1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Tannoy Kensington GR

Tannoy Kensington GR

Link do zapowiedzi: Tannoy Kensington GR

Opinia 1

Nie wiem, co Wy na to, ale w moim odczuciu kolumny głośnikowe są elementem najbardziej determinującym końcowy sznyt brzmieniowy każdego systemu audio. Powodów jest wiele. Od ogólnego typu obudowy – zamknięta, bass-reflex, OB, przez zaaplikowane w nich przetworniki na przykładowej bazie preparowanego papieru tudzież porcelany, po ich efektywność. To oczywiście powoduje, że aby wydobyć z nich maksimum oferowanych walorów, trzeba się trochę wysilić. Naturalnie każde z nich nawet podłączone na tak zwaną pałę wydadzą dźwięk, jednak nie oszukujmy się, rozsądnie myślący miłośnik muzyki podczas konfiguracji swojego zestawu wspomniane przeze mnie na wstępie parametry potraktuje jako bardzo ważne wytyczne do dalszych działań dobierania stosownej elektroniki. Taką też genezę ma pojawienie się na naszym portalu dzisiejszych bohaterek. Mianowicie typując je do potencjalnego procesu testowego, bazą dla podjęcia ostatecznej decyzji była zbliżająca się seria wydania opinii o średnich mocowo wzmacniaczach lampowych. Co było główną wytyczną? Po pierwsze jeśli w torze miała być niezbyt mocna lampa, to przydałyby się dość skuteczne zespoły głośnikowe. Zaś po drugie, oprócz zapewnienia im dobrej synergii prądowej ze wzmocnieniem dobrze byłoby postarać się o konstrukcje z tak zwanego mainstreamu, czyli w oparciu o przetworniki z membranami papierowymi. Dlatego też chyba nie dziwi nikogo decyzja wyboru ocenianych dzisiaj jako pojedynczy element kolumn angielskiego specjalisty od tego typu konstrukcji, czyli bazujących na inkarnacji celulozy głośników koaksjalnych, w postaci dostojnych Tannoy Kensington GR, dystrybuowanych na naszym rynku przez warszawski EIC.

Co można powiedzieć o naszych bohaterkach? Osobiście śmiem twierdzić, że albo się w nich kochamy, albo ich nienawidzimy. To oczywiście jest skutek bardzo mocno stygmatyzującego je wizualnie, nie boję się tego powiedzieć, iście staroangielskiego designu. Nie mamy do czynienia ze zwykłymi, zazwyczaj prostymi, a przez to w efekcie podążania za obecnymi trendami nudnymi obudowami, tylko pewnego rodzaju wykończonymi w wyraziście usłojonej orzechowej okleinie meblami. Powodem są okalające ich stosunkowo szeroki i wysoki, dodatkowo zagłębiony, wyposażony w osiągający skuteczność na poziomie 93dB koaksjalny głośnik na bazie celulozy dla zakresu środka i basu oraz stopu magnezu z aluminium kompresyjnego przetwornika górnych rejestrów, front od góry, dołu i boków, mocno strojne cokoły. Mało tego. Boczne cokoły oprócz iście artystycznych koneksji zostały ponacinane cienkimi pionowymi otworami jako autorska wersja zazwyczaj okrągłych portów bass-reflex, a wokół zorientowanego w górnej części przetwornika wykonano zjawiskowo prezentującą się, wprowadzającą efekt wizualizacji 3D, pionową intarsję z ciemniejszej odmiany drewna. Dopełniając organoleptycznej nietuzinkowości awersu, producent w jego dolnej części zaaplikował dodatkowo poprzecznie ustawiony, anodowany na złoto, za pomocą wkręcanych, oczywiście również strojnych śrub pozwalający dostroić do naszych potrzeb pracę wysokich tonów regulacyjny panel i tuż nad nim wykonany techniką czernionego wydrążania exlibris oznaczający sygnaturę modelu. Myślicie, że wspomniane zabiegi to przerost formy nad treścią? Bynajmniej, bowiem ja już podczas procesu unboxingu bezproblemowo zostałem ukłuty strzałą opiekującego się tą marką amora, dlatego nie zdziwię się, gdy jeśli nie podczas rozpakowywania, to już po kilku dniach użytkowania spotka Was to samo. Jednak jak wspominałem, to jest efekt kochaj albo rzuć. Wracając jednak do opisu reszty obudowy Kensington-ów, należy wspomnieć jeszcze o zagłębionej w dolnej części tylnej ścianki platformie z podwójnymi terminalami przyłączeniowymi, dodatkowo wzbogaconej o wyprowadzony na nią zacisk masy, oczywiście wyposażeniu kolumn w również strojne, bo nie wykonane ze zwykłej pończochy, tylko z odznaczającej się trójwymiarowym wzorem tkaniny, utwierdzane u podstawy frontu przy pomocy złotej zasuwy maskownice i posadowieniu całości konstrukcji na podnoszących rangę ich dystynkcji cokole. Myślicie, że na tle obecnych oczekiwań klientów nasze bohaterki prezentują się nader odważnie? Z pewnością tak. Jednak zapewniam, w kontakcie bezpośrednim wszystkie wydawałoby się na podstawie zdjęć, zbędne artystyczne zabiegi nabierają zgoła innego, bardzo pozytywnego wymiaru.

