1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Ayon Crossfire Evo

Ayon Crossfire Evo

Link do zapowiedzi: Ayon Crossfire Evo

Opinia 1

Sądzę, że większość z Was zgodzi się ze mną, iż mająca swoje korzenie w Austrii marka AYON od kilku lat swą rozpoznawalnością bardzo mocno wtopiła się w bardzo wymagający świat audiofilów i rasowego High Endu. Ja wiem, że wpleciony w instrukcję obsługi magiczny zwrot przynależności do elity jako słowo do użytkowników jeszcze o niczym nie świadczy, ale moje częste wypady do ubranych w tę markę zaprzyjaźnionych fanatyków dobrego dźwięku wyraźnie pokazują, iż potwierdzone w naszych testach słowa konstruktora mają spore poparcie w praktyce. A najciekawszy jest fakt bytu we wspomnianych samotniach oferty ze średniej lub wyższej półki cenowej, który skłania do natychmiastowych przypuszczeń, jaki byłby wynik, gdyby na odwiedzanych szafkach znalazły się perełki ze szczytu cennika. I wiecie co? Właśnie po to powstał projekt Soundrebels a nie jak co poniektórym mogłoby się zdawać w celu ogólnie pojętego  lansu. Osiągnąwszy z poparciem drugiej połówki dobrych kilka lat temu pewien pułap jakościowy swojej układanki, dawno zdążyłem z tego wyrosnąć. Głównym motorem naszej działalności jest pełne zaangażowanie emocjonalne w opisywane hobby i nieco łatwiejszy dostęp do szczytowych osiągnięć poszczególnych brandów. I właśnie wykorzystanie przywołanego przed momentem związku przyczynowo-skutkowego spowodowało, iż mam przyjemności zaprosić wszystkich na relację z kilkutygodniowego obcowania z najnowszym dzieckiem właściciela marki Gerharda Hirta, czyli niebezpiecznie zbliżającymi się do  szczytu portfolio Ayon’a, monofonicznymi końcówkami mocy AYON CROSSFIRE EVO. Jednak to nie koniec ciekawostek, gdyż w trosce o pełną synergię opisywanego zestawienia dystrybutor (NAUTILUS) dostarczył kilka kolejnych perełek sprzętowych w postaci firmowego przedwzmacniacza liniowego Spheris, okablowania kolumnowego i sygnałowego marki Siltech, a także sieciowego Acrolinka. Jak wskazuje powyższa wyliczanka, dystrybutor wie, iż na tym poziomie zaangażowania w wartości soniczne żartów nie ma i nie omieszkał potwierdzić tego solidnym przygotowaniem produktowym.


