1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Vitus Audio SL-103 & SS-103

Vitus Audio SL-103 & SS-103

Link do zapowiedzi: Vitus Audio SL-103 & SS-103

Opinia 1

Być może wyda się to Wam bardzo naciągną teorią, jednak bez zbytniego krygowania się jestem w stanie wygłosić twierdzenie, iż nie ma w naszym kraju zorientowanego audiofilsko osobnika homo sapiens, który nie znałby będącej obiektem dzisiejszego testu duńskiej marki Vitus Audio. Owszem, być może istnieje pacjent odznaczający się brakiem jakiegokolwiek kontaktu z produktem jej szerokiego portfolio na własnym podwórku, jednak nie wyobrażam sobie sytuacji niespotkania się z nią na mocno sygnalizujących ów byt wystawach, czy choćby w konfiguracjach znajomych melomanów, gdyż biorąc pod uwagę częste zakulisowe dyskusje o pokazach omawianej marki jest praktycznie niemożliwe. I bez znaczenia jest, czy należymy do grona jej fanów lub oponentów. Ważne, że Ole Vitus ze swoimi zabawkami znakomicie wpisuje się w panteon rozdających karty nie tylko na naszym rynku, ale również na świecie producentów elektroniki segmentu High End. Zgadzacie się? Choć tak prawdę mówiąc nie ma to znaczenia, bowiem w moim odczuciu nowe posunięcie duńskiego brandu nawet w momencie obecnego wyrównania populacji potencjalnych zwolenników i przeciwników, po osobistym zapoznaniu się najnowszymi odsłonami znanych od lat konstrukcji, znacząco przechyli szalę na korzyść tych pierwszych. Powód? Może nie rewolucyjne z perspektywy całości projektów elektrycznych, ale znaczące w kwestii dźwięku zmiany układów sekcji przedwzmacniaczy i modułów wejściowych końcówek mocy. Czyli? Tego dowiemy się na bazie dostarczonego do testu zestawu przedwzmacniacza liniowego i stereofonicznej końcówki mocy Vitus Audio SL-103 i SS-103, o którego pojawienie się w naszych okowach zadbał katowicki dystrybutor RCM.

Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby spostrzec, iż oferta marki Vitus w kwestii szaty wzorniczej swoich produktów jest bardzo zunifikowana. To zawsze są w zależności od zadań danego komponentu, większe lub mniejsze, świetnie eliminujące szkodliwe drgania konstrukcji aluminiowe monolity. Co to oznacza? Po pierwsze są bardzo ciężkie. Jednak nie tylko z racji zastosowania wydajnych, a przez to masywych transformatorów w zasilaniu, ale w dużym stopniu również dzięki pancernej obudowie. I tak rozpoczynając opis testowanych zabawek od przedwzmacniacza liniowego SL-103 mamy do czynienia z pozoru prostą, jednak wykonaną z grubych aluminiowych blach, płaską skrzynką. Front jest wariacją sfokusowanych na jego zewnętrznych flankach dwóch grubych płatów wspomnianego przetworzonego glinu i centralnie umieszczonego, skrywającego w dolnej części wielofunkcyjny wyświetlacz, czernionego akrylu. Jeśli chodzi o temat obsługi, oprócz oferowanego jako opcja pilota, mamy do dyspozycji sposób manualny, który realizowany jest za pomocą wertykalnie ustawionych po trzy w rzędzie na każdym bocznym panelu, okrągłych przycisków. Tylna ścianka przyłączeniowa od pierwszego spojrzenia wyraźnie sugeruje, iż mamy do czynienia z produktem segmentu High End. Nie zauważymy na niej najmniejszych oszczędności, tylko na ile to możliwe, otrzymujemy do dyspozycji bogatą, bo zajmującą praktycznie całą powierzchnię, schodzących się symetrycznie ku centrum paletę wejść i wyjść w standardach RCA i XLR, dla których środkiem symetrii jest zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC.
Jeśli chodzi o końcówkę mocy SS-103, to idąc tropem wyglądu pre mówiąc kolokwialnie możemy uznać ją, oczywiście z drobnymi zmianami, za jego znacznie nadmuchaną kopię. To znaczy? Panel przedni pozostaje w tej samej estetyce. Natomiast drobnym zmianom poddano wydłużoną górną i dolną część obudowy poza tylną ściankę piecyka. Na bokach wzmacniacza zastosowano masywne radiatory jako wymienniki wytworzonego podczas pracy ciepła. W trosce o wspomniany bezpieczny bilans cieplny na dachu urządzenia zaaplikowano dodatkowo cztery podłużne panele wentylacyjne i równie przeźroczyste termicznie logo marki. Zaś ostatnią odmiennością jest znacznie uboższa z racji jedynie wzmocnienia dostarczonego sygnału audio, oferta przyłączy typu: pojedyncze wejścia liniowe RCA/XLR, również singlowo potraktowane terminale kolumnowe i centralnie zlokalizowane gniazdo zasilania IEC.

Przyznam szczerze, że po może nie pełnym, ale jednak solidnym zapoznaniu się przez ostatnie lata z możliwościami komponentów spod znaku Vitus Audio, zasłyszane od dystrybutora informacje o przeprojektowaniu układów wewnętrznych w kilku najnowszych wcieleniach znanych od lat i zbierających bardzo pozytywne opinie konstrukcji, tak prawdę mówiąc niespecjalnie kierowały moje oczekiwania w jakąkolwiek stronę. Po prostu nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dodatkowej energii grania z jeszcze bardziej soczystą prezentacją świata muzyki? Ewentualnego, wówczas trochę zaskakującego w moich oczach odchudzenia kreowanych wirtualnych bytów? Nie miałem najmniejszego pojęcia. Czy w takim razie obawiałem się przekroczenia granicy dobrej, zawsze okraszonej solidną dawką barwy, uderzenia i swobody, prezentacji? Znając osobiście Ole Vitusa raczej nie. Bardziej chodziła mi po głowie myśl, co w starych modelach można było poprawić, aby obronić się przed pytaniami odbiorców odnośnie pojawienia się w cenniku nowych produktów. I? Sam w to nie chciałem uwierzyć, ale efekt soniczny dostarczonych do testu duńskich zabawek był znakomity. Czyli?
Trochę wyprzedzając fakty bez najmniejszych obaw o lobbowanie powiem, iż w dotychczasową, już pełną życia prezentację pomysłodawca i właściciel marki tchnął jeszcze szczyptę świetnie kontrolowanej, powodującej samoczynne machanie nóżką, poprawiającej efekt obcowania z muzyką na żywo energii, ale co zaskakujące, przy znacznym wzroście zjawiskowej rozdzielczości. Co to oznacza po przetłumaczeniu z polskiego na nasze? Otóż po wpięciu w mój tor zestawu SL-103/SS-103 muzyka zaczęła tętnić jeszcze większym, aniżeli dotychczas życiem. Stała się bardziej pulsująca, a przy tym znakomicie doświetlona. Jednak nie prostym zabiegiem rozjaśnienia wyższych rejestrów. Co to, to nie. Nadal było gęsto i sprężyście od samego dołu do wyższej średnicy i ku mojemu zaskoczeniu z jeszcze większym wglądem w najdrobniejsze niuanse brzmieniowe słuchanej muzyki. To natomiast już na starcie spowodowało znaczne powiększenie się w każdym aspekcie wirtualnej sceny, czym mogą pochwalić się tylko najlepsi. Przyznam, szczerze, że nawet teraz, kilka tygodni po okresie testów opisywanego zestawu nie wiem, jak udało się połączyć wodę w postaci nieprzebranych pokładów pełnego kontroli nasycenia, z ogniem, czyli bez wprowadzania sztucznego odchudzania przekazu, tchnąć weń tak niewiarygodną ilość danych. Przykład? Proszę, pierwszy z brzegu. Uwielbiana przeze mnie wokalistka Youn Sun Nah i jej mimiczno-gardłowa wirtuozeria. Nie mogłem nadziwić się sposobowi pokazania barwy, nasycenia i pełni erotyki jej głosu, przy okazji nie szczędząc mi prezentacji najdrobniejszego ruchu jej warg, mimowolnego mlaskania, czy przełknięć śliny. Ja wiem, to ociera się o rasowy seksizm, jednak wspominam o tym jedynie dla podkreślenia jakości oferowanego przez nasz dzisiejszy punkt zainteresowania dźwięku, a nie samczego napawania się pięknem kobiecej wokalizy. Ale żeby nie było, potencjalnych oponentów natychmiast sprowadzam do pionu, bowiem przywołane aspekty nie były celem nadrzędnym tej prezentacji, po kilku utworach stając się wręcz natarczywymi, tylko okazywały być co prawda fantastycznie pokazanymi, jednakże przecież od zawsze zapisanymi na płycie informacjami, brak istnienia których świadczy jedynie o ułomności systemu. Ok.
Muzyka oparta o celebrację głosu ludzkiego była wodą na młyn Duńczyków. Jak zatem poradzili sobie z ciężkimi klimatami? O tym za moment, gdyż zacznę od innego, często problematycznego dla wielu konstrukcji nurtu muzycznego w postaci nastawionego na ocieranie się o sposób grania free, ECM-owskiego jazzu spod znaku trio Paula Bley’a i tym podobnych. Co w tym takiego trudnego? A szaleńcze pasaże kontrabasistów? Nie wiem, jak dla Was, lecz w moim odczuciu najtrudniejszy w oddaniu zamierzonego aspektu brzmienia systemu nie jest fortepian, choć i ten dostojnością i dźwięcznością potrafił pokazać palcem wielu testowanym konstrukcjom, gdzie ich miejsce, nie wypełnienie i energia bardzo rzadko tak dobrze jak z Vitkiem oddawanej stopy perkusji, tylko kontrabas. Tak tak, te przerośnięte skrzypce położyły na łopatki niejeden zestaw. Owszem, w wolnych partiach spora rzesza produktów potrafiła sobie z nimi poradzić. Jednak gdy do głosu dochodziła feeria natychmiast następujących po sobie szarpnięć strun, okazywało się, że nie tylko dany zestaw nie dawał rady z pokazaniem ilości owych szarpnięć, to dodatkowo z braku utrzymania timingu nie był w stanie pokazać ich tonacji i czasu istnienia pojedynczego dźwięku w eterze. Niemożliwe do prawidłowego oddania przez system audio szaleństwo? Bynajmniej, gdyż Vitus wszelkie tego typu produkcje – a z racji uwielbiana tego rodzaju muzyki mam ich kilka, potraktował jak bułkę z masłem. Owszem, było soczyściej, niż mam na co dzień z Reimyo, ale za to znacznie lepiej w domenie kontroli, pulsowania energią i co najważniejsze czytelności ataków, a także samego wybrzmiewania strun. Nie wiem, jak to możliwe, jednak jak widać na przytoczonym przykładzie, niektórzy znają sposób na taką prezentację. A trzeba pamiętać, iż mój zestaw sam w sobie jest już mocno pokolorowany, co tym bardziej podkreśla kunszt produkowania high end-owych komponentów przez Ole Vitusa. Po tych dwóch próbach, chcąc być konsekwentnym, powinienem przybliżyć pozostałe rodzaje muzyki od ciężkiego rocka po elektronikę. Niestety z ręką na sercu przyznam się, iż byłby to jedynie dalszy pochwalny natłok informacji. To zaś z jednej strony mogłoby być odbierane jako drukowanie meczu, czego pochodzące z Danii produkty nie potrzebują. Zaś z drugiej tekst rozciągnąłby się do takich rozmiarów, że nawet wytrwały w redagowaniu moich wydumek Marcin mógłby popełnić rytualne seppuku. A przecież tak mnie, jak i z pewnością Wam nie zleży zamknięciu naszej, mniemam przynoszącej czasem ciekawe informacje działalności. Tak więc wieńcząc ten akapit jedynie dodam, iż biorąc pod uwagę przywołane artefakty kreujące byty muzyczne na wirtualnej scenie, nie spotkałem się z jakimkolwiek problemem nie tylko oddania wrzasku i związanej z nim atmosfery starych rockowych kapel w stylu AC/DC, czy Van Halen, ale również wywoływania mikro trzęsień ziemi w moim pokoju podczas słuchania elektronicznych tworów grupy The Acid z płyty „Liminal”.

Zaskoczeni, że przecież już uważany za wulkan energii duński set pre-power dało się wynieś na wyższy poziom sonicznego wtajemniczenia? Jeśli tak, to z czystym sumieniem stwierdzam, iż ja również. Owszem, byłem pewien umiejętności Ole Vitusa, jednak nie sądziłem, że prawie nie schodząc z obranej dźwiękowej ścieżki da się wycisnąć z jego elektroniki jeszcze tyle dobrego. Tak, dobrego, gdyż przypominam o moim mocno zmanierowanym barwowo zestawie, który nie zrobił na Vitusie najmniejszego wrażenia. Zatem w kim widzę docelowego klienta dla skandynawskiej myśli technicznej? Praktycznie nie ma żadnych ograniczeń, gdyż nie tylko nazbyt lekkie, ale również soczyste zestawy po aplikacji tytułowego tandemu z pewnością przeskoczą na znacznie wyższą niż dotychczas okupowaną poprzeczkę jakości dźwięku. To co, żadnych obwarowań? Wiecie co? Na siłę jednio znajdę. Jakie? A jakże. Jedynym wrogiem usłyszanej u mnie podczas testu prezentacji będzie wielbiciel przekraczającej zdroworozsądkowy punkt neutralności. Ale nie osobnik lubiący atak i szybkość wygaszania dźwięku ponad wszystko, gdyż to jest chlebem powszednim opisywanego Vitusa, tylko rasowy piewca latających w eterze żyletek. Niestety, nie dość, że na takich delikwentów duński duet na chwilę obecną nie ma pomysłu, to pokusiłbym się o tezę, iż nawet nie będzie próbował ich zadowolić. Powód? Nie do końca o to w ogólnym pojmowaniu obcowania z muzyką chodzi.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć z duńską elektroniką sygnowaną logiem Vitus Audio mamy zaskakująco częsty kontakt, czy to z racji odwiedzin w siedzibie dystrybutora – katowickiego RCM-u, czy też wizyt u znajomych, o corocznych relacjach z monachijskiego High Endu, oraz rodzimego Audio Video Show nawet nie wspominając, to tak naprawdę, na tle konkurencji gości ona w naszych skromnych progach niezbyt często. Niby na koncie mamy opisy przedstawicieli podstawowej serii Reference w postaci DAC-a RD-100 i integry RI-100, czy też kilka kombinacji alpejskich z wyższej Signature (SL – 102 & SM – 011, SP-102, MP-S201), w tym „pozakonkursowy” udział monsów SM-102 przydatnych przy okiełznywaniu Trenner & Friedl Duke, jednak moment na to, by spokojnie usiąść i posłuchać „firmowego” zestawu stanowiącego przykład swoistej ewolucji, jaka w ciągu ostatnich lat zaszła w ofercie tej bądź, co bądź niewielkiej rodzinnej manufaktury, nadszedł dopiero teraz. Mowa bowiem o dzielonym zestawie pre/power w skład którego weszły przedwzmacniacz liniowy SL-103 i stereofoniczna końcówka mocy SS-103.

