzydza przy doborze repertuaru. W związku z powyższym bez większych oporów możemy sięgać nie tylko po wyrafinowane tłoczenia sygnowane przez ECM, czy Mobile Fidelity, lecz również komercyjne i dalekie od audiofilskich aspiracji pozycje w stylu dość boleśnie skompresowanego i zazwyczaj irytująco cykającego blachami „Whoosh!” Deep Purple. Oczywiście mizerii realizacyjnej najnowsza inkarnacja Sensora nie zamieni w misterium nausznych doznań, lecz uczciwie trzeba przyznać, iż nader umiejętnie radzi sobie z tym niewdzięcznym wyzwaniem i zamiast pastwić się nad ewidentnymi niedociągnięciami woli zwracać uwagę słuchaczy na całokształt i warstwę muzyczno – sentymentalną. W końcu nie widomo, czy to nie ostatni krążek w dorobku Purpli, więc zamiast kręcić nosem, lepiej cieszyć się klasycznymi melodiami i potężną dawką rockowych emocji w najlepszym wydaniu. Grunt, że noga sama chodzi, bas się nie snuje po podłodze jak spasiony, stary Basset, a konturowość wcale nie wyklucza soczystej tkanki wypełniającej poszczególne bryły instrumentów.

Niejako w ramach podsumowania pragnąłbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną, acz dość istotną cechę tytułowego phonostage’a. Otóż RCM Sensor 2 MkII, w przeciwieństwie do lwiej części dostępnej na rynku konkurencji oferuj na tyle wysokie wzmocnienie, iż przełączając się na niego ze źródeł cyfrowych nie musimy każdorazowo zwiększać głośności, by słuchać na tym samym, co wcześniej poziomie. Może to i drobiazg, który bez większych problemów daje się obejść poprzez niezależną regulację czułości każdego z wejść w pre, bądź posiadanej integrze, jednak bądźmy szczerzy – im mniej trzeba kombinować, tym lepiej. A Sensor nie kombinuje i nie ściemnia, tylko daje solidnego kopniaka wszystkim tym systemom, gdzie do tej pory królowała ospałość i mówiąc wprost nuda. Bo czego, jak czego, ale nudy z nim w torze nigdy Państwo nie zaznacie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Chyba zgodzicie się ze mną, iż mijający czas, a co za tym idzie konsekwentny rozwój techniki, wręcz zmusza każdego producenta do udoskonalania swoich konstrukcji. To jest pewnego rodzaju aksjomat i nikt tego nie neguje. Jednak czym innym jest prawdziwe wprowadzanie zmian w stylu przeprojektowania układów wewnętrznych, czy zastępowanie determinujących dźwięk podzespołów elementami nowszej generacji, a czym innym jest czysto kosmetyczna korekta wyglądu obudowy – najczęściej frontu lub głośno komentowane przez projektanta wzbogacenie walorów użytkowych danego urządzenia zazwyczaj i tak marginalną funkcją, co notabene ostatnimi czasy jest wręcz nagminne. Powód? Byt pierwszego jak wspomniałem, uzasadnia ewidentny wpływ na końcowy wynik soniczny konstrukcji, co wprost proporcjonalnie przekłada się na lepsze brzmienie zestawu potencjalnego nabywcy, zaś drugi zazwyczaj jest li tylko realizacją nie do końca zgodnych ze sztuką uczciwości w stosunku do klienta, zapędów zwiększania zysków firmy. Na szczęście nie wszyscy podążają drogą bezwzględnego zysku, co odmłodzoną wersją od lat znanej i co ważne, zbierającej świetne opinie konstrukcji udowadnia sprawca dzisiejszego mitingu. O kim, a raczej o czym mowa? Już zdradzam. Miło mi poinformować zainteresowanych, iż dzisiejszym tematem spotkania jest przedwzmacniacz gramofonowy katowickiego dystrybutora wielu analogowych i nie tylko marek w postaci, odmłodzonego po wielu latach sukcesów, firmowego phonostage’a RCM Sensor w specyfikacji 2 MK II.

Tytułowy phono na pierwszy rzut oka w kwestii gabarytów i wyposażenia nie różni się zbytnio od poprzednika. Jednak chyba nie muszę nikomu przypominać, iż zazwyczaj diabeł tkwi w szczegółach. Tymi zaś, idąc za informacjami producenta w obecnym wcieleniu są znacznie lepsze jakościowo terminale przyłączeniowe RCA Furutecha, pozłacanie, a przez to krytycznie wpływające na jakość reprodukowanego dźwięku ścieżki sygnałowe na znacznie grubszej drukowanej płytce i zmiana kilku kluczowych elementów elektronicznych. Mało? Też tak myślałem, co szybko zweryfikowało starcie testowe, ale o tym za moment. Najpierw zakończę akapit techniczny, czego nie mogę zrobić bez wspomnienia o bogatej ofercie tylnego panelu w postaci mikroprzełączników dopasowujących urządzenie do zastanej wkładki gramofonowej MM/MC, wejścia sygnału z rylca w standardzie RCA, wyjść z phonostage’a do przedwzmacniacza liniowego jako RCA lub XLR i wydzielonego z konstrukcji do osobnej aluminiowej obudowy, przyłączanego wielopinowym wtykiem zasilacza.

Nie będę owijał w bawełnę. Sensora 2 znam bardzo dobrze, dlatego też z grubsza wiedząc czego spodziewać się po wersji MK II, moje skupienie nacelowane było na ocenę rozmiaru domniemanych pozytywnych zmian sonicznych, po wdrożeniu wyartykułowanych w poprzednim akapicie poprawek technicznych. Efekt? Cóż, dźwięk nadal był nastawiony na energię i nasycenie, co od lat jest znakiem szczególnym każdego podstawowego modelu phonostage’a ze stajni RCM, jednak tym razem dostarczane z wkładki gramofonowej dane znacząco poprawiły swoją transparentność, a wirtualna scena nabrała nieco większego rozmachu. Naturalnie nie oznaczało to rozjaśnienia, czy odchudzenia źródeł pozornych, tylko okazało się być dodaniem do świetnej barwy, dobrze kontrolowanej masy, oczywiście nie wypychającej przed szereg górnych rejestrów, ale za to znakomicie napowietrzającej kreowane wydarzenia, witalności. Muzyka nadal tętniła życiem i radością, jednakże podczas użytkowania wersji MK II dochodził aspekt swobody prezentacji, a to natychmiast przekładało się na lepszą czytelność odtwarzanych zapisów nutowych bez względu na słuchany materiał muzyczny. Wiem o tym, gdyż nie omieszkałem przesłuchać naprawdę różnorodnego materiału. Serię odsłuchów rozpocząłem od bardzo nastrojowego, bo jazzowego spotkania Enrico Ravy ze Stefano Bollanim, Markiem Turnerem, Larrym Grenadierem i Paulem Motianem w kompilacji „New York Days”. Dzięki w pełni kontrowanemu body dźwięku i oczywiście doprawieniu całości będącym wartością dodaną „dwójki MK II” oddechem, muzyka epatowała nienachalną intymnością połączoną ze świetną namacalnością. Wszelkie majestatyczne „rozmowy” trąbki Enrico Ravy z saksofonem Marka Turnera za sprawą ciekawego oddania wibracji drewnianego stroika wespół z tak lubianą przeze mnie pracą wentyli w kontrze do wydobywającego się czasem wręcz matowego szumu z lejka trąbki, na tle poprzednika w kwestii mikrodynamiki bez najmniejszych problemów wznosiły odtworzenie tej pozycji płytowej o co najmniej oczko wyżej. Oczywiście nie mogę przy tym zapominać o lepszym zrównoważeniu ilości pudła rezonansowego w stosunku naciągniętych na nie strun podczas występów kontrabasu, większej dostojności w dolnych partiach i dźwięczności w górnych fortepianu, a także czytelniejszym rozwibrowaniu wszechobecnych perkusjonaliów Paula Motiana. A wszystko podane na zjawiskowo czarnym, dobrze poukładanym w domenie szerokości i głębokości międzykolumnowym tle.
Po takiej uczcie diametralnie zmieniłem repertuar i na talerzu stacjonującego u mnie SME wylądował stosunkowo niedawno zremasterowany krążek naszego specjalisty od muzyki elektronicznej Marka Bilińskiego „Fire”. W tym przypadku podobnie do poprzedniego występu muza tętniła pełnią życia. Jednak o ile przy jazzie Sensor trzymając się założeń artystów ze swoimi umiejętnościami nie mógł pójść na całość, to podczas prezentacji tworów klawiszowych nie było już przebacz. W dole zjawiskowe trzęsienia ziemi, na środku świetne modulacje, a na górze przenikliwe przestery połączone z zabawą z fazą. Jednym słowem zaliczyłem trafione w punkt oddanie poprawionej jakościowo muzyki mojej młodości. Jednak zapewniam, to było dopiero preludium do głównego uderzenia. Otóż pod koniec testu pozwoliłem sobie na pełne szaleństwo i zdecydowanym ruchem sięgnąłem na półkę po jazdę bez trzymanki z koncertowym winylem AC/DC „If You Want Blood You’ve Got It”  w roli głównej. Tak, to jest pewnego rodzaju, pewnie Was zaskoczę, bo uwielbiana przeze mnie w młodości, ale bez dwóch zdań swoista „muzyczna anarchia”. Ale nie oszukujmy się, przecież o to na tego typu koncertach chodzi. Do tego ów master jest niezbyt dobrze zrealizowany. To zaś sprawia, że zazwyczaj ludzie próbują ratować tę produkcję siłowym nasycaniem zestawu z tendencją do zamulania, aby było przyjemnie. Tymczasem jeśli umiejętnie nie otworzymy przysłowiowego wentyla w górnych rejestrach podczas odtwarzania takiego materiału, muzyka mimo wpisanej w jej byt na tym ziemskim łez padole, niekwestionowanej radości do wyrzucania z siebie emocji, zwyczajnie zostanie zamordowana. Będzie gładka i nie kłująca w ucho, ale niestety nudna. Dlatego też przy wszystkich zaletach najnowszej wersji Sensora wspominaną wcześniej, w tym wcieleniu ratującą starcie z ciężkim rockiem, zjawiskową witalność uważam za największe niesione przez niego dobro. Bez tego na scenie panowałaby swoista przyducha, która w muzyce buntu nie ma prawa się zdarzyć. I waśnie za to, czyli umiejętne dozowanie swobody grania przy jednoczesnej ofercie nasycenia i energii odtwarzanej muzyki tego niepozornego malucha z czystym sumieniem polecam każdemu zakręconemu na punkcie czarnej płyty melomanowi.

Nie wiem, co na to Wy, ale ja nową propozycją RCM-u jestem w pełni ukontentowany. Złośliwi być może stwierdzą, iż aby usprawiedliwić wprowadzanie nowego modelu, to zbyt mało. Ja tymczasem jestem przekonany, że jeśli rozprawiamy o poprawiającym rozmach prezentacji tchnięciu w przekaz muzyczny dodatkowej dawki swobody, sytuacja jest jak najbardziej uczciwa. Przecież nowy model gra lepiej. I co ważne, lepiej dla wszystkich. Starych i potencjalnych nowych użytkowników, co przy częstym odejściu od dawnego sznytu grania podobnych nowości u konkurencji, nie jest takie oczywiste. W tym przypadku mamy kontynuację wypracowanego przez lata brzmienia ze znaczą poprawą jego kreowania w przestrzeni naszych samotni. Czy RCM Sensor 2 MK II jest potencjalnym zawodnikiem dla każdego? Jeśli kochacie muzykę podaną z wigorem, bezwzględnie tak.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Produkcja i dystrybucja: RCM
Cena: 12 000 PLN

Dane techniczne:
Czułość wejściowa: 0,3 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości: 0,3 – 0,4 – 0,6 – 0,9 – 1,4 – 2,5 – 5 mV
Wzmocnienie: 52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa: 20 Ω- 47 000 Ω
Regulacja impedancji: 20 – 30 – 50 – 100 – 200 – 400 – 1000 – 47 000 Ω
Pojemność wejściowa: 100 pF
Tryb pracy wejścia: symetryczny – niesymetryczny
Wejście: RCA
THD: 0,01%
S/N: 85dB
Liniowość RIAA: +/- 0,3dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa: 70 Ω
Wyjście: XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy: 2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy: 8V rms
Wymiary:
245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz
122 x 230 x 70 mm – zasilacz
Waga:
3,5 kg. – przedwzmacniacz
1,7 kg. – zasilacz
Pobór: max 17W

Pobierz jako PDF