Jak odebrałem brzmienie Angielek? Powiem tak. Dzięki między innymi, konsekwencji pewnego rodzaju wyboru związanego z wykorzystaniem ich w kilku recenzjach, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu dobitnie utwierdziły mnie w jednym. Mianowicie zadały kłam czasem powielanej w kuluarach wystaw, bardzo krzywdzącej je opinii o suchym, pozbawionym basu i swobody prezentacji wysokich rejestrów graniu. Dlaczego padło słowo „dobitnie”. Gdy prześledzicie nasze kolejne starcia testowe, zauważycie, iż naprawdę zaliczyły aż trzy odsłony z różnymi wzmacniaczami lampowymi i zapewniam, ani razu nie złapałem ich na wspomnianych, teraz wiem, że wyssanych z przysłowiowego palca przywarach. Dlatego też chcąc to z dziecinną łatwością udowodnić, dzisiejszy test w głównej mierze oparłem o wręcz idealnie zestawiony dla nich konglomerat z japońskim wzmocnieniem na bazie przedwzmacniacza Robert Koda i będących nowością w ofercie marki monofonicznych końcówkach mocy Air Tight ATM-2211 .
Zanim przejdę do konkretów, z pełną świadomością tego twierdzenia oznajmiam, iż to było niekłamane objawienie, gdyż po kilkunastu miesiącach wewnętrznego spokoju po raz kolejny mój ośrodek zarządzania ciałem został zobligowany do poważnego rozpatrzenia postawienia sobie w drugim pomieszczeniu zestawu lampowego wzmocnienia i wysoko-skutecznych kolumn z co bardzo istotne, głośnikami z membraną papierową. Gdy coś takiego skonfigurujemy z głową, tak jak w przypadku dzisiaj opisywanego testu, okazuje się być pewnego rodzaju pozbawionym szans na jakakolwiek krytykę aksjomatem. Dobra lampa plus dobrze zaaplikowana celuloza – czytaj bez męczącego nalotu nosowości – dla osobników chcących otaczać się magią dźwięku są nie do podrobienia. Plastyka, namacalność i zarezerwowana dla niedopowiadającej do końca każdej nuty triody SE są poza zasięgiem nie tylko najlepszego tranzystora, ale z autopsji wiem, że również niejednej lampy i innych konstrukcyjnie kolumn. To jest poza jakąkolwiek dyskusją. Owszem, w takiej sytuacji czasem ocieramy się o pewne odstępstwo od brutalnej prawdy o skrajnie wyrazistej muzyce, ale w żadnym wypadku nie boleśnie, tylko stawiając owe mocne akcenty w mniej drapieżnym, jednak nadal pełnym wymowy świetle. Ale nie bierzcie tego jako ostateczną negatywną kartę przetargową w potencjalnych sporach za i przeciw tego typu zespołom głośnikowym. Przecież wspominałem o kilku występach naszych bohaterek, podczas których wyartykułowane niedopowiedzenie bardzo mocno ewaluowało w stronę większego konturu, energii i szybkości narastania sygnału, co wprost pokazało, iż pochodzące z Wysp Brytyjskich kolumny w zależności od zastanego toru audio naprawdę wiele potrafią.
Z premedytacją się powtarzając stwierdzam, iż opisywany proces testowy określiłbym jako zjawisko. I co ciekawe, nie chodzi li tylko o fenomenalne oderwanie się dźwięku od kolumn, czy bardzo ciężką do wykreowania wizualizację wydarzeń w estetyce 3D na ponadprzeciętnej w wektorach szerokości i głębokości wirtualnej scenie, bowiem to jest każdorazowe minimum chcących aplikować do miana High Endu konstrukcji, tylko przy tym wszystkim mimo aplikacji triody w układzie Single Ended podaniu całości z dobrą energią, masą i witalnością. Oczywiście bez wyścigu zbrojeń w domenie krawędzi dźwięku i kontroli oraz konturu jego najniższych składowych, ale również bez efektu ich ułomności, na potwierdzenie czego przywołam świetne radzenie sobie zestawu z nawet najcięższymi realizacjami mainstreamowego jazzu spod znaku Paula Bley’a Trio „When Will The Blues Leave” z kontrabasowymi popisami Garego Peacocka w roli głównej. Mimo zdroworozsądkowego marginesu otrzymałem twardy, dobry atak, sporo informacji o palcu na strunie i zaskakująco zwarty pakiet danych o pudle rezonansowym wielkich skrzypiec, co ku mojemu zaskoczeniu pozwoliło napawać się tymi popisami na poziomie prezentacji zarezerwowanej do tej pory dla posiadanego Mephisto. Gdzie zatem tkwi haczyk? Wszytko było na swoim miejscu, tylko z nutką ulotności w aspekcie ostrości krawędzi dźwięku. Nie, przekaz nie był szkodliwie rozmyty, miękki, czy nazbyt powolny, tylko narysowany owszem mocną i ekspresyjną, jednak przy użyciu ołówka o stopniu twardości B, a nie wysokiego H, kreską. Zorientowani