1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Gryphon Audio Pandora

Gryphon Audio Pandora

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Pandora

Opinia 1

Nie trzeba być Jamesem Bondem, aby zorientować się, iż od około roku dość konsekwentnie podążamy śladem produktów tytułowej marki. Oczywiście jak to u nas bywa, staramy się jechać po tak zwanej asortymentowej bandzie, dlatego też w naszym OPOS-ie najczęściej lądują same szczyty oferty. Jakie? Pierwszą jaskółką była przecierająca szlaki końcówka mocy Antileon, następnie zmieniający mój punkt widzenia na jakość wysterowania praktycznie każdych kolumn bez względu na zapotrzebowanie mocy, flagowy Mephisto, zaś stosunkowo niedawno mieliśmy przyjemność, zderzyć się z podobnie do Mephisto mocno przewartościowującym nasz punkt widzenia na obróbkę zer i jedynek, przetwornikiem cyfrowo-analogowym Kalliope. Przyznacie, że w penetracji oferty brzmieniowej tego brandu jesteśmy dość konsekwentni. Jednak zapewniam Was, na tym nasza krucjata się nie kończy. Co mam na myśli? Choćby pierwszą z wielu planowanych jeszcze recenzenckich ciekawostek, w postaci dzisiejszego testu topowego przedwzmacniacza liniowego Pandora duńskiej stajni Gryphon Audio, którego wizytę w siedzibie naszej redakcji zawdzięczamy łódzkiemu dystrybutorowi Audiofast. Czy pójdzie śladem swoich poprzedników i podobnie do nich rzuci nas na kolana? Po odpowiedź na te pytania zapraszam do dalszej części tekstu.

Być może fotografie tego nie oddają, ale aparycja naszego bohatera, czyli w tym przypadku dzielonego przedwzmacniacza liniowego Pandora jest odwrotnie proporcjonalna do flagowej końcówki Mephisto. Naturalnie obydwa moduły zachowują aspekty wzornicze rodem z topowej końcówki, jednak na jej tle w kwestii wysokości są wręcz symboliczne. Oczywiście można się domyślać, iż jest to skutkiem podziału komponentu na sekcję zasilania i modułu z wrażliwymi na szkodliwe potencjalne prądy wirowe z pojedynczej obudowie układami elektrycznymi. Jednak fakt jest faktem, obydwie skrzynki są niskie. Ich fronty swój wygląd w pełni czerpią ze wspomnianej, zajmującej szczyt oferty, końcówki mocy. Główny motyw stanowi poprzecznie wkomponowana weń, czyli w symbolicznej wysokości akrylowy płat, aluminiowa belka z trapezowym okienkiem czernionego akrylu jako ostoja dla ukrytych pod nim, uruchamianych sensorycznie, manipulatorów i centralnie zorientowanego pokrętła głośności w centralce sterującej przedwzmacniacza i jedynie podświetlane krwistą czerwienią logo marki w zasilaczu. Jeśli chodzi od górną część obudowy, ta również podążając drogą powielania akcentów designerskich z sekcji wzmocnienia, została obdarzona świetnie prezentującym się wizualnie, przemierzającym górną połać, podłużnie ryflowanym, półwałkiem i na bokach dwoma symetrycznie rozlokowanymi płatami szczotkowanego aluminium. Po przerzuceniu wzroku na obydwa awersy Pandory, widać, iż zasilacz i sekcja przedwzmacniacza zostały uzbrojone w kilka wielopinowych, symetrycznie rozlokowanych terminali kanałów przekazujących niezbędną dla sonicznego bytu życiodajną energię. Do dyspozycji otrzymujemy trzy wejścia XLR, po jednym wejściu dla opcjonalnego phonostage’a, i Tape In, a także dwa wyjścia XLR i jedno Tape Out. Tak prezentujące się konstrukcje podobnie do niedawno opiniowanego przetwornika D/A Kalliope posadowiono na dwóch okrągłych stopach z przodu i dwóch kolcach w tylnej części. Wieńcząc opis tytułowego przedwzmacniacza ważną informacją użytkową jest umieszczenie przez producenta włącznika głównego pod spodem zasilacza przy prawej przedniej stopie. Natomiast proces inicjacji pracy realizujemy już piktogramem podświetlanym na froncie sekcji sterującej.

Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, iż kolejna sesja testowa topowego produktu duńskiej stajni niosła ze sobą bardzo wysoko zawieszoną porzeczkę. Oczywiście jej powodem nie były kuluarowe opinie około-wystawowych spotkań ze znajomymi, tylko fenomenalny odbiór poprzedników na własnym podwórku, z których jeden (Kalliope) prawie wysłał na zieloną trawkę stacjonującego na co dzień, uzbrojonego po zęby w zewnętrzne zegary DAC-a dCS-a Vivaldi, a drugi (Mephisto) ze skutkiem natychmiastowym brutalnie zastąpił przez sześć lat znakomicie broniącą się końcówkę mocy Reimyo KAP 777. Przyznacie chyba, że po tak przetartych szlakach apetyt miał pełne prawo urosnąć do granic przyzwoitości. I tak dokładnie było. Dlatego też aplikując naszego bohatera w tor, w przypadku spełnienia się pokładanych w opisywanym przedwzmacniaczu oczekiwań miałem bardzo uzasadnione obawy, czy czasem nie skończy się to kolejną roszadą w moim wydawałoby się, od jakiegoś czasu skończonym systemie. Oczywiście z uwagi na fakt pełnego zadowolenia z tego co na polu rozeznania w jakości dźwięku udało mi się dotychczas osiągnąć, nie był to stan paniki, ale z pewnością również daleki byłem od błogiego spokoju. Jak zatem skończył się ten bezpardonowy, już trzeci atak na mój stan wiedzy o dobrym dźwięku?
Z przyjemnością oznajmiam, iż tytułowy przedwzmacniacz Gryphon Pandora konsekwentnie podążał drogą poprzedników. Nie jeden do jeden w oddaniu każdego akcentu brzmieniowego, jednak w bezwzględnej zgodzie z nadrzędnym celem pomysłodawcy marki, czyli utrzymując niezbędną do naturalnego wizualizowania muzyki swobodę prezentacji, cały czas operował wyśmienitym nasyceniem kolorem i energią dźwięku. O co chodzi z tymi różnicami? Były niewielkie, acz wyraźne. Chodzi o nieco inne podejście do transparentności wypełniającego przestrzeń pomiędzy kolumnami spektaklu muzycznego. Nie, żebym traktował to jak brak rozdzielczości, tylko wyraźnie słychać było nieco większe skupienie się przedwzmacniacza na średnicy. Nadal rozdzielczej, znakomicie pulsującej niczym serce sportowca, jednak nieco inaczej podpartej skrajami pasma. Mówiąc inaczej, mam na myśli lekkie odejście od wyśmienitego konturowania źródeł pozornych tak w dolnych, jak i górnych rejestrach, na rzecz ich nadal dalekiej od rozmycia, ale bardziej skupionej na płynności i pastelowości krawędzi dźwięku. Dlaczego określam to zjawisko jako pastelowość, a nie rozmycie poszczególnych bytów? Powód jest banalny. Otóż nadal każda nuta ma swój wyraźny początek, środek i koniec, tylko nie w wydaniu przykładowego przetwornika Kalliope, jakim była jego podana w sposób wybitny z jednej strony naturalna ostrość, a z drugiej płynność zarysu kreowanych przez system źródeł pozornych. Nie wiem dokładnie, co przyświecało takiemu różnicowaniu obydwu porównywanych ze sobą brzmieniowo komponentów przez tego producenta, jednak sądzę, iż było to zamierzone działanie bilansujące końcowy efekt soniczny w pełni firmowej układanki. Czy mam rację okaże się niebawem, gdyż na weryfikację w niedługim czasie są bardzo duże szanse. Oczywiście podczas wygłaszania tego newsu ręki na pieniek nie położę, jednak sygnalizuję, iż są takie przymiarki.Ale wróćmy do otwartej przed momentem duńskiej „puszki Pandory” i skonfrontujmy ją z konkretnymi przykładami płytowymi, którymi naturalną koleją rzeczy będą pozycje z testu przetwornika D/A.
Rozpocznijmy opowieść od „Sunset in The Blue” Melody Gardot. Przetwornik zrobił z tej muzycznej przygody bajkę dosłownie w każdym calu, czego wydawałoby się, jakimkolwiek odejściem od takiej prezentacji nie dałoby się nie popsuć. Tymczasem owszem, przy użyciu dzisiejszego bohatera ostrość nie oszukujmy się, wówczas czarującego pod każdym względem wyniku, uległa lekkiemu zawoalowaniu, jednak aby nie spowodować nadmiaru ilości cukru w cukrze, a przez to nie zatracić tak ważnego dla muzyki tempa, producent zapobiegawczo nieco odpuścił poziom nasycenia. Skutek był taki, że nic a nic nie straciła na tym równowaga tonalna a jedynym słyszalnym efektem było podanie tego samego pakietu zer i jedynek z minimalnie obniżonym poziomem krągłości i wyrazistości, ale za to bez start w ogólnej rytmice muzyki. To nadal była czarująca diva ze wszystkimi artefaktami intymno-gardłowymi, tylko z przesuniętym o pół oczka niżej poziomem krągłości i soczystości jej zniewalającego głosu.
Kolejna płyta to koncert Joe Bonamasy „Live At The Sydney Opera House”. Wynik bardzo podobny, jednak z uwagi na rozmach wydarzenia mniej odczuwalny. Jak to możliwe? Otóż tym razem również słychać było niższy poziom ostrości w rysowaniu spektaklu, jednak w przypadku obcowania ze świetnie zrealizowanym koncertem dosłownie po pierwszym utworze owa ostra kreska bardzo traciła na znaczeniu. Powód? Zaangażowanie słuchu w odbiór tak spektakularnie zagranego przez muzyków, zazwyczaj spychającego na drugi plan audiofilskie przyglądanie się każdej nucie, wydarzenie, praktycznie zrównywało obydwa porównywane ze sobą komponenty do bardzo podobnych, pełnych zadowolenia z bycia tam i wtedy odczuć.
Na koniec karkołomny jazz spod znaku Paula Bley’a w trio „When Will The blues Leave”. Dlaczego karkołomny? Za sprawą operatora wielkich skrzypiec, czyli wirtuoza kontrabasu przez duże „W”, Garego Pacocka. Efekt? Wiecie co? Z uwagi na nieco mniejszy kontur pojedynczego szarpnięcia struny niż przy wykorzystaniu DAC-a Gryphona, powiedziałbym że momentami ta prezentacja była bliższa prawdy. Z pozoru mniej nasączona energią, a przez to nie epatująca już niby w pełnej kontroli, jednak jakby nadmierną krągłością – czytaj efektem „łał”, za to podczas szaleńczych popisów Garego odbierana jako zbiór podanych jakby od niechcenia, ale za to w pełni spójnie współbrzmiących, a nie wycyzelowanych składowych typu: atak, energia i rozciągnięcie w czasie. Kontrabas szalał bez nadmiernych audiofilskich ekscesów, które na dłuższą metę dla wielu słuchaczy mogłyby okazać się kulą u nogi, a tak w tym przypadku pokusiłbym się co najmniej o postawienie znaku równości pomiędzy konfrontowanymi prezentacjami. Tak, oddanymi w nieco innej estetyce, ale równie ciekawie. To oczywiście nie oznacza, że będący punktem odniesienia Kalliope cokolwiek przerysowywał, tylko chciałem pokazać, w którym miejscu na wykresie wyrazistości prezentacji pozycjonują się obydwie konstrukcje. Konstrukcje, które notabene docelowo są na siebie skazane, co tylko tłumaczy wyartykułowane w powyższym wywodzie różnice ich brzmienia.

Puentując nasze spotkanie na temat przedwzmacniacza liniowego Gryphon Audio Pandora, nie do końca wiem, czy zrozumieliście mój przekaz. Dlatego też jeszcze raz powtórzę, że nasz bohater w wartościach bezwzględnych oferuje nasycony, z może nie wybitnym, ale bardzo dobrym rysunkiem krawędzi, do tego swobodny, szybki i energetyczny dźwięk. Jednak robi to na tyle bezpiecznie – piję w szczególności do nasycenia, że aby te walory sprawiły komukolwiek jakieś problemy, naprawdę musiałby mieć zestaw osadzony w dużej nadwadze. Reszta potencjalnych konfiguracji co najwyżej po drobnych korektach kablowych, bez najmniejszych problemów będzie w stanie znaleźć z Pandorą nić porozumienia. A jeśli tak się stanie, solennie zapewniam, iż długo nie obejrzycie się za żądną tego typu cząstką swojego toru audio, gdyż Gryphon po wpisaniu się w nasze oczekiwania nie bierze jeńców. I na koniec dwa najważniejsze pytania. Czy Pandora spełniła pokładane oczekiwania? Jak najbardziej, gdyż podobnie do poprzedników oferuje świetny dźwięk. A czy zostawiłbym ją sobie? Gdybym nie miał dwukrotnie droższego, a przez to bardziej bezkompromisowego sonicznie, japońskiego przedwzmacniacza Robert Koda, kto wie. Jednak dodatkowym aspektem dotyczącym braku mojego potencjalnego zainteresowania nią jest wykorzystywanie regulowanego wyjścia w DAC-a dCS-a, co praktycznie eliminuje potrzebę stosowania przedwzmacniacza.

Jacek Pazio

Opinia 2

Przeglądając katalogi operujących na rynku audio producentów można zauważyć zaskakującą dowolność stosowanego przez nich nazewnictwa. Jedni preferują czytelne chyba tylko dla pracowników R&D kody cyfrowo-literowe (聖 Hijiri „Million” HDG-R10) inni, inspirując się astronomią pełnymi garściami czerpią z puli księżyców Saturna (nasze rodzime Audio Academy), Jowisza, etc., a i odsetek miłośników mitów, baśni, itp. z najodleglejszych zakątków naszego globu jest całkiem spory. I właśnie nad reprezentantem ostatniej ww. z grup przyszło nam w ramach niniejszej recenzji się pochylić. O kim mowa? O swoistym symbolu pełnokrwistego High-Endu, czyli marce Gryphon Audio. Marce, którą mieliśmy już przyjemność gościć zarówno pod postacią konstrukcji zintegrowanej, czyli cały czas „chodzącej mi po głowie” super-integry Diablo 300, potężnych końcówek mocy Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo a ostatnimi czasy również przetwornika cyfrowo-analogowego Kalliope . Mając zatem dość bogate doświadczenie z sygnowanymi przez Duńczyków ikonami światowego High-Endu jednogłośnie z Jackiem uznaliśmy, że w ramach działań uzupełniających wypadałoby zainteresować się również jakimś interfejsem agregującym ww. mroczne komponenty w spójną całość. Krótko mówiąc naszą uwagę zwrócił przedwzmacniacz liniowy o nad wyraz niejednoznacznym oznaczeniu … Pandora a łódzki Audiofast – dystrybutor marki, z ochotą owego dwumodułowego flagowca do OPOS-a dostarczył.

W przypadku Gryphonów, pomijając serię Essence, reguły gry, przynajmniej jeśli chodzi o design są jasne – na frontach królują akryl i szczotkowane, czernione aluminium z miażdżącą przewagą tego pierwszego. Podobnie jest w Pandorze, gdzie z produktu elektrolizy tlenku glinu wykonano jedynie „ramki” otaczające ukryte za trapezoidalnymi „szybkami” oznaczone podświetlonymi piktogramami sensory i wyświetlacze. Centralnie umieszczone masywne pokrętło głośności dzięki podwójnemu łożyskowaniu porusza się z przyjemnym, delikatnym oporem i płynnością. Jego 85-stopniowe ustawienie jest precyzyjnie kontrolowane przez mikroprocesor odczytujący dane ze sprzęgła optoelektronicznego. Do pozostałych funkcji, w tym również wyboru źródeł, balansu pomiędzy kanałami, początkowego i maksymalnego poziomu głośności, dopasowania poziomu/czułości wejść, intensywności iluminacja wyświetlacza, konfiguracji firmowego Green Biasu, etc. dobrać się można kiziając sterowane mikroprocesorowo sensory. W komplecie nie zabrakło oczywiście pilota, który podobnie do swojego rodzeństwa z Kalliope spokojnie może służyć jako argument w full-kontaktowej dyskusji, bądź sterownik do suwnicy bramowej. A tak już na serio, to nawet w bezgwiezdną noc i przy całkowitym zaciemnieniu po kilku dniach użytkowania i opanowaniu guzikologii po prostu nie da się nie trafić w konkretny przycisk.
Płytę górną, ozdobioną firmowymi gryfami, na dwie części dzieli karbowana osłona „wału napędowego”. Ściana tylna pyszni się satynowym srebrem podkładu, złotem terminali RCA (pętla magnetofonowa, samotna para wejść liniowych) i czernią trzech par wejść i dwóch wyjść XLR (złocone Neutriki). Zasilanie doprowadzamy z zewnętrznego modułu, o którym już za chwilę, trzema wielopinowymi magistralami a w przypadku posiadania firmowej końcówki przydadzą się również złącza Green Bias. Dzięki nim Pandora przejmuje pełna kontrolę nad A-klasowym wyjściem wzmacniaczy redukując ich energochłonność a tym samym obniżając temperaturę pracy urządzenia, jednocześnie optymalizując obciążenie wzmacniacza względem nastaw preampu.
Moduł zasilający na akrylowym, czernionym froncie może pochwalić się jedynie czerwonym logotypem, którego zdecydowanie bardziej pokaźne gabarytowo repliki znalazły się również na pokrywach górnych każdego z kanałów. Zdecydowanie więcej dzieje się na ścianie tylnej, gdzie pewne zdziwienie, przynajmniej u niezorientowanych w duńskiej ofercie osobników, może budzić widok dwóch gniazd zasilających (całe szczęście standardowych IEC C14) i pięciu wielopinowych złącz dostarczających energię do modułu sygnałowego. Skoro jednak jego konstruktorzy uznali, że na tym pułapie cenowym jakiekolwiek kompromisy nie są mile widziane, więc odseparowanie układów dla lewego i prawego kanału powinno dotyczyć również opartego na dwóch transformatorach C-core zasilania, co zapobiegnie ich wzajemnym interferencjom. Warto też zwrócić uwagę na zastosowane pojemności filtrujące, które dla każdego kanału osiągają imponujące 90 000 μF w podziale 40 000 μF w sekcji sygnałowej i 50 000 μF w samym zasilaczu.
Oba segmenty wyposażono a charakterystyczne zestawy wysokich nóżek – z przodu o kształcie walca a z tyłu – o nieco mniejszym rozstawie stożków wierzchołkiem skierowanym do dołu.

