Opinia 1
Przygodę z chyba największą a co najważniejsze nadal jasno świecącą własnym, a nie odbitym światłem legendą amerykańskiego High-Endu, czyli … McIntoshem na łamach SoundRebels zaczęliśmy dość przewrotnie, gdyż nie od charakterystycznych, potężnych końcówek mocy a od naszpikowanego technologicznymi nowinkami, choć oczywiście lampowego przedwzmacniacza C2500. Na prawdziwe „elektrownie” też oczywiście przyszła pora i już w kwietniu 2015 r. mogliśmy z Jackiem pławić się w charakterystycznym zielonkawo-niebieskim blasku imponującego systemu marzeń, z którego to, niejako na otarcie łez, zostawiliśmy sobie do odrębnej recenzji jeden z najbardziej rozpoznawalnych i intrygujących pod względem wzorniczym dostępnych na rynku gramofonów – MT10. Kolejnym krokiem, ku lepszemu poznaniu portfolio zaoceanicznego potentata stała się możliwość zrecenzowania niezwykle przyjemnego pod względem ergonomii, lecz przede wszystkim świetnie brzmiącego phonostage’a MP1100 i wszystko byłoby OK., gdyby nie pewien tlący się gdzieś w głębi duszy niedosyt. Niedosyt braku na koncie dłuższego i przeprowadzonego w kontrolowanych a nie z doskoku, czy też wystawowych, warunkach odsłuchu czegoś, z czego McIntosh uczynił nie tyle swoisty trend, co wręcz odrębną kategorię urządzeń – tzw. super-integry.
Całe szczęście co się odwlecze, to nie uciecze i gdy tylko karnie czekający w kolejce akolici marki przestali niemalże wyrywać sobie dopiero co dostarczone do polskiego dystrybutora – warszawskiego Hi-Fi Clubu, pierwsze egzemplarze skorzystaliśmy z poświątecznego zamieszania i czym prędzej zaopiekowaliśmy się jedną, jeszcze pachnącą fabryką, sztuką niemalże topowego modelu wzmacniacza zintegrowanego … McIntosh MA8900.
Jak przystało na klasycznego przybysza z Ameryki, gdzie wszystko co widzimy, mijamy, kupujemy, bądź jemy, jeśli nawet nie jest praktycznie pod każdym względem największe i najlepsze, to bardzo stara się takim być a przynajmniej za takie uchodzić, również i MA8900, już samymi gabarytami kartonu, w jakim dociera do swojego niewątpliwie przeszczęśliwego nabywcy, powyższe wyobrażenia i stereotypy spełnia z nawiązką. O troskliwości, z jaką pakowany jest dzisiejszy bohater najlepiej świadczy fakt, iż samo podwójne, w newralgicznych miejscach dodatkowo wzmacniane, pudło waży ponad 8 kg! Jeśli zaś chodzi o samo urządzenie to mamy do czynienia z kwintesencją najlepszych wzorców, do jakich przez dziesięciolecia przyzwyczaił kilka pokoleń audiofilów na całym świecie McIntosh. Jest potężny, lśni chromami, czernionym szklanym frontem i roztacza wokół siebie firmową, jedyną w swoim rodzaju zielono-błękitną poświatę. Ot, taki high-endowy odpowiednik klasycznego, wypasionego, „skrzydlatego” Cadillaca ’59 Fleetwood, z tą tylko różnicą, że pod maską, zamiast 6,4 l benzynowej V8-ki ukryto maszynownię statku kosmicznego Enterprise ze „Star Treka”. Nie wierzycie? No to zapraszamy do dalszej lektury.
Zacznijmy zatem od początku, czyli od spojrzenia na MA8900 en face. Przedni panel jest szklany, wskaźniki – niebieskie, a napisy zielone, czyli nikt nie próbuje na siłę psuć tego co dobre, znane i sprawdzone. Sprawdzone i dobre są też szczotkowane, pionowe ramki chroniące przednią taflę przed nawet przypadkowym uszkodzeniem a zarazem zgrabnie zamykające cały projekt optycznie. Po obu stronach centralnie umieszczonego firmowego logotypu zalotnie roztaczają swe błękitne wdzięki wychyłowe wskaźniki mocy, pod którymi znalazły się jakże charakterystyczne w swym oldschoolowym designie gałki wyboru źródła (po lewej) i siły głosu (po prawej). Pokręteł jest jednak znacznie więcej, gdyż oprócz dwóch, dopiero co wymienionych, do dyspozycji mamy jeszcze kolejnych pięć, nieco mniejszych i obsługujących pięciozakresową (30, 125, 500, 2000 i 10000 Hz ) regulację barwy (+/- 12 dB), którą i tu bardzo miła niespodzianka … da się przypisać każdemu wejściu z osobna. Krótko mówiąc świszcząco sepleniące wyroby dziennikarskopodobne z TV, bądź radia można nieco ucywilizować a pozostałe, niewymagające aż tak drastycznych kroków źródła wzmacniać, w nieskalanej, dziewiczej postaci. Miłośników bezpośrednich doznań nausznych z pewnością ucieszy widok wyjścia na ich ukochane słuchawki zdolnego poradzić sobie z obciążeniami rzędu 20-600 Ω i dzięki układowi HXD (Headphone Crossfeed Director) imitującego efekty przestrzenne, zbliżone do odsłuchu z kolumn. Na liście niewymienionych jeszcze atrakcji zostały dwa przyciski wyboru wyjść, uaktywnienia equalizacji, wyciszenia, purpurowy włącznik i jednowierszowy, niebieski wyświetlacz informujący o wybranym wejściu, sile głosu, częstotliwości próbkowania reprodukowanego sygnału cyfrowego i parametrach wybranych dla wkładki MC.
Boki integry zdobią groźnie nastroszone radiatory Monogrammed Heatsinks, w których ożebrowaniu sprytnym specom od podprogowego marketingu udało się wkomponować stylizowany monogram ,,Mc” a pocięta, niczym babcina szarlotka, na kawałki płaszczyzna górna jasno daje do zrozumienia, iż zarówno sekcja odpowiedzialna za logikę, wzmocnienie i oczywiście autoformery – transformatory dopasowujące, mają swoje osobne komory i nic niczemu nie wchodzi w paradę.
Zerkając na Maca „od zakrystii” w przysłowiowym okamgnieniu jesteśmy w stanie zrozumieć czemu tak duży „urósł”. Powód jest tyle oczywisty, co początkowo, dla nieobeznanych z amerykańskim brandem mogący wprowadzić w lekką konsternację. Otóż wbrew pozorom pionowo umieszczone na przeciwległych krańcach, terminale głośnikowe są pojedyncze a ich zmultiplikowanie wynika jedynie z dopasowania poszczególnych odczepów do docelowego obciążenia, które każdorazowo będzie w stanie otrzymać równiutkie 200 najprawdziwszych, dopieszczonych przez wyjściowe autoformery, amerykańskich Wattów. Potężne terminale akceptują praktycznie każdy rodzaj konfekcji, jednak logicznym wydaje się, iż najczęściej będą współpracować z okablowaniem zakończonym masywnymi widełkami i dlatego też producent zapobiegliwie dołączył w komplecie poręczny, wykonany z wytrzymałego tworzywa klucz ułatwiający solidne dokręcenie nakrętek bez obawy o uszkodzenie ich złoconej powierzchni. Uczciwie musze przyznać, że urzekła mnie ta dbałość o z pozoru zupełnie nieistotne niuanse. Tak właśnie tworzy się wizerunek legendy, więź nawet nie na lata a pokolenia i wierne grono klientów. Patrzcie i uczcie się wszyscy Ci, którzy zainteresowanie nabywcą tracą w momencie ściągnięcia okrągłej sumki z jego karty kredytowej. Wróćmy jednak do meritum. Pozostając jeszcze w górnej części amerykańskich pleców warto zwrócić uwagę na wymienny moduł Digital Audio DA1, którego sercem jest 8-kanałowy, 32-bitowy DAC pracujący w układzie Quad Balanced, mogący pochwalić się sześcioma wejściami cyfrowymi: dwoma koncentrycznymi, dwoma optycznymi, jednym USB i jednym firmowym MCT, do połączenia z dedykowanym transportem SACD/CD MCT450. Wejścia koncentryczne i optyczne obsługują sygnały do 24 bitów/192 kHz, natomiast asynchroniczne USB – PCM do 32 bitów/384 kHz, DXD 384 kHz oraz DSD do DSD256. Tuż obok umieszczono budzącą mój niekłamany podziw istną centralkę telefoniczną portów komunikacyjnych, wejść na zewnętrzne czujniki, triggery i całą inną masę wodotrysków bez których domowa inteligencja byłaby ślepa i głucha.
Zdecydowanie normalniej przedstawia się wypolerowany pas dolny, gdzie oprócz trójbolcowego gniazda zasilającego i nakrętki bezpiecznika pyszni się bateria zdublowanych wyjść na zewnętrzną końcówkę, bądź analgowy rejestrator (jedno ze stałym poziomem a drugie z regulacją natężenia sygnału), spięte sztywnymi zworkami we/wyjścia na/z sekcji pre i końcówki, sześć par wejść RCA, dedykowane obciążeniom MM i MC dwie pary wejść na phonostage’a z oczywistym zaciskiem uziemienia i na deser para wejść XLR. Uff, Sporo tego, nie sądzicie?
No dobrze, mamy zatem 75-cio funtowy, istny ósmy cud high-endowego designu, który wygląda jak przysłowiowy milion dolców i co w związku z tym? Niby możemy używać go w roli szalenie nieekologicznej lampki nocnej, bądź nieco bardziej wydajnego kaloryfera, ale nie oszukujmy się, nie po to kupuje się McIntosha, by się w niego wpatrywać i grzać przy nim zmarznięte dłonie. Co to, to nie. Dlatego też, gdy tylko ta wielce urodziwa bryła polerowanej stali i szkła osiągnęła pokojową temperaturę, a trochę jej się przy tym zeszło, od razu wpiąłem ją do mojego systemu i pozwoliłem, już z krążącymi w jej żyłach sygnałami audio spokojnie dochodzić do pełni swoich sonicznych możliwości. Mając na uwadze fakt, iż była to fabryczna nówka pierwszy tydzień może nie tyle potraktowałem, co bardzo starałem się potraktować dość ulgowo a odsłuchy ograniczyć do dość niezobowiązujących sesji. Pech jednak chciał, że się ewidentnie mi te założenia nie spinały i ilekroć siadałem by li tylko rzucić uchem cóż tam „Makówka” wyczynia z moimi głośnikami, tylekroć wstawałem z fotela po przynajmniej 3-4 godzinach i to w dodatku nie z wyrzutami sumienia, co z poczuciem potężnego niedosytu. Bowiem już wtedy, MA8900 swoim, jeszcze wtedy nieco zimnym i dopiero nabierającym „konsystencji” i wolumenu dźwiękiem, potrafił tak otulić, zniewolić i uzależnić, że to, co miało być zrobione na cito jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki lądowało w kuwecie „na później” a jedyną czynnością na jaką McIntosh podczas odsłuchów (oprócz oczywiście oddychania) łaskawie pozwalał, okazało się obskakiwanie go z aparatem i wykonywanie zupełnie nieplanowanych sesji fotograficznych. Może to dziwnie zabrzmi, ale nie przypominam sobie absolutnie żadnego urządzenia audio, które aż tak bardzo kochałoby obiektyw i to z wzajemnością. Próżność, parcie na szkło? Zdecydowanie nie. Przecież mając przed sobą 5-kę „The Supers” z fotografii Petera Lindbergha, czyli … Naomi Campbell, Lindę Evangelistę, Tatjanę Patitz, Christy Turlington i Cindy Crawford brzydko mówiąc strzelilibyście dwie sweetfocie i już? Ano właśnie. Dokładnie to samo czułem patrząc na 8900 – on był zbyt piękny, żeby tylko stać i grać. To trzeba było pokazać światu i pokazywałem co i rusz wrzucając po kilka zdjęć na naszego fejsbookowego „walla” . Ale chwila, przecież miało być o dźwięku, koniec dygresji!
Jak już zdążyłem nadmienić estetyka brzmieniowa, w jakiej ulokował się nasz dzisiejszy bohater i czego wcale nie raczył był ukrywać opierała się zarówno na właściwej, adekwatnej tak jego posturze, jak i deklarowanej mocy potędze, co zaskakującej przy uwielbianym przez niego rozmachu rozdzielczości okraszonej sporą szczyptą firmowej słodyczy. Tak, tak. Tutaj nie było ani krztyny chłodu, kanciastości, czy irytującej granulacji najwyższych składowych. To było rasowe, potężne granie, ale z kontrolą, iście lampowym wysyceniem i gorącą, magnetyczną średnicą. Jeśli liczyliście na duży, ale misiowaty a przez to spowolniony dźwięk, to możecie się srodze zawieść, bo 8900 może i operuje dźwiękami dużymi, lecz podobnie jak „duzi” (za młodu) Steven Seagal i Dolph Lundgren daleko im do ociężałości, więc jeśli ma być atak, to taki atak następuje a jego uderzenie nie tylko jest piekielnie mocne, ale i równie natychmiastowe. Jeśli nie wierzycie mi Państwo na słowo, bo niby czemu mielibyście to robić, gorąco polecam odsłuch „Psychotic Symphony” najnowszego muzycznego projektu Mike’a Portnoy’a – Sons Of Apollo. Jakiekolwiek spowolnienie, czy nie daj Bóg zmulenie w tym jakże epickim prog-metalowo-rockowym dziele automatycznie zabija dynamikę i działa jak potężna dawka Pawulonu na kierowców F1 – zabójczo znaczy się. Tymczasem McIntosh, nie dość, że ani myślał cokolwiek łagodzić, to jeszcze sam dolewał oliwy do ognia, podkręcając może nie tyle samo tempo, co motorykę nagrania z jednej strony akcentując pracę sekcji rytmicznej a z drugiej podbijając saturację gitarowych riffów. W rezultacie otrzymywaliśmy istną ścianę koncertowego dźwięku z zachowaniem świetnego wglądu w nagranie i otwartością gry. Źródła pozorne były oczywiście nieco powiększone, ale dzięki temu, że nikt nie próbował na siłę wypchnąć ich do przodu jednocześnie przybliżając ku słuchaczowi pierwszy plan, to nie miało się wrażenia, że za chwilę wydziergany frontmen kopniakiem wytrąci nam z dłoni kieliszek wina, bądź co gorsza zapuści lubieżnego „żurawia” za dekolt naszej partnerki.
Skoro jednak przy opisie czysto wizualnych walorów McIntosha wspomniałem o wysoko litrażowych „skrzydlakach” a i sam dzisiejszy gość przybył zza oceanu, to na testowej playliście nie mogło zabraknąć jegomościa, który do Cadillaców miał prawdziwą słabość. Domyślają się Państwo o kim mówię? Oczywiście, że o Elvisie Presleyu i ostatnio (prawie 3 lata temu) wydanym albumie „If I Can Dream: Elvis Presley with the Royal Philharmonic Orchestra”. Pomimo tego, że to „sklejka” archiwalnych nagrań wokalu „Króla” i współczesnych sesji Royal Philharmonic Orchestra w Abbey Road Studios, ale efekt jest co najmniej bardzo miły mym uszom. Współczesna orkiestracja ma właściwy sobie rozmach i rozdzielczość a głos Elvisa został odpowiednio wyeksponowany, co ewidentnie przypadło do gustu testowanej amplifikacji, która dorzucając co nieco od siebie dodatkowo dopaliła emocjonalnie cały przekaz. Jednak prawdziwą magię słychać dopiero na nagraniach z epoki, czyli np. pierwszym stereofonicznym „Elvis Is Back” a szczególnie na „Fever” gdzie „ciary” były gwarantowane, jak nie przymierzając śmierć i podatki.
Na omówienie czekają jeszcze dwa, jakże różne oblicza płci pięknej. Pierwsze niewinne, dziewczęce i ciepłe jak letni wietrzyk reprezentuje album „Tenderly” Stacey Kent a drugie, mroczne, drapieżne i niemalże krwiożercze wydawnictwo „Abyss” Chelsea Wolfe. O ile jednak przy Wolfe żadnej niespodzianki się nie spodziewałem i jej nie było, gdyż skoro z Sons Of Apollo McIntosh poradził sobie z dziecinną łatwością, to i subsoniczno – syntetyczne dudnienia nie zrobiły na nim większego wrażenia. Co innego mogłem natomiast powiedzieć o minach znajomych, których uraczyłem tymże albumem a którzy to potem długo i namiętnie nakłaniali mnie do zdradzenia, gdzie ukryłem subwoofer, bo takiej otchłani najczarniejszego, sięgającego wrót piekieł basowego mroku dawno nie słyszeli a na pewno nie z tak niepozornych, jak moje Gaudery, kolumn.
Jeśli zaś chodzi o uosobienie łagodności, to Stacey Kent z wtórującą jej rozwibrowaną soczystą i gęstą gitarą działała na me skołatane po całodniowej gonitwie nerwy bardziej kojąco od lampki karmelowo – tytoniowego Blanton’sa Straight from the Barrel. Było słodko, ale na pewno nie mdło, więc jak na mój gust wybornie.
A jak wygląda sprawa zaimplementowanych w MA8900 dodatków, czyli phonostage’a i modułu DACa? Niepotrzebnie nie przedłużając Państwa niepewności prosto z mostu i do bólu szczerze powiem, że … zaskakująco dobrze. Jeśli ktoś przed lekturą niniejszej recenzji obawiał się, iż będą to tylko jakieś budżetowo OEM-owe, brzydko mówiąc KIT-y, czyli gotowe płytki oferowane przez niezliczone rzesze azjatyckich poddostawców, to spokojnie może głęboko odetchnąć i mieć świadomość, iż swoją klasą obie sekcje ani myślą ustępować głównemu projektowi. Powiem więcej. Otóż szukając porównywalnie wyposażonej i oferującej podobną jakość brzmienia, bo to w końcu jest najważniejsze, oraz funkcjonalność konstrukcji przychodzi mi na myśl tylko jedno urządzenie … najwyższa opcja Gryphona Diablo 300. Jakieś pytania? Ano właśnie. Skupiając się jednak na McIntoshu warto tylko zwrócić uwagę iż o ile sekcja phonostage’a swą charakterystyką tonalną i estetyką grania wszystkimi kończynami podpisuje się pod tym, co możemy usłyszeć z konwencjonalnych wejść analogowych, to już DAC potrafi zaznaczyć swoją indywidualną wizję dźwięku. Czy to źle? Broń Boże. Po prostu moduł Digital Audio DA1 ukazuje McIntosha MA8900 w … jeszcze bardziej korzystnym świetle. Jak to robi? Otóż utrzymując na niezmiennym poziomie wolumen, rozmach i saturację wyraźnie poprawia rozdzielczość dalszych planów, utwardza kontury najniższych składowych i jakby tego było mało jeszcze poszerza, już i tak obszerną scenę dźwiękową. A jeśli tylko sięgniemy po wejście USB i uraczymy naszego gościa wysokokalorycznym materiałem DXD/DSD dopiero wtedy nie tylko zrozumiemy, ale na własnych trzewiach poczujemy, fenomen realizacji Reference Recording. Mocna, bardzo mocna rzecz!
Od razu, w ramach usprawiedliwienia napiszę, że to wcale nie tak miało wyglądać. To miał być najzwyklejszy i jeden z wielu mu podobnych test. Ot posłuchać z tydzień, jak będzie dobrze to może dwa, zrobić zdjęcia, oddać do testów Jackowi, w tzw. międzyczasie poskładać do kupy poczynione podczas sesji notatki i brać na warsztat kolejne urządzenie. Niestety te nad wyraz ułatwiające życie recenzenta plany szlag jasny trafił, bo zamiast krytycznego elaboratu wyszło coś na kształt laurki, co samo w sobie nie byłoby takie złe (vide „plus” u dystrybutora), jednak najgorsze jest to, że już po kilku dniach z McIntoshem zdałem sobie sprawę, że cholernik najzwyczajniej w świecie mnie omotał i uzależnił. I to wcale nie było śmieszne, bo nie dość, że ani mi w głowie były testy innych urządzeń, to do absolutnego minimum ograniczyłem również czas na sen, w rezultacie czego powoli zacząłem przypominać ponad 100 kg. Zombie. Jak się bowiem okazało na dłuższą metę 4 godziny snu na dobę to „nieco” za mało. Suma summarum, gdyby nie delikatna sugestia Jacka, że miło by było, jakbym i jemu dał zakosztować amerykańskich specjałów, to ja leżałbym pewnie gdzieś w stanie skrajnego wyczerpania na OIOM-ie a niniejsza, niezwykle subiektywna, czyli permanentnie nieobiektywna recenzja by nie powstała. Skoro jednak czytają państwa te słowa, oznacza to, że pomimo niezwykle bolesnej traumy udało mi się jako, tako pozbierać. Dlatego też jeśli jesteście Państwo wrażliwi na emocje i rozmach towarzyszący Waszej ulubionej muzyce i rozglądacie się za wzmacniaczem zdolnym do rozpalenia w Was nieco przygasłej pasji do dalszych muzycznych poszukiwań, a zarazem możecie sobie pozwolić na opisane powyżej uzależnienie, to sięgnijcie po tytułowego McIntosha MA8900 i poczujcie się jak kapitan potężnego okrętu o napędzie atomowym przemierzający wzburzone morza i oceany nieodkrytych gatunków, twórców i utworów.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Z dużą dozą prawdopodobieństwa większość z Was zgodzi się ze mną, że prezentowany dzisiaj brand jak żaden inny nader często potrafi wzbudzać całkowicie przeciwstawne opinie. O co chodzi? Nie będę specjalnie rozpisywał się na ten temat, ale tak na szybko przywołajmy dla jednych wspaniały, a dla drugich trochę zlatujący myszką design, czy wprowadzające pewien sznyt grania, zabezpieczające urządzenia przez bezmyślnymi użytkownikami często za owe bezpieczeństwo kochane i zarazem przez wiecznych malkontentów znienawidzone transformery. Możecie mi wierzyć, ale to wbrew pozorom dla wielu potencjalnych klientów są bardzo determinujące decyzję zakupu aspekty. Jednak bez względu na wspomniane punkty sporne jednego, a jestem w stanie wygłosić tezę, że nawet dwóch rzeczy naszemu bohaterowi zza wielkiej wody nikt nie jest w stanie odmówić. Czego? Chyba żartujecie. Mam na myśli natychmiastową rozpoznawalność i ugruntowany w świadomości całej populacji audiofilów co najmniej dobrej jakości dźwięk. Skąd ta teoria? Niby nic odkrywczego, po prostu z rozmów z wieloma miłośnikami świata muzyki. A czy zawsze się potwierdza? Aby się o tym przekonać, zapraszam do lektury poniższego testu, w którym będziemy się przyglądać amerykańskiemu wzmacniaczowi zintegrowanemu z funkcją przetwornika cyfrowego – analogowo i phonostage’a McIntosh MA8900, którego wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.
Jak wygląda McIntosh MA 8900? Teoretycznie, na tle całej gamy produktów tej stajni, zwyczajnie – czyli jak przysłowiowa, w dobrym tego słowa znaczeniu … choinka. Rozpoczynając naszą wędrówkę po bryle urządzenia od awersu, mamy do czynienia z czernionym szkłem jako płaszczyzną nośną dla wszelkich manipulatorów i wyświetlaczy, a dokładnie mówiąc niebieskich wskaźników wychyłowych, ubranych w srebrną obwolutę gałek funkcyjnych, przypominających stare odbiorniki radiowe będących wariacją prostokąta włączników, zieleni piktogramów opisujących każdy z manipulatorów, a także niedużego, ale za to czytelnego wyświetlacza, z informacją o wykorzystywanym wejściu i procentowym poziomie oddawanej mocy. Patrząc na 8900-kę z lotu ptaka tuż za wspomnianym frontem widzimy wielkie transformatory, a za nimi ubraną na bocznych płaszczyznach w solidnej wielkości radiatory, o zdecydowanie większą rozmiarowo niż objętość traf kubaturę dla układów elektrycznych. Gdy doszliśmy do tylnego panelu przyłączeniowego, okazuje się, że opiniowana zabawka wujka Sama jest w stanie zadowolić nawet najbardziej wymagającego audiofila. Analiza oferowanego dobra donosi, że plecy z ich propozycją terminali podzielono na dwie części. Dolna, mieniąca się srebrną poświatą proponuje serię wejść w standardach RCA i XLR, dwóch wyjść RCA, wejścia dla wkładek MM i MC, zacisk uziemienia, gniazdo zasilające i bezpiecznikowe. Zaś górną w dbałości o dobre wysterowanie potencjalnych zespołów głośnikowych uzbrojono w potrojone odczepy dla kolumn o impedancji 2,4,8 Ohm, baterię wejść na wewnętrzny przetwornik (2 x OPTICAL, 2 x COAX, USB i terminal o nazwie MCT dla firmowego transportu). Oprócz przywołanych, ważnych z punktu widzenia użytkowania przyłączy na tej części tylnej ścianki zlokalizowano również sporą liczbę gniazd do programowania układów wewnętrznych urządzenia. Tak wizualnie w kilku zdaniach prezentuje się przybyły zza oceanu Amerykanin. Nie powiem, patrząc na jego funkcjonalność i wygląd wiele się dzieje, ale będąc spokojny o ocenę wartości funkcyjnej komponentu jestem zdania, że naprawdę trzeba być bardzo mocno sfokusowanym na styl a la IKEA, aby z powodu wyglądu skreślić tytułową integrę z listy potencjalnych odsłuchów. Ja bez dwóch zdań taki design akceptuję.
Jak gminna wieść niesie, przygoda z produktami marki McIntosh wiąże się z wkroczeniem w świat przyjemnie podanej materii muzycznej. Jaki poziom owej przyjemności jesteśmy osiągnąć, zależeć będzie od usytuowania danego komponentu w portfolio marki, ale nawet najtańsza opcja dumnie kroczy wytyczoną przez flagowe urządzenia. Tak też było i tym razem. Zastąpienie mojego dzielonego wzmocnienia opiniowanym wzmacniaczem zintegrowanym zaowocowało bardzo spójnym, nastawionym na dobrą gęstość środka pasma, ciekawe usadowienie w najniższych rejestrach i unikanie wychodzenia wysokich tonów przed szereg graniem. Jednak co po tej wyliczance wydaje się być ważne, owa sprawiająca radość z obcowania z muzyką przyjemność słuchania nie jest okupiona brutalną utratą wielobarwności zakresu basu i witalności góry pasma akustycznego, a jedynie kierującą odbiór w zaplanowanym przez inżynierów kierunku finalnego brzmienia korektą. Zagmatwałem? Już wyjaśniam na konkretnych przykładach płytowych. Na początek ostatnimi czasy dość często słuchany przeze mnie Adam Bałdych & Helge Lien Trio z materiałem “Brothers”. To jedna z bardzo dobrze wypadających propozycji testowych. Owszem kontrabas pokazał się z nieco więcej stawiającej na grę pudłem niż strunami strony, ale za to fortepian z dobrą masą, ciekawymi, lekko podgrzanymi wybrzmieniami i gęste skrzypce frontmena były największymi beneficjentami sznytu grania Amerykanina. Co prawda taka ocena nie nasuwała się od pierwszych nut tego materiału, ale po kilkukrotnym wsłuchaniu się w tak prezentowaną muzyczną przygodę utwór numer 7, czyli przearanżowana piosenka Leonarda Cohena „Hallelujah” swą misterią współpracy wspomnianych instrumentów strunowych (skrzypiec i fortepianu) jak kawę na ławę wyłożyła mi zamierzenia testowanej konstrukcji, czyli operowanie w domenie muzykalności, co znakomicie potwierdzały kolejne jazzowe krążki. I można byłoby przejść nad tą oceną do porządku dziennego bez większego rozgłosu, gdyby nie jeden aspekt. Jaki? Na razie zdradzę, że pozytywnie zaskakujący. Przecież owa stylistyka naturalną koleją rzeczy delikatnie tonowała wysokie tony, a co za tym idzie rozmach wybrzmiewania blach perkusistów, a mimo to nie odczuwałem tego jako uśrednienia ich prezentacji, tylko udane panowanie nad ich samowolnymi wyskokami przed szereg. Ok., plumkanie wypadło dobrze, a co z innymi nurtami muzycznymi? Po dawce spokojnego jazzu przyszedł czas na jazdę bez trzymanki i w napędzie cedeka wylądował folk metal grupy Percival Schuttenbach „Svantevit”. Analizując ten krążek trzeba przyznać, że w przeszłości odnotowałem szybsze narastanie uderzenia ściany dźwięku, ale za drobną z punktu widzenia za moment wykazanych zysków utratę natychmiastowości oddania zapisów nutowych otrzymałem mocne, przecież bardzo ważne dla tego typu muzy riffy gitarowe, solidną masę stopy perkusji i zdecydowanie większą czytelność często wykrzykiwanych tekstów. Czy taką, nieco osłabioną w ataku prezentację nazwałbym wadliwą? Naturalnie, że nie, gdyż dam się pokroić, że większość wielbicieli produktów Mcintosha właśnie za to go kocha, a i ja mimo stawiania na nieco inne akcenty brzmienia mojego systemu spędziłem z tytułową integrą kilka przyjemnych wieczorów. Mało tego. Pamiętajcie, że nasz bohater nie jest przedstawicielem pierwszej ligi, jednak bez względu na to nasze kontakty przez cały okres testu owocowały w tak oczekiwaną przeze mnie nutkę romantyzmu. A gdy do tego dodam, że wszystko rozgrywało się na z rozmachem budowanej wirtualnej scenie muzycznej, okaże się, że dzisiejsza propozycja testowa ma wiele cech ze zdecydowanie droższych konstrukcji tej stajni, tylko w mniejszym, adekwatnym do możliwości wymiarze. I gdy dla podgrzania atmosfery porównam starcie Amerykanina z moimi Japończykami do walki Dawida z Goliatem, nie mogę napisać nic innego niż stwierdzenie, iż popularny Mac z tego pojedynku wyszedł może nie zwycięsko, bo z racji zajmowanego miejsca w cenniku nie miał szans, ale z pewnością obronną ręką.
Powoli zbliżając się ku końcowi przygody z amerykańskim piecem, chcę pochwalić 8900-kę za udaną aplikację tak przetwornika cyfrowo-analogowego, jak i przedwzmacniacza gramofonowego MC. W ogólnym rozrachunku obie pozycje wypadły zaskakująco dobrze. Ale gdy przy dobrym przetwarzaniu sygnału z posiadanej przeze mnie wkładki gramofonowej (ciekawe oddanie masy i dźwięczności instrumentów), wewnętrzny DAC był tak zestrojono, by omawiane wcześniej lekkie zaokrąglenia konturów dźwięku po przetaktowaniu sygnału przez wewnętrzny przetwornik znacznie się niwelowały. To był zdecydowanie ostrzejszy rysunek muzycznego świata, co pokazuje, że konstruktorzy znając sznyt grania swojej sekcji wzmacniającej z łatwością wprowadzili z pewnością zadowalającą większość klientów teoretycznie drobną, ale brzemienną w pozytywne skutki korektę. Brawo.
Przygoda z amerykańską konstrukcją zaowocowała wieloma zaskakującymi obserwacjami. Kilka aspektów odstępowało od moich codziennych wyborów, ale żaden nie degradował dźwięku, tylko pokazywał mi inną drogę w poruszaniu się po świecie muzyki. I choć nabywając testowany wzmacniacz finalny dźwięk prawdopodobnie lekko stroiłbym na swoją modłę towarzyszącą elektroniką, to zapewniam, nie byłyby to drastyczne cięcia tylko punktowe uderzenia w przynoszące lekkie przyspieszenie ataku wyostrzenie krawędzi dźwięku, ale co bardzo ważne, przy unikaniu utraty przywołanych w tekście cech muzykalności. Dla kogo adresowałbym zatem MA 8900? Jedyną grupą podwyższonego ryzyka są posiadacze już na starcie zbyt mocno podgrzanych systemów. Wszyscy inni, włącznie z właścicielami tak zwanych muzykalnych, a już z pewnością anorektycznych układanek wręcz powinni czuć się zobligowani do osobistej weryfikacji moich spostrzeżeń. Gwarancji na końcowy sukces jak zwykle nie ma, ale z pewnością zabawa będzie przednia.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 35 500 PLN
Dane techniczne:
Moc wyjściowa: 2 x 200 W dla 8/4/2 Ω
Rated Power Band: 20Hz to 20,000Hz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne THD: 0.005%
Zniekształcenia Intermodulacyjne: 0.005%
Zapas dynamiki: 2.0dB
Współczynnik tłumienia (Damping Factor): > 40
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20,000Hz +/- 0.5dB; 10Hz to 100,000Hz +/- 3dB
Czułość wejściowa:250 mV (RCA), 500 mV (XLR), 2.5mV (Phono MM), 0.25mV (Phono MC), 1.4V Power Amp In
Odstęp sygnał/szum (średnio-ważony): 95dB (wejścia liniowe), 82dB (Phono MM), 80dB (Phono MC), 113dB (Power Amp)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ (wejścia liniowe), 47 kΩ; 50pF (Phono MM), 50, 100, 200, 400 lub 1,000 Ω; 100pF (Phono MC)
Impedancja wyjściowa przedwzmacniacza: 220 Ω
Impedancja wyjścia słuchawkowego: 100 – 600 Ω
Obsługiwane częstotliwości próbkowania:
Coaxial & Optical: 44.1 – 192 kHz/ 24-Bit
USB: 44.1 – 384kHz/ 32-Bit (PCM), DSD64, DSD128, DSD256,DXD352.8kHz, DXD384kHz
Pobór mocy: <0,25 W (Standby)
Wymiary (S x W x G): 44.45 x 19.37 x 55.88 cm
Waga: 34,1 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA