Opinia 1
Dzisiejszy test, opisujący jeden z wielu projektów kolumn z tak zwanej grupy monitorów mogących pochwalić rodowodem radia BBC, tudzież wielu światowych studiów nagraniowych, na tle naszych dotychczasowych starć w swym technicznym wydźwięku będzie nieco inny. Mianowicie chodzi o to, że gdy zwyczajowo przyglądamy się bezpośrednim lub dalszym następcom niegdyś pracujących w owych przybytkach muzycznych, a przez to znakomicie rozpoznawalnych przez melomanów, konstrukcji, tym razem zderzymy się z czymś bardzo na czasie. Czyli? Otóż tematem tego odcinka nie będzie poszukiwanie tak uwielbianych przez radiowców i masteringowców sonicznych wartości przed laty używanych kolumn, tylko jeden do jeden na własnej skórze przekonanie się co tak naprawdę ich – uwaga – nadal urzeka. Tak, tak, posmakujemy czegoś, co dla wielu tworzących dla nas muzykę ludzi jest codziennym narzędziem pracy. Nie będziemy, jak dotychczas, opisywać często owianej mitami i pokrytej patyną „legendarności” schedy po uznanych przez branżę audio i rzesze melomanów zespołach głośnikowych, tylko sięgając po aktualną ofertę spróbujemy usłyszeć to, co słyszą ekipy realizatorów w wielu najsławniejszych studiach nagraniowych i masteringowych na całym świecie. O jakiej marce i modelu zespołów głośnikowych mowa? To wskazuje tytuł, czyli o angielskim PMC, z portfolio którego, dzięki sporemu wysiłkowi logistycznemu warszawskiego EIC do naszej redakcji zawitały nader pokaźne monitory z dedykowaną sekcją basową PMC MB2 XBD SE.
Patrząc na serię fotografii nie tylko z samego testu, ale również unboxingu na tle AA Trio, natychmiast uzmysławiamy sobie, iż mamy do czynienia z bardzo dużymi kolumnami, wykorzystującymi kształt zaoblonego z przodu ze skosem w górnej części pleców, prostopadłościanu. To oczywiście jest pokłosiem posadowienia w podstawowej wersji pracujących jako samodzielne, trójdrożnych monitorów MB2, na licujących z ich obudową modułach basowych, co nie oszukujmy się, determinuje ich przeznaczenie raczej do wielkich salonów, aniżeli typowych blokowych klitek. Jednak apeluję o spokój, gdyż mając na uwadze określenie wielki salon, nie ograniczam ich bytu jedynie w sali balowej Zamku Królewskiego w Warszawie, gdyż nasze bohaterki spokojnie zmieściły się w kubaturze mojego pomieszczenia odsłuchowego, czyli w ok. 100 m3. Owszem, drugie tyle z pewnością by im nie zaszkodziło, jednak podczas testów ani razu nie złapałem ich na spowodowanej duszeniem się w pokoju, szkodliwej w odbiorze kompresji dźwięku, nawet podczas szkodliwych dla narządów słuchu poziomach głośności. Przybliżając główny, trójdrożny moduł spieszę donieść, iż spełniając wspomniane założenia wielodrożności, na jego froncie znajdziemy trzy usytuowane w pionie przetworniki – wysokotonowy, średniak, i basowiec. Jednak znawcy tematu wiedzą, iż tę typowość bardzo mocno przebija przez wielu uznawana za wzorzec umiejętności oddania prawdy o średnim zakresie częstotliwości, zagłębiona względem lica frontu kopułka. Dlaczego to podkreślam? W oparciu o własne doświadczenia, gdyż po latach poszukiwań zmienników do niedawna używanych ze względu na fenomenalne oddanie środka pasma kolumn T&F ISIS, moje serce skradły dopiero wykorzystujące podobny konstrukcyjnie głośnik, z nawiązką okupując rynek ponad 30 lat – licząc od daty wprowadzenia na rynek, Dynaudio Consequence. Jednak to nie koniec pewnego rodzaju unikalności opisywanych kolumn na tle konkurencji, bowiem podobnie do nieco innego w kwestii aparycji średniaka, z uwagi na autorskie wyeksponowanie kosza trzymającego magnes zza membrany tuż przed jego front, nieco przypominając futurystyczny egzo-szkielet, nasze oczy przyciąga basowiec. Na potwierdzenie tego aspektu przyznam szczerze, że na początku procesu odsłuchowego, nawet ja, osobnik pozbawiony jakichkolwiek problemów z akceptowaniem tego typu rozwiązań, byłem nim bardzo zaintrygowany, jednak ku uciesze potencjalnych nabywców uspokajam, iż po kilku dniach akomodacji wzrok automatycznie przeszedł nad tym do porządku dziennego. Wieńcząc dzieło opisu szczytowego modułu, nie mogę nie wspomnieć o możliwości podłączenia kolumn w tri-wiringu/ampingu, co realizują zagłębione w stosownej kształtce na plecach trzy pary zacisków, a także o firmowym gnieździe sygnałowego połączenia górnej z dolną części kolumny.
Jeśli chodzi o dedykowaną dla tego modelu sekcję najniższych rejestrów, temat związanych z nią technikaliów wygląda następująco. Po pierwsze – wykorzystuje identyczny jak górny człon kolumny głośnik basowy. Po drugie – jest uzbrojona w gniazdo przyjmujące sygnał dla obsługiwanego zakresu częstotliwościowego. Zaś po trzecie – jej podstawa dysponuje stosownymi gwintami dla bezwarunkowego odseparowania kolumn od podłoża przy pomocy firmowych kolców. Jednak Anglicy nie byliby sobą, gdyby w trosce o odpowiednią stabilizację ich produktu, nie przewidzieli w ofercie dedykowanych do tego modelu, widniejących na kilku fotografiach samonośnych platform. Czy zawsze idealnie się sprawdzają? To zależy od naszych preferencji. Jednak bez względu na wszystko, warto jest wiedzieć o ich dostępności. I gdyby wydawało się komuś, że to wszystkie ciekawostki techniczne tych paczek, dla zainteresowanych mam swoistego asa w rękawie. jakim jest wentylowanie kolumn nie popularnym burczybasem, czyli tak zwanym bass-refleksem, tylko umiejętnie wdrożoną w życie linią transmisyjną. Orientujący się w temacie miłośnicy muzyki wiedzą, co to oznacza. Otóż mówimy nie o zwykłej, zwyczajowo przedłużanej plastikową rurką dla uzyskania odpowiedniego zejścia niskich częstotliwości kolumny, dziurze, tylko mozolnie wyliczanym, często skomplikowanie wijącym się w trzewiach kolumny, przebiegu swoistego tunelu, którego wylot w formie zaślepionych gąbką prostokątów znajdziemy w górnej i dolnej skrzynce.
Jak wypadły nasze bohaterki w zderzeniu z już wydaną na płytach, a nie dopiero realizowaną muzyką? Zacznę od celu, jaki przyświecał powstaniu kolumn. W tym przypadku chodzi o jak najlepszy wgląd w nagranie, co ma realizować średniotonowa kopułka. To ona według mnie rozdaje karty w kwestii walorów sonicznych tytułowych panien. Zaprezentowana przez opiniowany model PMC środkowa częstotliwość pasma akustycznego dla większości konkurencji bez względu na poziom cenowy, jest nie do doścignięcia. Powodem jest nie tylko znakomite podawanie pozbawionych jakichkolwiek ograniczeń w kwestii rozdzielczości, informacji, czy ich zjawiskowe nasycenie, ale również, a może przede wszystkim, świetnie zawieszenie w międzykolumnowym eterze. Tak wiem, każda dobra konstrukcja potrafi wykreować spektakl trywialnie mówiąc, w estetyce 3D. Tylko w przypadku kopułki słowem, a tak po prawdzie sformułowaniem kluczem jest wzmocnienie namacalności źródeł pozornych, poprzez wyraźniejsze zaakcentowanie owego magicznego trzeciego wymiaru, jakim dla mnie jest pewnego rodzaju krągłość bryły generującej dźwięk. Nie dobre ustawienie każdego z artystów w wektorze głębokości sceny, tylko sprawienie, aby każdy z nich nie był płaskim źródłem wibracji otaczającego go powietrza, tylko widzianym oczami wyobraźni trójwymiarowym bytem. Zapewniam, to jest bardzo trudne do zaprezentowania i żeby to zrozumieć, trzeba tego w odpowiedniej realizacji zakosztować. W innym wypadku rozmawiamy o tak zwanych pobożnych życzeniach danego interlokutora, z którymi nie ma co walczyć. To jeśli chodzi o kopułkę. Jaką zatem rolę na tle powyższej teorii pełni reszta przetworników? Bardzo ważną, gdyż ma za zadanie w bardzo spójny sposób wspomóc centrum pasma unikającymi wychodzenia przed szereg pozostałymi częstotliwościami. To naturalnie sprawia, że wysokie i niskie tony z założenia nie próbują szukać poklasku w swojej wyczynowości typu: nadmierna konturowość krawędzi i nadinterpretacja wybrzmień, tylko nienachalnie, ale nadal w dobrej jakości, prezentują głęboki, bez szkodliwego rozlewania się po podłodze, pełen energii bas i dobrze napowietrzoną, jak wspominałem bez prób przerysowania górę pasma. Czy w tych dwóch aspektach można zrobić to lepiej? A jakże. Da się mocniej i z wyraźniejszą krawędzią na basie, oraz klarowniej, ale nadal bez szkody dla finalnego brzmienia na górze. Tylko po co. W tytułowej konstrukcji nie chodzi narysowanie świata samym barwowym pigmentem. Raczej ma na celu pokazanie go z jego wszelkimi, zaznaczam, że przez człowieka odbieranymi jako przyjazne, kolorystycznymi w znaczeniu fizjologicznego przenikania się barw, naturalnymi niedoskonałościami. Dlatego też obcując z PMC MB2 XBD SE przez cały okres testu pławiłem się w zaskakująco soczystym, co istotne mocnym, ale nadal świetnym w kwestii rozdzielczości basie, trudnej do dogonienia przez światową konkurencję średnicy i umiejętnie podających pakiet danych wysokich tonach, czyli świecie skrojonym dla melomana, a nie niewiedzącego co chce od życia, audiofila malkontenta. Jednak wspominając melomana nie mam na myśli ospałego romantyka, tylko słuchającego praktycznie każdego rodzaju muzyki, pełnego życiowego wigoru miłośnika zapisów nutowych, co w poniższym akapicie postaram się wyartykułować.
Nawiązując do wygłoszonej przed momentem tezy, opis brzmienia kolumn z premedytacją rozpocznę od stosunkowo ciężkiej pozycji, czyli najnowszej koncertowej produkcji zespołu Metallica „S&M2”. Niestety w jej odtworzeniu zazwyczaj przeszkadza niezbyt szczęśliwa realizacja. Powinno być mocno i zjawiskowo w kwestii rozmachu prezentacji, ale z uwagi na jakościowe obciążenie materiału często ociera się to o przysłowiowy ból uszu. Tymczasem sparing przy użyciu PMC wypadł zaskakująco pozytywnie. Mało tego. Wyraźnie słyszałem proces dostrajania się dźwiękowca do zastanego brzmienia rozbudowanej o wieloosobowy symfoniczny skład, pełnej muzycznej agresji rockowej kapeli. Co mam na myśli? To oprócz ogólnej początkowej papki wyraźnie zdradzały wysokie tony, które na początku koncertu jawiąc się jako tętniący, prawie bolesny dla zmysłu słuchu szelest, z utworu na utwór ulegały może nie samplerowej, ale wyraźnej jakościowej poprawie. I gdy do tego dodam udaną, oczywiście znaną tylko realizującemu koncert przy konsoli dźwiękowcowi, pracę przy odpowiednim zbilansowaniu w stosunku do siebie, występów poszczególnych źródeł dźwięku, już w bodajże trzecim lub czwartym kawału ta z pozoru trudna do odtworzenia płyta stała się bardzo ciekawie zarejestrowanym, multiinstrumentalnym koncertem. Dla pewności przesłuchałem ww. album kilkukrotnie. W jakim celu? By z pełną świadomością odnieść się do poprzednich odtworzeń, co dobitnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że taki odbiór był dużą zasługą opiniowanych kolumn. Kolumn, które przy zarezerwowanej dla niewielu konstrukcji rozdzielczości środka pasma, od początku nieźle oddaną wokalizę i wybrzmiewające w jej paśmie instrumentarium znakomicie wzbogaciły o tak niezbędne dla tego typu muzy pokłady soczystego i dobrze zebranego w sobie basu oraz wyraźnie reagujące na wszelkie pasaże talerzy perkusisty, wysokie tony. Bez pogoni za wyczynowością, tylko z maksymalną dbałością o barwę dźwięku, oddanie pełnego energii, buntu i swobody wybrzmiewania rockowego spektaklu. Dla mnie było to jedna w trzech świetnych reprodukcji tego dwupłytowego albumu.
Kolejną pozycją płytową był nostalgiczny jazz z portfolio oficyny ACT Ulfa Wakeniusa „Taste of Honey”. Jak można się spodziewać, głównym rozdającym karty tej produkcji był sygnujący ją Ulf ze swoją gitarą, co sugeruje, że system miał z tak zwanej górki. Niestety to tylko pozory, gdyż gitara wbrew pozorom jest stosunkowo ciężkim do oddania jej emocji generatorem dźwięku. Począwszy od szarpnięcia struny, czyli pokazania procesu nadawania jej wibracji, potem sposobu wywołania przez nią poszczególnych składowych dźwięku, po jej pełną współpracę z pudłem rezonansowym, zestaw powinien odpowiednio dozować trzy aspekty. Atak, następujący po nim przyrost energii, by na koniec pozwolić całości odpowiednio wybrzmieć. Zbyt dosadne pokazanie tego tematu spowoduje w odbiorcy poczucie nerwowości muzyki. Ospałe lub przekombinowane wagowo zawieszenie w eterze skaże go na zwyczajną nudę. Na szczęście nasze bohaterki dzięki nadrzędnemu celowi, jakim przy umiarkowanym wsparciu skrajów pasma było oddanie prawdy o średnicy, poradziły sobie z tym tematem bardzo dobrze. Jednak nie mówię w tym momencie jedynie o świetnym rozwibrowaniu strun wspominanego wiosła, ale również o ciężkiej pracy znanego nam z płyt Leszka Możdżera, w tym projekcie na kontrabasie i wiolonczeli Lasa Danielsona i świetnie wspierającym przywołanych muzyków akrobacjami na bębnach i talerzach, perkusiście Magnusie Ostromie. Panowie nie tylko nie wchodzili sobie w drogę, ale dzięki zjawiskowemu oddaniu ich rzemiosła przez skonfigurowany na potrzeby testu system wnieśli do tego materiału dawkę tak lubianej przeze mnie w tego typu twórczości, niezbędnej do jej pełnego zrozumienia, naturalnie oddzielającej źródła pozorne ciszy. Bez tego otarłbym się o tak zwane odcinanie kuponów przez muzyków, co często jest winą nadinterpretującego zawarte na płycie informacje systemu, a nie ich samych. Na szczęście studyjne paczki – mówię o przedstawicielkach marki PMC – na takie zakłamywanie rzeczywistości, świetnie oddając ducha muzyki, sobie nie pozwoliły.
Dobrze. Był ciężki rock, spokojny jazz, zatem przyszedł czas na coś wymykającego się określeniu „muzyka dla duszy”, czym dla mnie jest twórczość grupy Yello na przykładowej płycie „Touch”. Cel? Sprawdzenie wpływu aspektów wcześniej pracujących w służbie realnego pokazania jakości przekazu, na oddanie zamierzeń artystów tworzących muzykę przy pomocy komputerów. Jakie to zamierzenia? Ostra krawędź, bezpośredniość i natychmiastowość pojawienia się na wirtualnej scenie dosłownie każdej wygenerowanej nuty. A przecież z mojego powyższego słowotoku wynika, iż to nie jest celem nadrzędnym dostarczonych do testów paczek. Znaczy się, zaliczyłem porażkę na miarę głosowania pani Beaty Szydło 26:1? Nic z tych rzeczy. Owszem, muzyka nie raniła moich uszu, ale była pełna ekspresji i energii, a do tego świetnie osadzona w nieprzeszkadzającej w utrzymaniu jej tempa, barwie i wadze. W niczym nie przeszkadzało unikanie ostrej kreski i zbytniej lotności prezentowanego dźwięku, za to spełniając pokładane w niej oczekiwania, niezależnie od poziomów głośności, w każdym aspekcie z wyrazistością na górze i mocnym wydźwiękiem na dole było bezkompromisowo.
Gdybym miał, określić docelowego klienta opisywanych kolumn, w pierwszej kolejności wspomniałbym o orędowniku bezwarunkowego utrzymania barwy i informacyjności środkowej części pasma bez względu na rodzaj słuchanej muzyki. To jak wspominałem, było celem nadrzędnym tych konstrukcji. Naturalnie jak wynika z powyższego testu, bardzo duże znaczenie dla finalnego wyniku sonicznego miała prezentacja reszty pasma. Wysokie i niskie tony nie chadzały samopas, tylko zamierzenie, czyli bez sztucznego wyciskania z muzyki tak zwanych siódmych potów, umiejętnie ją wspierały. Nie jako szkodliwy balast, tylko dobrze współpracujące z nią skrajne peryferia. To jeśli chodzi o tak zwaną grupę pewniaków. A co z resztą populacji melomanów? Również nie widzę przeciwskazań. Natomiast jedynymi, według mnie skazanymi na pewną porażkę potencjalnymi klientami, są wszyscy poszukiwacze latających w przestrzeni międzykolumnowej, przysłowiowych żyletek. Powód? Kolumny PMC MB2 XBD SE najzwyczajniej w świecie na to nie pójdą. Na co? Na, przynajmniej w ich rozumieniu, okradanie dźwięku z pozwalającej zrozumieć zawarte w muzyce emocje, tkanki łączącej każdą poszczególną nutę.
