Opinia 1
Co prawda świat komponentów audio często chadza swoimi, nie do końca dającymi zaszufladkować się drogami, jednak jakoś tak się utarło, że większość produktów pochodzących z gorącej Italii w swym dążeniu do oddania świata muzyki najczęściej jawi się domenie pięknej barwy. Oczywiście ów pożądany przez wielu melomanów sznyt grania nie powinien przekroczyć magicznej granicy ociężałej tłustości, dlatego kierując swoje kroki ku południowoeuropejskim brandom podczas kompilacji swojego zestawu należy zwrócić na ten aspekt szczególną uwagę. I nie chodzi mi o to, że brutalne forsowanie granicy rozsądku w wysyceniu na półwyspie Apenińskim jest na porządku dziennym, ale nawet delikatnie pokolorowany w specyfice prezentacji dźwięku nowy produkt, w już mocno ociężałej docelowej układance może sprawić Wam pewien nie do końca spodziewany zawód. Mam jednak bardzo uspokajającą informację, gdyż jeśli nawet coś nie zaskoczy, a zastana układanka oferuje dobrą rozdzielczość, wszelkie manewry barwowe nie muszą odbić się przysłowiową mulącą przekaz czkawką. Owszem, może być mięsiście, z tą tylko różnicą, że dzięki dobrej rozdzielczości odbierzecie to bardziej w domenie niekoniecznie swojego wzorca, aniżeli typowej porażki. Przykład? Choćby testowany jakiś czas temu na naszych łamach topowy zestaw pre-power marki Audia Flight. Włosi generowali gęsty, a co za tym idzie bardzo zbliżony do mojej estetyki przekazu dźwięk, a mimo już startowego pakietu barwy w produktach Reimyo testowa kompilacja wypadła znakomicie. Dlaczego? Słowem kluczem jest wspomniana już „rozdzielczość” systemu. Ok., a czy specjaliści od Pizzy mają tak zawsze? I tutaj dochodzimy do głównego tematu dzisiejszego testu, czyli oceny brzmienia urządzenia pochodzącego z działu audio będącego moim konikiem, czyli phonostage’a przywołanej przed momentem włoskiej marki Audia Flight, której opieką na naszym rynku zajmuje się krakowski dystrybutor Audio Anatomy.
Tytułowy phonostage w swych całkowitych rozmiarach, czyli postawionych obok siebie dwóch modułach oscyluje w gabarytach posiadanej przeze mnie Therii. Dlaczego w dwóch? Odpowiedź jest prosta. Na pewnym pułapie jakościowym wydzielenie zasilania z głównej, skrywającej czułe na wszelkie prądy wirowe układy elektryczne obudowy od dawna jest standardem. Ja wiem, że nawet w ekstremalnym High Endzie znajdziemy produkty „jednopudełkowe”, ale przyznacie, że zalatuje to trochę szukaniem oszczędności, a nie udowadnianiem, iż wszystko da się skutecznie ekranować. Jak wspominałem, Włosi dla uzyskania pełnej synergii linii frontu samego phono obligują użytkownika do postawienia obydwu skrzynek obok siebie. Naturalnie, gdy pacjent się uprze, zasilacz wyląduje gdziekolwiek, ale spełniając założenia zespołu projektowego opcja jest jedna. Zdając relację o zasobach manualno – przyłączeniowych serca produktu pragnę poinformować, iż jego podzielony na dwie płaszczyzny przedni panel w swej górnej części jest delikatnie zapadnięty i dość symbolicznie ożywiony: z lewej strony mieniącym się błękitem exlibrisowego logo marki, a z prawej jego wyfrezowaną wersją pisaną. Dolne partie zaś bez specjalnych designerskich szaleństw umiejscawiają jedynie pięć okrągłych przycisków funkcyjnych. Tył urządzenia uzbrojono bardzo rzetelnie proponując podwojone wejścia w standardzie RCA, po jednym wyjściu RCA i XLR, zaślepiony portal dla zworek regulujących obciążenie dla posiadanej wkładki, zacisk masy, i zakończone wielopinowym wtykiem złącze z życiodajnym zasilaczem. Gdy przejdziemy do źródła prądu, okaże się, iż front zdobi jedynie wykonana białą czcionką nazwa produktu, a plecy dzierżą zespolone z włącznikiem głównym gniazdo zasilania, komputerowy terminal przyłączeniowy dla przekazania energii do głównego modułu przedwzmacniacza, Ethernetowe złącze diagnostyczne AU-LINK i hebelkowy przełącznik MASTER/SLAVE. Jak na Włochów, powiedziałbym, że szału wizualnego nie ma, ale na szczęście w przypadku komponentów audio nie to jest najważniejsze. A czy clou programu warte jest żądanej za produkt sumy banknotów NBP, postaram się przekazać w dalszej części tekstu.
Produkt z Włoch w portfolio marki stoi już na tyle wysoko, że bez najmniejszych problemów mogłem pokusić się o porównanie go z codziennym punktem odniesienia. Owszem, obydwu kontrpartnerów w cenie detalicznej dzieliło jeszcze kilkadziesiąt drobnych tysięcy, ale efekt, jaki uzyskałem po wpięciu Audii Flight w tor, pozwalał na bezpośrednie odwoływanie się w opisach do tego co posiadam. Rozpoczynając proces wyłuskiwania pozytywów i negatywów ocenianego phono muszę przyznać, mimo oczekiwań czarowania mnie bezkresnymi pokładami barwy dostałem bardzo zwiewny, a przez to fantastycznie napowietrzony przekaz. To nie był przywołany we wstępniaku, wpadający w ognistą czerwień toskański zachód słońca, tylko jej fantastycznie napawający mnie witalnością rozpoczynającego się dnia lipcowy poranek. Fakt, trochę pojechałem, dlatego w harcerskich słowach powiem tak, przekaz był tak swobodny, a zarazem muzykalny, że sporo musiałem się natrudzić, by złapać tytułowe phono na potknięciu. Ale, ale, tak prawdę mówiąc to nie było żadne potknięcie, tylko konsekwencja sznytu grania, który w zderzeniu ze starymi tłoczeniami czasem odbijał się minimalnym uczuciem zbytniej lekkości muzyki. Jednak dla pełnoprawnego usprawiedliwienia „delikwenta” natychmiast dodam, iż były w tym i pewne plusy. Jakie? Choć w wartościach bezwzględnych jawiło się to jako lekkie przeniesienie ciężaru grania o pół tonu w górę, bez najmniejszych oznak nerwowości z wielką przyjemnością chłonąłem nieco bardziej wyeksponowany pakiet mikro-informacji. Jednak wystarczało dosłownie kilka taktów muzycznej akomodacji, by ów sposób grania przestał rodzić jakiekolwiek pretensje w konsekwencji pozwalając całkowicie o sobie zapomnieć. I gdy powiem, że usłyszaną różnicę wychwytywałem jedynie po przełączeniu jednej konstrukcji na drugą, będzie to oznaczać, że brak adekwatnego jakościowo punktu odniesienia pozbawi Was wyartykułowania w swoim odsłuchu wspomnianej maniery. Dlaczego wiec to poruszam? Mam zdać rzetelną relację z tego co usłyszałem, a znając potrzeby wielu audiofilów – chcę raczej gęściej, niż szczuplej – dla wszelkiego spokoju ducha zdecydowałem się o tym wspomnieć. Jednak powtarzam, bez osłuchania na tym poziomie jakościowym temat nie jest taki oczywisty, a sądzę, że może być nawet niezauważalny. Dla poprawienia humoru potencjalnych nabywców dodam, iż takie postawienie sprawy napowietrzenia spektaklu muzycznego przez cały okres testu zwiększało jego fantastyczną dźwięczność i co ważne, odbywało się bez najmniejszego odejścia od jego analogowości. Jednym zdaniem mogę powiedzieć, Audia Flight Phono pokazała się z bardzo żywej sonicznie, ale nie popadającej w szkodliwe odchudzenie strony. To co prawda dla mylnie kojarzących dźwięk z gramofonu z przekraczającą normy strawności melasą soniczną w pierwszym kontakcie może być lekko dezorientujące, jednak w końcowym efekcie przy założeniu otwarcia się melomana na prawdę o analogu powinno okazać się przeskoczeniem kolejnego szczebelka w górę. Dobrze zestawiony tor gramofonowy nie oferuje zamulonej, ociekającej lukrem papki, tylko podany w estetyce analogowej plastyki pełen mikro-detali przekaz muzyczny. I właśnie na taki tor Waszą układankę skieruje tytułowy bohater. A jak wyglądało to na przykładach płytowych? Na dobry początek zafundowałem sobie czarny placek Ralpha Townera z Garym Burtonem „Matchbook”. To na pierwszy rzut ucha wydaje się być bardzo prostym do oddania zamierzeń artystów propozycja sesyjna, gdyż mamy jedynie dwa instrumenty. Żadnych spiętrzeń sonicznych, czyli mówiąc kolokwialnie najprawdziwsze plumkanie. I wiecie co? Po pełnej aklimatyzacji z Audią podczas słuchania tej, przecież bardzo dobrze mi znanej płyty do momentu skonfrontowania tego co pokazali Włosi z tym co potrafią idealnie zespoleni z moim setem Polacy (pamiętajmy, że każdy występ testowy jest połączeniem przypadkowym), nic mi nie brakowało. Dopiero kilka taktów z punktem odniesienia pokazało, jak dźwięczny, a zarazem gęsty w brzmieniu może być wibrafon i korzystająca z dobrego wysyceniu przekazu gitara. Według mnie idealnym połączeniem dla AF jawi się nieco masywniejsza w graniu wkładka i teoretycznie wszystko wróciłoby do normy, dlatego nie traktuję tego, jako zła, a jedynie innych potrzeb konfiguracyjnych. Jedynym nieco różniącym pod względem budowania wirtualnej sceny muzycznej niuansem było delikatne przybliżenie jej do słuchacza. Nie brutalna przesiadka z dziesiątego do pierwszego rzędu, tylko pól małego kroczku do przodu występujących artystów z zachowaniem pełnego spektrum ich scenicznego rozlokowania. Innym, bardzo dobrze oddającym umiejętności dzisiejszego bohatera krążkiem była seria płyt free-jazzowych z pozycją Petera Brotzmana „Last Exit” na czele. W tym gatunku muzycznym nie ma drogi na skróty. Jeśli nie masz problemów z oddaniem szybkości, a w tym Włosi byli fantastyczni, czas „wyżywania” się artystów na posiadanych instrumentach mija zaskakująco szybko. Oczywiście mówię o czerpaniu z tej muzyki przyjemności, a nie zatkaniu uszu na początku i odetkaniu ich na końcu rowka każdej ze stron. Jednak w starciu recenzenckim na jedno musiałem się przygotować. Chodzi mianowicie o spowodowany szczuplejszym przekazem trochę żywszy udział dęciaków i blach w spektaklu muzycznym. To nie był odbiór natury „dostałem krzyk”, tylko bardziej rażący energią wymienionych emiterów dźwięku przekaz, który bez względu na inność od tego co posiadam na co dzień bezdyskusyjnie oferował High End-owy dźwięk w każdym jego aspekcie od rozdzielczości, przez ogniskowanie źródeł pozornych, po budowanie sceny 3D włącznie. Puentując występy bohatera przywołam jeszcze wydaną przez oficynę Harmonia Mundi muzykę sakralną. Fantastyczne oddanie różnorodności tembru głosu poszczególnych wokalistów, realiów goszczącej muzyków majestatycznej budowli i wprowadzenie do muzyki tak ważnego dla pełnego zatopienia się w jej brzmieniu pierwiastka naturalności sprawiło, iż kilka utworów na płycie drapałem kilkukrotnie. Jeśli chodzi o wypełnienie, było nieco lżej, ale bez względu na to, postrzegam to odtworzenie jako jedno z lepszych, co wyartykułowane przez wielbiciela takiej muzyki powinno być co najmniej minimalną rekomendacją.
Idąc za wstępniakiem nie sądziłem, że gorący włoski naród potrafi zaproponować coś tak świeżego, a zarazem homogenicznego. Bez popadania w nadmierne rozjaśnienie, a przy tym z pełną paletą mikro-informacji. Tutaj należy przypomnieć, iż był to występ trochę przypadkowy, a i tak wypadł fantastycznie. To zaś prawie gwarantuje, że przy dokładniejszym doborze reszty toru, system z Audią Flight Phono na pokładzie będzie bardzo trudnym do pobicia przez wielu następców. Jedynym problemem dla zainteresowanych może być jedynie żądana za włoskie phono kwota. Biorąc jednak pod uwagę cenę mojej Therii nawet przy przywołanych niuansach stawiania bardziej na otwarcie się dźwięku kosztem jego wypełnienia i energii w środku pasma jest to bardzo dobrze skalkulowana propozycja. Dlatego jeśli jesteście w stanie wyasygnować odpowiednią ilość środków płatniczych, nie zwlekajcie, gdyż dawno w tym dziele audio nie słyszałem tak ciekawej propozycji.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”,Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Kontynuując wątek analogowy uznaliśmy z Jackiem, że po nad wyraz rozsądnie wycenionym, szczególnie w relacji do oferowanego brzmienia, Tellurium Q Iridium Phono warto przyjrzeć się nieco wyżej usytuowanym w cennikach przedstawicielom grupy urządzeń odpowiedzialnych za wzmacnianie słabowitych, pochodzących z wkładek gramofonowych sygnałów. Czarna płyta nieustająco przeżywa renesans, co i rusz dochodzą do nas zapowiedzi kolejnych smakowitych reedycji (m.in. mający trafić już marcu na sklepowe półki monofoniczny (!!!) mix debiutanckiego album The Doors „The Doors: 50th Anniversary Deluxe Edition”), więc i tzw. audiofilska świadomość w słyszącym odsetku populacji wzrasta a jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc i oczekiwania konsumentów nieuchronnie szybują ku górze. Pytanie jednak, czy warto od razu jechać po bandzie i szastać kwotami za jakie spokojnie można wyjechać z salonu fabrycznie nowym i całkiem nieźle wyposażonym turladełkiem segmentu A lub B, czy jednak postarać się znaleźć coś możliwie ambitnego a jednocześnie nieco bardziej łaskawego dla rodzinnego budżetu. Próbując osiągnąć jako taką równowagę umowną granicę pomiędzy rozsądkiem a stratosferycznym obłędem, na który może pozwolić sobie jedynie garstka szczęśliwców, ustaliliśmy na poziomie 20 000 PLN i tym oto sposobem, po niespiesznym i wnikliwym researchu w oko wpadł nam jedyny w ofercie dystrybuowanej przez krakowskie Audio Anatomy włoskiej Audii Flight przedwzmacniacz gramofonowy FL Phono.
Nie ukrywam, że FL Phono nie miał początkowo zbyt łatwego życia. Nie dość, że w systemie Jacka musiał zmierzyć się z ponad dwukrotnie droższą konkurencją, to w dodatku cały czas patrzyliśmy na niego (phono, nie Jacka) z perspektywy topowego duetu Strumento N°1 & N°4 . Niby niezaprzeczalnie pozytywne i po prostu miłe wspomnienia dzielonej amplifikacji wystawiły marce całkiem solidną rekomendację, ale bądźmy szczerzy – pomiędzy 140 000 PLN a 20 000 PLN jest pewne pole do manewru (również dla księgowych) i praktycznie wszystko może się zdarzyć. Nie uprzedzając jednak faktów i nie tworząc własnych teorii spiskowych, od których mamy w końcu Antoniego a jak wiadomo żadna władza konkurencji nie lubi, skupmy się lepiej na bohaterze niniejszego testu.
Już od progu widać, że FL Phono zajmuje w rodzimej hierarchii nieco niższą pozycję od linii Strumento, gdyż zamiast niemalże pancernych – wyściełanych grubymi płatami pianki, drewnianych skrzyń phonostage otrzymał standardowy, acz podwójny i solidny karton. Nie powiem, żeby akurat ten drobiazg jakoś specjalnie spędzał mi sen z powiek, gdyż po pierwsze mamy mniej do noszenia a i sam proces rozpakowywania trwa zauważalnie krócej. Jednak po wysmyknięciu zawartości wartość postrzegana gwałtownie wzrasta. Jednostka centralna i odrębny moduł zasilania prezentują się bowiem nad wyraz korzystnie. Grube aluminiowe płaty szczotkowanego i anodowanego na czarno (dostępne jest też srebrne wykończenie) aluminium na frontach budzą zaufanie. Podobnie z resztą do gustu może przypaść umieszczone w lewym górnym rogu podświetlone na niebiesko (całe szczęście mało jaskrawo) firmowe logo i rządek pięciu masywnych przycisków umożliwiających obsługę urządzenia. Do wyboru, patrząc od lewej mamy włącznik główny, selektor źródeł, podbicie o +10dB, uaktywnienie trybu mono (zsumowanie obu kanałów przy odsłuchu płyt monofonicznych z użyciem wkładki stereo), oraz IEC – włącznik filtra subsonicznego. Włączenie którejkolwiek z powyższych funkcjonalności skutkuje również obudzeniem stosownej – błękitnej diody. Posadowionego na dwóch masywnych nóżkach modułu zasilacza tym razem nie trzeba wstydliwie chować gdzieś w drugim rzędzie, gdyż nie dość że otrzymał taki sam front, co jednostka centralna, to w dodatku przewidziano go jako optyczne prawe „domknięcie” bryły urządzenia i przyozdobiono nazwą modelu.
Ściany tylne również nie dają powodu do rozczarowania, ale i nie zabrakło niespodzianek. Otóż w przeciwieństwie do większości znanych mi konstrukcji zamontowany na stałe solidny przewód zasilający zakończony wielopinową, przykręcaną wtyczką znajdziemy bowiem nie w zasilaczu a jednostce głównej. Na plecach zasilacza jest za to stosowna szyna przyłączeniowa, zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo IEC i terminal firmowej magistrali AU-Link z hebelkowym przełącznikiem trybu pracy. Moduł sygnałowy może się za to pochwalić dostępnymi zarówno w standardzie XLR i RCA gniazdami wyjściowymi, oraz dwiema parami wejść RCA umożliwiającymi ustawie ich w tryb współpracy z wkładkami MM i MC. Fakt ten z pewnością ucieszy wszystkich miłośników bądź to dwóch gramofonów, bądź konstrukcji dwuramiennych. Oczywiście nie zabrakło stosownego, zakręcanego zacisku uziemienia.
Zaglądając w głąb korpusów okazuje się, że i tutaj księgowi najwidoczniej nie mieli zbyt dużo do powiedzenia. W zasilaczu znajdziemy bowiem dwa (!!) klasyczne toroidy, z których mniejszy (15 VA) odpowiada za układy logiczne a większy – 50 VA domenę analogową. Równie ciekawie jest w części odpowiedzialnej za pracę z sygnałami audio. Dbałość o detale widać już przy obsłudze przycisków, których wybór nie dość, że jest zapamiętywany w odpowiedniej kości, to w dodatku same przyciski nie są bezpośrednio podłączone pod układy elektryczne a poprzez moduły opto-izolatorów. Układy dedykowane obciążeniom MM/MC również zostały rozdzielone na odrębne płytki a same selektory nastaw umiejscowiono możliwie najbliżej wejść. A skoro przy tym jesteśmy, to o ile wybór odpowiedniej oporności i pojemności z użyciem złoconych zworek jest całkiem intuicyjne i bezproblemowy, to ergonomia takiego rozwiązania w sytuacji, gdy zmiana wkładki wymusza wyciąganie z szafki całego urządzenia by tylko przepiąć zworkę bynajmniej nie zachwyca. Chociaż z drugiej strony i tak nie jest gorzej niż w przypadku standardowych microswitchy umieszczanych na tylnych, bądź spodnich ściankach u konkurencji a na pewno lepiej niż np. w Octave Phono Module, które wymagało rozkręcania. Proszę zatem powyższe zdanie traktować jedynie w kategoriach marudzenia rozleniwionego bezobsługowością Tellurium Q i Phasemation tetryka.
Ponieważ Jacek zdążył już przećwiczyć Audię pod względem kompatybilności z wkładką MC w moim systemie podpiąłem do niej Kuzmę uzbrojoną z MM-kę – świetnie sprawdzającego się w Rocku Sheltera 201. Odkręcenie klapki na plecach, szybka zabawa zworkami (bez tabelki z instrukcji raczej się nie uda), założenie klapki i jedziemy.
Dźwięk Audii jest niezwykle udanym połączeniem niesamowitej wręcz rozdzielczości z równie zjawiskową muzykalnością. Mamy bowiem do czynienia z fenomenalnym wglądem w strukturę nagrania, z wiernym oddaniem akustyki pomieszczeń w których dokonywano nagrań, gradacją planów, rozmieszczeniem poszczególnych muzyków na scenie i możliwości swobodnego śledzenia ich solowych poczynań przy jednoczesnym zapewnieniu spójności, homogeniczności całości i niemalże zarezerwowanej dla konstrukcji lampowych tej niepodrabialnej gładkości. Jest jedno „ale”. Próżno bowiem doszukiwać się tutaj jakiegoś zaokrąglenia skrajów, właściwego próżniowym bańkom „dopalenia” średnicy i ulotnej „magiczności”. Jeśli zatem szukacie dźwięku „zrobionego” to tutaj go nie znajdziecie. W zamian za to dostaniecie precyzję, krystaliczną czystość i spektakularną, wyrywającą z butów dynamikę a zarazem aksamitną gładkość i atłasową czerń tła, której próżno szukać nawet w droższych konstrukcjach. I właśnie owa nieprzeniknioność sprawia, że wszystko nie tylko wydaje się, ale właśnie takie jest, bardziej namacalne, wyraźniejsze i po prostu bardziej realne. Owa transparentność i niebywała umiejętność zniknięcia w torze sprawiają, że na bardzo wysokim poziomie utrzymuje się również różnicowania nagrań, co jest szczególnie słyszalne na wszelakiej maści składankach w stylu „Nothing Has Changed (The Best Of David Bowie)” Davida Bowie, czy „Kill Bill Vol. 1”. Z jednej bowiem strony mamy wizję autora – kompilatora stojącego za zachowaniem spójności albumu a z drugiej multum utworów pochodzących z najprzeróżniejszych, epok i stylów muzycznych, plus co niejako najistotniejsze nieraz dramatyczną różnicę w jakości poszczególnych tracków. Audia do powyższego, niezbyt łatwego tematu podchodzi jednak ze stoickim spokojem od pierwszego do ostatniego utworu z wrodzonym wdziękiem wyłuskując wspólny mianownik i dopiero na jego bazie budując cały spektakl. Nie uśrednia i nie spłaszcza przy tym przekazu idąc na łatwiznę i równając w dół, lecz jedynie prezentuje poszczególne ścieżki właśnie poprzez pryzmat wyekstrahowanego mianownika. Oczywiście nie jest to jednak sposób na osiągniecie, bądź chociażby zbliżenie się do poziomu jakościowego „Standards” Kellye Gray firmowanej przez Sheltera a jedynie nader skuteczny zabieg na utrzymanie całości w ryzach. Dzięki temu nie mamy wrażenia przypadkowości i niechlujności wydania, gdyż w obrębie albumu wartością nadrzędną jest część wspólna a nie szatkujące kompozycję na czynniki pierwsze różnice.
Choć głównym beneficjentem wspominanych rozdzielczości i rześkości przekazu jest szeroko rozumiana muzyka jazzowa, co bardzo łatwo uchwycić na minimalistycznym „Vägen” Tingvall Trio i klasycznym „Sketches of Spain” Milesa Davisa to również i cięższe brzmienia nic na owym sznycie grania nie cierpią. O ile Jacek wspominał o pewnym przeniesieniu punktu ciężkości górę, to ja, na wkładce MC takiej tendencji nie zauważyłem. Jedyne co, można było o charakterze Audii napisać, to to, że po pierwsze preferuje liniowy sposób prezentacji i niespecjalnie wykazuje ochotę do faworyzowania jakiegoś ulubionego podzakresu częstotliwości a po drugie daleka jest od zaokrąglania, bądź wycofywania skrajów pasma. Dlatego też zarówno dęciaki wybrzmiewają do samo końca, jak i basowe pomruki schodzą na tyle nisko, że diabelskiej braci tynk na rogate łby ze sklepienia piekieł się sypie. Ponadto ów bas nie jest w żaden sposób limitowany a jedynie, poprzez usunięcie wszelakiej maści zniekształceń i artefaktów traci gdzieś swoje wcześniejsze rozedrganie i niezdefiniowanie na rzecz stalowej kontroli i obsesyjnego wręcz pilnowania tempa. Anglojęzyczna część ludzkiej populacji taki bas charakteryzuje mianem „crispy”, czyli „chrupki” i w tym przypadku śmiało można uznać powyższe stwierdzenie za najbardziej adekwatne. Dzięki tej kuracji nawet mało audiofilskie i spokojne krążki w stylu „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy i „Das Seelenbrechen” Ihsahn potrafiły porwać słuchaczy w wir wydarzeń bez zbytniego epatowania nieco kanciastą – o garażowej proweniencji górą, czy suchym i trzeszczącym basem. Były dynamiczne, brutalne i surowe, lecz zarazem dalekie od siermiężności, czy krzykliwości pojawiającej się w momencie zbytniego odchudzenia i pozbawienia przekazu właściwego fundamentu basowego.
Przedwzmacniacz gramofonowy Audia Flight FL Phono jest kolejnym przykładem na to, że w ciągu ostatnich paru lat Massimiliano Marzi i Andrea Nardini, czyli osobom stojącym za wizerunkiem i ofertą marki udało się wypracować niezwykle dojrzałą i zarazem uniwersalną własną, unikalną szkołę brzmienia. Jest to też kolejny dowód na to, że w chwili obecnej większość stereotypów można co najwyżej w buty sobie wsadzić. O czym mowa? O niemożliwej wręcz do wyplenienia pozornie nierozerwalnej więzi pomiędzy słonecznymi Włochami, a więc krajem pochodzenia Audii, a finalnym brzmieniem. Powiem nawet więcej – w FL Phono zdecydowanie bardziej słyszalny jest wyczynowo rozdzielczy i noszący znamiona perfekcjonizmu pierwiastek japoński aniżeli włoski, więc jeśli tylko nie jesteście pewni swojego czysto internetowego wyboru gorąco zachęcam was do posłuchania Audii we własnych czterech katach i to nawet wtedy, gdy rozglądacie się za konstrukcjami o 5-10 tys. droższymi. Zaoszczędzone w ten sposób środki warto spożytkować bądź to na adekwatne brzmieniowo okablowanie, bądź akcesoria antywibracyjne, gdyż również z ich pomocą z powodzeniem możemy modelować końcowy efekt brzmieniowy tytułowego phonostage’a.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Anatomy
Cena: 19 750 PLN
Dane techniczne:
Wzmocnienie (Gain): MC 64 dB + 10 dB (74 dB) / MM 44 dB + 10 dB (54 dB)
Pasmo przenoszenia (1Wrsm, -3db): 5Hz – 120KHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): <0,05%
Odstęp S/N: >90dB “A” ważony
Zgodność z krzywą RIAA: +/- 0,1 dB
Niezbalansowanie kanałów: <0,04 dB
Separacja kanałów >95 dB @ 10 kHz
Impedancja wejściowa MC: 7 Ω to 980 Ω w ośmiu krokach plus własne (z użyciem rezystorów)
Pojemność wejściowa MM: 47pF to 600 pF dwunastu krokach plus własne (z użyciem kondensatorów)
Impedancja wyjściowa: 500 Ω
Maksymalny pobór mocy: 65W
Wymiary (SxWxG): 420 x 92 x 330 mm
Waga: 10,5 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Accuphase DP-410; Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Abyssound ASV-1000; Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz: Accuphase C-3850
– Końcówka mocy: Accuphase P-7300
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Thixar Eliminator; Thixar Silent Feet Basic