wiedzą, do czego piję. Przekaz nadal odznaczał się fajną precyzją, ale również przy tym przyjemnym dla ucha utemperowaniem rysującego go w eterze odcięcia od tła. Niemożliwe? Zapewniam, że jak najbardziej. Jednak słowem, tudzież frazą kluczem w tym momencie jest wiedza, czego należy oczekiwać od testowo skonfigurowanego zestawu. Dlaczego to takie istotne? To jest elementarz zabawy ze szklanymi bańkami, którego dany delikwent nie opanuje, nie ma szans na zrozumienie. Jeśli jednak tacy są naszymi czytelnikami, wyjaśniam, iż w tym momencie mam na myśli możliwości i cel zastosowania lamp typu trioda w układzie SE. Ale spokojnie, kolejne procesy testowe z użyciem innych konstrukcji lampowych znacząco odmieniały aspekt odniesienia malowania świata muzyki do ołówkowej metafory, co tłumacząc z polskiego na nasze ni mniej ni więcej oznacza, że tytułowe kolumny z innym wzmocnieniem bez najmniejszej zadyszki potrafiły również pokazać niezły, znacznie ostrzejszy pazur.
Po omówieniu umiejętności oddania przez kolumny ciężkiego do odtworzenia kontrabasu, a co za tym idzie wszelakiej w miarę energicznej muzyki, przyszedł czas na kilka zdań o barwie i przekazaniu słuchaczowi atmosfery danego wydarzenia scenicznego, co zazwyczaj jest domeną różnego rodzaju wokalistyki i muzyki barokowej. W tym przypadku również nie było niedomówień. Nie będę się zbytnio się uzewnętrzniał, tylko rozszerzając wcześniejsze twierdzenie wspomnę, że nie tylko zaaplikowana przez Japończyków trioda 211, ale każda dobrze brzmiąca lampa plus sznyt papieru membran głośników były w tym mistrzostwem świata. Divy typu jazzująca Cassandra Wilson w projekcie „Loverly”, czy intymna Melody Gardot w kompilacji „Sunset In The Blue” brzmiały nie tylko nader emocjonalnie, ale również niedoścignienie namacalnie, jak gdyby odwiedziły mnie osobiście. A trzeba zaznaczyć, ze rozprawiamy o projektach studyjnych, to co dopiero mówić o sesjach koncertowych, czyli przykładowo znakomitej większości twórczości Jordi Savalla i jego interpretacji Claudio Monteverdiego i jemu podobnych twórców w wielkich kubaturach klasztornych. To dopiero było przeżycie. Przeżycie, które potęgowała nie tylko wspomniana przy okazji znakomitych piosenkarek namacalność, ale również praktyczne znikanie kolumn z pokoju, Dzięki temu słuchając podobnego materiału w późnych godzinach wieczornych, mówiąc bez ogródek, mentalne duszą byłem tam i wtedy, czyli przenosiłem się w czasoprzestrzeń słuchanego wydarzenia. Jak to możliwe? To naturalnie było skutkiem nie tylko fenomenalnej realizacji materiału na płytach oraz użycia podczas nagrań oryginalnych lub kopii instrumentów z danej epoki, ale także świadomego zastosowania w kolumnach znacznie poprawiających ogniskowanie w eterze fal dźwiękowych, przetworników koaksjalnych. Powód? Dostałem stricte punktowe źródło dźwięku, co z automatu wzmacniało realizm dobiegających do mnie zjawiskowo zawieszonych pomiędzy kolumnami informacji. Niby wszystkie kolumny to potrafią, ale w zderzeniu z „koaksjalem” po raz kolejny wydają się być bez szans.
Na koniec kilka słów o sonicznym buncie spod znaku AC/DC „Back In Black”. Szczerze? Mimo ciekawego brzmienia gitarowych popisów i wokalnych uniesień frontmena z japońskimi końcówkami było jedynie fajnie, gdyż to ewidentny set do zadań specjalnych, a nie do karmienia go łomotem. Jednak już w przypadku czy to polskiego wzmacniacza zintegrowanego Audio Reveal Second Signature, czy też włoskiego Unison Research Performance, które okazały się być dosadniejsze w oddaniu natychmiastowości ataku i wyrazistości przekazu, temat nabierał bardzo zbliżonego do pełnej akceptacji wyrazu. Owszem, nadal nie był to spektakl w stylu kolumn Gauder Akustik Darc 100, czy Wilson Audio Alexia II, ale zapewniam, iż wielu z Was w momencie zdawkowego obcowania z tego typu materiałem miałoby bardzo duży problem ze zdjęciem kolumn Tannoy Kensington z potencjalnej listy odsłuchowej. Powodem byłoby może nie bezpardonowe, ale mimo wszystko zaskakująco mocne oddanie zamierzeń tych rockowych rebeliantów. Czy na tyle mocne, na ile się spodziewacie, to już inna, możliwa do zweryfikowania jedynie w swoich warunkach historia. Dla mnie na tle kilku doświadczeń z tego typu kolumnami było co najmniej dobrze.

Mniemam, że w powyższym tekście udało mi się oddać ducha opiniowanych kolumn. Angielskie Tannoy Kensington GR dość swobodnie brylując nawet w mocnych nurtach, tak naprawdę są stworzone do zbliżania nas do zawartych w muzyce pokładów magii, a nie jej agresji. Gdy zadbamy o ich idealną konfigurację, konia z rzędem temu, kto z innym zestawem w ten sam sposób choć zbliży się do prezentacji muzyki opartej o emocjonalne uniesienia. Z drugiej strony, jeśli chcemy mieć w miarę uniwersalny, a nie nazbyt dedykowany do konkretnej muzy set, wystarczy nakarmić Angielki innym wzmocnieniem. Jakim? Choćby bazującym na dosadniejszej aplikacji lampy i będzie ostrzej. Jeśli i to nie przyniesie spodziewanego rezultatu, warto spróbować choćby tranzystora w klasie A. Zapewniam, że dadzą radę. Po co o tym wspominam? Z prostego powodu. Chcę pokazać, iż głoszona na początku naszego spotkania przez piewców teorii spiskowych bezduszność i nijakość grania produktów marki Tannoy, w oparciu o dzisiejszy test jest w najlepszym wypadku skutkiem złej konfiguracji, albo najzwyczajniej w świecie obecnie modnym we wszelkiego rodzaju środkach przekazu fake-m. Ja nawet przez moment tego nie zauważyłem, a miałem okazję bawić się nimi w trzech odsłonach testowych.