Zabierając się za odsłuchy cały czas nie dawała mi spokoju myśl dotycząca pobudek, którymi kierował się Flemming E. Rasmussen nadając swojemu topowemu preampowi taką a nie inną nazwę. W końcu nawet średnio-rozgarnięte, pobierające nauki w trybie zdalnym, dziecię z pewnością co nieco o niejakiej nad wyraz urodziwej, stworzonej przez Hefajstosa na polecenie Zeusa, przedstawicielce płci pięknej i jej będącej symbolem wszelakich nieszczęść, katastrof i dopustów bożych puszce słyszało. O ile jednak zapobiegliwie do trzewi Pandory nawet przez myśl mi nie przeszło zaglądać, to może przesądny nie jestem, ale zasadna wydawała się obawa, że jakieś fatum za tytułowym przedwzmacniaczem ciągnąć się może a i rola Epimeteusza wydawała się niezbyt kusząca. No nic, ryzyk-fizyk. Zapobiegliwie mamrocząc prastare wersy egzorcyzmów wpięliśmy naszego mrocznego bohatera w redakcyjny tor i … I nic niepokojącego nie zaobserwowaliśmy. Ba, zrobiło się całkiem „normalnie”. Znaczy się pomijając brak jakiegoś kataklizmu nijakiego efektu Wow! też trudno było się doszukać. Niby nieco ciemniej i gęściej aniżeli z regulowanego wyjścia dCS-a, jednak to, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wskazywało na zmianę punktu widzenia – optyki na reprodukowany materiał a nie odstępstwo od obowiązujących w High-Endzie kanonów. Co istotne, o ile zarówno Kalliope, jak i Mephisto Stereo stały po potężniejszej i kipiącej od energii stronie mocy, to Pandora wykazując się nomen omen iście dziewczęcym wdziękiem i gibkościątakowych tendencji nie wykazywała. Bynajmniej nie chodzi o zbytnią lekkość, czy też zwiewność, co bardziej dyskretne i będące przejawem wrodzonej skromności cedowanie uwagi z siebie, na pozostałe komponenty.
Niezobowiązujący, przepełniony gitarowymi, w większości akustycznymi, akordami „Please Remain Seated – The Others” Thunder okazał się wielce udaną rozgrzewką. Proste i skoczne melodie wprawiały w błogi nastrój a swoboda grania sprzyjała naszemu oswajaniu się z możliwościami recenzowanego urządzenia. Ot taka niewinna chwila odpoczynku i relaksu po całym dniu wytężonej pracy, gdzie ani my nie nastawiamy się na jakąś wymagającą specjalnej atencji sesję odsłuchową, ani preamp nie zabiega usilnie o nią. Ot, miło i przyjemnie spędzone dwa kwadranse. Pytanie tylko, czy takie miłe i przyjemne granie warte jest ponad 135 kPLN? Przewrotnie odpowiem, że … to zależy. Chodzi bowiem o to, że właśnie na takim „asekuracyjnym” i pozornie niewymagającym ani od słuchacza, ani systemu repertuarze niezwykle łatwo wyłapać manierę, czy też sygnaturę” pacjenta”. A tymczasem Pandora do tematu podeszła na totalnym luzie i bez jakichkolwiek chęci do majstrowania w sygnale, czy to poprzez podkreślenie analityczności, czy też wręcz przeciwnie – dopalenie i uatrakcyjnienie któregoś z podzakresów, grzecznie trzymając rączki na kołderce.
No to podnosimy poprzeczkę serwując kruczowłosej i podobno przynoszącej pecha pannicy coś zdecydowanie bardziej ciężkostrawnego, czyli egotyczny „Tū” – nowozelandzkiego trio Alien Weaponry. Tu już żartów nie ma, bowiem począwszy od nie tyle zaśpiewanych, co wyrykiwanych w znacznej części po … maorysku (Reo Māori) tekstów przywodzących na myśl płukanie gardła tłuczonym szkłem, poprzez kopiące niczym Chuck Norris partie perkusji, na bezlitośnie smagające gitarowe riffy niezwykle trudno o chwilę wytchnienia. Choć dla osób postronnych może wydawać się to niewyobrażalne, ale Pandora z łatwością opanowała tę pozorną kakofonię, oferując dźwięk niezwykle komunikatywny, dynamiczny a jednocześnie nieprzesadzony tak pod względem ofensywności, której na uprawianym przez chłopaków groove-metalu nie brakuje, jak i iście atomowego basu. I tutaj mała uwaga, gdyż tytułowy przedwzmacniacz pomimo niepodbijania najniższych składowych bynajmniej nie stara się też ich zbytnio konturować. Nie ma ambicji, gdzie tylko się da być szybszy od przeciągu i twardszy od landrynki, gdyż raczej patrzy na aspekt kreślenia konturów w sposób globalny, wkomponowując je w kontekst – całość misternej układanki, aniżeli sztucznie je uwypukla.
Z kolei na melancholijnym i szalenie wielowarstwowym „The Kiss Your Darlings Suite” projektu I Think You’re Awesome / Aarhus Jazz Orchestra / Karmen Rõivassepp Gryphon Pandora pokazuje swoją drugą, nie mniej intrygującą naturę. Naturę pieczołowitej eksploratorki niezwykle wnikliwie zgłębiającej nawet najdalsze plany przy zachowaniu iście wzorcowej ich gradacji. Niby pierwszoplanowe wokal i bas leadera – Jensa Mikkela Madsena przykuwają uwagę słuchaczy, jednak zarówno big-bandowe orkiestracje nie tracą nic a nic ze swojej złożoności i wyrafinowania, jak i kwestie pogłosu i akustyki nie umykają jej uwadze . Z łatwością można wyodrębnić z rozpisanej na kilkunastoosobowy skład partytury ich solowe partie i w pełni komfortowo śledzić poczynania poszczególnych muzyków. Dostajemy bowiem obraz kompletny i niesamowicie spójny, który jedynie od nas zależy jak będziemy kontemplować – jako jeden homogeniczny i monolityczny byt, czy też od czasu do czasu zagłębiając się w jego przebogatą w niuanse i audiofilskie smaczki strukturę. Tak jak jednak nadmieniłem, to my – słuchacze wybieramy sposób odbioru a nie tytułowe urządzenie starając się przekonać nas do własnej narracji.

Zbliżając się ku końcowi niniejszej epistoły a tym samym mając świadomość, iż jest to równoznaczne z koniecznością wypięcia Pandory z naszego dyżurnego systemu coraz boleśniej doświadczałem przypisywanego jej mitologicznego fatum. O ile bowiem same odsłuchy obfitowały wyłącznie w pozytywne odczucia, to już brak topowego przedwzmacniacza Gryphon Audio w torze okazał się zaskakująco przykry. Niby dCS-owi i Kodzie niczego nie brakowało, i nadal niczego nie brakuje, jednak Pandora nad nimi miała przewagę w postaci firmowej synergii tak z Kalliope, jak i Mephisto, co dość czytelnie dawało nam do zrozumienia, że prędzej, czy później powinniśmy spróbować przygarnąć do OPOS-a kompletny duński system. Czy i kiedy uda nam się ten plan zrealizować nie mam bladego pojęcia, jednak biorąc pod uwagę, że Gryphon Audio od pewnego czasu jest praktycznie samowystarczalnym bytem, gdyż oprócz elektroniki i kolumn rozszerzył własne portfolio nie tylko o okablowanie, lecz również dopasowane wzorniczo stoliki i platformy, z powodzeniem można pokusić się o test takiego, czystej krwi duńskiego seta.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Ceny
Gryphon Audio Pandora: 135 790 PLN
Legato Legacy module: 38 020 PLN
PSII phono module MK2: 10 180 PLN

Dane techniczne
Klasa pracy: Czysta klasa A
Impedancja wejściowa: 50 kΩ (XLR), 25 kΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: 7Ω
Wzmocnienie: +18dB
Poziom zniekształceń (THD+N): 0.005% @ 1 kHz, 10 Hz – 30 kHz
Pasmo częstotliwości (-3 dB): 0.1 Hz – 3 MHz
Wejścia: 3 pozłacane wejścia XLR, 1 wejście RCA, 1 wejście RCA TAPE IN
Wyjścia: 2 wyjścia zbalansowane XLR, 1 wyjście niezbalansowane TAPE OUT
Pojemność zasilacza: 2 x 90,000uF
Pobór mocy: 50w, <1W standby
Transformatory: Dwa oddzielne (po jednym na kanał), wykonane na zamówienie transformatory z rdzeniem C
Wymiary (S x G x W): Dwumodułowa konstrukcja, każdy z modułów 48 x 40 x 13 cm
Waga: 17.5 kg (7.5 kg + 10 kg)

Pobierz jako PDF