1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Vermöuth Audio Reference USB

Vermöuth Audio Reference USB

Opinia 1

Powoli dochodzę do wniosku, iż coraz częściej zamiast bycia zaskakiwanym wolę stabilizację, czyli swoisty constans. O ile bowiem niespodzianka niesie już w swej wymowie wyłącznie pozytywne skojarzenia, to zaskoczenie nie zawsze bywa „in plus”, co niestety kończy się rozczarowaniem, a za tego typu atrakcjami chyba nikt nie przepada. Dlatego też niezwykle cenię producentów wiernych określonej szkole brzmienia, którzy z modelu na model i z linii na linię ewoluują a ich ewolucja odbywa się w ramach jasno określonego kanonu i przyświecających im jasno zdefiniowanych idei. Co istotne, eksplorując konkretną linię oczekuję, że wchodzące w jej skład elementy uzupełniać się będą nie poprzez wzajemną kompensację wad, czyli przysłowiowe leczenie dżumy cholerą, lecz synergię. Wykluczamy zatem niekonsekwencję w działaniu a premiujemy graniczącą z pewnością przewidywalność sprawiającą, iż niezależnie od tego po jaki typ asortymentu z portfolio „zaufanego” wytwórcy sięgniemy, dostaniemy dokładnie to, czego oczekujemy, czyli to, do czego zdążyły przyzwyczaić nas jego wcześniejsze występy. Taką właśnie politykę stosuje od niedawna reprezentowany w Polsce przez gliwickie 4HiFi indonezyjski mikrobrand Vermöuth Audio, którego topową linię Reference wydawać by się mogło poddaliśmy nader dokładnej eksploracji. Zaczęliśmy bowiem od analogowych interkonektów RCA/XLR, pochyliliśmy się nad przewodem zasilającym i głośnikowymi, by ostatnio wziąć na warsztat łączówkę dedykowaną gramofonom. Oczywiście nasi uważni czytelnicy z pewnością zauważyli, że obraz balijskiego High-Endu nie byłby kompletny, bez obowiązkowego w dzisiejszych, stojących streamingiem i generalnie odtwarzaniem plików, czasach przewodu USB. Dlatego też kończąc, przynajmniej na razie, przygodę z topową linią Reference mamy przyjemność podzielić się z Państwem kilkoma obserwacjami dotyczącymi właśnie łączówki USB należącej do szczytowych osiągnięć stojącego za marką Vermöuth Audio pana Hendry’ego Ramli.

Co do aparycji, to nikt nie próbował w tym przypadku wynajdować koła na nowo, tylko skorzystał ze sprawdzonych rozwiązań. Tytułowy przewód zakonfekcjonowano firmowymi, carbonowymi wtykami i obciągnięto firmowym, białym, przełamanym pojedynczą czarna nitką, opalizującym peszelkiem. Dokonując swoistej wiwisekcji i patrząc na przekrój poprzeczny napotkamy jeszcze pod ww. koszulką warstwę PVC, taśmę PTFE, plecionkę z miedzi OFC zespoloną z żyłą uziemiającą, ekran z folii aluminiowo-mylarowej, kolejną warstwę z taśmy PTFE i dopiero dotrzemy do czterech wiązek drucików z miedzi OCC o zróżnicowanym przekroju. Przy czym para odpowiedzialna za transmisję sygnału posiada oprócz izolacji teflonowej również otulinę z taśmy PTFE a pozostałe dwie wiązki zasilające na takowe dopieszczenie nie zasłużyły.