Jacek Pazio

Opinia 2

Pomimo najszczerszych chęci, jak i wrodzonej kreatywności niestety nie potrafię znaleźć usprawiedliwienia dla faktu braku na naszych łamach jakichkolwiek testów bądź co bądź ikony, czy wręcz synonimu angielskiego audio, czyli wyrobów legendarnej marki Tannoy. Co prawda w monachijskich i audioshowowych relacjach wyspiarskie kolumny zawsze się na kilka kadrów załapywały a i w ramach mniej bądź bardziej oficjalnych konotacji za swoiste zaproszenie na spotkanie z „royalsami” można było uznać naszą kilkutygodniową przygodę z wielce udanymi Fyne Audio F704, to nie ma co się oszukiwać i zaklinać rzeczywistości, tylko uczciwie przyznać, że nieobecność Tannoy’a wśród recenzowanych w ramach hobbystycznego projektu, jakim nieustannie pozostaje SounRebels, marek coraz bardziej nas uwierała. Całe szczęście ww. absencja dobiegła końca, gdyż dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – EIC (Electronic International Commerce) pojawiły się w naszych skromnych progach Tannoye i to nie byle jakie, gdyż należące do królewskiej serii Prestige w jej najnowszej odsłonie Gold Reference zjawiskowe kolumny podłogowe Kensington GR.

Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, iż podobnie do takich kamieni milowych designu jak daleko nie szukając zaprojektowany przez duet Charles & Ray Eames w latach 50. ubiegłego wieku Eames Lounge Chair Vitra będące przedmiotem niniejszej epistoły Tannoy Kensington GR pomimo drastycznie innej aniżeli współcześnie obowiązująca estetyki prezentują się zjawiskowo. Klasyczna, naturalna i olejowana okleina, dramatycznie nieprzystające do aktualnie lansowanych trendów proporcje i iście barokowe – łapiące za oko, złote ozdobniki z jednej strony powinny aż krzyczeć swą oldschoolową proweniencją, jednak tak jak przy gotowaniu poszczególne, nawet pozornie mało zachęcające i ze sobą współgrające składniki nie przesądzają o finalnym smaku przyrządzonego z nich dania, tak o wyrafinowaniu, bądź jego braku, danego projektu decydują wiedza i umiejętności konstruktora. A tych, jak widać na załączonych zdjęciach, zespołowi kultywującemu ponad 90-letnią (!!!) tradycję nie brakowało. Jednak po kolei, czyli zacznijmy od fenomenalnej stolarki przywodzącej na myśl przedwojenne meble cieszące oko kolejnych pokoleń angielskiej arystokracji. W wykonanych z okleinowanej sklejki brzozowej korpusach cofnięte względem krawędzi fronty ukryto pod zamykanymi na klucz zaskakująco mięsistymi i grubo „tkanymi” maskownicami. Jakby tego było mało zamiast dążyć do jak najmniejszej szerokości Kensingtonom dołożono boczne rzeźbione „kolumnady” optycznie zamknięte od góry i dołu jeszcze bardziej wychodzącymi do przodu wieńcami. Usunięcie „babcinych parawanów” ukazuje naszym oczom dalsze atrakcje, do których zaliczyć zależy nie tylko zupełnie zapomniane wśród kolumnowych potentatów intarsje, co przede wszystkim autorski 10” drajwer Dual Concentric ze schowaną w głębi „złotej” tubki 52 mm aluminiową kopułką z napędem Alnico i szarym, papierowym 25 cm mid-wooferem. Deklarowane przez producenta 93 dB skuteczność i 8 Ω impedancja znamionowa z minimum na poziomie 5 Ω wydają się nad wyraz przyjazne nawet słabowitym lampowcom, co z resztą z dziką satysfakcją wykorzystaliśmy podpinając je pod równolegle recenzowane monobloki Air Tight ATM-2211. Za oko łapie zlokalizowany nieopodal podstawy masywny złoty szyld będący nie tylko elementem dekoracyjnym, co również funkcjonalnym – pozwalającym poprzez wkręcenie złoconych trzpieni w odpowiednie otwory na regulację natężenia wysokich tonów w zakresie +/- 3 dB, oraz ich spadku +2 dB do -6 dB/oktawę.
Nie mniej intrygująco prezentuje się ściana tylna, gdzie oprócz standardowych i już na wskroś współczesnych podwójnych terminali głośnikowych WBT z serii nextgen™ zaimplementowano jeszcze jeden dodatkowy trzpień uziemiający niwelujący problem zakłóceń RFI a tym samym m.in. poprawę przejrzystości średnicy.

Przechodząc do części poświęconej walorom sonicznym naszych dzisiejszych bohaterek miałem pewne, wynikające z ich aparycji, obawy co do preferowanego przez nie repertuaru. Zastanawiałem się bowiem o ile wybitnie vintage’owy wygląd może je stygmatyzować mniej, bądź bardziej podświadomie wpływając na reprezentowaną przez nie szkołę brzmienia. Dlatego też nieco asekuracyjnie postanowiłem rozpocząć odsłuchy od klimatów, które niejako z automatu wpasują się w domniemaną estetyką „royalsów” i w pierwszej kolejności sięgnąłem po eleganckie a zarazem szalenie angażujące wydawnictwo „Afro Bossa” Duke Ellington & His Orchestra i … śmiało można było powiedzieć, iż był to przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Nie dość bowiem, że wszystko do siebie pasowało, to pomimo oldschoolowej aparycji Tannoy’e nad wyraz oszczędnie narzucały własną – papieropodobną sygnaturę. Oczywiście nadal był to dźwięk diametralnie różny od estetyki grafenowych, aluminiowych, czy porcelanowych drajwerów, jednak nie sposób zarzucić mu było znamion anachroniczności. To nie była muzyczka z głośniczka, jaką pamiętamy z lampowych, szafkowych radioodbiorników stanowiących obowiązkowy element wystroju babcinych salonów, lecz pełnokrwisty High-End. Ponadto zamiast prób skupienia uwagi słuchacza li tylko na średnicy, Kensintony grały kompletnym i pełnym pasmem. Dzięki temu góra nie była jedynie dodatkiem i mogła pokazać pełne bogactwo i zróżnicowanie perkusjonaliów oraz ekspresję dęciaków. I tu od razu mała dygresja. Otóż zamiast sennego rozmarzenia i zawoalowania brytyjskie kolumny serwują angażującą bezpośredniość i natychmiastowość najwyższych składowych. Tutaj nie ma miejsca na zawoalowanie, czy podchody. Jeśli coś miało się zadziać, to działo się tu i teraz. Każde uderzenie w werbel, czy nawet trącenie blach stawało się z jednej strony autonomicznym wydarzeniem, jednak zarazem idealnie wkomponowywało się w szalenie trudną do powtórzenia koherentną wizję całości. Bowiem podkreślić trzeba, iż Tannoy’e w naprawdę wyjątkowy sposób potrafiły pokazać jak cyzelowanie detali potrafi służyć wyższej idei spójnej całości.
Skoro lekko pokryty patyną jazz okazał się wodą na młyn Tannoy’ów nie pozostało mi nic innego, jak pójść tym tropem i do playlisty dorzucić nieco bardziej zelektryfikowany, pulsujący funkowym groovem „Absolute Zero” i pełen gościnnie pojawiających się gwiazd (Sting, Elton John, Eric Clapton) „Halcyon Days” Bruce’a Hornsby’ego. Wyraźne zwiększenie tempa i bezpośredniości przekazu pozwoliło tytułowym podłogówkom rozwinąć skrzydła pod względem prezentacji nie tylko mikro, lecz i makro dynamiki a scena z lekko przydymionej – klonowej ewoluowało do ewidentnie większych gabarytów. Co ciekawe pomimo niezaprzeczalnie absorbującej postury Tannoy’e z iście monitorowym wdziękiem „znikały” reprodukując poszczególne dźwięki zgodnie z ich natywnym umiejscowieniem na ww. scenie a nie ogniskując je w centrum pyszniących się na ich frontach drajwerów. I bądź tu człowieku mądry. Niby wszyscy spece od projektowania kolumn głośnikowych od lat twierdzą, że fronty powinny być jak najwęższe a tymczasem Brytole Kensingtonami udowadniają, że teoria sobie a praktyka, o ile tylko się „w nią umie” sobie. No nic, pomimo lekkiej konsternacji trzeba było nad takim status quo przejść do porządku dziennego i kolejny raz podnieść poprzeczkę biorąc na redakcyjny tapet zakręcony jak domek ślimaka i jak to u frontmana – Billa Laswella, wielowątkowy album „Against Empire”. Trudno jednak przy takiej obsadzie o coś prostego i nieskomplikowanego, skoro na organach gra sam Herbie Hancock, na saksofonie Pharoah Sanders, na bębnach Chad Smith (RHCP!!!) i Hideo Yamaki (Autonomous Zone) a do tego sekcję rytmiczną reprezentują zasiadający za perkusją – Adam Rudolph i Jerry Marotta. Mamy zatem istny jazzowy multilulturowy tygiel z którego pod dyktando Laswella co i rusz wyskakuje kolejna perełka pozornie spontanicznego, a tak naprawdę głęboko przemyślanego współczesnego jazzu, gdzie każdy zna swoje precyzyjnie określone miejsce i ramy w których może pozwolić sobie na improwizację, jak i czas kiedy należy grać unisono
Kolejną pozycją obowiązkową jest tzw. gra ciszą i tym razem pozwoliłem sobie na wybór dość nieoczywisty i zarazem niszowy, gdyż zamiast jakiejś ortodoksyjnej przedpotopowej klasyki, czy minimalistycznego składu jazzowego, bądź barokowego zdecydowałem się na pandemiczny „Songs From Isolation” A.A. Williams, gdzie mamy jedynie surowy, odarty z ozdobników fortepian i głęboki, melancholijny wokal solistki. Jeśli do tej pory uważaliście Państwo, że Radiohead, Nine Inch Nails czy Nick Cave rozdają karty przy stoliku dla introwertycznych miłośników depresji to znaczy, że jeszcze tej posiadającej gruntowne, klasyczne wykształcenie pannicy jeszcze nie słyszeliście. Zanim jednak do odsłuchu jej depresyjnej twórczości przystąpicie lepiej pochowajcie wszelakiej maści ostre i inne niebezpieczne przedmioty, co by sobie w trakcie uniesień muzycznych jakiegoś kuku nie zrobić. Jednak ad rem. Klawisze mają właściwy sobie gabaryt i głębię oraz dźwięczność a wokal otacza wielce sugestywna aura jasno dająca do zrozumienia, że to materiał powstały w londyńskim mieszkaniu (apartamencie?) artystki a nie dopieszczony podczas wielogodzinnych studyjnych sesji. I to ewidentnie na Tannoy’ach słychać, gdyż ich rozdzielczość jest zdecydowanie powyżej średniej, dzięki czemu nie trzeba domyślać się artykulacji, czy mimiki artystki. Czegoś podobnego doświadczyłem lata temu podczas realizowanej na żywo, prowadzonej przez Marka Wiernika (na Myśliwieckiej), audycji z Grzegorzem Kupczykiem, gdzie zawieszone pod sufitem „studyjne” Tannoye dawały podobnie holograficzny i namacalny obraz tego, co działo się za radiową szybą. Mocne i niezapomniane przeżycie. A tytułowe podłogówki właśnie na taką intensywność przekazu postawiły.
Skoro jesteśmy przy intensywności doznań, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności zapuszczenia czegoś cięższego. Dlatego też bez większych obaw sięgnąłem po mało audiofilskie a zarazem kipiące energią propozycje jak „Asking Alexandria” Asking Alexandria i „The Raging River” Cult of Luna, które wypadły nad wyraz przekonująco. Zamiast monotonnej nawalanki i przysłowiowej ściany dźwięku o typowo monolitycznej strukturze angielskie kolumny bez najmniejszych problemów były w stanie oddać zarówno złożoność post-core’owej, wyraźnie skomercjalizowanej i wielce udanie romansującej z iście popową (o ile potężna dawka screamu i growlu w owej estetyce jest dopuszczalna) przebojowością, jak i dalece bardziej bezkompromisową szwedzką mieszankę post-metalu, sludge i doomu w jakże urzekającej nieco melancholijnej oprawie. Bas miał właściwą sobie potęgę, zejście i kontrolę. Może i kontury kreślone były nieco grubszą aniżeli mam na co dzień (z 300W tranzystora) kreską, jednak szalenie daleko im było do impresjonistycznych mazajów, czy rozedrganych fantomów.

Najwyższa pora na krótkie podsumowanie, które pomimo najszczerszych chęci nie może być niczym innym aniżeli kontynuacją powyższej laurki. Szalenie trudno bowiem do czegokolwiek tak w aparycji, jak i brzmieniu Tannoy Kensington GR się przyczepić. To po prostu nadspodziewanie uniwersalne kolumny, które pomimo swojej niezaprzeczalnie oldschoolowej szaty wzorniczej z łatwością są w stanie zagrać najbardziej bezkompromisowy repertuar dając niezwykle wierny wgląd w nagranie i dziką przyjemność z obcowania z ulubiona muzyką w stopniu intensywności jedynie niewiele ustępującej uczestnictwu w wydarzeniach live. Mówiąc wprost mając je pod ręką zdecydowanie łatwiej jest egzystować w pandemicznej, pozbawionej koncertów rzeczywistości.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, monobloki Air Tight ATM-2211
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Tannoy Kensington
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: EIC
Cena: 76 000 PLN / para

Dane techniczne
– Moc ciągła: 125 W
– Moc szczytowa: 500 W
– Skuteczność: 93 dB
– Zalecana moc wzmacniacza: 20-250 W
– Impedancja: 8 Ω
– Pasmo przenoszenia: 29-27000 Hz
– Częstotliwość podziału zwrotnicy: 1.1 kHz
Zastosowane przetworniki
– Dual Concentric wysokotonowy 52 mm kopułka ze stopu aluminium, magnes w systemie Alnico z Pepperpot Waveguide™
– Dual Concentric niskotonowy 250 mm pulpa papierowa, cewka o średnicy 52mm
– Wymiary (W x S x G): 1100 x 406 x 338 mm

Pobierz jako PDF