Jak przystało na pełnokrwisty High-End i znając wręcz obsesyjne podejście do tematu precyzji Hansa Ole Vitusa nikogo nie powinno dziwić, że wykonanie obu urządzeń jest wprost obłędne. Korpusy to masywne aluminiowe płyty perfekcyjnie anodowane w wersji podstawowej na czerń i srebro a za dopłatą na biel, złoto, bądź inny kolor z palety RAL. Ich cechą wspólną jest przełamanie monotonii frontów nie tylko obecnością sześciu przycisków funkcyjno-nawigacyjnych, ale i nieco cofniętą taflą czernionego akrylu za którą ukryto bursztynowy wyświetlacz, a oczywistą różnicą zastąpienie w SS-103 konwencjonalnych bocznych ścianek blokami masywnych radiatorów.
Z racji pełnienia jasno określonych funkcji SL-103 może pochwalić się na swojej ścianie tylnej wielce bogatym zestawem symetrycznie rozdzielonych przez centralnie umieszczone gniazdo zasilające interfejsów obejmującym trzy pary zbalansowanych wejść XLR i dwie RCA, oraz po dwie pary, również zdublowanych wyjść wzbogacone o dedykowaną zewnętrznym procesorom przelotkę RCA. Natomiast w SS-103 wejścia obejmują oczywiście standardy RCA i XLR a terminale głośnikowe, choć solidne, są pojedyncze. I jeszcze drobiazg – pomimo imponującej postury oraz słusznych 85 kg wagi, o pracy w klasie A nawet nie wspominając, 103-kę wyposażono w standardowe gniazdo zasilające IEC C14.
Ze swoim protoplastą – pokazanym światu podczas CES w 2004 r. modelem SL-100, będąca obiektem niniejszego testu 103-ka ma na tyle niewiele wspólnego, że śmiało możemy mówić o zupełnie nowej generacji duńskich urządzeń. Co ciekawe powyższa uwaga wydaje się równie trafna w stosunku do SL-101 i SL-102, gdyż kluczowym modyfikacjom poddano sekcję zasilania pod kątem nie tylko obniżenia szumu własnego, oddawanej mocy, lecz również stabilizacji termicznej. W SL-103 wykorzystano firmowe moduły ULN, czyli pozbawione sprzężenia zwrotnego ultra liniowe dyskretne stopnie wzmocnienia. Regulacja głośności odbywa się za pomocą autorskiej drabinki rezystorowej sterowanej przekaźnikami, która w zakresie od -91.5dB do -75dB oferuje kroki co 1.5dB a w zakresie -75db do +18dB co 1dB.
W przypadku końcówki mocy SS-103 zmiany w stosunku do swoich poprzedników nie są aż tak radykalne, ale jednak zauważalne i obejmują modyfikację stopnia wejściowego wzorowaną na MP-M201, upgrade stopnia wyjściowego i dodanie znanych z MP-S201 trybów pracy. Do dyspozycji mamy bowiem oprócz wyboru klasy pracy stopnia wyjściowego (A/AB), również dwa tryby charakterystyki brzmieniowej – „Classic” będący odwzorowaniem „klasycznego” brzmienia sugerowanego przez producenta, oraz nieco bardziej „wyczynowy” i oferujący wychodzący bardziej przed kolumny dźwięk tryb „Rock”. Co do wspomnianej klasy pracy warto doprecyzować, że po wybraniu nastaw definiujących klasę A pierwsze 50 W oddawane są w niej, a następnie końcówka przechodzi w klasę AB, natomiast po wybraniu klasy AB jedynie pierwsze 10W oddawane jest w klasie A. Z dodatków natury dekoracyjno – funkcjonalnej warto zwrócić uwagę na pojawienie się wkomponowanej w znajdujące się na płycie górnej firmowe logo, kratki wentylacyjnej.
Oba urządzenia są oczywiście w pełni zbalansowane i co wydaje się być jedną z cech charakterystycznych dla tego producenta ich sekcje zasilania oparto na transformatorach EI – dwóch w SL-103 i pojedynczym, acz ogromnym w SS-103.

No to najwyższa pora na najważniejsze, czyli brzemienie tytułowej dzielonej amplifikacji, a ono, jak z resztą większość stricte high-endowych propozycji, dość jasno polaryzuje środowisko. Trudno bowiem oczekiwać, by ortodoksyjni wyznawcy magii kilku watowych SET-ów z 2A3 / 300B na pokładzie padli na kolana przed potężnym duńskim duetem. Z drugiej jednak strony zdecydowanie rozsądniejsze podejście reprezentują Ci, dla których technologia wzmocnienia nie jest krytycznym warunkiem osiągnięcia audiofilskiej nirwany a jedynie drogą, narzędziem do niej prowadzącym. I to właśnie dla nich kontakt z duetem 103-ek może stać się upragnionym biletem do owego raju. Wpinając bowiem bohaterów niniejszej epistoły w tor oddajemy im tak naprawdę we władanie, świadomie bądź nie, cały nasz muzyczny świat, a raczej nasze wyobrażenia o nim, które już od pierwszych reprodukowanych przez Vitusy taktów zostają w sposób nieodwracalny i ostateczny zredefiniowane. Po pierwsze dźwięk wydaje się nieco ciemniejszy aniżeli do tej pory, jednak owe (pozorne) przyciemnienie idzie w parze z jego lepszą rozdzielczością i transparentnością przekazu. Nielogiczne? Wręcz przeciwnie, to kwintesencja logiki, jednak nie w swej najprostszej, lapidarnej – dedykowanej bezrefleksyjnemu tłumowi hipermarketowej klienteli formie, lecz zdecydowanie wyżej klasyfikowanej jej parakonsystentnej, czyli dopuszczającej sprzeczności, odmianie. Posługując się fotograficzną analogią obecność 103-ek można porównać do zwiększania rozpiętości tonalnej i dynamiki obrazu, przy jednoczesnym unikaniu tak przepaleń, jak i pasożytniczych zaczernień. Otrzymujemy zatem dźwięk fenomenalnie rozdzielczy, zaskakująco wieloplanowy i obfitujący w niezwykłe bogactwo niuansów w miejscach, w których ich istnienia nawet byśmy się nie spodziewali. Aby jednak powyższy pomysł na dźwięk miał szansę zaistnieć musi dojść do głosu jeszcze jeden konieczny w tej misternej układance element – bezwzględna kontrola nad głośnikami. I nie muszę chyba dodawać, że owa składowa wystąpiła i to w pełni swej apodyktycznej bezwzględności.
Zamiast jednak w roli materiału weryfikującego powyższą zależność użyć czegoś w miarę lekkostrawnego dla złotouchego ogółu sięgnąłem po wielkiej urody power-metalowe dzieło naszych węgierskich bratanków z formacji Wisdom o łatwo wpadającym w ucho tytule „Rise of the Wise”. Szaleńczo wirtuozerskie gitarowe solówki wzbogacone ekstatycznymi poczynaniami perkusisty i epicką warstwą wokalną mogą na pierwszy rzut ucha wydawać się mało optymalną strawą testową, no bo jak oceniać brzmienie iście high-endowej układanki na tak kakofonicznym materiale, jednak sugeruję nieco uchylić klapki na oczach i spojrzeć na zagadnienie szerzej. Może i w większości przypadków użytkownicy systemów za dziesiątki i setki tysięcy PLN-ów w swych płyto i pliko – zbiorach mają same białe kruki barokowej kameralistyki, gdzie bas kończy się na tamburynie a trio to już tłok, jednak bądźmy szczerzy – nie po to kupuje się Dodge’a Challengera SRT 392 Hemi, żeby uprawiać ślamazarny cruising po Saskiej Kępie w drodze na vege-ramen i orzeźwiający koktajl z jarmużu. Tak samo jest z Vitusem – to oferta skierowana do konkretnego odbiorcy, który równie często co po Savalla i Godarda będzie sięgał po Disturbed i Dream Theater, a do kanonów klasyki oprócz Monteverdiego zaliczy pierwsze trzy albumy Metallici oraz „Arise” Sepultury. Mamy zatem transmisję „live” z erupcji wulkanu plującego strumieniami ognistej lawy oferowaną w jakości jeśli nie 8 to przynajmniej 4K. Impet ataku jest taki, że jeśli nie mieliśmy do tej pory do czynienia z duńską elektroniką, która wyszła spod rąk Hansa-Olego możemy doznać ciężkiego szoku i popaść w trudne do zaleczenia stany lękowe. Trzeba bowiem nie tylko oswoić się z faktem, co po prostu przyjąć do wiadomości, że nawet 15” papierowe basowce, jakie dziwnym zbiegiem okoliczności zdobią fronty naszych reakcyjnych Trenner&Friedl ISIS mogą pracować z prędkością godną ultra sztywnych 7” grafenowców w Magico M3. Nie ma tu miejsca na zastanowienie przy rozpoczynaniu, bądź ociągania przy zakończeniu reprodukowanych dźwięków. Jest za to wszechobecny ład i porządek a timingu Vitusy uczyły się chyba na warsztatach dla teamów F1, gdzie walka rozgrywa się na poziomie już nie setnych a tysięcznych części sekundy. To nie jest jednak bezrefleksyjny wyścig z własnym cieniem, gdyż nawet leniwe, słodkie i gęste jak domowy ajerkoniak albumy „Traveling Miles” Cassandry Wilson, czy „Trav’lin’ Light” Queen Latifah wcale nie przyspieszyły i nie nabrały marszowego rytmu, lecz pozostając cały czas w ściśle określonej, natywnej im estetyce, kładły akcent na flow i feeling. Delikatne dopalenie średnicy było tyleż oczywiste, co … oczekiwane, gdyż przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie chce odzierać udzielających się wokalnie przedstawicielek płci pięknej z ich sexapilu. Dlatego też na ww. divy kierowany jest strumień miękkiego, ciepłego światła a towarzyszący im muzycy zajmują miejsca lekko z tyłu, w delikatnym półmroku, który z jednej strony nie odwraca uwagi od pierwszoplanowych bohaterek a z drugiej nawet w najmniejszym stopniu nie przeszkadza w eksploracji usytuowania poszczególnych instrumentów. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by ów porządek dostosować do własnych preferencji i gdy od przekazu oczekujemy większej namacalności i poczucia obecności nie tylko gwiazdy wieczoru, ale i całego towarzyszącego jej składu przestawić SS-103 w tryb Rock i nieco skrócić dystans dzielący nas od sceny.
Są jednak nagrania, przy których kombinować nie tyle nie należy, co wręcz nie wypada. Należy do nich m.in. referencyjny album „Antiphone Blues” Arne Domnérusa, gdzie na pierwszym planie mamy saksofon otoczony niezwykle sugestywna aura pogłosową a dopiero daleko w tle majestatyczne kościelne organy. Duet Vitusów powyższe, dość problematyczne instrumentarium nader zgrabnie prezentuje z perspektywy blisko siedzącego słuchacza, dla którego dystans dzielący oba źródła dźwięków jest oczywisty i choć saksofon jest niemalże na wyciągnięcie ręki, to nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna go za większy od wielorejestrowych organów w Spanga Church, gdyż oprócz wspomnianej perspektywy słuchacza dochodzi do głosu jeszcze punkt odniesienia – przestrzeń w jakiej przyszło im wzajemnie koegzystować a jest nią wnętrze szwedzkiej świątyni.

Jeśli zastanawiacie się Państwo czemu w powyższej epistole nie potraktowałem tematu w sposób standardowy, czyli rozkładając na czynniki pierwsze procentowy udział poszczególnych podzakresów, to chciałbym nieśmiało zaznaczyć, iż poruszamy się na pułapie może jeszcze nie ultra, lecz niezaprzeczalnie zbliżającego się do owego ekstremum high-endu i jakiekolwiek zaburzenie naturalnych, „złotych” proporcji byłoby bezdyskusyjnie dyskwalifikujące. W dodatku na tym poziomie rozdzielczości i transparentności, gdy intensywność doznań powoli zaciera granice pomiędzy reprodukcją a uczestnictwem w konkretnym koncercie /sesji nagraniowej, kluczową rolę zaczyna odgrywać wartość muzyczna i jakość samego materiału źródłowego, które mogą zarówno prowadzić nas do dźwiękowego absolutu, jak i porzucać pośród osnutych duszącą mgłą bagien komercyjnej papki. Dlatego też podczas testów duetu Vitus Audio SL-103 & SS-103 z premedytacją sięgałem po twórczość tych, którzy po prostu potrafili, bądź nadal potrafią grać i śpiewać na przysłowiową setkę, niespecjalnie mając ochotę na bliższy kontakt z wytworami współczesnego marketingu.

A co w ramach finalnego podsumowania można byłoby o duńskiej dzielonce dodać? Chyba tylko to, iż SL-103 w duecie z SS-103 zagrały tak, jak jeszcze żaden set Vitusa w naszym oktagonalnym OPOS-ie nie zagrał. Więcej nie ma sensu pisać, gdyż i tak i tak kluczowym kryterium decydującym o zakupie powinien być odsłuch we własnym systemie, czego szczerze Państwu życzę. Tylko lojalnie ostrzegam – to może być bilet w jedną stronę.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Odtwarzacz CD: Métronome AQWO
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: RCM
Ceny:
SL-103: 29 000 €
SS-103: 34 000 €

Dane techniczne
SL-103
Regulacja głośności : Drabinka rezystorowa przełączana przekaźnikami
Wejścia : 3 x XLR / 2 x RCA
Impedancja wejściowa : 10 kΩ
Czułość wejściowa : 2/4/8 V RMS
Zniekształcenia THD+N: > 0,01%
Odstęp sygnał/szum: >110dB
Wyjścia : 2 x XLR / 2 x RCA / 1 x BP out
Pilot sterowania : VA RC-010
Pobór mocy: <1W Standby , 50W
Wymiary (W x S x G): 135 x 435 x 402 mm
Waga: 25 kg

SS-103
Wejścia: 1 x XLR / 1 x RCA
Impedancja wejściowa: 10 kΩ
Czułość wejściowa: 0,7 V rms XLR / 1,4 V rms RCA
Odstęp sygnał/szum: >100dB
Zniekształcenia THD+N: > 0,01%
Wyjścia : para terminali głośnikowych
Moc wyjściowa: 2 x 50w rms Klasa A (8Ω) / 150w rms Klasa AB (8Ω) – przełączane
Moc wyjściowa: 2 x 100w rms Klasa A (4Ω) / 300w rms Klasa AB (4Ω) – przełączane
Pobór mocy: <1W Standby, 143W Klasa AB, 285W Klasa A w trybie Clssic i 128W Klasa AB i 305W /klasa A w trybie Rock
Wymiary (W x S x G): 310 x 435 x 610 mm
Waga: 85 kg

Pobierz jako PDF