Opinia 1
Marka TAD w historii portalu Soundrebels zadając kłam bycia na naszym rynku co prawda bardzo znaną, ale jednak pewnego rodzaju egzotyką, jakimś dziwnym trafem miała sporo ciekawych występów. Jakich? Różnorodnych. Od wyjazdowych na terenie naszego kraju, przez spotkania zagraniczne podczas wystawy w Monachium, po kilka starć z kolumnami już na własnym, czyli redakcyjnym podwórku. Tak tak, portfolio naszych potyczek jest bogate, jednak jak dotąd obciążone jednym drobnym mankamentem? O czym mowa? Mianowicie dotychczas nie mieliśmy okazji w pełni zapoznać się z ichniejszą elektroniką. Owszem, w wizytowanych zestawach za każdym razem słuchaliśmy pełnych konfiguracji, jednak słowo klucz w postaci „obce warunki” nigdy nie upoważniało nas do formowania autorytatywnych wniosków. Dlatego też jesteśmy z Marcinem bardzo radzi, że po latach starań udało się nam dopiąć swego i w znakomicie znanych nam okowach naszej lokalowej wzorcowni zwanej OPOS-em (Oficjalnym Pokojem Odsłuchowym Soundrebels) zmierzyć się z zestawem źródła z regulowanym sygnałem wyjściowym wspieranym dwoma stereofonicznymi końcówkami mocy, czyli przekładając owe dane na kody handlowe przyjrzeliśmy się produktom TAD M1000-S i TAD D1000MK2-S, których wizytę w naszych progach zawdzięczamy wysiłkowi logistycznemu przedstawiciela tytułowej marki TAD.
Już pobieżny rzut oka na załączone fotografie zdradza bardzo duży wkład designerów TAD-a w końcowy wynik wizualny testowanych konstrukcji. To w mojej ocenie są fantastycznie odbierane przez nasze organy przyswajania wizji, imitujące nieco uchylone sarkofagi faraona, wykonane ze szczotkowanego aluminium bryły. Patrząc z lotu ptaka w teorii mamy do czynienia obrysem skrzynki w kształcie zwykłego prostokąta. Jednak jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Pierwszy to lekko opadające na boki i w stronę frontu, wykończone w znacznie jaśniejszym odcieniu niż cała parcela dachu, ostatnie kilkanaście centymetrów górnej płaszczyzny obudowy. Zaś drugim jest odcięcie dolnej ćwiartki monolitu przednich płaszczyzn urządzeń od reszty bryły czarnym akrylem i nadanie w ten sposób całości swoistej optycznej lekkości. Temat obsługi odtwarzacza płyt kompaktowych od strony awersu realizują wkomponowane w ową czerń akrylu, zorientowane po bokach usytuowanej nieco wyżej szuflady na płyty CD/SACD serie guzików, a pakiet informacji o aktualnym stanie słuchanej płyty i wszelkich związanych z tym procesem danych przybliża nam znajdujący się pod mechanizmem połykającym srebrne krążki, znakomicie czytelny nawet z czterech merów wyświetlacz. Jeśli chodzi o ofertę przyłączeniową, do dyspozycji mamy wyjścia analogowe RCA/XLR, prawdziwą baterię wejść i wyjść cyfrowych: COAX, USB, OPTICAL, AES/EBU, i wieńczące dzieło gniazdo zasilania. Tak wyglądającą i solidnie wyposażoną konstrukcję posadowiono na uodparniających ją od wibracji podłoża trzech pływających stopach.
Zanim przejdę do opisu stereofonicznych końcówek mocy, po przemyśleniu zjawisk z procesu opiniowania i nieco wyprzedzając fakty z wielką przyjemnością spieszę donieść, że owe dwa piecyki w mojej dotychczasowej przygodzie z zaawansowanym audio są uzbrojone w najlepiej brzmiącą inkarnację stopni wyjściowych w klasie „D”. Naturalnie jest to pokłosie po bożemu wykonanej – solidne toroidy – sekcji zasilania, jednak nie raz widziałem najwyżej ciekawie, ale nigdy tak wybitnie brzmiące podobne próby u konkurencji, co tym bardziej należy podkreślić. Gdy najważniejszy punkt programu wzmacniaczy w postaci fenomenalnego zaprzęgnięcia do pracy najnowszych technologii mamy już przybliżony, temat opisu końcówek pójdzie niczym z górki. Dlaczego? Przecież gołym okiem widać, iż piecyki poza lekkim nadmuchaniem konstrukcji w kwestii rozmiarów w odniesieniu do CD-ka, wyglądają wręcz identycznie, a jedynymi elementami jakie je różnią, są niezbędne do pracy manipulatory i terminale przyłączeniowe. I tak na lewej stronie frontu w pasie czarnego akrylu znajdziemy jedynie włącznik i w jego centrum mieniącą się ciepłem jasnej pomarańczy poprzeczną lampkę informującą o stanie pracy urządzenia. Zaś oferta pleców ogranicza się jedynie do pojedynczych terminali kolumnowych, pojedynczych wejść liniowych RCA/XLR, przełączników wyboru wejścia, trybu pracy końcówki Stereo/Bi-amp i gniazda zasilania. Jedynym powieleniem oferty odtwarzacza w końcówkach oprócz wyglądu to stopy stabilizujące je na podłożu.
Przed przybliżaniem zaistniałej podczas testu sytuacji muszę się przyznać, iż byłem ciekawy, czy zawsze wyczuwalny przeze mnie sznyt grania wielu słuchanych konglomeratów TAD-a będzie miał miejsce z moimi kolumnami. O co chodzi? Otóż od pierwszego kontaktu z tym brandem zawsze podobało mi się podejście do tematu basu. Był mocny, ale zwarty. Szybki, a mimo to niósł ze sobą niezbędną ilość, że tak powiem pożytecznej dla nadania muzyce soczystości pewnego rodzaju łuny, czyli nic innego jak masującej moje trzewia energii. Problem w tym, że takie artefakty czynił przy użyciu niezbyt dużych przetworników w firmowych kolumnach. Teraz realia nieco się odmieniły. Teoretycznie, moje Isisy są dość łatwymi do napędzenia, jednak jeśli dostaną odpowiednie uderzenie prądowe, dzięki zaaplikowaniu wielkich basowców zazwyczaj pokazują inny poziom wtajemniczenia sonicznego. Niemożliwe, bo z racji wysokiej skuteczności najlepiej powinny grać ze słabą lampką? Otóż nie. I zapewniam, nie mam powodu do deprecjonowania takiego podejścia do tematu, jednak co łatwo jest zweryfikować czytając test duńskiego Gryphona Antileona, w momencie zapewnienia w pełni kontrolowanej dawki prądu na poziomie przysłowiowej spawarki Isis-y przechodzą same siebie i świat staje się inny. Czy tak stało się w przypadku użycia japońskiego zestawu TAD?
Poprzedni akapit był swoistym pytaniem, dlatego też przechodząc do clou testu nie mogę zachować się inaczej, jak rozpocząć od wyczerpującej odpowiedzi. Otóż moje oczekiwania w materii emitowania mini trzęsień ziemi zostały spełnione z nawiązką. Gdy wchodziło tutti orkiestry, czy do głosu w muzyce rockowej dochodził bębniarz z mocno eksploatowaną stopą perkusji, pokój wypełniała fantastyczna fala uderzeniowa. To było na tyle zjawiskowe, że w pewnym momencie postanowiłem przyjrzeć się temu aspektowi nieco bliżej. Ale nie szukając dziury w całym, tylko próbowałem skonfrontować to zjawisko ze wzmocnieniem opartym o typowe tranzystory. Efekt? Biorąc na tapet stacjonującego w tym samym momencie Gryphona Antileona okazało się, że ten drugi przy takim samym uderzeniu robił to nieco inaczej. Nie z taką werwą do zburzenia mojego domu w jednej sekundzie, tylko ową moc jakby dozował w czasie. Jednak nie jako wprowadzające szkody opóźnienie ataku, tylko przesuwał akcenty w stronę szukania dodatkowych artefaktów częstotliwościowych w tym teoretycznie jednym uderzeniu. Tymczasem TAD nie próbował potwierdzać swojej fantastyczności rozdrabniając pojedyncze uderzenie na czworo, tylko jak bęben miał walnąć, to bez litości to wykonywał. Ale z pełną odpowiedzialnością zaznaczam, obydwie szkoły oddania niskich częstotliwości były fantastyczne. Nieco inne, jednak na najwyższym poziomie reprodukcji, Jest tylko jeden haczyk. Testowany zestaw z Japonii w temacie aplikacji klasy „D” jak zdążyłem napomknąć, jest daleko przed goniącą go konkurencją i to co napisałem nie jest tożsame z innymi tego typu konstrukcjami, czyli nie wystarczy zastosować w swoim prywatnym projekcie popularnych ICEpowerów, by potem móc pochwalić się garażowo skonstruowanym brzmieniam TAD’a. Owszem, pewnie taka konstrukcja basem łupnie, ale bez jego szlachetności w stylu: raz miękko, a innym razem twardo niczym odpalenie ładunku wybuchowego. A trzeba pamiętać, iż dostarczony do testu set wzmocnienia nie jest szczytem oferty japońskiej szkoły budowania urządzeń audio, co pozwala sądzić, iż tę częstotliwość można oddać jeszcze lepiej. Niemożliwe? Osobiście dawno nauczyłem się nigdy nie mówić nigdy, dlatego też bez prób na własnym podwórku z dużą dozą zaufania dla producenta, zakładam, że można i nie będę tego rozstrzygał.
Ok., bas zjawiskowy, a co z resztą pasma. Tutaj kolejne fantastyczne wieści. Średnica bardzo dobrze dociążona, ale bez najmniejszego poczucia przekroczenia punktu przegrzania, czy ospałości. Wręcz przeciwnie, przez cały czas jawiła się jako z jednej strony ciemniejsza od tandemu dCS-a z CEC-em, ale za to bardzo dobrze napowietrzona i wielobarwna. To zaś powodowało, że nie było znaczenia jaką muzę puszczałem, wszytko co było zapisane na srebrnych krążkach, bez problemu oddawały moje kolumny. I to nie tylko w uwielbianej przez barokowych twórców estetyce nieprzeciętnej muzykalności, ale również z ważnym dla nurtów typu ciężki rock, czy free-jazz fajnym drivem.
Na koniec nie sposób przemilczeć jakość najwyższych rejestrów. Te o dziwo były nieco inne niż ze wspomnianym Gryphonem. Otwarte, przepięknie mieniące się różnorodnością iskierek, jednak w wartościach bezwzględnych nosiły znamiona bardziej kulturalnych. Co ciekawe, gdy wymagał tego materiał muzyczny w stylu przenikliwie przesterowanej i cykającej elektroniki, znakomicie potrafiły spowodować ból ucha, jednakże konsekwentnie bez oznak czystego szaleństwa, czyli przy pełnej ofercie informacji jawiły się jako lekko ugładzone. Na początku nie mogłem się połapać, o co chodzi, jednak po kilkunastu dniach zabawy i analizie dotychczasowych spotkań z elektroniką TAD-a zrozumiałem w czym rzecz. Otóż kolumny tego brandu oparte są zazwyczaj o przetworniki berylowe tak na środku, jak i na górze pasma. Dlatego też mając na uwadze konsekwencję projektowania całych systemów Japończycy nie mogli puścić górnych rejestrów na żywioł, gdyż mogłoby to okazać się zbyt ofensywnym brzmieniem, co malkontenci natychmiast przekuliby na ewidentną porażkę. Tymczasem lekko powściągając zapędy górnego zakresu, ale bez utraty wigoru do pokazywania prawdy o nagraniach, upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu, czyli zapewnili niezbędny muzyce błysk przy aplikacji szczypty plastyki, bez względu jak ten slogan odbierzecie. Zaskoczeni? Sądzę, że tak, ale zapewniam, to jest rasowe rozdrabnianie włosa na czworo, na co testowana elektronika zasługuje i z czym znakomicie sobie radzi. Powoli zbliżając się ku końcowi dzisiejszego spotkania nie mogę zarzucić przybliżenia Wam ogólnej prezentacji muzyki przez recenzowany set. Oczywiście po wcześniejszych, w pełni zasłużonych peanach, nadal będę chwalił zestaw. Jednak czynię to z pełną odpowiedzialnością. Patrząc na wirtualną sceną muzyczną, nie było znaczenia jaki rodzaj muzyki i z jaki wolumenem puszczałem. Jedynym kryterium była co najmniej dobra jakość realizacji. A jeśli takowe założenie zostało spełnione, okazywało się, że bez względu na poziom wysterowania moich paczek muzycy byli na przysłowiowe sięgnięcie ręką. I nie w stylu siedzenia na kolanach, choć pani Joun Sun Nah dobiegając z kolumn czasem potrafiła prawie na moich seksownie przykucnąć, tylko w zależności od repertuaru: koncertowe nagrania wielkich orkiestr, czy muzyki sakralnej w kubaturach kościelnych artyści bez najmniejszych problemów wizualizowali się w zaplanowanych przez realizatorów danego wydawnictwa raz bliskich, a raz dalekich od linii kolumn miejscach. Mało tego. Fenomenalna szerokość i głębokość budowania spektaklu plus czarne tło bez najmniejszych problemów dodatkowo wprowadzały tak oczekiwany przez melomanów trzeci wymiar, co czasem wręcz zmuszało mnie do częstego przedłużania sesji odsłuchowych do drugiej godziny po północy. A rano przecież trzeba było wstać i wziąć się za codzienne obowiązki. Jednak wiadomym jest, że wypoczęta dusza melomana pokona nawet największe niewyspanie, dlatego też nie miałem problemów z wciągnięciem się w wir codziennych zajęć.
Nie zdziwię się, gdy czytając ten tekst Waszym pierwszym spostrzeżeniem będzie wrażenie nadmiaru superlatyw. Przyznam szczerze, że przygotowując się do testu i analizując ewentualne za i przeciw zastosowanej klasy „D” nie spodziewałem się aż tak dobrego występu. Tymczasem przy takim nastawieniu test był tak zwanym prztyczkiem w nos, że jednak da się zbudować dobry zestaw audio przy użyciu tego rodzaju stopni wyjściowych, za co w pewnym sensie dziękuję Japończykom. Zatem wieńcząc dzieło weryfikacji możliwości sonicznych przedstawicieli kraju samurajów zasadnym jest zadać konkretne pytanie: „Czy to elektronika dla wszystkich?”. Według mojej opinii jak najbardziej. Owszem, znajdziecie zestaw grający w całym paśmie, czyli w typie jazdy bez trzymanki nie tylko na dole, środku ale również w najwyższych rejestrach, jednak obawiam się, że w końcowym rozrachunku nie będzie to takie spójne, jak oferuje to TAD. To jest swoisty majstersztyk dźwiękowy. Na czym opieram swoją tezę? Zwróćcie uwagę na moje kolumny. Same w sobie są gęste, mocno podkolorowane i raczej stroniące od nadmiaru wysokich tonów, co w efekcie szkodliwie wypadającej powściągliwości przekazu bohaterów dzisiejszego rozdania powinno spowodować przyduchę prezentacji. Tymczasem nie boję się użyć tego zwrotu, całość została zestrojona na miarę, czyli z drivem, energią i kulturalną, ale świetną w oddaniu ilości informacji górą. Czego chcieć więcej? Jeśli bardziej wyrazistych górnych rejestrów, wystarczy zmienić kolumny i świat ma szansę stać się wręcz idealnym.
Jacek Pazio
Opinia 2
W dobie zaskakującego parcia na szkło i bezrefleksyjnych prób przyciągnięcia uwagi odbiorcy często dość kuriozalnym wzornictwem da się jednak zauważyć działania idące niejako pod prąd powyższym trendom. Okazuje się bowiem, iż zarówno sami wytwórcy, jak i nabywcy ich produktów zamiast krzykliwych form i funkcjonalnych wodotrysków wolą nie tyko możliwie minimalistyczny, a przez to ponadczasowy design, lecz również pewną logikę działania, zgodnie z którą technologia nie jest celem samym w sobie a jedynie sposobem, drogą prowadzącą do niego. I właśnie z takim przypadkiem przyszło nam się zmierzyć w ramach dzisiejszego spotkania. Przypadkiem, który przynajmniej na pierwszy rzut oka wydaje się równie monolityczny i na swój sposób równie tajemniczy jak prehistoryczne artefakty z „Piątego elementu” Luca Bessona z niesamowitą muzyką Érica Sierry a jednocześnie wykorzystującym nad wyraz zaawansowane rozwiązania techniczne. O czym mowa? O kolejnej wariacji na temat kategorii dzielonych amplifikacji i kompletnych systemów audio, czyli zestawie składającym się z należących do serii Evolution zintegrowanego multi-formatowego odtwarzacza CD/SACD, DAC-a i przedwzmacniacza w jednym – D1000MK2-S, oraz dwóch końcówek mocy M1000-S marki TAD.
Podążając zgodnie z drogą, jaką przebywają sygnały audio pierwszych kilka zdań chciałbym poświęcić D1000MK2, który nie tylko jest źródłem sygnału w firmowej konfiguracji, lecz również swoistym centrum jego dowodzenia, łącznikiem z cyfrowymi peryferiami i przedwzmacniaczem w jednym. Jednak pomimo prawdziwego bogactwa funkcji jakimi został obdarzony patrząc na jego z jednej strony monolityczny a z drugiej daleki od ciężkiej zwalistości aluminiowy korpus trudno posądzić jego projektantów o zbytnią szczodrość w wyposażaniu go we wszelakiej maści regulatory i manipulatory. Śmiem wręcz twierdzić, iż co prawda w porównaniu z jednoprzyciskowymi Thule’ami (stare dzieje) jest w co kliknąć, ale całość zamknięto w niezwykle zwartej formule. Korpus nie dość, że zwęża się ku płycie górnej, to dodatkowo mniej więcej w ¼ wysokości został „podcięty”. Tuz nad ową dylatacją centralnie ulokowano szufladę napędu SACD/CD a w niej samej (dylatacji, nie szufladzie) dyskretnie ukryto dziewięć niewielkich przycisków, oraz równie nieabsorbujący bursztynowy wyświetlacz. Po jego lewej stronie znalazły się włącznik główny, sekwencyjny selektor wejść cyfrowych, oraz dwa przyciski odpowiedzialne za regulację głośności. Z kolei pięć po prawej to już standardowy interface do obsługi wbudowanego transportu CD/SACD.
Ściana tylna, z racji blisko piętnastocentymetrowej wysokości, przynajmniej początkowo, wydawać się może dość oszczędnie zagospodarowana, lecz proszę uwierzyć mi na słowo a następnie dobrze się jej przyjrzeć, bo mamy na niej wszystko, co do szczęścia potrzeba. Lewą flankę okupują gniazda wyjść analogowych w standardzie RCA i LR, natomiast centralnie na górze zgrupowały się interfejsy cyfrowe w postaci wejść USB, AES/EBU, dwóch Coaxiali i Toslinka, oraz wyjść – AES/EBU i Coaxial. Wyliczankę zamykają terminal triggera i gniazdo zasilające IEC. Skoro jesteśmy przy zasilaniu, to jeszcze pozwolę sobie wspomnieć, iż w D1000MK2 zaimplementowano tryb ECO wprowadzający jednostkę w stan standby po trzydziestu minutach bezczynności / braku sygnału na wejściach. Co ciekawe w urządzeniach kierowanych na rynek amerykański tryb ECO jest fabrycznie wyłączony a na rynki europejskie włączony. Oczywiście da się go dezaktywować i śmiem twierdzić, że jeśli tylko nie mamy tendencji do zasypiania w trakcie odsłuchów, to lepiej będzie dla finalnego efektu brzmieniowego ów funkcję wyłączyć. I jeszcze jeden drobiazg. Całość posadowiono na trzech masywnych antywibracyjnych nóżkach.
W trzewiach zdecydowano się na wielce udany mariaż klasycznych rozwiązań z nowoczesnymi technologiami. Do pierwszej grupy z pewnością można zaliczyć przewymiarowane, oparte na klasycznym, potężnym toroidzie i baterii nie mniej imponujących kondensatorów z precyzyjnym zegarem Ultra-High C/N Master Clock UPCG i niezależnymi dla lewego i prawego kanału układami przetworników Burr Brown PCM1794A.
Stereofoniczne końcówki mocy M1000 dla naszych co bardziej uważnych i obdarzonych fotograficzną pamięcią Czytelników mogą wydawać się dziwnie znajome. I będą mieli rację, gdyż model ten miał już swoje przysłowiowe pięć minut na naszych łamach. Pozostałym Państwu polecę naszą zeszłoroczną relację z odwiedzin w katowickim Audio Stylu, gdzie mieliśmy okazję nieco ów wzmacniacz pomęczyć. Jednak wtedy nie dość, że 1000-ka pojawiła się jako li tylko wspomaganie, to dysponowaliśmy pojedynczym egzemplarzem a nie, jak w ramach niniejszego testu, dwoma.
Korpusy końcówek są bliźniaczo podobne do tego, z czym mieliśmy do czynienia w przypadku D1000MK2, więc tylko wspomnę, iż oczywiście ich fronty pozbawiono szuflady transportu, a w wiadomej dylatacji za kontakt z otoczeniem odpowiada zlokalizowany z lewej strony włącznik główny i centralnie umieszczona podłużna dioda informująca o statusie urządzenia. Za pamięci też wspomnę o występujących przy oznaczeniu modeli literach S i K, które oznaczają jedynie wersje kolorystyczne urządzeń – S dotyczy srebrno/tytanowego a K czarnego malowania. Zdecydowanie więcej dzieje na ścianie tylnej, gdzie obie flanki okupują co prawda pojedyncze, lecz szalenie solidne i wygodne terminale głośnikowe, a mniej więcej w centrum, tuż przy górnej krawędzi schronienie znalazły gniazda wejściowe w standardzie RCA i XLR przedzielone dwoma mikro-przełącznikami hebelkowymi umożliwiającymi zarówno wybór transmisji (zbalansowana/niezbalansowana), jak i tryb pracy końcówki (bi-amp/stereo). Zgodnie z logiką nie zabrakło również terminali triggera i gniazda zasilającego.
Za to wizja lokalna szczelnie wypełniających aluminiowe korpusy trzewi przynosi kolejny pakiet wielce intrygujących informacji. Okazuje się bowiem, że wnętrze z każdej z końcówek oparto na topologii BLT (Balanced Load Tied), co de facto oznacza prawdziwe dual-mono, czyli dwa niezależne wzmacniacze posiadające własne, potężne toroidalne transformatory (1kVA), dokładnie takie same układy i nawet tej samej długości połączenia kablowe. Jakby tego było mało ww. toroidy mają do dyspozycji po dwa kondensatory o pojemności 33 000 μF każdy. Pracujące w klasie D stopnie wyjściowe wykorzystują transformatory MOSFET zapewniając ultra niską rezystancję i efektywność energetyczną na poziomie 90%.
Krótka wzmianka należy się również logice ustawienia tytułowych końcówek w tryb Bi-Amp, którego bynajmniej nie należy mylić z podwajającym moc zmostkowaniem, gdyż w tym wypadku moc pozostaje bez zmian a jedynie poprzez wykorzystanie połączenia zbalansowanego i przestawienia dedykowanego przełącznika uzyskujemy możliwość niezależnego zasilania sekcji wysoko i nisko-średniotonowej w kolumnach dysponujących podwójnymi terminalami głośnikowymi. Oczywistym jest też zapewnienie dwóch kompletów przewodów głośnikowych. Całość w formie nad wyraz intuicyjnych rycin została przedstawiona w instrukcji obsługi, do lektury której odsyłam zainteresowanych dalszym zgłębieniem tematu.
W ramach niezobowiązującej rozgrzewki (mojej, gdyż Jacek zadbał o elektronikę) i oswojenia się z tytułowym zestawem, a zarazem nieco ignorując deklarowaną przez producenta, nad wyraz imponującą, moc dzielonej amplifikacji zaserwowałem sobie blisko pięciogodzinny maraton z „Unzipped (Super Deluxe Edition)” Whitesnake. Z jednej strony była to próba sił, czy w większości to bądź co bądź koncertowe (w tym z 18/04/1997 z Warszawy), choć akustyczne popisy Davida Coverdale’a z resztą kudłatej ferajny nie wywołają swoistego przesytu, a z drugiej całkiem niezobowiązujące wprowadzenie do estetyki monoteistycznego świata TAD-a. Okazało się jednak, iż japoński system podszedł do tematu na niemalże nonszalanckim luzie serwując dźwięk niezwykle angażujący, o solidnym basowym fundamencie i zaskakująco nasyconej średnicy. Wokal frontmana został delikatnie przybliżony i powiększony, przez co jego namacalność była wręcz wzorcowa. Podobnemu zabiegowi poddana została gitara Adriana Vandenberga sprawiając, że daleki od audiofilskiego wyrafinowania album wypadł w nad wyraz korzystnym świetle. Szybkie porównanie z redakcyjnym dzielonym źródłem składającym się z C.E.C.-a TL 0 3.0 i dCS Vivaldi DAC2 wykazało, że za powyższą sygnaturę w znacznej mierze odpowiada D1000MK2, który oferuje nieco gęstszy i „mocniej zbudowany” acz niej napowietrzony przekaz aniżeli punkt odniesienia.
A właśnie, skoro poruszyłem kwestię audiofilskości, to nie omieszkałem sięgnąć po jeszcze pachnące tłocznią oratorium z dramatyczną starotestamentową fabułą – „Vidaldi: Juditha Triumphans, RV 644” Jordi Savalla, Le Concert des Nations i La Capella Reial de Catalunya. Jeśli komuś wydaje się, że barokowe trele to taki muzyczny pavulon powodujący zwiotczenie mięśni odpowiedzialnych m.in. za powieki, spieszę z dementi. Nie tym razem drodzy Państwo, gdyż „Juditha Triumphans” to prawdziwy barokowy „thiller” przybliżający słuchaczom spotkanie izraelskiej wdowy Judyty z asyryjskim wodzem Holofernesem, którego finałem jest dekapitacja owego jegomościa. Pikanterii całości dodaje fakt, iż sztuka rozpisana została jedynie na głosy żeńskie, więc punkt widzenia wydaje się oczywisty. Jednak to nie o punkt widzenia chodzi, lecz o środek ciężkości przekazu, bowiem oparcie partii wokalnych jedynie na sopranach (Rachel Redmond, Lucía Martín-Cartón) i mezzo-sopranach (Marianne Beate Kielland, Marina de Liso, Kristin Mulders) niejako automatycznie niesie ze sobą zagrożenie zbytniej zwiewności i eteryczności. Sytuacji, przynajmniej teoretycznie, nie poprawia instrumentarium, gdyż zarówno Le Concert des Nations, jak i La Capella Reial de Catalunya jakoś niespecjalnie słyną z potężnego fundamentu basowego, choć perkusjonalia też się tam potrafią odezwać. Tymczasem TAD-y ową dekapitacyjną opowieść przedstawiły nie dość, że w soczystych barwach, to z odpowiednim wypełnieniem i świetną, niepozwalającą nawet na chwilę znudzenia mikrodynamiką. Różnice zarówno w barwie jak i sposobie artykulacji poszczególnych solistek były oczywiste a samo instrumentarium oparte głównie na smyczkach i od czasu do czasu nieśmiało odzywającym się klawesynie przełamywanym dęciakami potrafiło w kulminacyjnych momentach wygenerować może nie ścianę, co ściankę świetnie zdefiniowanego i kontrolowanego dźwięku. Nie jest to bynajmniej zarzut, lecz stwierdzenie faktu, gdyż zamiast zaklinać rzeczywistość licząc na infradźwiękowe ekstrema efekt uzyskany z japońskiego zestawu można było poniekąd porównać do dźwięku, z jakim mieliśmy okazję obcować np. podczas próby „Così fan tutte”.
Jeśli zaś chodzi o nieco po macoszemu, głównie ze względu na repertuar, traktowany zakres niskotonowy i szerokorozumianą potęgę, czy wręcz spektakularność przekazu, to wystarczyło poczekać aż w szufladzie D1000MK2 zagoszczą prog-metalowe „Distance Over Time” Dream Theater, czy też nieco mniej znany „The Ghost Xperiment – Awakening” Vanden Plas i bynajmniej nie mniej brutalny, elektroniczny „The Fat Of The Land” The Prodigy. I w tym momencie, gdy z TADów spadła otoczka wysublimowania i skupienia, a do głosu doszły zwierzęca dzikość i brutalnie miażdżąca nasze trzewia iście pierwotna moc, nam spadły przynajmniej kapcie, a my sami zostaliśmy wgnieceni w fotel istną nie tyle lawiną, co falą tsunami dźwięków. Tutaj już nie ma gry pozorów, niedopowiedzeń i czarowania kremowymi półcieniami. Zamiast tego dysponujemy praktycznie niewyczerpanymi zasobami energii i diabelnie szybkim atakiem. Nie przeczę, że nie można jeszcze lepiej, bo można, czego mieliśmy okazję doświadczyć z równolegle recenzowanym Gryphonem Mephisto (test wkrótce), ale dwa katafalki TADa radziły sobie w tej materii naprawdę świetnie.
Zestaw, a tak po prawdzie kompletny system, TAD D1000MK2-S & M1000-S śmiało można uznać za wzór wzorniczej dyskrecji i minimalizmu. Jednak pod tymi „katafalkowymi” skorupami ukryto elektronikę najwyższych lotów, która nie tylko poradzi sobie z większością cyfrowych formatów, to jeszcze zaoferuje niezwykle dojrzałe a zrazem w pełni uniwersalne brzmienie. W dodatku drogę do audiofilskiej nirwany można „rozłożyć na raty” decydując się najpierw na zakup pojedynczej końcówki M1000 a gdy rozbudzony apetyt osiągnie swe apogeum już na spokojnie i mając pewność dokonywanego wyboru dokupić drugą sztukę. Oczywiście pamiętając o takim drobiazgu jak posiadanie kolumn o co najmniej podwójnych terminalach głośnikowych.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
Step-up Thrax Trajan
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: TAD
Ceny
TAD D1000MK2: 17 000€
TAD M1000: 17 000€
Dane techniczne
TAD D1000MK2
Wyjścia analogowe: para RCA, para XLR
Wejścia cyfrowe: 1 XLR, 2 coaxial, 1 optical, 1 USB B-type
Obsługiwane częstotliwości
– XLR/Coax: 44.1kHz, 48kHz, 88.2kHz, 96kHz, 176.4kHz, 192kHz
– Optical: 44.1kHz, 48kHz, 88.2kHz, 96kHz
– USB: 44.1kHz*1, 48kHz*1, 88.2kHz*1, 96 kHz*1, 176.4kHz*1, 192kHz*1, 352.8kHz*2, 384kHz*2
Wyjścia cyfrowe: XLR, Coaxial
Odstęp sygnał/szum: 115dB
Napięcie wyjściowe: 4V (XLR), 2V (RCA)
Pobór mocy: 43W, <0,5 W (Standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 150 x 406 mm
Waga: 18.5 kg
TAD-M1000
Moc wyjściowa: 250 W/ 8Ω, 500 W / 4Ω
Zniekształcenia: < 0.05 % (20 Hz – 20 kHz, 250 W, 4Ω)
Odstęp sygnał/szum: >112 dB
Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 50 kHz, -3 dB
Wzmocnienie: 29.5 dB
Czułość wejściowa: 1.5 V / 220 kΩ (XLR), 0.75 V / 47kΩ (RCA)
Pobór mocy: 250 W, <0,5 W (Standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 148 x 479 mm
Waga: 29 kg