Jacek Pazio
Opinia 2
Jak na 30 lat działalności i całkiem ugruntowaną pozycję, szczególnie na ryku Pro-Audio, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż angielska marka PMC, mówiąc kolokwialnie, niespecjalnie ma parcie na szkło. Ot robi swoje a zamiast co i rusz „wyskakiwać z lodówki” jak sezonowo przypuszczająca ataki na nasze zmysły konkurencja woli skupić się na opiniach zadowolonych nabywców i … obecności w najlepszych studiach nagraniowych. Wystarczy tylko, chociażby pobieżnie przejrzeć listę jej kluczowych klientów, by zrozumieć, iż większość tego, co słyszymy na co dzień i świadomie słuchamy we własnych czterech ścianach z dużą dozą prawdopodobieństwa na którymś z etapów kreacji, bądź też post-produkcji napotkało na swej drodze angielskie monitory. Skupmy się jednak na cywilnej części ich portfolio, gdyż właśnie tym segmentem audio się zajmujemy a i w większości domostw o ile aktywne zespoły głośnikowe coraz śmielej sobie poczynają, szczególnie od momentu, gdy zaczęto w nich implementować wszelakiej maści rozwiązania zapewniające łączność bezprzewodową i wsparcie serwisów streamingowych, to rasowe „studyjniaki” nadal należą do rzadkości. Dlatego też dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – Electronic International Commerce Sp. z o.o., czyli EIC, postanowiliśmy uważniej przyjrzeć się skierowanej na rynek Hi-Fi i High-End ofercie. W dodatku ofercie, której PMC wydaje się być niezwykle pewna. Chodzi bowiem o to, że opuszczające mury położonej raptem godzinę jazdy od Londynu – w Biggleswade fabryki, przeznaczone na użytek domowy kolumny objęte są standardową dwuletnią gwarancją, lecz wystarczy tylko zarejestrować swój zakup na stronie producenta, by wydłużyć ów okres do imponujących 20 (słownie dwudziestu!!) lat. Czyżby Peter Thomas (jeden z ojców założycieli PMC) użytkujący na swój prywatny użytek nader rozbudowany system Brystona wziął przykład z Kanadyjczyków? Tego akurat nie wiem, jednak wspomniałem o nim nie bez kozery, gdyż rozpoczynając eksplorację angielskiego portfolio i chcąc w możliwie skondensowanej formie poznać możliwości konstrukcyjne „wyspiarzy” sięgnęliśmy po jeden z topowych a zarazem chyba najbardziej rozpoznawalnych, z racji charakterystycznych osłon głośników basowych modeli – dwu-modułowy i majestatyczny MB2 XBD SE.
Jak już zdążyliśmy w ramach sesji unboxingowej zasygnalizować MB2 XBD SE do najmniejszych nie należą. Blisko 180 cm wzrostu i 116 kg robią wrażenie, choć proszę mi wierzyć na słowo, bądź najlepiej samemu się przekonać, że na „żywo” wcale nie sprawiają wrażenia zbyt przesadzonych pod względem gabarytowym. To po prostu duże kolumny a co do ich urody, to wystarczy rzut oka i już wiemy, czy przypadną nam do gustu, czy też czym prędzej odwrócimy wzrok w poszukiwaniu bardziej ponętnych kształtów. A tak już na serio i od strony czysto technicznej można uznać, iż nasz dzisiejszy gość to de facto „podstawkowe” MB2 se rozszerzone o pasywny moduł basowy XBD pozwalający podnieść przetwarzanie najniższych składowych, zwłaszcza częstotliwości poniżej 380 Hz, o 3dB. Mamy zatem do czynienia z konstrukcją trójdrożną z punktami podziału ustalonymi na 380Hz i 3.8kHz, w której za górę pasma odpowiedzialna jest jedwabna, 27mm kopułka SONOLEX™ (Seas), na średnicy pracuje 75 mm kopułka PMC75 SE a z kolei na basie usłyszymy parę zjawiskowych 12” (310mm) Radiali. Widoczne na górze i dole frontu otwory to nie wyloty konwencjonalnych układów bas refleks a ujścia autorskich układów linii transmisyjnych Advanced Transmission Line (ATL), które zapewniają nie ordynarne podbicie a bardziej naturalną a co najważniejsze obecną przy dowolnym poziomie głośności reprodukcję najniższych składowych i to przy zachowaniu akceptowalnych gabarytów komory czynnej. W przypadku naszych bohaterek długość kanałów ATL™ wynosi dla każdej z kolumn 2 x 3m.
Ściany tylne zdobią dwie płyty w wnękami na terminale głośnikowe. Górny moduł szerokopasmowy może pochwalić się trzema parami gniazd umożliwiających tri-wiring/amping i dedykowanym modułowi basowemu gniazdem komunikacyjnym, z kolei dolny – basowy ma jedynie gniazdo przyjmujące sygnały „z góry”. Konieczność aplikacji okablowania głośnikowego na sporej wysokości warto wziąć pod uwagę już przy projektowaniu własnego systemu marzeń i albo dobrać odpowiednie okablowanie/konfekcję (banany wysoce niewskazane) i/lub poważnie zainteresować się dedykowanym im stojakom w stylu Boosterów Furutecha. Kolumny wyposażono oczywiście w kolce, oraz dedykowane im idealnie dopasowane cokoły a obudowy wykonano z MDF-u, którego grubość dochodzi do 35mm.
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu warto mieć na uwadze dwie rzeczy. Pierwszą, czyli świadomość poniekąd studyjnego „pochodzenia” MB2 XBD SE i drugą, nader istotną sugestię zawartą na stronie producenta. Jest to swoista deklaracja, zapewnienie nabywcy, że z „najwyższej klasy amplifikacją ma on gwarancję równie doskonałego brzmienia tytułowych kolumn. Brzmi zachęcająco, prawda? Oczywiście nie sposób z tym kurtuazyjnym zwrotem się nie zgodzić, choć dla większości populacji zdecydowanie bardziej czytelnym przekazem byłby nieco mniej elegancki zwrot „s**t in, s**t out” bez ogródek i konwenansów uświadamiający nabywcy, iż w złej konfiguracji, w miernym otoczeniu, PMC zamiast się krygować, jak nieśmiała panna na wydaniu pojadą nieszczęśnikowi po rodzinie do trzeciego pokolenia wstecz. W końcu będąca rozwinięciem PMC nazwa „Professional Monitor Company” zobowiązuje, szczególnie, gdy ów monitor potraktujemy nie jak niewielki podstawkowy głośniczek a pełnopasmowy studyjny monitor mający za zadanie dostarczyć pełnię informacji o reprodukowanym materiale. I może to jest powód z którego tytułowe kolumny nader sporadycznie pojawiały się na łamach audiofilskich periodyków. Ot gdzieś w odmętach Internetu można natrafić na ich opis w czerwcowym numerze niemieckiego „Stereo” z 2018 r oraz wydaniu z lipca 2019 tajskiego „What Hi-Fi?” i praktycznie to byłoby na tyle jeśli chodzi o liczące się, poważane publikacje. Dziwne? Niekoniecznie. Po prostu podobnie jak w przypadku naszych dyżurnych Dynaudio Consequence, dopiero co opisywanych Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, bądź prezentowanych na ostatnim Audio Video Show Gryphonami Kodo, trzeba mieć gdzie je wstawić a wbrew pozorom większość recenzentów wcale jakimiś oszałamiającymi metrażami nie dysponuje. Nie muszę chyba dodawać, że próby wciskania takich kolumn do dwudziestu-kilku metrów najdelikatniej rzecz ujmując mijają się z celem, więc realia życia codziennego nad wyraz często dość boleśnie weryfikują recenzenckie plany. Całe szczęście blisko czterdziestometrowy OPOS wydawał się, chociażby na podstawie wcześniejszych testów, w zupełności wystarczający, więc niekłamaną radością przygarnęliśmy potężne Angielki pod swój dach.
Po niespiesznej akomodacji oraz delikatnym dogięciu kolumn w kierunku słuchacza wzięliśmy się za krytyczne odsłuchy i pierwsze uwagi jakie zaczęły pojawiać się w naszych notatkach dotyczyły zaskakującej kultury, wyrafinowania i swobody dzisiejszych bohaterek. Choć poważna postura i groźnie nastroszone pióra chroniących woofery egzo-szkieletów zupełnie na to nie wskazywały PMC okazały się uosobieniem dobrych manier i … prawdomówności. Stawiając na obiektywizm i własną transparentność starały się „znikać” z toru i jak przystało rasowym monitorom całkiem nieźle im ta sztuka się udawała. Co ciekawe, pierwszym określeniem jakim zdefiniowałbym bas było właśnie „monitorowy”, gdyż dwie 12-ki na stronę oferowały dźwięki zaskakująco zwiewne i zwrotne o ponadprzeciętnym timingu. Swingująca „Afro Bossa” Duke Ellington & His Orchestra wprowadzała w wyśmienity nastrój już od pierwszych, nieśmiałych taktów werbla i sukcesywnie dołączających dęciaków tytułowego utworu. Potem w tle odzywa się kontrabas i już nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. Obszerna i zarazem świetnie zdefiniowana scena, w tym momencie warto podkreślić, iż PMC nie mają tendencji do jej „podnoszenia”, co często jest przypadłością wysokich kolumn, początkowo oświetlona niewielkimi wiązkami wyłuskującymi z półmroku poszczególnych muzyków w finale rozświetlona jest niczym Trakt Królewski podczas świątecznej iluminacji, jednak zamiast chłodnej bieli PMC udało się oddać podkreślające ówczesne realia złote i ciepłe barwy reflektorów. Złote i miękkie światło nie oznacza jednak jakichkolwiek oznak pogrubienia, czy spowolnienia, gdyż z łatwością odgrywane były nawet najbardziej karkołomne partie perkusji, czy basu. Co istotne wzorowa dynamika nie opierała się tylko na skali makro, co poniekąd wydawałoby się oczywiste biorąc pod uwagę gabaryty samych kolumn, lecz przede wszystkim mikro – z wszelakiej maści szmerami, pracą miotełek i muskaniem blach. Po prostu zamiast epatować swoją mocą i możliwościami z „monitorową” wiernością oddawały skalę i wolumen reprodukowanego materiału a do piekielnych bram zapuszczały się jedynie wtedy, gdy takowe częstotliwości w partyturze zostały zapisane. Znaczy się u Duke’a nie sposób było na nie natrafić. Wystarczyło jednak sięgnąć po materiał nieco bardziej współczesny i pozostając w jazzowych klimatach dać się porwać wirowi wydarzeń rozgrywających się na „Khmer” Nilsa Pettera Molværa. I tu już na brak subsonicznych pomruków i galopad nie sposób było narzekać, co z jednej strony pozwoliło nam docenić swobodę i grację z jaką angielskie kolosy schodziły w dół, ale również dźwięczność i rozdzielczość góry, gdzie dęciaki potrafiły „dać popalić” naszym uszom, lecz zamiast jakichkolwiek znamion ofensywności, czy też granulacji wszystko było podane w punkt i po prostu realistyczne. Zero „koca” ale i bez niczym niepodyktowanej agresji i hiper-rozdzielczości, która może i początkowo wywołuje efekt Wow! lecz po kilku kwadransach … ciężką migrenę.
A właśnie, skoro wspomniałem o monitorowości i to tej klasycznej – wzorcowej, znaczy się niejako zdefiniowanej przez BBC, z której bądź co bądź wywodzi się Peter Thomas, to uczciwie trzeba przyznać, że w tytułowych PMC najbardziej magiczna jest średnica. Nawet matowy, szeleszczący głos Stinga na „The Last Ship” okazał się nad wyraz … naturalny, czyli osiągnął poziom, na którym seplenienie nie opiera się na podkreśleniu sybilantów, lecz stanowi jedną z cech charakterystycznych konkretnej postaci. Dostajemy zatem pełnię informacji takimi jakie one są a nie ich interpretację. Różnica może niewielka i pomijalna o ile tylko szukamy dźwięku „zrobionego” pod nasze gusta a niekoniecznie uniwersalnego. Niestety z naszego – recenzenckiego punktu widzenia, zbyt intensywna własna sygnatura urządzenia niespecjalnie sprawdza się na dłuższą metę, gdyż o ile z częścią peryferii może dogadywać się bez najmniejszych problemów, to na inne może mieć ewidentną alergię. A PMC stawiają właśnie na uniwersalną neutra …, znaczy się naturalność. O co chodzi z kolejnymi niuansami semantycznymi? O to, że neutralność, przynajmniej z założenia, powinna oznaczać możliwie bliską wzorcowi transparentność a MB2 XBD SE jednak w kategoriach bezwzględnych coś tam, niewiele, bo niewiele, ale jednak, dodają. Mowa oczywiście o ww. średnicy, która ewidentnie „łapie za ucho” sprawiając, iż ludzkie głosy mają w sobie więcej soczystości i krwistej tkanki.
Niejako na deser zostawiłem coś, bez czego test tytułowych kolumn byłby, przynajmniej z mojego punktu widzenia niekompletny, czyli odpowiednio spektakularną ścieżkę dźwiękową. Jednak zamiast sięgać po coś „sygnowanego” przez PMC postanowiłem przewrotnie posłużyć się nieco mniej przewidywalnym, nagranym w należącym od lipca 2019 r do Sony, kalifornijskim – zlokalizowanym w L.A. Milan Record (nic mi nie wiadomo, by Brytyjczycy zaopatrywali ich w swoje kolumny) materiałem i kilkukrotnie pozwoliłem sobie potraktować MB2 XBD SE nad wyraz zróżnicowaną, acz niewątpliwie momentami epicką w swym rozmachu „The Rescue” Elliota Leunga. I … to było to. Iście hollywoodzki rozmach sprawiał, że generowane przez PMC ciśnienie akustyczne wgniatało nas w fotele, by po chwili przejść do delikatnego muskania naszych zmysłów romantyczną suitą. Zmiany temp następowały natychmiastowo, bez przymiarek, podchodów i brania rozpędu. Tutti pojawiało się w tzw. okamgnieniu i równie szybko gasło, by ustąpić miejsca kolejnym dźwiękom. Jednak nawet w najbardziej spektakularnych momentach, gdy spiętrzenia dźwięków sięgały szczytu K2 PMC cały czas wzorcowo panowały nad rozgrywającymi się na scenie wydarzeniami ani na moment nie pozwalając na zaburzenie porządku wśród karnie usadzonych symfoników., czy też poluzowanie iście infradźwiękowych uderzeń basu. Co ciekawe, o ile wcześniej wspominałem o niejakiej zwiewności najniższych składowych, to wielki aparat wykonawczy cechowała niezwykle namacalna masa i skomplikowana struktura wewnętrznych tkanek, więc nie było mowy o li tylko „papierowej” fasadzie udającej coś znacznie potężniejszego aniżeli jest w istocie, tylko wraz z atakiem szedł adekwatny mu wolumen. Nie ukrywam, że spora w tym zasługa naszego dyżurnego Mephisto, ale nawet idąc drogą Petera Thomasa z Brystonami (liczba mnoga pojawia się tu nieprzypadkowo, bo duet 4B³ + 14B³ to plan minimum) w torze też powinno się udać osiągnąć wielce satysfakcjonujące rezultaty.
No dobrze, wszystko pięknie ładnie, jednak warto choć przez chwilę zastanowić się jakie z powyższych ochów i achów płyną wnioski. Cóż, w telegraficznym skrócie śmiało można stwierdzić, iż PMC MB2 XBD SE nie są, używając dyskretnie „zapomnianego” od momentu zatrudnienia do kampanii reklamowej, hołubionego w reżimowej TV wyjca, przez jedną z sieci elektromarketów, dla idiotów, bądź przedstawicieli klanu „rycerzy ortalionu” w pełnoletnich turladłach z charakterystyczną szachownicą. Angielskie monitory bowiem nie powalą nas monotonne dudniącym basem i równie permanentnie cykającą górą podczas odsłuchu repertuaru, gdzie takowych atrakcji nie ma. Jeśli jednak dysponujemy odpowiednio wydajną i jak to elegancko określa sam producent „wyrafinowaną” amplifikacją a jednocześnie w muzyce cenimy sobie prawdomówność zamiast taniego efekciarstwa, to własne doświadczenia audiofilskie z powodzeniem można podzielić na te sprzed i te po odsłuchu tytułowych PMC. Jeśli miałbym jeszcze dodać coś od siebie, to po miesiącu odsłuchów MB2 XBD SE w OPOS-ie, jeśli tylko karma będzie mi sprzyjać i koniec końców uda mi się zmienić prywatne lokum na zdolne pomieścić będące obiektem niniejszego testu kolumny, bądź chociażby ich podstawkową inkarnację (MB2 se) nie omieszkam ich do siebie ściągnąć. Są to bowiem konstrukcje na tyle kompletne i dające tak fenomenalny wgląd w nagranie i to bez zabijającej przyjemność obcowania z nimi na co dzień bezdusznej analityczności, że z powodzeniem miałyby szansę zagościć u mnie na lata. Długie lata.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: EIC
Cena: 169 000 PLN
Dane techniczne
Skuteczność: 93dB
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 20Hz-25kHz
Częstotliwości podziału: 380Hz, 3.8kHz
Wykorzystane przetworniki:
HF – 27mm SONOLEX™ soft dome Ferrofluid cooled
MF – PMC75 SE – 75mm soft dome Effective ATL™
LF – 2 x PMC 12” (310mm) Radial™ driver
Terminale: 3 pary 4mm gniazd (Tri-Wire / Tri-Amp)
Wymiary (W x S x G): 1740mm (+ 50mm kolce) x 380mm x 535mm
Waga: 116kg
Dostępne wersje wykończenia: SE Grand Walnut, SE Amarone, SE Natural Oak, SE Jet Black