Przechodząc do clue, czyli brzmienia tytułowej łączówki śmiało mógłbym wykonać klasyczne Ctrl+C/Ctrl+V bazując na recenzji analogowych RCA/XLR i nie minąłbym się z prawdą nawet o cal. To dokładnie taki sam autorski koktajl, wyrafinowania, soczystości, dynamiki i rozdzielczości, przy którym czas się zatrzymuje. To, co miało być zrobione na już automatycznie przesuwamy na bliżej niezdefiniowaną przyszłość a z trybu analizy nie wiadomo kiedy przestawiamy się w czysto hedonistyczne delektowanie się znanymi, lecz tym razem podanymi w zdecydowanie bardziej atrakcyjnej formie dźwiękami. Szukając jakiś porównań i punktów zaczepienia z racji dość zbliżonej ceny i co najważniejsze podobnego pomysłu na dźwięk pozwolę posiłkować się porównaniami do mojego dyżurnego przewodu Fidata HFU2, który z jednej strony zachwycał i nadal zachwyca fenomenalnym wglądem w nagranie przy jednoczesnej, urzekającej muzykalności. Tymczasem Vermöuth idzie w owym rozkosznym uzależnieniu i niemożności oderwania się od eksploracji tak domowej plikoteki, jak i nieprzebranych odmętów Tidala o krok, bądź nawet dwa dalej. Co prawda nie może pochwalić się takim ładunkiem energii w górze pasma, co np. Goldenote Firenze Silver, czy taką bezwzględną liniowością, jak obecnie przez nas „męczony” i niestety znacznie droższy WestminsterLab USB Standard, jednak ilekroć go wpinałem w tor … miałem powyższe różnice, bo na pewno nie „niedociągnięcia”, głęboko tam, gdzie plecy tracą swa szlachetną nazwę. Po prostu. Reference bowiem każdorazowo wywoływał na mej twarzy uśmiech zadowolenia wynikający z kompletności i poniekąd skończoności dobiegających mych uszu dźwięków. Co ciekawe owa przyjemność bynajmniej nie wynikała z przesadnej słodyczy, czy też iście karmelowej lepkości, lecz niezwykłej homogeniczności i spójności przekazu.
Argumentację podpartą konkretnymi przykładami płytowymi pozwolę sobie rozpocząć od dość niewinnie rozpoczynającego się wydawnictwa „Ellengæst” formacji Crippled Black Phoenix, kontynuując depresyjno – katatoniczny klimat sięgnąć po „Songs of Love And Death” Me And That Man oraz równie mroczny i trudny do zaszufladkowania „Beileid” Bohren & Der Club Of Gore. Nie da się ukryć, iż nie są to ani łatwe, ani zbyt oczywiste pozycje, jednakże mają w sobie jakiś niezaprzeczalny magnetyzm i piękno, do którego albo trzeba po prostu dorosnąć, albo wreszcie złożyć system, na którym owe walory usłyszymy. To tak, jak daleko nie szukając z Martini. Każdy robi po swojemu a tylko niektórym udaje się osiągnąć idealną równowagę. Niektórzy, jak legendarny Agent 007 preferują nader „brutalną” wersję Vesper (trzy części ginu, jedna część wódki, pół części likieru lillet), bądź mieszają wermut wytrawny ze słodkim (Knickerbocker Martini), czego akurat osobiście nie preferuję. Natomiast tytułowy Vermöuth Reference trafia w punkt – jest zdecydowanie bardziej elegancki i wyrafinowany. Ot porcja wytrawnego wermutu (jak ma być elegancko to polecę Carlo Alberto Riserva Extra Dry), cztery porcje ginu (świetnie nada się Bombay Sapphire) i … trzy oliwki. Jest wytrawnie, delikatnie, gładko i ze względu na niezwykle udaną kompozycję ziół … złożenie. Chodzi bowiem o to, iż wspomniana gładkość, czy homogeniczność w żadnym stopniu nie ograniczają wglądu w nagranie, eksploracji dalszych planów, akustyki pomieszczenia, w którym dokonano rejestracji, czy śledzenia partii poszczególnych instrumentów. Jednak aby tego doświadczyć trzeba się zatrzymać, wyciszyć i dać ponieść muzyce a nie traktować ją jako wypełniacz tła podczas codziennej krzątaniny. One nie są, mówiąc kolokwialnie, ostentacyjnie krzyczące i rozpaczliwie machające rękoma abyśmy tylko ich nie przegapili. O nie, one po prostu są a to od nas zależy, czy je dostrzeżemy, czy też bezrefleksyjnie przejdziemy obok. Coś jak z grzybami idealnie wkomponowującymi się swym umaszczeniem w jesienną ściółkę – wprawne oko je wyłuska a gapa pójdzie dalej marudząc pod nosem, że „nic tu nie ma”.
Podobne obserwacje poczyniłem na nieco cięższym i również bardziej złożonym repertuarze, czyli wielkim składzie symfonicznym (Michiyoshi Inoue, Osaka Philharmonic Orchestra) mierzącym się z „Shostakovich: Symphony No. 7 „Leningrad””, jak i trudnym do jednoznacznego zdefiniowania prog-metalowym projekcie „Phanerozoic II: Mesozoic | Cenozoic” The Ocean. Skala i rozmach powyższych przedsięwzięć nie budziły najmniejszych kontrowersji. Scena była szeroka na tyle, by z powodzeniem pomieścić nad wyraz imponujący aparat wykonawczy i to bez jakichkolwiek oznak przeskalowania, znaczy się zmniejszania a gdy orkiestra grała wielkie crescendo na tle narastających dźwięków werbla trudno było poczuć jak na karku jeżą się resztki włosów. Nad kwestią barwy i definicji poszczególnych instrumentów najlepiej przejść do porządku dziennego i uznać je za swoisty aksjomat, czyli przyjąć do wiadomości, iż tak właśnie brzmią na żywo i mają taki a nie inny gabaryt. Przestaniemy wtedy szukać dziury w całym i będziemy w stanie oddać się niczym niezmąconej rozkoszy będącej pochodną delektowania się muzyką.
Z kolei na ww. „Phanerozoic II: Mesozoic | Cenozoic” tytułowa łączówka świetnie odnalazła się w iście awangardowej kakofonii poprzetykanej niemalże jazzowymi wstawkami opartymi na grze ciszą, czy też pozornie niewinnymi „piosenkowymi” wokalizami. Choć taka wybuchowa mieszanka może wydawać się co najmniej niespójna i poszarpana, to z Vermöuthem w torze nie dość, że jako całość – koncept album, świetnie się broniła, to nic, nawet z dalszej perspektywy nie próbowało zburzyć zaskakująco logicznego ciągu przyczynowo – skutkowego tworzącego nad wyraz wciągającą opowieść.

Wygląda na to, że mamy samosprawdzającą się przepowiednię. Zakładałem, że Vermöuth Audio Reference USB zagra dobrze, czy wręcz bardzo dobrze i tak też się stało. Ordynarna ustawka, bądź objawy psychozy reaktywnej wywołanej myśleniem życzeniowym? W żadnym wypadku. Po prostu na podstawie dotychczasowych kontaktów z pozostałymi przedstawicielami serii Reference balijskiej manufaktury nie spodziewałem się niczego innego. Hendry Ramli po raz kolejny, bazując na sprawdzonych rozwiązaniach stworzył przewód charakteryzujący się nieprzyzwoicie wręcz korzystną relacją jakości do ceny i przede wszystkim brzmieniem, które poznawszy nader skutecznie zniechęca do dalszych poszukiwań.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Niestety, mimo usilnych walk o jedynie słuszną prawdę tropiących wszelkiego rodzaju odmiany voodoo audio-sceptyków, na bazie dotychczasowych organoleptycznych doświadczeń nie mogę się z nimi zgodzić, że kabel cyfrowy z racji przesyłu jedynie zer i jedynek, nie ma prawa wprowadzać do finalnego dźwięku systemu audio jakichkolwiek zmian sonicznych. To jest moja wielokrotnie potwierdzona nausznie wiedza i na chwilę obecną nie widzę szans na jakikolwiek konsensus pomiędzy nami. Ale bez obaw, będąc z reguły tolerancyjnym w stosunku do innych, w kwestii różnego postrzegania tego samego zjawiska, jak również przyjęcia do wiadomości mojego stanowiska przez interlokutorów, nie mam zamiaru z nimi walczyć. Po prostu zostawiając ich w spokoju, gdy tylko nadarza się okazja, konsekwentnie mierzę się z kolejnymi tego typu akcesoriami, za każdym razem potwierdzając dawno temu usłyszane wyniki tego typu starć. Dlatego też chyba nikogo nie zaskoczę, gdy zdradzę, iż dzisiaj opisywane spotkanie przy muzyce z indonezyjskim kablem Vermöuth Audio Reference USB w najmniejszym stopniu nie podkopało wiarygodności moich dotychczasowych wyników. Mało tego. Wręcz jak na dłoni pokazało, że modelowanie faktury brzmienia systemu audio można dokonać już na poziomie kabla sygnałowego pomiędzy transportem plików i przetwornikiem cyfrowo-analogowym. Zatem jeśli jesteście zainteresowani, jak wypadł tytułowy przybysz z bajecznej, bo indonezyjskiej wyspy Bali, nie zostało mi nic innego, jak oznajmić, iż rzeczoną zero-jedynkową łączówkę w standardzie USB dostarczył do zaopiniowania gliwicki dystrybutor 4HIFI.

Akapit opisujący aparycję i sprawy techniczne testowanego kabla z racji stosunkowo prostej konstrukcji nie będzie niekończącą się opowieścią. To jak w przypadku opisywanej już kilkukrotnie serii Reference jest odpowiednio spleciona z różnego przekroju cienkich drucików miedź. Jego przekrój poprzeczny ukazuje cztery – po dwie dla sygnału i zasilania – różnej średnicy żyły, na które nałożono kilka oplotów odmiennych materiałowo materiałów izolacyjnych i sekcji ekranujących. Trzeba przyznać, iż dzięki tej jakościowej, a przez to ilościowej dbałości o odporność na interferencję z otoczeniem kabel jest stosunkowo gruby. Jednak zalecam spokój, bowiem z drugiej strony jest na tyle giętki, że podczas aplikacji nawet w ciężko dostępnych miejscach za szafką z systemem audio nie sprawia potencjalnemu użytkownikowi najmniejszego problemu. Wieńcząc dzieło przygotowania konstrukcji do użytkowania producent jako zewnętrzną otulinę użył opalizującej plecionki z płynnie krzyżującą się nutą dwóch czarnych nitek. Natomiast jako docelowe wtyki – w tym przypadku typu A i B – użył oparte o włókno węglowe konstrukcje według własnego opracowania. Tak prezentujący się kabelek spakowany jest w jasny lniany woreczek i wraz z certyfikatem oryginalności umieszczony w czarnym kartonowych pudełku.

Zanim rozpocznę część opisową tytułowej cyfrowej łączówki, zdradzę, iż jako punkt odniesienia do tego testu posłużyła mi wykorzystująca srebro jako przewodnik konstrukcja włoskiej marki Goldenote Firenze Silver. I wiecie, co? To była bardzo pouczająca konfrontacja, gdyż dosłownie od pierwszych chwil wiedziałem, co swoim sznytem grania oferuje tytułowy Balijczyk. Nie będę owijał w bawełnę, dlatego od razu przyznam, iż na tle Włocha południowo-azjatycki drut zagrał świetnym, bo nasyconym brzmieniem. Jednak nie w stylu uśredniającej przekaz nadwagi, jak to zwykle kończy się w przypadku szukania muzykalności przez wielu producentów. Po prostu przy fajnym oddechu muzyki producent zdroworozsądkowo dodał jej body w dole i środku pasma. Oczywistym jest, że w tym momencie nie mógł również zapomnieć o najwyższych rejestrach pozostawiając je samopas, przez co mogłyby żyć własnym, całkowicie oderwanym od rzeczywistości, bo nadpobudliwym życiem. Dlatego też po decyzji szukania nasyconego, a przez to unikającego bezkompromisowości w sferze przenikliwości grania skonfigurowanego z jego produktem systemu, nadal z bardzo dobrym wglądem w nagranie lekko je pokolorował. Ale zaznaczam, tylko tyle, aby szły w sukurs reszcie pasma, a przy tym nie zabiły witalności słuchanej muzyki. Nie wiem, jak to zrobił, ale w moim odczuciu świetnie to wyszło.

Jak obrazują fotografie, cały test odbył się przy użyciu wielofunkcyjnego – w zasadzie serwera NAS z możliwością streamowania posiadanych zasobów – urządzenia Melco N1Z/2EX-H60 (test wkrótce), na którym miałem dostęp do praktycznie nieograniczonego tematycznie materiału muzycznego. To zaś pozwoliło mi rozpocząć zabawę od tematu wręcz idealnie wpisującego się w zamierzenia konstruktora kabla USB, czyli nasączonej emocjami muzyki Claudio Monteverdiego w interpretacji Michela Godarda „A Trace Of Grace”. Owo starcie okazało się być spektaklem przez duże „S”, gdyż nie tylko damska wokaliza swoim rozmachem w pełni wykorzystywanego naturalnego instrumentu, ale również będący tematem drugiego kawałka, tym razem męski gardłowy popis, a także barwa i energia obsługiwanego przez pomysłodawcę kompilacji serpentu były numerem jeden tej płyty. Mianowicie za sprawą świetnego wyważenia pomiędzy gładkością wysokich tonów, a ich witalnością, wspomniane przed momentem soniczne składowe tego przedsięwzięcia nie miały najmniejszych problemów nie tylko ze swobodnym, ale także długotrwałym wybrzmiewaniem pod sklepieniem goszczącego muzyków kościoła. To nie zawsze jest takie oczywiste, bowiem jak zaznaczałem, czasem osadzenie dźwięku na dobrym poziomie nasycenia miewa swoje niechciane reperkusje w aspektach jego lotności, czego w tym przypadku w najmniejszym stopniu nie zauważyłem. W tym duchu przebiegł również sparing ze świetnym jazzem spod znaku koncertowej płyty „E.S.T. Live In Hamburg”. Cóż mogę o tej pozycji napisać? Niestety nic innego, jak to, że zaliczyłem świetne oddanie nie tylko fenomenalnego drive’u, ale również flow pomiędzy muzykami i dobrą animację atmosfery wydarzenia na żywo, co spowodowało odsłuch tego dwupłytowego albumu od początku do końca z kilkoma powtórzeniami najbardziej emocjonalnych solowych popisów poszczególnych muzyków. Po takim obrocie sprawy przyszedł czas na coś mocniejszego i w Melco na przemian wybierałem albumy zespołów rockowych typu Megadeth i nurtów elektronicznych jak The Acid. W efekcie sznytu grania naszego punktu zainteresowania słabo zrealizowany materiał rockowy zyskiwał na muzykalności bez nadmiernego obniżania jego wpisanej w kod DNA agresywności, a elektronika nadal oferując mocne uderzenie wydobywającą się z głośników energią stawała się jedynie mniej przenikliwa. I gdybym miał doszukać się czegoś nie do końca zgodnego z prawdą, jako powód do przedzakupowego sprawdzenia na własnym podwórku wytypowałbym jedynie owe ukulturalnienia wysokich rejestrów. Reszta była jak najbardziej przekonująca.

Jak wynika z powyższego testu, bez względu na fakt negowania przez wielu miłośników muzyki jakiegokolwiek wpływu kabla USB na finalny dźwięk zestawu audio, ja w znanym sobie systemie obalając ten pogląd, bez najmniejszych problemów zauważyłem jego zamierzone podkręcanie atmosfery emocjonalności słuchanej muzyki. Jednak studząc twarde głowy wiecznych malkontentów natychmiast przypominam, iż przywołane pozycje płytowe jednoznacznie wskazały na działania nad wyraz kulturalne. To zaś sprawia, że formując zalecenia dla konkretnej grupy docelowej nie widzę przeciwskazań praktycznie dla nikogo. Dlatego też puentując dzisiejsze spotkanie mogę powiedzieć tylko jedno, za te pieniądze trudno będzie Wam znaleźć coś na podobnym poziomie jakości oferowanego dźwięku z tak dobrą swobodą jego wybrzmiewania.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport CD: CEC TL 0 3.0
– transport plików: Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermöuth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermöuth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
– napęd: SME 30/2
– ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: 4HiFi
Cena: 1 950,57 PLN / 1m

Pobierz jako PDF