Sprawa opisywania aparycji tytułowego Austriaka jest o tyle trudna, że chcąc przelać na klawiaturę coś wyszukanego, z racji daleko posuniętej unifikacji całości oferty musimy się nieco natrudzić, a i tak zawsze wpadamy w pułapkę przymusowego powtarzania utartych zwrotów. Jednak co by nie mówić, projekty plastyczne wzmacniaczy zintegrowanych, monobloków, źródeł, czy przedwzmacniaczy są na tyle wysmakowane wizualnie, że bez względu na wielokrotne powielania tych samych zwrotów nie jesteśmy w stanie zburzyć pozytywnego postrzegania marki w oczach klientów. Ale ad rem. Unikając sztucznego rozwadniania tekstu skupię się jedynie na clue programu, czyli monstrualnie głębokich na tle konkurencji monoblokach. Jak zdradzają fotografie, końcówki EVO są dość wąskie, dlatego chcąc umieścić na tych swoistych platformach wielkie, skryte pod połyskującymi srebrem kubkami transformatory konstruktor postanowił mocno je wydłużyć. To oczywiście natychmiast rodzi spore wymagania stolikowe, ale nikt przecież nie powiedział, że w dziale High End będzie łatwo. Sprawa jest prosta. Jeśli ma się środki pieniężne na przysłowiowego konia, ma się również zasoby na uprząż i wóz do niego. Zatem rozwiązawszy potencjalny problem natury lokalizacyjnej, idźmy dalej z tematem przywołanych piecyków. Gdy doszliśmy do najważniejszych w tych konstrukcjach, umieszczonych w przedniej części obudowy lamp elektronowych, dla laików może nie, ale dla obeznanych w tej materii wyjadaczy jest jasne, iż użyte w tytułowych końcówkach mocy szklane bańki w znakomitej większości są indywidualnym projektem marki Ayon, co na starcie nieco ogranicza tak uwielbianą przez nałogowych lampiarzy żonglerkę. Jednak  według mnie nie liczy się możliwość zmian dla samej zasady, tylko końcowy efekt soniczny danej konstrukcji, a jakość akurat tego zestawienia postaram się w miarę zwięzłym tekstem wyłożyć w kolejnym akapicie. Wieńcząc część opisową bohaterów testu należy jeszcze dodać, iż na górnej płaszczyźnie przed dumnie prężącymi swe walory wizualne podczas pracy lampami znajdziemy wychyłowy wskaźnik kontroli ich biasu, na froncie urządzenia bordowe logo marki, a na panelu tylnym zestaw gniazd kolumnowych dla obciążenia 4 i 8 Ohm, hebelki masy i inicjacji regulacji prądów dla optymalizacji zasilania lamp i wejścia liniowe w standardzie RCA i XLR. Oczywistym faktem jest zatrważająca waga konstrukcji, co już podczas planowania ich implementacji w system skłania do głębszego zastanowienia się nad ich docelowym miejscem. Ostatnim, bardzo ważnym z punktu użytkowania detalem jest umieszczenie włączników głównych pod spodem obudowy tuż za lewą przednią stopą.

Tytułowy zestaw wzmacniający jest, idąc za opiniami ortodoksyjnych lampiarzy, najszlachetniejszą ich odmianą, a to z automatu przywołuje konstrukcje w klasie A” i układzie SE. Niestety, patrząc na takie oświadczenie producenta natychmiast rodzi się drobny problem zaspokojenia tak znamienitej konstrukcji odpowiednio łatwymi do napędzenia, czyli skutecznymi kolumnami. Na szczęście stacjonujące u mnie austriackie potomkinie szaf gdańskich (T&F ISIS) są do podobnych Ayonowi piecyków wręcz dedykowane, dlatego już w rozważaniach przed-testowych zdawaliśmy sobie sprawę z zerowego problemu synergii wzmacniacza i zespołu przetworników. I gdy teoretycznie mógłbym rozpocząć proces przelewania swoich spostrzeżeń na klawiaturę, po kilku podejściach płytowych na przemian z przełączaniem na zestaw dyżurny doszedłem do trochę niewpisujących się w moją estetykę grania wniosków. O co chodzi? Już wyjaśniam. Jak wspominałem na wstępie, do redakcji wraz z elektroniką dotarło zaproponowane przez dystrybutora okablowanie. I owszem, wszystko wypadało w najlepszym porządku, jednak znając swój system, a w szczególności kolumny, przez cały czas odczuwałem coś na kształt niedociągnięć na przełomie średnicy i basu. Nie był to bardzo doskwierający nawet nie problem, tylko niuans, ale wiedząc z czym mam do czynienia (klasa „A” SE) czułem, iż w tym aspekcie da się lepiej. Jak z tego wybrnąłem?  Po prostu przybyłe sygnałowe Siltechy zastąpiłem drutami Hijiri i nagle przekaz muzyczny nabrał adekwatnych do oczekiwań brzmieniowych testowanego produktu rumieńców, a to pozwoliło mi zatopić się w bezkresnym chłonięciu tego, co proponował świat spod znaku austriackich szklanych baniek, czyli tytułowy Crossfire Evo.

Próba rzucenia ogólnego światła na wyniki trzytygodniowej zabawy z produktem Ayona nie może nie zawierać kilku bardzo ciekawych z punktu widzenia przyszłego nabywcy informacji. Pierwsza sygnalizuje, iż rzeczony EVO gra przyjemnym dla ucha, w pierwszym kontakcie ciemnym, ale po dokładnym przyjrzeniu się w jaki sposób to robi bardzo napowietrzonym dźwiękiem. To nie jest siłowe stawianie na kolor i masę przekazu muzycznego, tylko prezentacja wirtualnej sceny na fantastycznie wypadającym w kontakcie werbalnym czarnym tle. Dostajemy w dobrym ciężarze i rozdzielczości pełny przekrój całego pasma akustycznego, co przekłada się na, oczywiście na ile to możliwe z 30-to watowego SETa w klasie „A” zwarty bas i gęstą średnicę. Co ciekawe, przy takim postawieniu sprawy w pierwszym momencie przy wykorzystaniu zaproponowanego przez salon Nautilus okablowania wydawało mi się, iż górny zakres czasem pozwala sobie na nieco więcej niż w przypadku mojego tranzystora i osobiście bym tego oczekiwał, ale to był tylko efekt dobrej rozdzielczości środkowego pasma, a nie podkreślenie wysokich tonów jako takie. I chyba właśnie owa prezentacja najwyższych rejestrów skłoniła mnie do roszady kablami, gdyż przy całej pozytywności zachowywania się przewodów z Holandii – jestem pewien, iż wielu zostawiłoby je w swoim systemie na stałe, ale ja przecież mam skrzywienie na punkcie podkolorowującego brzmienie systemu  umuzykalnienia każdej układanki audio – odczytywałem ten mariaż za zbyt ochoczy do pokazywania swojego punktu widzenia. Kolejny fantastycznie wypadający punkt programu zatytułowanego Crossfire Evo to sposób budowania sceny dźwiękowej. Pokazanie wszelkich jej wymiarów włącznie z budowaniem spektaklu 3D były potwierdzeniem przynależności do elity tego działu gospodarki. Ja wiem, iż każdy u siebie ma wspomniane przed chwilą atrybuty dźwięku, ale będąc świadomym brutalności życia audiofila, nie radzę kosztować nausznie możliwości testowanego kompletu końcówek mocy, gdyż w konsekwencji nonszalanckiej próby dotychczasowy świat na dłuższą metę może okazać się nie do zaakceptowania. Trzecim, wiążącym wyartykułowane pozytywy lampowych smoków w jedną całość tematem jest ich specyfika dodawania do dźwięku pierwiastka plastyczności, której mogą sprostać jedynie gramofon, magnetofon szpulowy i właśnie układ wzmocnienia oparty o lampy elektronowe. I gdy zbierzemy wszelkie na chwilę obecną wskazane punkty dodatnie, mogłoby okazać się że mamy do czynienia z absolutem. I wiecie co? Biorąc pod uwagę większościowy wycinek tego co słuchałem, prawie tak było. Jednak prawie, nie oznacza całości. A co w takim razie poddałbym pewnym przytykom. Niestety, tak jak zawsze, wbrew piewcom niepodważalnych doskonałości swoich układanek nie ma rzeczy do wszystkiego. Walka o możliwie wierne wycyzelowanie piękna w muzyce stawiającej na spokój przekazu prawie zawsze skutkuje niespełnieniem założeń sonicznego buntu z jego ekspresyjnym przecinaniem eteru naszych samotni. Jeśli się ze mną nie zgadzacie, możecie wyłączyć komputer i nie będę miał do nikogo pretensji, a Wy będziecie mieli więcej czasu dla siebie. Jeśli jednak sądzicie, iż nie plotę bzdur, zapraszam zapoznania się z moimi spostrzeżeniami. Zanim przejdę do obrony swoich racji, chcę uzmysłowić Wam, iż to są trochę na siłę szukane problemy, gdyż spotkanie się z nimi możliwe jest tylko przy pewnym przekraczaniu granic możliwości danej konstrukcji, czego potencjalny, wiedzący na co się decyduje meloman nie będzie forsował. Gdy sprawa dlaczego się czepiam została wyjaśniona powiem tak. Większość słuchanej przeze mnie muzyki przez cały okres testu za sprawą kilku przytoczonych punktów wypadała nader fantastycznie. Czy to muzyka barokowa z jej kochającym gładkość, kolor, iskrę w górze pasma i niekończącą się feerię wybrzmień instrumentarium, czy ograniczone do minimum trio jazzowe, a nawet multi instrumentalne formacje free-jazzowe sprawiały, że tylko koniec słuchanej płyty brutalnie zmuszał  mnie do ruszenia czterech liter z wygodnego fotela. Tak prezentowana muzyka, mimo podania w nieco innej niż mam na co dzień estetyce wydawała się nie mieć najmniejszych wad. To był miting, jaki zdarza się niezwykle rzadko. Nie będę robił wyliczanki podobnie działających przeszłości na mnie komponentów, ale Ayon spokojnie dołączył do najlepszych. I nie ma znaczenia, że podobny odbiór w mojej historii pisania o sprzęcie audio czasem potrafiły wywołać produkty półprzewodnikowe, ważne jest raczej, że rzeczony Ayon bez problemu zabrał się ze wspomnianym nurtem. I tutaj mały kontrapunkt. Niestety otaczający nas świat to nie jest bajka i gdy w pewnym zakresie prezentujemy się wyczynowo, w innym może nie wypadamy blado, ale z pewnością da się zaprezentować lepiej. I wiecie co? Tak do końca nie wiem, czy całą winę za stan rzeczy, który mam zamiar przywołać, ponosi austriacki zestaw, gdyż mimo wszystko 30W wzmocnienia ma swoje mocowe ograniczenia, a moje kolumny mimo przynależności do łatwych nie są przecież szczytem skuteczności. To tylko 90, a nie na przykład 95, czy 100 dB. Ok. Wystarczy tego tłumaczenia. Jesteście rozsądni, to zdajecie sobie sprawę, że ostra rockowa jazda ma swoje wymagania energetyczne. I właśnie w podobnych klimatach metalu, folk-metalu, czy starego hard-rocka grupy AC/DC czasem odczuwałem, że mój 200W piec Reimyo radził sobie z tymi stylami nieco lepiej.  Co prawda nie było już tego czaru homogenicznego grania lampy, ale drive, energia oddania rytmu, czy szybkość narastania spiętrzeń muzycznych pokazywały, iż albo w konfiguracji z EVO musimy zadbać o łatwiejsze kolumny, albo nie słuchajmy tego typu wyżywania się na swoich narządach słuchu. Ja już dawno określiłem się jako zwolennik spokojnej twórczości i zapewniam Was, gdybym stawiał na set lampowy, produkt Gerharda Hirta całkowicie spełniłby moje oczekiwania. Jednak chcąc być na ile to możliwe sumiennym w stosunku do czytelników zawsze  muszę zapuszczać się w ocierające się w konsekwencji o utratę słuchu rejony muzyczne, a te w zastanym zestawieniu pokazały, że to co udało się skompletować, może nie oddać atmosfery koncertów rockowych w sensie głośności i napompowanej energią perkusji i ciężkich gitar ściany dźwięku. Ale powtarzam, to jest ekstremum, a do takich doznań nie szuka się wyrafinowanego wzmocnienia lampowego, tylko monstrualnego pieca tranzystorowego. Koniec kropka.

Stawiając tytułowe monobloki naprzeciw posiadanego Japończyka i mając gdzieś w pamięci czasem pojawiającą się w sieci łatkę jasności grania Ayona mimo bytu na pokładzie szklanych baniek obawiałem się, że to czego udało mi się dokonać sonicznie  z gęsto grającym tranzystorem, będzie nie do doścignięcia przez Austriaka. I owszem, w pewnych aspektach wyszło na moje (sławetne szaleństwo nurtów muzycznego buntu), jednak biorąc pod uwagę będący moim konikiem repertuar barokowy i jazzowy te dwie szkoły budowania urządzeń audio praktycznie szły łeb w łeb. Oczywiście, lampa to lampa i szlus, ale bez względu na fakt słuchania końcówki czy to tranzystorowej, czy lampowej, wiele aspektów poziomu High End było identyczne. Co by jednak nie pisać, jeśli jesteście sfokusowani na szklane bańki w torze i chcecie zaznać ich czaru na poziomie zarezerwowanych tylko dla najlepszych, recenzowany podczas dzisiejszego spotkania tandem monofonicznych końcówek mocy CROSSFIRE EVO ze stajni Ayon’a powinien być pierwszym przystankiem osobistej konfrontacji. Jeśli jakimś trafem je odpuścicie, wiele stracicie. Naprawdę warto bliżej je poznać.

Jacek Pazio

Opinia 2

Wśród nieprzebranego mnóstwa dostępnych na naszym rynku marek jest taki jeden rodzynek, który pomimo ugruntowanej opinii, wieloletniego stażu i świetnej rozpoznawalności u niewielkiej części rodzimych audiofilów nieustająco budzi zastanawiąjąco gwałtowne reakcje alergiczne.  Nie czas i nie miejsce jednak aby dochodzić teraz kto komu i jak mocno nadepnął na odcisk krzyżując sekretne plany, ale fakt pozostaje faktem, że każdorazowe pojawienie się czy to w recenzjach, czy wyjazdowo – wystawowych relacjach jakiejkolwiek wzmianki o Ayonie powoduje falę mało wyszukanego hejtu. Pomijając dość wstydliwy drobiazg, iż większość ogarniętych ayonofobią jednostek recenzowane urządzenia widziała li tylko na zdjęciach a o odsłuchach we własnych systemach, bądź choćby znanych warunkach lokalowo – konfiguracyjnych mogłaby co najwyżej pomarzyć, oczywistością jest, że to właśnie „Oni” mają rację a wszyscy Ci, którzy ważą się przyznać, że owe ulampione cuda techniki jednak się im podobają i wyrażają chęć ich nabycia są głusi, obłąkani i nabijani w przysłowiową butelkę. Jednak patrząc na powyższe zjawisko z nieco szerszej perspektywy warto zaznaczyć, że ma ono charakter wybitnie lokalny i ogranicza się li tyko do naszego kraju a śledząc najprzeróżniejsze europejskie, oraz amerykańskie fora i portale audio z niczym podobnym się nie spotkałem. Najwidoczniej zachodnie cywilizacje z nieco większym, aniżeli nasi rodzimi „mesjasze”, dystansem podchodzą do mającego z założenia być relaksem hobby i zamiast czarnego PR-u wolą dzielić się własnym doświadczeniem, bądź cieszyć się szczęściem innych.
Z podobnego założenia wychodzimy i my a skoro krakowsko-warszawski Nautilus co i rusz podsuwa nam smakowite z audiofilskiego punktu widzenia kąski nietaktem byłoby zrezygnować z ich testowania tylko z tego powodu, że gdzieś, komuś lada moment komputerowa klawiatura rozgrzeje się do czerwoności a do sieci popłynie kolejny strumień kalumnii. Dlatego też po  towarzyszącej kolumnom Lumen White White Light Anniversary amplifikacji Ayon Conquistador / Ayon Vulcan Evo przyszła pora na dalszą eksplorację austriackich specjałów.  Nie chcąc jednak przyprawiać co słabszych nerwowo jednostek o stany lękowo – depresyjne postanowiliśmy choćby na chwilkę zrezygnować ze zwyczajowej wspinaczki w górę cennika i zamiast wziąć na warsztat topowe monosy Titan Evo zadowoliliśmy się nieco skromniejszymi Crossfire Evo. Dzięki temu nie tylko zamiast 130 kg musieliśmy przenieść zaledwie 80 kg, za co nasze plecy były nam dozgonnie wdzięczne, lecz i jedynie ociupinkę przekroczyliśmy psychologiczną barierę 100 000 PLN.

Myliliby się jednak ci, którzy sięgając po tytułowe Ayony spodziewaliby się skromnego designu i równie nieabsorbujących gabarytów. Bardzo mi przykro, lecz tym razem przyjdzie im srodze się rozczarować. Po pierwsze jakość i solidność wykonania, jak to zwykle w wyrobach sygnowanych przez Gerharda Hirta, nie dają nawet najmniejszych powodów do zastrzeżeń, tym bardziej, że czerpiąc z dobrodziejstwa unifikacji są niezaprzeczalnym dowodem, że nawet z „pancerności”  można zrobić sztandarowy element rozpoznawalności marki. Zaokrąglone narożniki i korpusy wykonane z centymetrowej grubości aluminiowych sztab szczotkowanego, anodowanego na czarno aluminium zdobią usytuowane w tyle masywne polerowane rondle skrywające trafa a od przodu dumnie pręży się firmowa szklarnia. Skoro już jesteśmy przy rozżarzonych bańkach wypadałoby wspomnieć o pracujących w zasilaniu prostowniczych 5U4G, sterujących, ukrytych w metalowych płaszczach 6SJ7 i oczywiście pyszniących się w stopniu wyjściowym wykonywanych przez czeską Teslę, zgodnie z wytycznymi Ayona AA82B. Na chwilę uwagi zasługuje ponadto fakt, że stopień sterujący dla monosów został całkowicie przeprojektowany i w chwili obecnej oprócz maksymalnego skrócenia ścieżki sygnału i zwiększenia efektywności w jego sercu umieszczono bezpośrednio żarzona triodę (DHT) AA20B.
Z detali niejako na stałe wpisanych w austriacki nurt wzornictwa przemysłowego nie zabrakło firmowego, podświetlonego logo w centrum frontu i oczka ze wskaźnikiem biasu na płycie górnej.
Ściana tylna również  nie pozostawia niedosytu. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem wysokiej klasy pojedyncze terminale głośnikowe WBT NextGen z oddzielnymi przyłączami dla obciążenia 4 i 8 Ω, wejścia liniowe w standardzie RCA (WBT NextGen) i XLR, przełączniki biasu i uziemienia, stosowne okienko informacyjne i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilające. Standardowo włącznik główny ukryto na spodzie końcówek i należy go szukać w okolicach przedniego lewego narożnika. Dodatkowo warto chociażby wspomnieć o trosce dotyczącej żywotności lamp i skrupulatnej procedurze automatycznego soft-startu, która w ciągu 60 sekund od włączenia sukcesywnie testuje wszystkie lampy powili budząc je do życia.
Z uwag natury czysto użytkowej o konieczności zapewnienia stosownej wentylacji  wspomnę jedynie mimochodem, za to potencjalnych nabywców uczulę na dość kłopotliwą przy standardowych meblach głębokość Crossfire’ów. Dlatego też jeżeli przymierzacie się Państwo do tych austriackich  lepiej zapobiegliwie zaopatrzyć się w odpowiednie, czyli co najmniej sześćdziesięciocentymetrowej głębokości podstawy, bądź zamówić dedykowane im standy.

Pomimo dość niewielkiej, przynajmniej teoretycznie i na papierze mocy (30-35W) testowanych wzmacniaczy postanowiłem darować sobie konwenanse, oraz niezobowiązujące przystawki i od razu przejść do konkretów a pozostając w estetyce kulinarnej do dania głównego. W odtwarzaczu wylądował zatem składankowy „The Ozzman Cometh – The Best Of Ozzy Osbourne” Ozzy’ego Osbourne’a, który od pierwszych taktów zaskoczył nie tylko niezwykłą mięsistością i iście karmelową barwą, co typowym dla potężnych końcówek mocy wolumenem reprodukowanego dźwięku. W dodatku wraz z potęgą szła w parze wzorcowa kontrola i brak utraty rozdzielczości nawet przy zbliżonych do koncertowych poziomach głośności. Ozzy’ego po prostu nie da się słuchać cicho, więc i tym razem, korzystając z nadarzającej się okazji – brak sąsiadów i związanych z tym limitów puszczanych w eter decybeli, mogłem łomotać do woli, co też z dziką rozkoszą czyniłem. Pomijając fakt, że „thebeściak” nie miał nawet najmniejszych szans na załapanie się do panteonu audiofilskich klasyków bez najmniejszych problemów był w stanie porwać słuchaczy. Kończyny same podrygiwały do rytmu a i wyleniały czerep zatęsknił za czasami, gdy mógł pochwalić się opadającą na ramiona sierścią. To było rasowe, rockowe granie z odpowiednim wykopem i nieposkromioną energią, które dziwnym zbiegiem okoliczności zbliżało się do estetyki oferowanej m.in. przez monstrualny zestaw Octave Jubilee. Oczywiście do niemieckich „hightowerów” jeszcze nieco brakowało, ale i tak skojarzenie z topową Octavą dla Ayona wypada niewątpliwie nobilitująco.
Pozostając w typowo rockowej estetyce, lecz wzbogacając ją o pierwiastek kobiecy sięgnąłem po soundtrack “Songs of Anarchy, Vol. 4” , na którym udziela się m.in. Katey Sagal. Obecność płci pięknej skierowała moją uwagę na przepiękną barwę, nieco powiększone wokale i przybliżony pierwszy plan, lecz bez przesadnej gigantomanii i nachalności. Chodziło raczej o uatrakcyjnienie przekazu a nie jego zakłamanie. Nie sposób było doszukać się również nieraz błędnie utożsamianą z technika lampową przyciemnienie i pewnej lepkości dźwięku, choć akurat Ayon niemalże od zarania swoich dziejów starał się popadania w zbytnią karmelowość wystrzegać. Wspominam o tym nie tylko z oczywistych – recenzenckich względów, lecz również przez wzgląd na pewien pokutujący w kuluarach audiofilskich spotkań stereotyp, jakoby austriacka elektronika grała nazbyt analitycznie, czy wręcz klinicznie i w pejoratywnym znaczeniu tego słowa „tranzystorowo”. Otóż nic z tego i powyższe „prawdy objawione” można zaliczyć do klasyki baśni z mchu i paproci. Rzeczywistość jest bowiem dramatycznie inna. To wzorcowa muzykalność oparta z jednej strony na niezwykle dystyngowanie podanej rozdzielczości a z drugiej nad wyraz sugestywnej dynamice. Gradacja planów, napowietrzenie sceny i holograficzna precyzja rozmieszczenia na niej źródeł pozornych były typowe dla topowych konstrukcji SET, jednak wspomniana dynamika i to zarówno w skali mikro, jak i makro deklasowała wszystkie konwencjonalne, bazujące na klasycznych lampach 2A3 i 300B rozwiązania.
Proszę się jednak nie obawiać, że Crossfire’y Ewo to nieposkromione bestie zdolne zdominować i podporządkować każde nagranie robiąc z niego koncert Rammsteina.
Wystarczyło bowiem sięgnąć po „Afro Bossa” Duke’a Ellingtona (& His Orchestra), czy „Wallflower (The Complete Sessions)” Diany Krall, by dać się ukołysać latynoskim rytmom i leniwym melodiom jazzowych standardów. Dwa powyższe przykłady pozwoliły jeszcze odhaczyć kolejny punkt w recenzenckiej tabelce – zdolność testowanej elektroniki do rozróżniania i pokazywania różnic natury estetyczno-realizacyjnej owych nagrań. Nie ma, a przynajmniej być nie powinno wątpliwości, że  pochodząca z 1963 „Afro Bossa” nagrywana była w diametralnie innych realiach technicznych aniżeli „Wallflower” z 2014/2015 r., jednak znane są nam przypadki, że elektronika, bądź kolumny na tyle silnie odciskają własne piętno na finalnym brzmieniu systemu, w którym się znajdują, że pewnemu osłabieniu a w ekstremalnych przypadkach wręcz całkowitemu zanikowi ulegają cechy natywne reprodukowanego materiału. Całe szczęście tym razem nic takiego nie nastąpiło, więc można było do woli delektować się wyłapywaniem niuansów obecnych w tych oddalonych od siebie o ponad pół wieku albumach i samemu ocenić, czy kierunek obrany w studiach nagraniowych okazał się słuszny i czy wykorzystywana obecnie niemalże kosmiczna technologia pomaga, czy jednak przeszkadza w kontakcie artysty ze słuchaczami. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć – nie mam nic do Diany Krall i bardzo lubię jej twórczość, jednak w porównaniu z Ellingtonem Kanadyjka wypada nieco zbyt sztucznie, jakby zbyt mocno starano się wymuskać każdy, nawet najdrobniejszy detal gdzieś po drodze gubiąc spontaniczność i interakcje zachodzące pomiędzy muzykami. Niby wszystko jest na tip-top, jednaj to u Ellingtona czuć bardziej naturalny feeling.

Niejako na koniec zostawiłem odpowiedź na nurtujące nie tylko mnie, ale i zapewne część  posiadaczy zintegrowanych Crossfire’ów pytanie, czy, a jeśli tak, to o ile monobloki grają lepiej. Cóż … starając się zachować możliwie wyważony ton wypowiedzi i nie popadając w zbytnią euforię śmiem twierdzić, że monosy Crossfire Evo od Crossfire’a 3 dzieli prawdziwa przepaść i to wprost proporcjonalna do różnic w ich cenie. Prawdę bowiem powiedział Gerhard Hirt podczas swojej krakowskiej wizyty twierdząc, że Cross 3 jest maksimum, tego co z tej platformy w ujęciu zintegrowanym da się wycisnąć. Dlatego też dalszy przyrost jakości możliwy jest tylko poprzez przejście na wersje dzielone, co mam nadzieję powyższy tekst  potwierdza.  Można co prawda kombinować i próbować półśrodków w stylu stereofonicznej końcówki mocy Crossfire PA i np. przedwzmacniacza Auris, bądź Polaris, tylko zanim pójdziemy w tę stronę warto chociażby przez chwilę się zastanowić  jak długo będziemy cieszyli się z dokonanej roszady i po jakim czasie zaczniemy się zadręczać, że może jednak lepiej było pojechać po przysłowiowej „bandzie” i rzutem na taśmę osiągnąć audiofilską metę. Za to nie podlega wątpliwości, że posiadając już wysokiej klasy preamp, bądź równie wysublimowane źródło z regulowanym stopniem wyjściowym Cross PA wydaje się zdecydowanie wartą rozważenia propozycją, o czym mieliśmy okazję się przekonać na przykładzie Spirita i Spirita PA.

Prezentując monobloki Crossfire Evo Gerhard Hirt po raz kolejny udowadnia, że Ayon nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w dziedzinie dynamiki i rozdzielczości możliwej do osiągnięcia z pozornie minimalistycznej konfiguracji SET a wykorzystanie sterowanej 20B triody 82B okazało się prawdziwym strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Jeśli zatem gdzieś tam w zakamarkach waszej audiofilskiej duszy tli się ogień pożądania do klasycznego, triodowego SETa  a jednocześnie uzależnieni jesteście Państwo od typowej i nieodłącznej zarówno w wielkiej symfonice, jak i ciężkim rocku dynamiki, to chociażby z ciekawości rzućcie uchem na tytułowe monobloki. Crossfire’y Evo łączą bowiem w sobie oba te pierwiastki sprawiając, że wreszcie jesteśmy w stanie dokonać rzeczy teoretycznie nieosiągalnej – zjeść ciastko i dalej mieć ciastko. Niemożliwe? Jeśli tak uważacie to po prostu tytułowych Ayonów posłuchajcie i to najlepiej w połączeniu z przedwzmacniaczem klasy Spherisa, z jakim dzięki uprzejmości dystrybutora mogliśmy monobloki testować.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Nautilus / Ayon
Cena: 94 900 PLN/para; Opcja z lampami AA82B + 9 900 PLN

Dane techniczne:
• Typ układu: SE trioda, czysta klasa A
• Lampy: AA62B lub AA82B (opcja)
• Impedancja obciążenia: 4-8 Ω
• Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 50 kHz (+/- 3 dB)
• Moc wyjściowa: 30 lub 35 W
• Impedancja wejściowa (1 kHz): 47 kΩ
• Stosunek sygnał/szum (pełna moc): 92 dB
• Czułość wejściowa (pełna moc): 600 mV
• NFB: 0 dB
• Wejścia: RCA, XLR
• Wymiary (SxGxW): 320 x 600 x 250 mm/szt.
• Waga: 40 kg/szt.

 

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny:  Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF