1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. McIntosh MP1100

McIntosh MP1100

Link do zapowiedzi: McIntosh MP1100

Opinia 1

Zanim się spostrzegliśmy od ostatniego testu przedwzmacniacza gramofonowego i to opisywanego niejako przy okazji pojawienia się w naszej redakcji gramofonu (Electrocopmpaniet ECG 1 + ECP 2) minęły trzy miesiące a od poświęconej wyłącznie phonostage’owi (Audia Flight FL Phono) epistoły blisko pół roku. Uznaliśmy zatem, wypadałoby nadrobić zaległości i przyjrzeć się cóż w tzw. międzyczasie pojawiło się na rynku. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa sen z powiek spędzał nam dylemat dotyczący pułapu w jaki powinniśmy celować. Z jednej strony nigdy nie ukrywaliśmy, że najwięcej przyjemności czerpiemy z kontaktów z ekstremami High – Endu w stylu Ypsilona, czy Audio Tekne, zarazem jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że realia dość boleśnie sprowadzają większość nas na ziemię i koniec końców stajemy pomiędzy wyborem Sensora 2, Trilogy 906 i Tellurium Q Iridium. Całe szczęście to tylko hobby a produkty audio trudno zaliczyć do towarów pierwszej potrzeby, więc mając już coś ciekawego w systemie i rozglądając się za kierunkiem dalszego rozwoju wcale nie trzeba się spieszyć. Zdecydowanie lepiej do tematu podchodzić ze spokojną głową i przed podjęciem decyzji kilka razy poważnie się zastanowić czego tak naprawdę potrzebujemy i co może przydać nam się w przyszłości. W tym momencie dochodzimy do sedna, czyli zarówno funkcjonalności, jak i ergonomii użytkowania, które nie tylko mogą, lecz powinny iść w parze z wyśmienitym brzmieniem. O czym mowa? Nie wiem jak Państwo, ale od dłuższego czasu zauważyłem u siebie objawy pewnej odmiany lenistwa przejawiające się niechęcią do rozkręcania (vide Octave Phono Module), wypinania z toru i innych działań ekwilibrystycznych koniecznych, do zmiany parametrów pracy przedwzmacniaczy gramofonowych. Dodatkowo łaskawym okiem spoglądam na konstrukcje umożliwiające obsłużenie równocześnie przynajmniej dwóch gramofonów/wkładek co, przynajmniej z recenzenckiego punktu widzenia nie tylko szalenie ułatwia życie, co pozwala na bezpośrednie porównania bez żmudnej kabelkologii i przekłamujących wyniki końcowe przerw. Stosując powyższe kryteria z naszego dotychczasowego dorobku przez sito selekcji przesmyknąłby się praktycznie jedynie Phasemation EA-1000 więc poprzeczkę ustawiliśmy sobie na iście olimpijskim poziomie. Niemniej jednak i tym razem uśmiechnęło się do nas szczęście a w oko wpadła nam najnowsza propozycja amerykańskiego McIntosha – topowy, choć, jak na High-End nad wyraz rozsądnie wyceniony przedwzmacniacz gramofonowy MP1100.

O ile na mniej więcej budżetowym pułapie przedwzmacniacze gramofonowe zazwyczaj charakteryzują się dość mało absorbującymi gabarytami, to wkraczając na nieco wyższą półkę cenowo – jakościową rozmiarówka owych urządzeń znacząco się zwiększa, by w High-Endzie osiągnąć nieraz naprawdę imponujące postury. Całe szczęście McIntosh w przypadku MP1100 zachował zdroworozsądkowy umiar i zmieścił się w spełniających kryteria pełnowymiarowego Hi-Fi i w dodatku ograniczył się do jednego modułu. Jak to zwykle u amerykańskiej legendy bywa zabezpieczona aluminiowymi rantami płyta frontowa wykonana jest z czernionego szkła i utrzymana w firmowej, nieco oldschoolowej stylistyce. Nie zabrakło więc zarówno centralnie umieszczonego, oczywiście zielono podświetlonego, logotypu i nazwy modelu, po obu stronach których znalazły się równie charakterystyczne wychyłowe wskaźniki wysterowania lewego i prawego kanału. Tuż pod nimi mamy dwa klasyczne pokrętła, z których lewe odpowiada za wybór źródła a prawe za ustawienia ich obciążeń. Pomiędzy nimi a dwuwierszowym wyświetlaczem nie zabrakło przycisków wyciszenia i standby/reset. Jednak po szczegóły odsyłam do nad wyraz intuicyjnej i bogato ilustrowanej instrukcji obsługi.
Przez znajdującą się na górnej płycie szybkę możemy podziwiać umieszczone w specjalnej niecce, oczywiście podświetlone na firmowo zielony kolor, cztery lampy 12AX7A (po dwie na kanał). Dla miłośników nieco mniej neonowej estetyki mam dobrą wiadomość – iluminację da się wyłączyć a sama procedura ogranicza się do pokręcenia gałką load po wejściu do menu (przyciskiem Setup).

MP1100 jest pierwszym w historii amerykańskiego producenta w pełni symetrycznym przedwzmacniaczem gramofonowym a biorąc pod uwagę fakt, iż sam McIntosh określa go mianem referencyjnego projekt potraktowano z odpowiednia atencją. Konstrukcja jest oczywiście dual mono a kanały odizolowano od siebie nie tylko elektrycznie, ale i mechanicznie. Również zasilacze zostały odseparowane od siebie elektrycznie. To jednak tylko preludium do atrakcji jakie czekają na nas na zewnątrz. Patrząc na tylną ściankę można w pierwszej chwili odnieść wrażenie, że mamy do czynienia nie z phonostagem a wzmacniaczem zintegrowanym i to w dodatku bogato wyposażonym. Wszystko to za sprawą centralnie umieszczonych na dolnym pasie czterech, nad wyraz masywnych zacisków uziemienia, które do złudzenia przypominają terminale głośnikowe. Jednak po kolei. Mając na uwadze, że mamy do czynienia z urządzeniem symetrycznym nie dziwi fakt, że również interfejsy przyłączeniowe ułożone są zgodnie z powyższymi regułami. Dlatego też zamiast zwyczajowego ustawienia parami w McIntoshu gniazda zbiegają się z przeciwległych skrajów ku środkowej linii symetrii. I tak do dyspozycji mamy zdublowane wyjścia liniowe w standardzie XLR i RCA, wejścia liniowe w dokładnie takim samym asortymencie, zbalansowane (1 para) i trzy RCA wejścia phono. Natomiast piętro niżej, oprócz wspomnianych terminali uziemienia, mamy gniazdo zasilające IEC, porty triggera, wejście na zewnętrzny czujnik IR i … trzy wyjścia cyfrowe – optyczne, koaksjalne i USB. Po co? Cóż, najwidoczniej ktoś w dziale R&D doszedł do wniosku, że warto połączyć świat przeżywającego nieustający renesans analogu z wszechobecną cyfrą i zaimplementował w MP1100 funkcjonalność ADC, czyli konwertera analogowo-cyfrowego (odwrotność DAC-a) umożliwiającą digitalizację posiadanej winylowej płytoteki w jakości 24hbit/96 kHz lub 192 kHz. Zapobiegliwie nadmienię, iż dedykowana aplikacja jest do pobrania na stronie producenta. Wracając jednak do domeny analogowej na wszystkich wejściach można zdefiniować precyzyjne ustawienia dla praktycznie dowolnej wkładki. Do dyspozycji mamy bowiem 8 ustawień pojemności, 7 rezystancji, o wyborze pomiędzy MM/MC nawet nie wspominam, bo to oczywista oczywistość, lecz warto zwrócić uwagę na fakt firmowo wgranych profili dla należących do rodziny gramofonów MT10 i MT5. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by samemu stworzyć profil dla naszych własnych wkładek i zapisać jako jeden z pięciu dostępnych presetów. Nie zabrakło również trybu mono i wyboru różnych krzywych korekcji – RIAA, LP, NAB, AES, 78. To jednak nie wszystko, gdyż niejako w gratisie otrzymujemy jeszcze dwa filtry – Rumble i Scratch, z których pierwszy eliminuje szum samych realizacji a Scratch minimalizuje soniczne uciążliwości mechanicznych uszkodzeń, czyli rys, samych nośników. Na wyposażeniu znajduje się również pilot zdalnego sterowania z pomocą którego jesteśmy w stanie dokonać praktycznie wszystkich ustawień nie ruszając się z kanapy o ile oczywiście cierpimy na nadwzroczność, bądź dysponujemy lornetką teatralną, gdyż z odległości 3-4 metrów wskazań wyświetlacza odczytać niestety nie sposób. Za to jak się podejdzie to już zupełnie inna bajka, no i co ważne nie trzeba palcować frontu urządzenia.

Jak na razie możemy uznać MP1100 za audofilski odpowiednik klasycznego amerykańskiego krążownika szos, gdzie nacisk położono przede wszystkim na komfort podróży, znaczy się obsługi i jak najdalej posunięta intuicyjność. A jak wrażenia po przekręcenia kluczyk w stacyjce, znaczy się wybudzeniu phonostage’a z trybu standby? W telegraficznym skrócie można byłoby napisać, że niezbyt odbiegają od tak od eleganckiej aparycji, jak i stereotypowego wzorca brzmienia zza wielkiej wody, choć może w tym ostatnim przypadku z drobną erratą. Chodzi bowiem o to, że choć topowy McIntosh gra niezaprzeczalnie dużym i energetycznym dźwiękiem, to daleki jest od lekkiej ospałości i zwalistości z jakimi czasem postronnym obserwatorom może kojarzyć się tzw. amerykańskie granie. Tutaj z tzw. „misia” nie ma zbyt wiele, gdyż zarówno do timingu, jak i kontroli całości pasma, włączając w to najniższe składowe trudno się przyczepić. W dodatku powyższe wnioski opieram nie na anorektycznych, jeśli chodzi o podstawę basową , barokowych trelach, ale na ciężkim, brutalnym heavy metalowym łojeniu w stylu „Hardwired…To Self-Destruct” Metallicy, czy „Das Seelenbrechen” Ihsahn. Co ciekawe w obu powyższych przypadkach nawet w kulminacyjnych momentach iście kakofoniczne szaleństwo nie wymykało się nawet na milimetr kontroli a całości trudno było odmówić typowo lampowego dopalenia i dosaturowania przekazu. Dzięki temu delikatnemu ucywilizowaniu poddana została jazgotliwość a pochodną tego zabiegu stał się mniej ofensywny a zarazem forsowny charakter zionącego siarką i ogniem piekielnym repertuaru. Co jednak ciekawe gitarowe riffy i perkusyjne pasaże nie straciły nic a nic ze swojej wściekłości i poprzez delikatne przesunięcie środka ciężkości ku dołowi jeszcze zyskały na mocy i intensywności. Warto również wspomnieć, że McIntosh bardzo łaskawie obszedł się z ich daleką od audiofilskiej realizacją niespecjalnie ją piętnując a jedynie nieco spłycając scenę na jakiej długowłosi muzycy wyrykiwali resztę swoich płuc.
Aby jednak ten fakt odnotować wypadałoby mieć jednak porównanie z nieco lepiej zrealizowanymi pozycjami. Jeśli jednak nasze zainteresowania muzyczne nie wykraczają poza obszar hard’n’heavy to spokojnie możemy uznać temat spłycenia sceny za niebyły i czuć się jak w przysłowiowym siódmym niebie, znaczy się na siódmym poziomie piekieł, lub … gdzie kto uważa za stosowne. Mniejsza jednak z tym, gdyż wspomniałem o lepszych realizacjach i ten temat chciałbym nieco bardziej zgłębić. Dlatego też po łomocie najwyższy czas na zdecydowanie bardziej finezyjne i wysublimowane doznania muzyczne serwowane przez formację Tingvall Trio na albumie „Vägen”, gdzie oprócz samych dźwięków instrumentów możemy doświadczyć tzw. gry ciszą, która robi tutaj kawał świetnej roboty. Dopiero tutaj jesteśmy w stanie docenić swobodę i niewymuszony, bezstresowy pomysł na dźwięk zaimplementowany w MP1100. Może i kontury nie są kreślone z taką precyzją, jaką oferują konstrukcje solid state, lecz bądźmy szczerzy – nie po to decydujemy się na zakup lampy, żeby zamiast spodziewanej homogeniczności przekazu katować własne zmysły analitycznymi dźwiękami rozbijanymi niemalże na cząstki elementarne.
Niejako na deser zostawiłem typowo hollywoodzkie podejście do symfoniki, czyli ścieżkę dźwiękową do „Star Wars: The Force Awakens” Johna Williamsa, gdzie gęsta i patetyczna aranżacja idzie z ponadprzeciętną muzykalnością. Bardzo szybko okazało się, że mroczny, pełen podskórnego niepokoju klimat idealnie podpasował McIntoshowi, który wreszcie mógł rozwinąć skrzydła pokazując swoje atawistyczne zamiłowanie do rozmachu i granie szeroką, sięgającą hen za linię kolumn scenę z całkiem realistycznie rozplanowanym na niej potężnym aparatem wykonawczym. Jednym słowem mocna rzecz.

Po blisko dwutygodniowy użytkowaniu MP1100 uczciwie przyznam, że wypinałem go ze swojego systemu z wyraźnym żalem. Nie dość, że McIntosh wprowadził na rynek przedwzmacniacz zdolny z dziecinną łatwością oddać tak orkiestrowe tutti, jak i brutalność heavy metalowego piekła, to kontakt z nim cudownie rozleniwiał. Sprawiał, że granie z winyli przypominało jazdę nieprzyzwoicie komfortową, potężną amerykańską limuzyną. Wszystko było pod ręką, po nic nie trzeba było się schylać, przełączać, wypinać gdyż praktycznie wszystkich nastaw jesteśmy w stanie dokonać niemalże nie ruszając się z kanapy a unosząca się nad nim zielonkawa łuna sprawia, że zawsze możemy poczuć się jak „mali odkrywczy” czytający z wypiekami na policzkach o przygodach Super Mana i jego „alergii” na promieniotwórczy Kryptonit. Oczywiście to tylko niezobowiązujące dodatki do firmowego designu i rasowego, lampowego brzmienia, które nie pozwalają na obojętność. Można je bowiem albo kochać, albo nienawidzić. Nie muszę chyba dodawać, że oburącz zapisuję się do pierwszego z przed chwilą wymienionych obozów. A Państwo?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Devialet Expert 440 Pro
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Może zabrzmi to dziwnie, ale gdy zabierałem się za pisanie tego akapitu, na myśl przychodziło mi tylko jedno stwierdzenie – „nareszcie”. Dlaczego akurat taką, pełną wytchnienia frazą zdecydowałem się otworzyć dzisiejsze spotkanie? Spójrzcie na listę ostatnio pojawiających się na naszych łamach recenzji i opisywanych imprez. Przecież dla zagorzałego wielbiciela tematyki analogowej przedłużający się brak jakichkolwiek recenzenckich zmagań w tej dziedzinie oznacza prawie zesłanie na gramofonową Syberię. A chyba zdajecie sobie sprawę, jakie spustoszenia w psychice mogą spowodować długotrwałe odosobnienie od czegoś, co przynosi człowiekowi tyle radości, w tym przypadku poczciwego drapaka. Owszem, zawsze mam pod ręką swój punkt odniesienia, ale jak to w gorącej głowie audiofila bywa, przez cały czas w jej najskrytszych zakamarkach tli się nieustająca chęć poznawania coraz to nowszych, a przez to inaczej prezentujących świat czarnej płyty konstrukcji. Na szczęście czekałem, czekałem i się doczekałem. A cóż takiego wprawiło mnie w stan błogości? Po pierwsze, bardzo ciekawy z punktu widzenia ogólnej konstrukcji, bo oparty o lampy przedwzmacniacz gramofonowy, a po drugie fakt, iż tytułowe urządzenie pochodzi od rozpoznawalnego na całym świecie producenta, czyli amerykańskiego McIntosha. Gdy odkryłem łechtające moje ego zapalonego analogowca karty, puentując wstępniak dodam tylko, iż najnowsze dziecko wspomnianego wytwórcy nosi oznaczenie MP1100, a jego testową wizytę w naszych skromnych progach zawdzięczamy warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.

Opisywanie wyglądu produktów McIntosha jest bardzo niewdzięczne. Nie, żeby brakowało mi słownictwa, ale każde kolejne podejście do wręcz nieprzyzwoicie zunifikowanego designu jest swoistą ekwilibrystyką. Niemniej jednak, jakoś ów temat trzeba zagaić, dlatego też przypomnę ogólną aparycję z jedynie większym naciskiem na funkcjonalność urządzenia. Rozpoczynając opis od frontu naszego bohatera widzimy typowy dla wszelkich komponentów tego producenta, zwieńczony na zewnętrznych krawędziach płaskimi wstawkami z aluminium panel z czernionego szkła. Na tym swoistym ekranie telewizora w górnej części zewnętrznych rubieży zaaplikowano wyskalowane w decybelach wskaźniki wychyłowe, a pomiędzy nimi rozpoznawalne od pierwszego kontaktu wzrokowego logo marki z oznaczeniem nazwy modelu. Ale to nie koniec pakietu informacji o awersie opisywanego „Maca”, gdyż w dolnej części frontu znajdziemy dodatkowo patrząc od lewej strony gałkę selektora wejść, włącznik funkcji MUTE, informujący nas o stanie w jakim aktualnie znajduje się przedwzmacniacz, czytelny – wielofunkcyjny wyświetlacz, włącznik STANDBY i całkowicie na prawej flance identyczną jak z lewej strony gałkę, tym razem regulacji obciążenia dla aktualnie używanej wkładki. Przemierzając obudowę ku tyłowi, na jej górnej płaszczyźnie zauważymy pozwalające na wentylację grawitacyjną trzy prostokątne bloki małych otworów i centralnie umieszczone, pracujące w torze lampy elektronowe. I gdy komuś wydawałoby się, iż najważniejsze mamy za sobą, stwierdzam, iż jest w dużym błędzie. Mianowicie, panowie zza wielkiej wody poszli na całość i podążając za trendami światowymi uzbroili swoje dziecko w baterię przyłączy i wyjść tak liniowych, jaki cyfrowych czyniąc je tym sposobem centrum dowodzenia wszelkimi sygnałami audio. Ku mojemu zaskoczeniu oprócz pełniących główne zadnie kilku wejść i wyjść dla wkładki gramofonowej w standardzie RCA i XLR znajdziemy jeszcze wyjście liniowe (RCA/XLR) i o zgrozo trzy standardy wyjść cyfrowych (USB,OPTICAL i USB), co zamienia MP 1100-kę w digitalizator płyt winylowych. Dla spokoju mojego ducha pozwolicie, że nie będę tego komentował i zakończę opis wizualno-użytkowy informacją o bogatej propozycji czterech terminali uziemiania i gnieździe zasilania IEC. Tak w telegraficznym skrócie prezentuje się nasz bohater. Zatem jeśli nikogo z Was nie zraziła seria gniazd cyfrowych, zapraszam do lektury ciekawych spostrzeżeń testowych.

Czegóż można spodziewać się po urządzeniu w swej wewnętrznej konstrukcji używającej szklanych baniek? Ano niczego innego, jak bijącej od pierwszego kontaktu plastyczności grania. Owszem, spotkałem się ze wzmacniaczami lampowymi udającymi tranzystory, ale w wypadku amerykańskiego przedstawiciela nie ma o tym mowy. Nie po to aplikuje się bijące bursztynową poświatą atrybuty dawnych radiostacji, aby potem udowadniać, iż w końcowym rozrachunku nie mają one większego znaczenia. Konstruktorzy McIntosha z godną pozazdroszczenia konsekwencją mówiąc „a” w prezentacji dźwięku przez swoje dzieło powiedzieli również ”b”, dlatego też w dalszej części akapitu merytorycznego będziemy obracać się w estetyce przypisanej szkole uwolnionych w próżni elektronów. Zanim jednak rozpocznę zgłębiać temat, wspomnę tylko, iż trochę na przekór mającym w zwyczaju rozgrzewkę przed-odsłuchową audiofilom tytułowe phono posiada funkcję ekonomiczną, co ni mniej ni więcej oznacza samoistne wyłączenie się po kilkunastu minutach bez zadania sygnału. Ale nieco wyprzedzając fakty powiem również, że jest to chyba jedyny minus, jaki udało mi się zanotować podczas kilkunastodniowego użytkowania. Owszem, to była nieco inna niż mam na co dzień prezentacja, ale nie można mieć pretensji do urządzenia, że gra w estetyce przypisanej danemu układowi elektrycznemu. Podchodząc bliżej konkretów i uzupełniając wiedzę na temat estetyki brzmienia MP 1100 trzeba wspomnieć o dobrym oddaniu wielkości wirtualnej sceny muzycznej zarówno w zakresie szerokości, jak i głębokości. Idąc tropem plastyczności należy przywołać stawianie na homogeniczność, co natychmiast ma swoje odbicie w delikatnym zaokrągleniu krawędzi rysunku scenicznych bytów. Nie, żebyśmy odczuwali coś na kształt rysowania świata grubym markerem, ale utratę ostrości cienkiego rysika na rzecz zdecydowanie bardziej miękkiego ołówka daje się zauważyć od pierwszego zderzenia sonicznego. To naturalnie po kilku płytach staje się nieodzowną, w niczym nie szkodzącą częścią przekazu, ale przesiadka z tranzystorowej Therii na lampowego McIntosh’a wyraźnie pokazywała jak dzieli je spora różnica w nastawieniu na intymność generowanej muzyki. I gdy do listy niuansów dodamy trochę ciemniejszą prezentację całości wzmacnianego świata dźwięków, mamy wręcz idealny przepis na urządzenie do czerpania przyjemności z głębokiej interakcji słuchacza z ulubioną muzą, a nie analizowania poszczególnych jej podzakresów. Aby przybliżyć nieco wyniki moich badań, posłużę się trzema przykładami płytowymi, z których na pierwszy ogień poszedł Andreas Vollenweider z plackiem „Caverna Magica”. Efekt? To chyba jedyny przypadek tego testu, który pokazał, że gładkość i homogeniczność grania ponad wszystko nie zawsze jest idealnym partnerem do wszelkich tworów muzycznych. Niestety, muzyka elektroniczna rządzi się swoimi prawami i mimo, iż nie było źle, czasem brakowało mi Bożej iskry w krytycznych dla tego nurtu muzycznego momentach. Jednak tak łatwo nie skreślałbym testowanego przedwzmacniacza z listy potencjalnych odsłuchów, gdyż należy wziąć pod uwagę mój, już sam w sobie nastawiony na sporą muzykalność system. A przecież nie od dziś wiadomo, iż budowanie synergicznego zestawienia opiera się o konsekwencję wyborów współpracujących elementów, a oceniany kontrpartner dla katowickiej Therii był jedynie na przymusowych gościnnych a nie decyzyjnych występach. Dlatego też drobne braki w oddaniu ostrości górnych rejestrów są tylko sygnałem, że należy uważać, gdzie mamy zamiar wpiąć 1100-kę, a nie problemem jako takim. Aby unaocznić niebagatelne walory Amerykanina, w kolejnym podejściu zasmakowałem tłoczonej w epoce rozkwitu analogu muzyki dawnej wytwórni Harmonia Mundi z twórczością Jacoba Olbrechta „Missa Fortuna Desperata”. To była feeria samych ochów i achów. Wokalistyka wspomagana ówczesnym instrumentarium wydawały się być stworzonymi do współpracy z podobnymi produktami, a w szczególności użytymi w ich wewnętrznej konstrukcji lampami. Fantastyczny balans pomiędzy wypełnieniem, a oddaniem rozdzielczości poszczególnych partii śpiewanych bez najmniejszego problemu oddawały zróżnicowanie tembru głosów poszczególnych artystów, co przekładało się na ich bardzo dobrą separację i lokalizację w przestrzeni pomiędzy kolumnami. Mało tego, przywoływana wcześniej woalka niedoświetlenia wysokich tonów w tym przypadku odeszła w niebyt, gdyż ani przez moment nie odczułem utraty wrażenia bytu w goszczących muzyków kościele. Gdy śpiewał cały skład, było gęsto, a gdy do głosu dochodził pojedynczy solista, natychmiast do spektaklu swoje trzy grosze dorzucało echo budowli sakralnej. Opisując tę próbę jednym zdaniem, stwierdziłbym, że to był soniczny majstersztyk. Fakt, w estetyce lampy, ale godzien każdej żądanej za przedwzmacniacz złotówki. Ostatnim, ciekawie wypadającym czarnym krążkiem będzie wydany przez Label Naim Audio Antonio Forcione z kompilacją koncertowego kwartetu. W tym przypadku również słychać było pracę pojemników z próżnią, ale wbrew wszelkim pozorom, nie miało to wpływu na energię brzmienia rozpoczynającej ten dwupłytowy album wirtuoza gitary. Była nieco cieplejsza, trochę bardziej nasycona, ale kiedy zażądał tego muzyk energetyczna i drapieżna. Co więcej, z takiego, postawienia sprawy wiele czerpał kontrabas dając od siebie solidniejszą, ale bez uczucia przesadzenia dodatkową szczyptę pudła rezonansowego. A gdy on nic na tym nie tracił, chyba nie muszę dodawać, iż pozostałe generatory dźwięku w postaci fletu, wiolonczeli, czy nawet stopy perkusji również były beneficjentami niesionego przez McInstosh’a dobra. Naturalnie, konfrontując taką prezentację z moim wzorcem muszę stwierdzić, iż nosiła znamiona przypisane danemu układowi elektrycznemu, ale w przeciwieństwie do muzyki elektronicznej był to jedynie inny punkt widzenia, a nie zbyt łagodny pomysł na oddanie realiów danego wydarzenia muzycznego. I powiem szczerze, gdybym nie posiadał obecnego, dobrze skonfigurowanego zestawienia, z taką prezentacją bez najmniejszych problemów mógłbym żyć przez wiele lat. Owszem, jako ostatnie namaszczenie spróbowałbym delikatnej żonglerki kablowej, ale byłyby to jedynie jakościowe muśnięcia, a nie brutalna zmiana tonacji i wyrazistości przekazu.

Cieszę się, że bez względu na fakt obdarowania mojego zestawienia dodatkową dawką ciepła, wysycenia i gładkości temat ogólnego postrzegania pretendenta do laurów odebrałem w tak pozytywnym świetle. Naturalnie, to jest zdecydowanie inna niż obecnie charakteryzująca mój set szkoła grania, ale za sprawą wartości sonicznych i umiejętności zaangażowania słuchacza w prezentowane przez siebie wydarzenia muzyczne bez najmniejszych problemów zaskarbi sobie sporą rzeszę zagorzałych zwolenników. Ja mając na starcie bardzo gęsty sonicznie zestaw do czasu tego testu bardzo uważałbym podczas prób z przedstawicielami obozu lampowego. Tymczasem ten test pokazał, że gdy tylko producent ma pojęcie, o co w naszej zabawie chodzi, bez problemu jest w stanie tak zbilansować końcowy efekt dźwiękowy, że nawet powielanie pewnych artefaktów większości gatunków muzycznych może wyjść na dobre. Zbliżając się do nieuniknionego końca naszego spotkania i puentując cały test gorąco zachęcam do osobistych doświadczeń z amerykańskim McIntoshem i jego przedwzmacniaczem gramofonowym MP 1100. To jest bardzo ciekawa propozycja, która jeśli nawet nie przekona Was mnogością funkcji, to z pewnością zrobi to jakość oferowanego przedstawienia muzycznego.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 37 600 PLN

Dane techniczne
Zniekształcenia THD: Phono: 0.02% (Phono), 0.005% (wejścia liniowe)
Pasmo przenoszenia: +/-0.2dB @ 20Hz – 20,000Hz; +0.2, -3dB @ 10Hz – 50,000Hz
Maksymalne napięcie wyjściowe: 20/10 V RMS
Impedancja wejściowa:
– Rezystancja: 25, 50, 100, 200, 400, 1k or 47 kΩ
– Pojemność: 50, 100, 150, 200, 250, 300, 350 or 400 pF
– Wejścia liniowe: 100 kΩ (XLR) / 50 kΩ (RCA)
Wzmocnienie sekcji phono: 40dB, 46dB, 52dB, 58dB or 64dB regulowane
Odstęp sygnał/szum:
– MC: 80 dB
– MM: 84 dB
– wejście liniowe: 118 dB
Maksymalne napięcie wejściowe: 10mV (MC), 100 mV (MM), 20V (XLR), 10V (RCA)
Czułość: 1,25 mV (MC), 10 mV (MM), 4V ( XLR), 2V (RCA)
Napięcie wyjściowe: 4V (XLR), 2V (RCA)
Impedancja wyjściowa: 200 Ω (XLR), 100 Ω(RCA)
Wyjścia cyfrowe:
Optyczne: 24-bit/96kHz lub 192kHz
Koaksjalne: 24-bit/96kHz lub 192kHz
USB: 24-bit/96kHz lub 192kHz
Wykorzystane lampy: 4 x 12AX7A
Pobór mocy: 50 W
Wymiary (S x W x G): 44,5 x 15,2 x 45,7 cm
Waga: 11,8 kg

System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Harmonix SLC, Harmonix Exquisite EXQ
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF, Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Pobierz jako PDF