Opinia 1
Na bazie sporego doświadczenia wystawowego nie tylko z imprez krajowych, ale również zagranicznych jednego jestem prawie w stu procentach pewien. Otóż jakimś dziwnym trafem, choć osobiście myślę, iż jest to raczej konsekwentnie wprowadzona w życie wiedza na dany temat, a nie łut szczęścia, jest chyba tylko jedna marka audio na świecie, która z bardzo sporadycznymi wyjątkami potwierdzającymi regułę, na dosłownie wszystkich prezentacjach wypada znakomicie. To jest na tyle powtarzalne, że dla mnie naturalnie w dobrym tego słowa znaczeniu, stało się już na swój sposób nudne. Jednak natychmiast uspokajam gorące głowy, iż był to jedynie niewinny sarkazm podkręcający atmosferę dzisiejszego spotkania, czego potwierdzeniem jest zwyczajowe poszukiwanie tego wystawcy w sytuacji pragnienia chwilowego odpoczynku przy muzyce, na każdej odwiedzanej przez niego wystawie. O kim mowa? Śmiało mogę powiedzieć, iż o niekwestionowanej legendzie, Jednak nie obrosłej w mech westchnień wiekowych melomanów, tylko konsekwentnie zadziwiającej kolejne pokolenia miłośników muzyki. Czyli? Oczywiście o pochodzącej z Japonii marce TAD, która po około roku od ostatniego występu na naszych łamach, tym razem postanowiła dostarczyć nam na test kompletny zestaw od źródła, po zespoły głośnikowe. Jakieś konkrety? Proszę bardzo. Dzięki staraniom stacjonującego w Niemczech dystrybutora, tym razem w naszych okowach pojawiły się: odtwarzacz CD/SACD D600, przedwzmacniacz liniowy C2000, stereofoniczna końcówka mocy M700S i stojące na szczycie oferty w sekcji monitorów, spędzające sen z oczu wielu z nas – mam na myśli posiadaczy niezbyt dużych lokali, kolumny podstawkowe wraz z firmowymi podstawkami CR1+ST1.
Miting z technikaliami w tle rozpocznę do źródła. To, jak przystało na produkt z poziomu ekstremalnego High Endu, w celach jakościowej maksymalizacji brzmienia zostało podzielone na dwa moduły. Mniejszy, jednak zaskakująco ciężki, wykończony w strukturalnej czerni zasilacz i znacznie większy, a jak na źródło monstrualnie wielki, odtwarzacz CD/SACD wraz z wrażliwymi dla niego układami elektrycznymi. Różnią się praktycznie wszystkim oprócz jednego. Otóż przy całkowicie innych aparycjach, fronty obydwu skrzynek są wariacją wbijającego się niczym lodołamacz w dryfującą po oceanach krę, klina. Kąt jest niezbyt ostry, ale za to wyraźnie zaznaczający swój motyw. Jeśli chodzi o wyposażenie dawcy energii elektrycznej, w swej konstrukcyjnej prostocie na froncie oferuje diodę sygnalizującą pracę urządzenia, a na plecach dwa wielopinowe terminale dystrybuujące życiodajne elektrony do odbiornika, włącznik główny i gniazdo zasilania. Temat serca odtwarzacza jest znacznie poważniejszy. Po pierwsze podstawę wykonano z tłumiącego drgania, pokrytego strukturalnym lakierem aluminium. Na nim z dumą prezentuje się solidna dawka kryjącego trzewia konstrukcji, wykończonego w odcieniu jasnego i ciemnego grafitu aluminium. Awers w pełni korelując z kształtem klina daje nam do dyspozycji, zorientowaną w poziomym pod-frezowaniu, majestatycznie wysuwającą się szufladę z tacką transportu płyt CD i nad nią okalane ciemnym odcieniem grafitu z wieloma przyciskami funkcyjnymi, okienko informacyjne o stanie odtwarzanego krążka. Przerzucając wzrok na rewers, natychmiast zauważamy, iż w tym przypadku mamy do czynienia z komponentem będącym nie tylko dawcą sygnału analogowego, ale również biorcą sygnału cyfrowego na wewnętrzny przetwornik. Świadczą o tym dwa zagłębione sloty. Jeden z wejściami cyfrowymi COAXIAL I AES/EBU wespół z jednym wyjściem cyfrowym AES/EBU, zaś drugi z pojedynczymi terminalami dla sygnałów analogowych RCA i XLR. Oprócz tego producent zmieścił jeszcze identyczne jak w zasilaczu dwa gniazda związane z przesyłem energii elektrycznej w wersji damskiej i męskiej.
Jako kolejny produkt weźmiemy na tapet przedwzmacniacz liniowy. Ten z uwagi na pochodzenie z innej linii produktowej tym razem jest dwukolorowym – srebrnym na górze i grafitowym na dole, płaskim prostopadłościanem z mocno zaokrąglonymi narożnikami. Na przełamaniu połówek frontu konstruktorzy zlokalizowali dwie sporej wielkości gałki, zaś w jego ciemniejszej części, tuż przy podstawie znajdziemy włącznik, okienko informacyjne o wyborze funkcji i rozrzucone po całej połaci sześć guzików obsługujących podstawowe funkcje. Plecy liniówki podobnie do źródła odkrywają ofertę wejść cyfrowych na wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy (COAX, USB, AES/EBU), a także podwojoną ofertę wejść i wyjść liniowych w standardzie RCA/XLR oraz gniazdo zasilania.
W trzecim akapicie przyjrzymy się końcówce mocy. Jak oddają fotografie, w tym przypadku mamy do czynienia z konstrukcją z linii CD. Jednak nie świadczy o tym zjawiskowy klin jako front urządzenia, tylko kolorystyka i posadowienie konstrukcji na antywibracyjnym cokole z wkomponowanymi weń czterema solidnymi stopami jako podstawa dla zapewniam, niebagatelnej w kwestii wagi konstrukcji. Przedni panel w swym centrum został ozdobiony podświetlanym podczas pracy na bursztynowo, zagłębionym w prostokątnym otworze, czerpiącym motyw z napędu złotym klinem i tuż nad nim wydrążonym logo marki. Górna połać obudowy realizując wentylację grawitacyjną wzmacniacza, nieco z tyłu została wyposażona w blok kilkunastu nieregularnych w domenie kształtu, poprzecznych otworów. Zaś tylna ścianka spełniając proste zadanie, jakim jest wzmocnienie przyjętego sygnału, oferuje jedynie pojedyncze zaciski kolumnowe, pojedyncze wejścia liniowe XLR, dwa przełączniki pracy – jeden tryb stereo i mono, drugi automatyczne włączanie i wyłączanie się końcówki, oraz umieszczone w podstawie z tworzywa sztucznego gniazdo IEC.
Na koniec zostały nam kolumny, które moim skromnym zdaniem przez wielu producentów nie tylko w odniesieniu do brzmienia, ale również do wyglądu są nie do doścignięcia. Rozpoczynając od firmowych podstaw, spieszę donieść, iż te są trójnożnymi stendami z owalną podstawą, którą możemy posadowić na widniejących na fotografiach z unboxingu kulkach lub dostarczonych w pakiecie startowym kolcach. Co istotne, ustawione na nich kolumny przykręcamy, a nie przyklejamy lub broń Boże tylko luzem stawiamy, co znacznie wspomaga nie tylko „antywibracyjność”, ale również ogólną odporność na katastrofę budowlaną całej konstrukcji. Jeśli chodzi o monitory, te jak wspomniałem są legendą. Powód? Zastosowanie w pewnego rodzaju frontowej nakładce na główną część obudowy, głośnika koaksjalnego z membranami z berylu (środek-góra), co oprócz spójności przekazu z tego typu rozwiązań, dzięki umiejętnościom inżynierów w opanowaniu tego często nadpobudliwego materiału, pozwala zaoferować dźwięk pełen ekspresji, ale bez krzty agresji. Ale to nie koniec ciekawostek, bowiem jak na monitory CR1-ki oferują słuchaczowi dodatkowo zaskakująco duży głośnik basowy, który po pierwsze przy konstrukcji zamkniętej jest w stanie wygenerować odpowiednio niski bas, a po drugiej uniknąć przy tym efektu jego szkodliwego nadmuchania, czyli mówiąc kolokwialnie jakościowej monotonii. To widzimy patrząc od przodu. Przyglądając się rzeczonym monitorom od tyłu, zderzamy się z zajmującą prawie całe obłe plecy aluminiowym szyldem z zagłębionymi w nim podwójnymi zaciskami dla przewodów głośnikowych i stosownymi oznaczeniami typu marka, model i numer seryjny kolumn. Myślicie, że to koniec ciekawych informacji? Bynajmniej, gdyż chyba najbardziej zjawiskowym elementem kolumn – przynajmniej od strony designu, jest główna część skrzynki. Ta po pierwsze primo – oczywiście walcząc ze szkodliwymi rezonansami w jej wnętrzu, oprócz wznoszącej się ku górze górnej płaszczyzny, począwszy od frontu dodatkowo zbiega się ku tyłowi płynnym łukiem. Zaś secundo – spełniając chyba najbardziej wymagające wizualne zachcianki, została fenomenalnie wykończona. Nie za bardzo wiem, jak udało się to osiągnąć, ale patrząc na nią z boku, pięknie mieniąc się w słońcu przypomina wykończony w fortepianowym, ciemnobrązowym połysku, zainicjowany ruchem morskich fal, płynnie układający się jeden nad drugim, nieregularny w stosunku do siebie rysunek piasku. To jest maestria w najlepszym wydaniu rodem z Italii. Powiem tak. Nawet jeśli nie ma się ochoty słuchać muzyki – choć w naszym przypadku to chyba niemożliwe, to ów przeznaczony na obcowanie z naszym systemem audio czas z przyjemnością można poświęcić na podziwianie przywołanych kolumn. I mówię to bez przekąsu. To jest hipnotyzujące na równi z popularnymi u nas niegdyś trójwymiarowymi pocztówkami, co wbrew pozorom ma spory udział w odbiorze oferowanego przez nie, tym razem już będącego wypadkową wieloletnich doświadczeń konstruktorów dźwięku.
No dobrze, gdy bardzo skrótową, jednak biorąc pod uwagę powyższy długawy słowotok, swoistą epopeję na temat ogólnych zagadnień technicznych mamy już za sobą, pora przejść do clou. Niestety dla melomanów nieprzepadających za czytaniem długich tekstów w tym przypadku nie z perspektywy pojedynczego, a dwuetapowego spojrzenia na tytułowy team. Konkretnie mam na myśli dwa oddzielne testowe starcia. Jedno objęło kompletny system Japończyków. Zaś drugie, z uwagi na pewnego rodzaju dźwiękowy fenomen kolumn, pokazanie ich możliwości z perspektywy zasilania inną, w tym przypadku stacjonującą na co dzień u mnie, elektroniką. Czy jest sens takich zabaw? Zapewniam, że tak, gdyż z różnych względów nie zawsze jesteśmy w stanie lub najnormalniej w świecie nie chcemy nabywać całej układanki danego producenta, a takie porównania pozwalają potencjalnemu nabywcy zrozumieć, co w przypadku ożenku z samymi kolumnami może ich czekać. A dodam, że było ciekawie. To moim zdaniem były dwa inne podejścia do tego samego świata muzyki. Jakie? Po odpowiedź zapraszam do poniższego akapitu.
Z oczywistych względów test rozpoczął się od kompletnego set-a TAD-a. I tutaj zaliczyłem nie tylko potwierdzenie dotychczasowej wiedzy na temat kompletnych zestawów tego producenta, ale również pozytywne w skutkach zaskoczenie. Zaskoczenie dlatego, że przy nie oszukujmy się, z pozoru dramatycznym niedopasowaniu zespołów głośnikowych do kubatury pomieszczenia, zestaw generował nie tylko duży, ale również swobodny dźwięk. Żadnego monotonnego, zazwyczaj bułowatego pompowania niskich rejestrów – o czym wspominałem w części opisującej budowę, tylko zaskakująco niskie jak na małe skrzynki, do tego z dobrą kontrolą zejście, co zazwyczaj jest kulą u nogi znaczącej większości monitorów grających tak obszernym przekazem muzycznym. Nie wiem, jak udało się to osiągnąć, ale za taki wynik konstruktorom należy się szacunek. Chyba nie muszę nikogo przekonywać, iż owo pozytywne w skutkach zaskoczenie miło swoje trzy grosze w potwierdzaniu mojej znajomości grania praktycznie każdej wystawowej konfiguracji Japończyków. Mianowicie piję do wszechobecnej kultury grania praktycznie bez względu na poziom głośności. Ale kultura w tym przypadku nie oznaczała wycofania się dźwięku w stylu my sobie, muzyka sobie, tylko podanie każdego krążka z należnym mu szacunkiem emocjonalnym – barwa, gładkość i swoboda prezentacji – przy zachowaniu fenomenalnych rozmiarów wirtualnej sceny ze szczególnym uwzględnieniem rozbudowania w szerz i w głąb spektaklu 3D, jako pochodna zastosowania przetwornika koncentrycznego. To jednak nie wszystko, gdyż nie należy zapominać o uważanym przez wielu producentów jako bardzo niebezpieczne, użyciu berylu na membrany głośników, który w przypadku braku doświadczenia mówiąc kolokwialnie, brutalnie krzyczy, a przy dobrej aplikacji – patrz opiniowane kolumny TAD – świetnie oddaje nawet najdrobniejsze niuanse zapisanej na pięciolinii muzyki. Aby wszystkie wyartykułowane aspekty unaocznić, a tak po prawdzie „unausznić”, wybrałem ze swojej płytoteki trzy krążki.
Pierwszym była woda na młyn opisywanego zestawu w postaci kompilacji Bogdana Hołowni z Jorgosem Skoliasem „Tales”. Z pozoru nuda bo sam fortepian i pojedynczy głos wokalisty. Jednak jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach, którymi dla mnie były sposób oddania namacalności gry na fortepianie przez pana Bogdana i zszycie jego opowieści z dla przykładu doniosłym, dla wielu wręcz spektakularnym głosem Jorgosa w utworze nr.3 „Litle Wing”. Po przesłuchaniu całego krążka jak na dłoni okazało się, iż zazwyczaj pokryty czarnym lakierem instrument raz potrafił zagrać bardzo dostojnie, a innym razem zwiewnie i dźwięcznie, praktycznie gasząc swoje najdelikatniejsze pogłosy dopiero w momencie wymuszenia tej czynności przez operatora urządzenia stosownym pedałem. A to dopiero było preludium głównego dania tego krążka, bowiem po raz kolejny rozmach niczym nieograniczonej wokalizy z tak zwanego pełnego gardła nie pozostawił cienia wątpliwości, iż kolumny nie tylko dobrze odtwarzają muzykę, ale przy tym robią to ze swobodą i wymaganym pakietem emocji. Emocji opartych na soczystości, eteryczności i energii nie tylko martwej natury jakim był fortepian, ale również fenomenalnie czerpiącego z tego zbioru cech dobrego dźwięku, ludzkiego głosu. Jak wspominałem, niby tylko dwa źródła dźwięku, a tyle mówiących prawie wszystko o kolumnach informacji. Dlaczego prawie?
Oczywiście chodzi o jakość i ilość niskich tonów. Dlatego też w roli drugiego sparingpartnera wystąpił inny rodzimy muzyk Adam Bałdych w projekcie „Sacrum Profanum”. O co biega z tym basem? Już zdradzam. Na samym początku tej płyty w moim odczuciu główną rolę odgrywa nadający jej mistycyzmu, wielki bęben. Niestety nie byłem na koncercie w Warszawie na Starówce, ale z organoleptycznych doniesień znajomego wiem – odwiedził wspomniane wydarzenie, iż jest naprawdę spory. I właśnie ten kocioł w wielu przypadkach, jak prawdziwy palec Boży pozwala mi zweryfikować, czy zestaw audio udaje niskie rejestry, czy jednak umie je w miarę poprawnie odtworzyć. Jak przekaz będzie mocno przysadzisty, będzie jedno wielkie buczenie. Natomiast w momencie zbyt asekuracyjnego muskania tego zakresu można nawet go nie zauważyć. Tymczasem wynik był bardzo zaskakujący. Zestaw mocno zaznaczył jego pracę, a mimo to w konsekwencji bas nie rozlał się po podłodze. Było go jak na monitory zaskakująco dużo, jednakże bez najmniejszych szkód w spektrum jego zwarcia i energii. To natomiast pozwoliło świetnie zszyć swoistą doniosłość bębniszcza z resztą melancholijnie grającego instrumentarium. A to dopiero początek uczty dla uszu, którą oczywiście okazało się być również świetne oddanie umiejętności obsługi skrzypiec przez frontmana i dzięki temu łatwość częstych zmian nastroju tego wydawnictwa z energicznego drive’u na sugerowany w nazwie płyty mistycyzm.
Na koniec byłem brutalny. Oczywiście tylko w odniesieniu do słuchanego materiału muzycznego, gdyż w napędzie wylądowała grupa The Doors z krążkiem „Morrison Hotel”. To z uwagi na słabość realizacji dla wielu zestawień nie jest bułka z masłem, a mimo to podczas sesji testowej nie było w niej nic z jednej strony agresywnego, a z drugiej anorektycznego. Gdy wymagał tego materiał muzyczny dostawałem szczyptę gładkości, natomiast w momencie szkodliwego jej wyszczuplenia wyczuwałem jakby tchnienie w nią czegoś na kształt nasycenia. Jednak najważniejsze było to, że nie robił się z tego nudny, bo od początku do końca krążka, identycznie doprawiony „kotlet mielony”, tylko na ile to możliwe rasowy „schabowy z kością”. Mam nadzieję, że przy świetnym smaku obydwu staropolskich potraw rozumiecie, co mam na myśli. Jeśli jednak nie, to tłumacząc z polskiego na nasze, muza nie była podana nadmiernie jednolicie, tylko w odpowiednich momentach odpowiednio wyraziście, co wskazuje na łatwość radzenia sobie systemu z praktycznie każdym, nawet okupionym bylejakością realizacji nurtem muzycznym.
Po tej pozycji płytowej nastąpiła zmiana warty na poziomie sprzętowym, czyli kolumny CR1 TX-EB napędzał mój zestaw. Co się wydarzyło? Czy nastąpił progres? I na koniec, czy jest w ogóle sens takich zabaw? Na zadane pytania przekornie odpowiem w odwrotnej kolejności. Pytanie nr. 3. Tak, na bazie kilkunastu dni zabawy na przemian w dwóch konfiguracjach stwierdzam jednoznaczne, iż próby w różnych zestawach są warte każdej poświęconej na nie minuty naszego drogocennego czasu. Pytanie nr. 2. Ten aspekt musi ocenić każdy w swoich konfiguracjach, gdyż w zależności od preferencji odwiedzających mnie gości wynik był różny. Ogólnie pozytywny, jednak z innym wskazaniem docelowym. Pytanie nr. 1. I tutaj mam najwięcej do powiedzenia. Otóż przekaz nieco ewaluował. Jednak nie w domenie jakości dźwięku – choć patrząc na to z mojego punktu widzenia, być może tak, a innego podejścia do niektórych jego składowych. Na potrzeby tego porównania, oczywiście również w trosce o unikanie zbędnego nadmuchania tekstu, posłużę się tylko jednym krążkiem. Pierwszym aspektem był bas. W drugim rozdaniu nie uderzał tak mocno w jego wyższym zakresie, tylko przy mniejszym akcentowaniu (napompowania) samego kontaktu pałki z membraną na płycie Adama Bałdycha, schodził jakby niżej i mimo momentami ocierania się o minimalny brak kontroli był bardziej zróżnicowany, a tym samym wyraźniej pokazywał, co dzieje się z rozciągniętą na stelażu płachtą podczas długotrwałego wybrzmiewania. Jednak zaznaczam, to jest kwestia preferencji, gdyż znam osobników, którzy oddadzą nieco informacji za dawkę energicznego body w wyższych zakresach tego przedziału częstotliwościowego, dlatego nie wartościuję tego niuansu, a jedynie sygnalizuję jego odmienne istnienie. Natomiast drugą, tym razem oddziałującą w szerszym spektrum zmianą, okazało się być zrzucenie przez przekaz muzyczny więzów zbytniej poprawności politycznej w postaci wszechobecnej gładkości dźwięku. Muza z moją elektroniką nabrała witalności, co oczywiście przełożyło się na minimalne przesunięcie odbioru jej środka ciężkości o pół oczka w górę, ale w zamian oferowała nieco większą lotność średnicy i mocniejszą iskrę na górze. Oczywiście nie byłbym do końca szczery, gdybym nie nadmienił, iż także tym razem wynik soniczny miał swoich zwolenników i przeciwników. Dlatego też reasumując całe przedsięwzięcie, nie mogę wygłosić innej tezy, aniżeli stwierdzenie, iż opisana roszada sprzętowa pokazała dwie bdb. szkoły grania, których wybór zależeć będzie od faktu, co komu w duszy gra. Jednak bez względu na wszystko, ów inny odbiór całości dobitnie świadczy o jednym. Chodzi o uniwersalność tytułowych kolumn, czyli w momencie braku szans na zakup całości zestawu TAD-a, przy konsekwentnej chęci osiągnięcia tego poziomu jakości dźwięku, pewnego rodzaju wręcz przymus do prób z samymi kolumnami.
Zastanawiając się nad zakończeniem tego testu, pierwszy raz nie wiedziałem, jak zebrać myśli w jedną neutralną całość. Przecież zaprzęgłem do niego jako punkt odniesienia, swoją przez lata zbieraną konfigurację, a to często bywa pierwszym krokiem do ferowania wniosków dalekich od obiektywizmu. Na szczęście robię to dość często, dlatego tak po prawdzie, po krótkim zastanowieniu się, nie miałem z tym jakiś dramatycznych problemów. W wyniku owych przemyśleń na temat wszelkich za i przeciw ocenianego zestawu, wszystkich melomanów zainteresowanych poszukiwaniem świetnej konfiguracji szczerze zachęcam do prób z tytułowym konglomeratem TAD-a. Powód? Po raz kolejny, naturalnie tym razem w znanych mi warunkach lokalowych, potwierdził wspomnianą we wstępniaku, oczywiście z przekąsem określoną jako „nudą”, prawdę o bardzo dobrej ofercie brzmieniowej. Jej zalety, to wielkie, a przy tym swobodne, oczywiście mocne w dole, gładkie oraz nasycone w środku i co ważne z przecież niedużych kolumn, granie przez duże „G”. A najlepsze jest to, że praktycznie bez przypisanych tego typu zespołom głośnikowym wad. Czy to jest produkt dla każdego? Jak to zwykle bywa, być może z prozaicznych powodów posiadania zacnej układanki – choćby mój przypadek, lub dysponowania środkami pieniężnymi jedynie na same kolumny, jako całości … nie. Jednak te dwa przypadki są jedynymi, które w moim odczuciu wchodzą w grę. Reszta parającej się pięknem muzyki populacji homo sapiens po osobistym zderzeniu się z tytułowym zestawem z pewnością będzie bliska zadania sobie pytania, czy czasem z pomocą Japończyków nie dogonili przysłowiowego króliczka. I wiecie co, jestem dziwnie spokojny, że odpowiedź ma duże szanse być twierdząca.
Jacek Pazio
Opinia 2
O tym, że historia lubi się powtarzać i co jakiś czas pozwala sobie zatoczyć koło chyba nikomu nie muszę przypominać, tym bardziej, że każdy z nas, mniej bądź bardziej regularnie doświadcza uczucia swoistego déjà vu, czyli odnosi nieodparte wrażenie, że już gdzieś, kiedyś już coś takiego widział, słyszał, przeżył. Nie twierdzę bynajmniej, iż przewrotny los zapętlił, że tak to ujmę metaforycznie, „taśmę naszego żywota” a my sami utknęliśmy na zadupiu w stylu Punxsutawney z „Dnia świstaka” („Groundhog Day”), jednak nader namacalne przypadki „powtórki z rozrywki” są nam doskonale znane. Dlatego też proszę się nie dziwić, iż na widok będącego obiektem niniejszej recenzji zestawu poczujecie się Państwo właśnie jak Phil Connros (Bill Murray). Wszystko jest w najlepszym porządku a ¾ z tego, nad czym się będziemy dzisiaj pastwili już może nie tyle u nas gościło, co mieliśmy okazję, niemalże na początku naszej soundrebelsowej przygody, w 2013 r. opisywać. Chodzi oczywiście o kompletny set japońskiego TAD-a, którym wtenczas uraczyła nas ekipa białostockiego Rafko. Jednak jak nie od dziś wiadomo, że sesja wyjazdowa ma swoje uroki, niemniej jednak nawet najlepiej przygotowana obarczona jest na tyle obfitym zbiorem zmiennych i niewidomych, iż zebrane podczas niej doświadczenia powinny stanowić jedynie podwaliny do dalszych poszukiwań i przymiarek zmierzających ku wstawieniu danego urządzenia/systemu do własnego lokum, aniżeli stanowić argument do formułowania jakichkolwiek wiążących wniosków. To raczej migawka, zamrożona impresja, uchwycona chwila, podczas której o ile mieliśmy szczęście coś zagrało, bądź gdy owo szczęście nam nie dopisało, bo np. stało po watę cukrową, to nie zgrało. Dlatego też, o ile tylko śledzili Państwo nasze perypetie z TAD-zikami, każdorazowe „olśnienia” czy to wystawowe, czy też salonowe staraliśmy się w miarę naszych skromnych możliwości weryfikować już na spokojnie w naszym redakcyjnym OPOS-ie. I właśnie z takim przejawem weryfikacji przychodzimy dzisiaj do Was biorąc, dzięki uprzejmości europejskiego dystrybutora, na tapet prawdziwy system marzeń, w skład którego weszły odtwarzacz CD/SACD D600, przedwzmacniacz/DAC C2000, stereofoniczna końcówka mocy M700S, oraz ustawione na firmowych standach ST1 monitory CR1 TX-EB.
Mimo świadomości, iż o gustach się nie dyskutuje, przynajmniej dla mnie D600 zarówno pod względem aparycji, jak i budowy jest ucieleśnieniem najbardziej skrytych pragnień. Jest majestatyczny, wykonany z iście jubilerską precyzją i zaprojektowany przez ekipę, która nie zapomniała czym jest ergonomia. Swym kształtem jego front przywodzi na myśl autorską wariację na temat połączenia kolejowego pługu odśnieżnego i … krążownika międzygalaktycznego z którejś z kosmicznych sag. Ukryty za blokiem akrylu fenomenalny, bursztynowy wyświetlacz jest czytelny nawet z pięciu metrów, rozplanowane po jego bokach sensorowe przyciski podzielono na dwie logiczne grupy a aluminiowa, pokryta czarnym matowym lakierem (zapobiegający odbiciom lasera) tacka pracuje z taką kulturą, że uznawany pod tym względem za wzorzec Accuphase spokojnie może wpaść do TAD-ka na korepetycje. Jeśli dodamy do tego, ze w całym mechanizmie nie znajdziemy plastiku, gdyż wszystkie elementy transportu są metalowe, to również obawy, co do jego żywotności śmiało możemy uznać za bezpodstawne i nieuzasadnione.
Ściana tylna to szczyt minimalizmu obficie podlanego sosem konserwatyzmu. Po lewej stronie ulokowano bowiem interfejsy cyfrowe, czyli wejścia koaksjalne i AES/EBU, oraz wyjście AES/EBU, (odnotowali Państwo brak USB?), w centrum wielopinowe porty zasilające a z prawej wyjścia analogowe – po parze XLR-ów i RCA.
Za ponad 26 kg wagę jednostki głównej odpowiada nie tylko pancerne, odlewane aluminiowe chassis, lecz również ukryta we wnętrzu i zamontowana we wnęce podstawy 6mm masywna miedziowana i galwanizowana stalowa płyta, której zadaniem, oprócz oczywistych właściwości antywibracyjnych jest również obniżenie środka ciężkości całej konstrukcji. W trzewiach siedzi autorski, odpowiedzialny za niezwykle skuteczną redukcję jittera, układ Master Clocka UCPG i dwa przetworniki Burr-Brown PCM1794, połączone równolegle w konfiguracji zbalansowanej, za to stopień wyjściowy oparto na układach dyskretnych. 13 kg moduł zasilający eksmitowano do zewnętrznego – dedykowanego korpusu, w którym wygospodarowano miejsce m.in. na 400VA toroidalne trafo i równie imponującą baterię kondensatorów.
Z kolei należący do niższej serii Evolution, wyposażony w sekcję przetwornika D/A, przedwzmacniacz C2000 łapie za oko „kanapkową” – dwukolorową bryłą dzielącą jego korpus na jaśniejszą – górną i czarną – dolną budową. Jego niższy stan urodzenia widać przede wszystkim po wyświetlaczu, który nad wyraz wyraźnie odstaje czytelnością od tego z C600. Mniejsza jednak z tym, gdyż niezależnie od walorów wizualnych sprzęt audio ma służyć li tylko reprodukcji muzyki, która jest jak by nie patrzeć najważniejsza. Na froncie znajdziemy jeszcze po lewej stronie gałkę wyboru źródeł a po prawej wzmocnienia, przy czym ww. wyświetlacz optycznie ograniczają niewielkie przyciski – z lewej odpowiedzialny za regulację samego displaya a z prawej pięć kolejnych umożliwiających nawigację po menu i wyciszenie urządzenia.
Plecy C2000 odzwierciedlają podział oparty na kolorystyce korpusu. Srebrna góra przypadła bowiem w udziale sekcji analogowej z dwiema parami XLRów i RCA na wejściu i takim samym zestawem na wyjściu. Natomiast dół to dość skromnie reprezentowana przez wejścia – pojedynczy port USB i gniazdo AES/EBU wspierane koaksjalem sekcja cyfrowa. Do tego dochodzi „centralka” obsługująca triggery i dwubolcowe gniazdo zasilające. Od razu w tym momencie wspomnę, że miłośnicy gęstych formatów muszą niestety obejść się smakiem, gdyż C2000 obsługę plików kończy na dość archaicznych 192 kHz, więc o dekodowaniu DXD i DSD można co najwyżej pomarzyć. Za powyższy stan rzeczy odpowiada oczywiście dość leciwy, o ile mnie pamięć nie myli już 15-letni układ DAC-a, czyli Burr-Brown PCM1794A wspierany ultra precyzyjnym oscylatorem UPCG (Ultra High Precision Crystal Generator). Na otarcie łez TAD-ek oferuje autorskie, bazujące na własnym algorytmie i zapewniające nie tyko większą kontrolę ale i dokładniejsze taktowanie, asynchroniczne złącze USB, oraz pełną separację, włącznie z zasilaniem, sekcji cyfrowej od analogowej.
Podobnie jak przedwzmacniacz, również i M700S jest konstrukcją w pełni zbalansowaną i symetryczną. Powyższe założenia dotyczą również zasilania, więc warto mieć na uwadze, iż końcówka swą nader imponującą wagę 75.5 kg zawdzięcza dwóm klasycznym, ukrytym w jej trzewiach, trafom o łącznej mocy 2.8 kVA wspomaganą baterią czterech kondensatorów o pojemności 33.000 μF każdy. Wracając jednak do walorów zewnętrznych uczciwie trzeba przyznać, że 700-ka prezentuje się wybornie. Zatopiony w antywibracyjnym, uzbrojonym w kolce cokole korpus wykonano z grubych aluminiowych profili. Jego front zdobi nie mniej intrygujące od wychyłowych wskaźników niewielkie okienko z bursztynowo podświetlonym „pryzmatem” nad którym umieszczono precyzyjnie wyfrezowany logotyp producenta. Na plecach znajdziemy za to pojedyncze terminale głośnikowe, wejścia XLR, przełącznik trybu pracy (możliwość bi-ampingu), aktywator automatycznego usypania/wybudzania i ukryte w cokole gniazdo zasilania. W stopniu wejściowym pracuje para FET-ów, natomiast pracujący w klasie AB stopień wyjściowy oparto na wieloemiterowych tranzystorach dużej mocy.
No i na deser zostawiłem zjawiskowe, ustawione na firmowych standach ST1, zaskakująco ciężkie ponad 46 kg monitory CR1 TX-EB. Jak z pewnością wierni akolici marki wiedzą ich sercem jest koncentryczny przetwornik CST (Coherent Source Transducer) z umieszczoną w centrum 16 cm berylowego midwoofera, 3.5cm berylową kopułką. Berylowe membrany powstają przy użyciu techniki osadzania materiału z postaci gazowej (odmiana MOCVD „Metal Organic Chemical Vapor Deposition”. Kształt membrany tweetera został opracowany metodą analizy komputerowej zwanej HSDOM (Harmonized Synthetic Diaphragm Optimum Metod). Pozwala ona na kontrolę różnic w drganiu różnych fragmentów membrany i przesuwa je poza zakres słyszany przez ucho ludzkie, zapewniając pasmo przenoszenia do 100 kHz.
Poniżej tego, ukrytego z metalową siatką maskownicy coaxiala ulokowano 20 cm basowiec z trójwarstwową, laminowaną membraną wykonaną z włókien aramidowych. Jego napęd zbudowany jest z wykorzystaniem unikalnej, krótkiej cewki OFGMS (Optimized Field Geometry Magnet Structure). Wraz z długą szczeliną (20 mm) daje to niezwykle linearne pole magnetyczne w całej szczelinie magnesu. Stabilizuje to pracę przetwornika w przedziale niskich i wysokich amplitud, osiągając w ten sposób liniowość i stały, dokładny kształt fali dźwiękowej.
Wzorowana na kształcie łzy obudowa otrzymała przydomek „silent” (Structurally Inert Laminated Enclosure Technology), łącząc w sobie wysoką sztywność i miłą oku elegancję. Jej pierwowzorem była konstrukcja modeli Reference One. Niezwykle sztywne skrzynie wykonano z 21 mm, ciętej na maszynach CNC, sklejki brzozowej a całość posadowiono na 27,5 mm aluminiowej podstawie obniżającej środek ciężkości a tym samym stabilizującej całą konstrukcję. Szczątkowe, półokrągłe plecy zdobi masywny – grubości 27 mm, aluminiowy szyld z podwójnymi terminalami głośnikowymi.
Mając kompletny zestaw sygnowany przez jednego producenta można zrobić dwie rzeczy. Spiąć go tak, jak fabryka dała, uznając za nienaruszalną całość, bądź … zacząć kombinować. Jak się z pewnością Państwo domyślacie, nawet bez chwili wahania wybraliśmy drugą opcję, gdyż uznaliśmy, iż warto oprócz „monoteistycznego” wzorca spróbować jak z kolumnami z „innej parafii” zagra japońska elektronika i jak w naszym systemie odnajdą się referencyjne CR1.
Na pierwszy ogień wzięliśmy więc całą rodzinkę TAD-ków i w ramach konsumpcji takiego spécialité de la maison potraktowaliśmy ją naszym dyżurnym albumem, czyli „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy i …? I spokojnie moglibyśmy w tym momencie autorytatywnie stwierdzić, iż na dzisiaj to wszystko, barykadujemy drzwi, przestajemy odbierać telefony a na wszelkiego rodzaju pisemne monity odpowiadać „adresat nieznany”. Powód? Dość oczywisty – na tyle kompletne, skończone brzmienie tytułowego seta, że z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku można odwiesić recenzenckie ambicje na półkę, wygodnie rozsiąść się w fotelu i nie ruszać się z niego do czasu aż … kurier nie przywiezie C600. A tak już zupełnie na serio w naszym zaadaptowanym akustycznie (m.in. panelami Artnovion) OPOS-ie oprócz obecnej podczas białostockiego odsłuchu precyzji pojawiła się także swoboda, oddech i przestrzeń. Oddanie akustyki Estudio Coral de Buenos Aires, ustawienie chórzystów nie tylko w wektorach szerokości i głębokości, lecz również wysokości stało się faktem a wspomnienie momentu, w którym odzywa się bęben wielki do tej pory wywołuje mnie ciarki. O znikaniu ze sceny kolumn nawet nie będę wspominał, bo akurat w przypadku TAD-ów to oczywista oczywistość, za to wolumen i skala generowanego przez nie dźwięku może zaskoczyć. I to bardzo. Śmiało możemy bowiem uznać, iż mogą one konkurować ze sporych rozmiarów podłogówkami. Basu było zaskakująco dużo i przy tym zapuszczał się w rejony, gdzie z reguły swoje trzy grosze dorzucają subwoofery. Jednak zamiast monotonnie dudnić i snuć się przy kostkach, pomimo swojej niezaprzeczalnej mięsistości cały czas bas pozostawał kontrolowany i na tyle zróżnicowany, że bez trudu można było określić jego fakturę i konsystencję. Na wydanym przez MFSL albumie „Countdown to extinction” Megadeth najniższe składowe były na swój sposób suche, krótkie i konturowe, co stanowiło wyraźne odejście od mięsistości i dostojeństwa ich pociotków podczas reprodukcji ww. „Mszy Kreolskiej” Ramireza. Co ciekawe pomimo niezaprzeczalnej muzykalności i trudnej do podrobienia koherencji już od dolnej średnicy zaobserwować można było nie tyle odchudzenie, co dbałość o brak przesady w wysycaniu i saturacji barw. Tutaj namacalność i poczucie obecności muzyków w naszym lokum kreowane były nie na drodze „koloryzacji” a precyzyjnego operowania lokalizacją poszczególnych bytów na scenie. Soliści i wokaliści pojawiali się nieco bliżej aniżeli mamy na co dzień, z kolei towarzyszące im instrumentarium karnie zajmowało miejsce w dalszych rzędach, które dzięki wspomnianej precyzji i fenomenalnej rozdzielczości w niczym nie ustępowały pod względem czytelności frontmanom, a jedynie zachowując zasadę perspektywy wydawały się odpowiednio mniejsze. Ponadto nie sposób było wyłapać nawet najmniejszych oznak nerwowości, czy rozedrgania. Niezależnie od tempa, spiętrzenia a czasem wręcz napastliwości reprodukowanego materiału TAD-ziki robiły swoje. Z wrodzonym spokojem i wynikającą ze świadomości własnego geniuszu raczyły nasze zmysły.
Zastąpienie CR1 naszymi dyżurnymi Consequence’ami ujawniło, iż japońska elektronika to swoista oaza spokoju i wyrafinowania. W przekazie zaczęła dominować nuta gęstej, iście karmelowej słodyczy i nawet wspomniany przed chwil Dave Mustain z ferajną już tak opętańczo nie darł się jakby sobie coś nieborak przyciął suwakiem od spodni. Nie chodzi jednak o to, że góra zgasła, lecz raczej o przyprószenie jej złocistym pyłem sprawiającym, iż zamiast wbijających się w nasze nerwowe synapsy lodowych igiełek otrzymywaliśmy mieniące się w świetle zachodzącego słońca kojące refleksy. Z kolei zazwyczaj nieco zbyt antyseptycznie – laboratoryjnie brzmiący album „Just A Little Bossa Nova” Susan Wong momentami potrafił czarować gęstością i soczystością przekazu niemalże na poziomie najnowszego krążka tej uroczej wokalistki, czyli wydanego zarówno jako MQA CD., jak i SACD „Close to Me”. Sybilanty pozostały odważne, jednak ewentualne syknięcia ani razu nie przekroczyły cienkiej czerwonej linii wyznaczającej granice dobrego smaku. Z kolei fenomenalny i niezwykle klimatyczny krążek „Jazz Cinema Fantasy” Tokyo Cinema Jazz Trio zabrzmiał jeszcze bardziej „klubowo”. Jakby sufit znajdował się nieco niżej, papierosowy dym gęściej wypełniał jego wnętrze a i pora była znacznie późniejsza. Znaczy się do głosu doszła „magia” a obecny między muzykami flow zaczął udzielać się publiczności.
No i na koniec berylowe maluchy solo, czyli podpięliśmy CR1 pod Mephisto, co wywołało kolejną lawinę niespodzianek i zaskoczeń. O ile jednak precyzji godnej w pełni zrobotyzowanego laboratorium mogliśmy się spodziewać, to już potęgi i jeszcze bardziej spektakularnego zejścia dołu pasma już niekoniecznie. Tymczasem „mroczny Duńczyk” chwycił japońskie monitory w stalowe szpony i przy zachowaniu iście zamordystycznej kontroli sprawił, iż najwidoczniej uznały, że w takim towarzystwie równie dobrze mogą próbować dogonić swoje znacznie większe rodzeństwo, czyli potężne Reference One. Zarówno szwedzkie power-metalowe galopady „Above the Sky” Majestici, jak i piękniejsze oblicze ciężkich brzmień pod postacią symfonicznego „Chapter I – Monarchy” Ad Infinitum, ze zjawiskową Melissą Bonny, która jak chce to i growlem potrafi wgnieść niczego niespodziewającego się słuchacza w fotel, dostały wyraźnego pazura. Bas zapuszczał się jeszcze niżej aniżeli z firmową amplifikacją a góra zrezygnowała z kokieterii i zamiast niezobowiązującej gry wstępnej od razu przeszła do rzeczy, czyli ujmując całą sprawę metaforycznie do „Tańca z szablami” Chaczaturiana. Proszę mnie jednak dobrze zrozumieć. To nie były przysłowiowe latające żyletki i golenie na sucho siekierą, lecz pobawione, jak się okazało będącego zasługą M700S, zaokrąglenia średnica i góra pokazały na co je stać i co tak naprawdę znaczy berylowa rozdzielczość. Bogactwo docierających do naszych uszu informacji potrafiło w pierwszym momencie oszołomić, jednak im dłużej z takim sposobem prezentacji obcowaliśmy, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, iż CR1 powinny stanowić obowiązkowe wyposażenie wszystkich chcących liczyć się na międzynarodowej scenie studiów nagraniowych i masteringowych. Jesteśmy bowiem z ich pomocą (znaczy się CR—ek a nie studiów) określić nie tylko rodzaj kalafonii, po jaką sięgnęli symfonicy do swoich smyczków, lecz również wody kolońskiej jakiej użył sam dyrygent. Czy tego typu bezkompromisowość ma jakieś wady? Cóż, przekornie stwierdziłbym, że to nie wady, lecz zalety, gdyż ostatnia symfoniczna Meta, czyli „S&M2” pewnie jeszcze długo by nie ujrzała światła dziennego. I wcale nie chodzi mi o kwestie repertuarowe, gdyż pochodzące z albumów „St. Anger”, „Death Magnetic” i „Hardwired… to Self-Destruct” kawałki wreszcie przybrały jakąś strawną, znaczy się słuchalną formę, jednak sama realizacja woła mówiąc wprost o pomstę do nieba i na TAD-ach to po prostu doskonale słychać.
Mam cichą nadzieję, że dość jasno z moich powyższych wynurzeń wynika, iż ekipa Technical Audio Devices Laboratories nie tylko dokłada wszelkich starań, by każde opuszczające mury ich fabryki urządzenie stanowiło klasę dla siebie, lecz również połączone w jeden system osiągały synergię trudną do pobicia przez mniej „monotematyczne” konfiguracje. Oczywiście w tym momencie przesadzam co najmniej jakbym skończył ogrodnictwo a nie technologię drewna, gdyż mając okazję i możliwości bez chwili wahania z chęcią przygarnąłbym pod swój dach dowolny z testowanych powyżej komponentów i mozolnie wokół niego budował system, niemniej jednak warto mieć świadomość, że tak jak z rodziną – od przysłowiowego pierwszego strzału TAD-ki grają jak z nut, tak w mniej „dedykowanych” konfiguracjach nad wyraz sporadycznie pokazują pełnię swoich możliwości.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: TAD
Ceny
D600: 36.000 €
C2000: 25.000 €
M700S (stereo): 56.000 €
CR1TX: 70.000 € + 4000 € ST1 (standy) / komplet
Dane techniczne
TAD D600
Wejścia cyfrowe: AES/EBU, Coaxial
Obsługiwane częstotliwości próbkowania: 32 kHz – 192 kHz
Wyjścia analogowe: Para XLE, para RCA
Wyjście cyfrowe: AES/EBU
Wyjściowa częstotliwości próbkowania: 32 kHz – 96 kHz
Napięcie wyjściowe: 450 mVrms XLR, 220 mVrms RCA
Odstęp sygnał/szum
CD: 115 dB / SACD: 110 dB / Digital input (24 bit): 115 dB
Pasmo przenoszenia
CD: 4 Hz – 20 kHz
SACD: 4 Hz – 40 kHz
Pobór mocy: 32 W, <0.5W standby
Wymiary
Jednostka główna (S x W x G): 450 x 185 x 440 mm
Zasilacz (S x W x G): 220 x 185 x 430 mm
Waga
Jednostka główna: 26.5 kg
Zasilacz: 13 kg
TAD C2000
Wejścia analogowe: 2 pary XLR, 2 pary RCA
Wejścia cyfrowe: AES/EBU, Coax, USB
Obsługiwane częstotliwości próbkowania: 44.1 kHz, 48 kHz, 88.2 kHz, 96 kHz, 176.4 kHz, 192 kHz
Wyjścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA
Napięcie wyjściowe: 1.5 V XLR, 0.75 V RCA
Max. napięcie wyjściowe: 16 Vrms XLR, 8 Vrms RCA
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: 0.003%
Odstęp sygnał/szum: 120 dB
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 100 kHz, -1dB
Wzmocnienie: 12 dB
Max. napięcie wejściowe: 20 V XLR, 10 V RCA
Pobór mocy: 37 W, < 0.5W standby
Wymiary (S x W x G): 440 x 140 x 393 mm
Waga: 23,5 kg
TAD M700S
Moc wyjściowa: 350 W/ch (1 kHz, 4 Ω) / 175 W/ch (1 kHz, 8 Ω)
Zniekształcenia: < 0.005% (1 kHz, 175 W, 4 Ω)
Odstęp sygnał/szum: > 125 dB
Pasmo przenoszenia: 1 Hz – 100 kHz, +0/-3 dB
Wzmocnienie: 29.5 dB
Czułość/ Impedancja wejściowa: 1.5 V, 100 kΩ
Pobór mocy: 590 W, < 0.5 W standby
Wymiary (S x W x G): 516 × 296 × 622 mm
Waga: 75.5 kg
CR1TX
Konstrukcja: 3-drożna, wentylowana
Wykorzystane przetworniki
CST (Coherent Source Transducer) – 3.5cm berylowa kopułka / 16cm berylowy midwoofer
20cm basowy z aramidową membraną TLCC (Tri-Laminate Composite Cone)
Impedancja: 4Ω
Skuteczność: 86dB (2.83V, 1m)
Pasmo przenoszenia: 32Hz – 100kHz
Częstotliwość podziału zwrotnicy: 250Hz, 2kHz
Moc Max: 200W
Wymiary (S x W x G): 341 × 628 × 444mm
Waga: 46kg szt.
Wykończenie: Emerald Black veneer – piano finish