Opinia 1
Mam nadzieję, że bardziej spostrzegawczy z Was zdążyli zauważyć, iż rynek audio trochę zaczyna przypominać samochodowy. Chodzi mi oczywiście o bardzo popularny obecnie trend wprowadzania częstych zmian w portfolio marek pod nieraz naprawdę błahym pretekstem. Pretekstem, który sam w sobie nie niesie nic zbyt odkrywczego, jednak w połączeniu z nową szatą obudowy w oczach potencjalnych odbiorców natychmiast jawi się jako coś wielce pożądanego. Naturalnie wszyscy wiedzą, iż jest to typowa marketingowa zagrywka, jednak mimo to spora grupa osobników homo sapiens łatwo daje się na taki haczyk złapać. To źle? Oczywiście, że nie, bowiem w życiu liczy się sprawianie sobie przyjemności, jednak w stosunku do nas – klientów, jest to trochę nieuczciwe. Na szczęście nie wszystkie marki stosują taką politykę, co sprawia, że niektóre modele będąc fantastyczną ofertą w momencie swojego debiutu na rynku, do dzisiaj konsekwentnie pozostają jednym z głównych zasobów asortymentowych. Co mam na myśli? Tytułowe, austriackie kolumny Vienna Acoustics Liszt, które po wielu latach sukcesów (ok. 7) nie tylko na łamach periodyków branżowych, ale również w zderzeniu z konkretną klientelą, znakomicie broniąc się przy tym dźwiękowo przed nową modą soniczną – o tym nieco później, za sprawą Sieci Salonów Top HiFi & Video Design w końcu zawitały w nasze skromne progi.
Jak wynika z fotograficznej relacji, obcując z tytułowymi Austriaczkami, zderzamy się ze smukłymi, w wersji testowej lakierowanymi na tak zwany czarny fortepian, podzielonymi na dwie bryły konstrukcjami. Pisząc o podziale skrzyń każdej z kolumn, miałem na myśli ciekawy patent producenta, jakim jest odseparowanie obrotowej sekcji wysoko-średniotonowej od dzierżącego rozlokowane w dwóch komorach trzy głośniki niskotonowe, usadowionego na szeroko rozstawionych łapach z kolcami, głównego członu konstrukcji. Po co tak utrudniać sobie życie? Przyczyna jest prozaiczna, ale bardzo istotna, gdyż pozwala idealnie dostroić charakterystykę pracy kolumny do zastanego miejsca odsłuchowego z wręcz chirurgicznym ogniskowaniem tak zwanego sweet spotu. Jeśli chodzi o pakiet technikaliów, te niosą ze sobą informacje o wentylowaniu przetworników portami bass-reflex, trójdrożności pracy omawianych zespołów głośnikowych i zastosowaniu przez projektantów do ich wysterowania zwrotnicy pierwszego rzędu i typowym dla tego brandu wyposażeniu naszych bohaterek w zorientowane na tylnej ściance tuż nad podłogą, pojedyncze terminale przyłączeniowe. Tak pokrótce wyglądają aspekty techniczne naszych panien. Zatem wieńcząc akapit opisowy, po informacje jak to przekłada się na ich brzmienie, z niekłamaną przyjemnością zapraszam do dalszej części tekstu.
Co ciekawego pokazały mi austriackie paczki? Jak wspominałem we wstępniaku, model Liszt jest na rynku już sporo czasu, co pozwala snuć podejrzenia, iż na tle obecnie obowiązującego sznytu grania nowych konstrukcji – o tym zagajałem w części rozbiegowej – znakomicie się broni. Powiem więcej, w moim odczuciu, naturalnie po sesji testowej, nie są to już jakiekolwiek domysły, tylko zdobyta na własnej skórze wiedza, że są świetne, bo inne niż spora grupa konkurencji. Jednak inne nie w rozumieniu szkodliwego odstawania od potrzeb klienteli, tylko konsekwentnego unikania poszukiwania siłowego poklasku podczas tworzenia świata muzyki. Jaki jest ten inny, aniżeli obecnie promowany świat? Dla mnie bardzo ciekawy. Otóż największą zaletą testowanego modelu kolumn jest spójność pasma od mocnego w energię i wagę, przy niezłej kontroli dolnego zakresu, przez znakomicie nasyconą i do tego pełną informacji średnicę, po w pierwszym momencie kreujące się jako niezbyt skore do pracy, ale zapewniam, iż jedynie zamierzenie niewyskakujące przed szereg, za to ciepłe i lotne wysokie tony. Ktoś wtrąci, że to potrafi wielu konkurentów, zatem gdzie ta magiczna zaleta? Już zdradzam ów sekret. Chodzi mi o unikanie przez Liszty tak modnego obecnie kopania słuchacza lekko napompowanym, oczywiście dobrze kontrolowanym przełomem środka z niskimi tonami. Wielbiciele tego marketingowego zabiegu nazywają to fajnym kickiem wyższego basu, jednak, melomani wiedzący o co w prawdzie o muzyce chodzi, zdają sobie sprawę, iż takie działanie zazwyczaj promuje zwyczajowo będącego jako muzyk sesyjny, kontrabasistę. A jeśli nawet nie, to podobne „myki” znakomicie słychać jako wręcz nienaturalne artefakty podczas solowych popisów wiolonczelistów. Jak to się objawiało w trakcie testu? Otóż podczas chwilowego zejścia na niżej grające struny dostawałem coś na kształt estetycznego oderwania się danego dźwięku od reszty dłuższego lub krótszego pasażu. Wydawało się, jakby nagle z kilkoma zjawiskowo podpompowanymi nutami znienacka wtrącał się inny solista. A przecież w transporcie miałem krążek z pojedynczą, dla przykładu violą da gambą z płyty „Viola Da Gamba Solo Recital” Wielanda Kuijkena i jej fenomenalną feerią wielobarwności nawet pojedynczego pociągnięcia smykiem po strunie. Na szczęście bohaterki naszego spotkania poradziły sobie z tym znakomicie i nie dopuszczając do wspomnianych „zonków”, dobitnie pokazały, jak powinien zabrzmieć ten naładowany emocjami materiał. Owszem, kreski rysujące pojedyncze dźwięki nie były skutkiem używania ostrego skalpela, ale nie było również tak zwanej buły typu rysowanie kreda po tablicy szkolnej, tylko fajnie namalowany popis instrumentalisty ze wskazaniem na płynność, a nie krawędziowanie następujących po sobie nut. To odnośnie basu. A to dopiero początek pozytywnych wieści, gdyż w podobnym tonie wypadała średnica. Jednak ta swoimi walorami nasycenia i unikania zbytniego uśredniania pakietu informacji znakomicie sprawdzała się nie tylko spokojnej muzyce wokalnej spod znaku jazzu Cassandry Wilson i Diany Kraal, ale również przy wsparciu dolnym zakresem jako tchnięcie w źle zrealizowane produkcie rockowe dodatkowej szczypty krągłości, oprócz ucieleśniania dotychczas anorektycznie wypadającego frontmana zespołu Metallica w kompilacji „Master of Puppets”, jako dodatkowy feedback solidnie wzbogacała energią mocne popisy gitarowe i perkusyjne. To naturalną koleją rzeczy wpływało na mniejszą brutalność przekazu, jednak osobiście z wielką przyjemnością oddawałem nieco z jego drapieżności na rzecz namacalności poszczególnych bytów na scenie. Na koniec zostało górne pasmo. Na pierwszy rzut uchem wydawało się nieco cofnięte. Niby wszystko ok, ale jakoś bez Bożej iskry. Jednak taki stan ducha bardzo szybko minął, bowiem wystarczyło klika minut akomodacji, by okazało się, że problemem nie był ich niedobór, tylko wydumane oczekiwania na tle wcześniej słuchanych, często nad-interpretujących ten zakres kolumn. Dosłownie utwór lub dwa i temat po każdorazowej przesiadce okazywał się nieistotny. A gdy już go ogarnąłem, nagle uświadamiałem sobie, iż dzięki takiemu postawieniu sprawy, czyli lekkiemu zaciemnieniu atmosfery, system budując głęboką i szeroką wirtualną scenę, fajnie prezentował realia wielkich kubatur kościelnych i wszelkich produkcji koncertowych, co notabene jest solą naszej zabawy w zaawansowane audio. A gdy ową sól połączyłem z przywołanymi wcześniej znakami szczególnymi brzmienia kolumn Vienna Acoustics Liszt, nie miałem najmniejszych wątpliwości co do zamierzeń celowania Austriaków w osłuchanego audiomaniaka, a nie nowomodnych pseudo-melomanów. Po co ścigać się z konkurencją, jeśli ta w swej pogoni za zyskami zatraciła sens budowania kolumn do słuchania muzyki i zaczęła oferować produkty do słuchania dźwięków. Według działu projektowego tego producenta nie tędy droga.
Mam cichą nadzieję, że zapoznając się z powyższym wywodem na temat austriackich kolumn, zrozumieliście mój podprogowy przekaz. Jeśli nie, zasygnalizuje jedynie, iż chodziło mi o trwanie marki na straży muzykalności ich oferty. A, że pojęcie muzykalności przez lata aż tak bardzo nie ewaluowało, producent nie widzi sensu siłowego odświeżania swojego portfolio. Tym bardziej, gdy tytułowy produkt nadal odnosi sukcesy. Do kogo konkretnie w takim razie kierowany jest model Liszt? Z dwoma wyjątkami nie widzę przeciwwskazań dla nikogo. Jakie to wyjątki? Pierwszym są wielbiciele prezentacji tubowych z ich bezkonkurencyjnym rozmachem i szybkością narastania dźwięku. Zaś drudzy to osobnicy zafascynowani jedynie muzyką elektroniczną. Ta owszem, wypadnie przyzwoicie, jednak nasze bohaterki lepiej sprawdzą się w repertuarze z wibracjami powietrza wytworzonymi przez instrumenty naturalne. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, wówczas repertuar jest bez znaczenia.
Jacek Pazio
Opinia 2
O ile ponad dekadę temu, czyli w momencie premiery należących do topowej serii Klimt modeli The Music i The Kiss, do których dołączył centralny Poetry, wydawać się mogło, że Wiedeńczycy zbaczają z obranego w 1989 r. konserwatywnego podejścia do tematu konstruowania kolumn, to patrząc na obecne portfolio Vienna Acoustics trudno uznać je za kontrowersyjne, bądź chociażby nowatorskie. Nawet designersko – lifestyle’owych aluminiowych Schönbergów już nie ma, więc miłośnicy form nieoczywistych i łapiących od progu za oko muszą zadowolić się bądź to ww. flagowcami, bądź konstrukcjami plasującymi się oczko niżej, czyli będącymi tematem niniejszego wywodu Lisztami, które tak po prawdzie również trudno uznać za nowość. Skoro bowiem egzystują na rynku od 2014 r. to mówiąc wprost zdążyły się nie tylko opatrzeć, co wręcz zapuścić w świadomości odbiorców solidne korzenie. Skoro jednak nadal w austriackim katalogu są a i sam producent nie wykazuje chęci do zbyt gwałtownych ruchów i nerwowego – sezonowego odświeżania oferty, to uznaliśmy, iż nie zaszkodzi sięgnąć po cieszącą się w pełni zasłużonym uznaniem, dystrybuowaną przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, klasykę.
Należące do serii Imperial Liszty reprezentują sobą wszystko to, co miłośnikom gatunku nie tylko z austriacką marką się kojarzy, lecz przede wszystkim, to co w niej najbardziej cenią. Ba, są nader udaną „miniaturą” (cudzysłów jest tu nieprzypadkowy, gdyż trudno za miniaturowe uznać ponad metrowe, ważące po 44 kg kolumny) flagowych The Music. Niestety pomimo naszych usilnych starań stołeczny dystrybutor był nieugięty i zamiast pary przyobleczonej zjawiskowym palisandrem (Premium Rosewood), bądź nawet nieco skromniejszym fornirem wiśniowym postawił na mówiąc wprost koszmarnie asekuracyjną marketingowo a ponadto nader niewdzięczną do fotografowania opcję piano black. Mówi się jednak trudno, tym bardziej, że malowanie niespecjalnie wpływa na brzmienie, choć znam takich, co uważają, iż czerwone kolumny są najszybsze. No dobrze, żarty na bok, gdyż Ci co widzieli mniej funeralne dokonania Wiedeńczyków doskonale wiedzą, co tracą a Ci, co nie widzieli, zgodnie z zasadą „czego oczy nie widza, tego sercu nie żal” mają problem z głowy. Krótko mówiąc dostarczona na testy parka była smoliście czarna, więc do jej pozycjonowania inaczej aniżeli w rękawiczkach zabrać się było nie sposób a i potem nad zbieraniem przez nie zarówno materiału daktyloskopowego, jak i kurzu trzeba było przejść do porządku dziennego. Sytuację, przynajmniej od strony czysto wizualnej ratowały nieco maskownice, jednak już ich wpływ na brzmienie kolumn niespecjalnie zachęcał do pozostawienia ich na stałe.
Przejdźmy jednak do konkretów. Otóż obracany w płaszczyźnie horyzontalnej (w przeciwieństwie do regulowanych w pionie sekcji Wilson Audio Alexia Series 2) moduł wysoko-średniotonowy może pochwalić się koncentrycznym układem w skład którego wchodzi klasyczna 30 mm jedwabna kopułka wysokotonowa osadzona w centrum płaskiego, usztywnionego od wewnątrz „pajęczyną” (Flat-Spider-Cone™) 15 cm mid-woofera. Dzięki odseparowaniu „głowy” do minimum ograniczono ewentualne interferencje pochodzące ze skrzyni basowej. A właśnie, sekcja niskotonowa może pochwalić się trzema, pracującymi w dwóch wentylowanych do tyłu komorach, 17,8 cm (7”) wooferami. Górna komora obsługuje pojedynczy przetwornik i ma ujście układu BR o średnicy 50mm, z kolei dolna – mieszcząca pozostałe dwa drajwery dysponuje 65 mm ujściem. Oczywiście długości kanałów BR dobrano pod kątem dostrojenia do tej samej częstotliwości.
Na ścianie tylnej, oprócz ww. otworów bas-refleks, tuż przy podłodze umieszczono szeroko rozstawione pojedyncze zaciski głośnikowe a nad nimi elegancką tabliczkę znamionową,przy czym całość osadzono na masywnej, przykręconej do pleców kolumny płycie. Jak już zdążyliśmy zaprezentować w ramach sesji unboxingowej dla poprawienia stabilności i odseparowania od podłoża do spodu Vienn należy przykręcić stosowne masywne sztaby, które z kolei uzbraja się monstrualnymi kolcami.
Na pytanie jak Liszty grają odpowiedź jest prosta i mało zaskakująca, przynajmniej dla miłośników marki – znaczy się adekwatnie do aparycji. Oczywiście aparycji kolumn a nie ich miłośników ;-) Jest to bowiem niezwykle eleganckie a zarazem przestrzenne i angażujące słuchacza brzmienie. W końcu patrząc na imponująca baterię wooferów spodziewamy się odpowiednio solidnego basowego fundamentu i proszę mi wierzyć, iż takowy otrzymujemy. Warto jednak do tej kwestii podejść z rozwagą i chwilę się zastanowić, gdyż Vienny niejako w swym DNA mają zapisane dość charakterystyczne kreowanie tego podzakresu za pomocą zauważalnie grubszej, aniżeli zwykła używać konkurencja, kreski. Jeśli zatem nie chcecie Państwo, by ilość przesłoniła Wam jakość sugeruję do współpracy z tytułowymi konstrukcjami zaprząc amplifikację zdolną złapać je mówiąc kolokwialnie „krótko przy pysku”. Nie mówię, że od razu trzeba rzucać się na głęboką wodę – vide używane przez nas podczas testów Mephisto, gdyż zdecydowanie rozsądniejszy, przynajmniej pod względem ekonomicznym, wydaje się mariaż z Diablo 300, Passem INT-250, czy nawet Brystonem 4B³. Generalnie chodzi o to, by nie próbować łączyć Lisztów z konstrukcjami bądź to mającymi tendencję do zaokrąglania, bądź niekoniecznie w pełni kontrolującymi najniższe pomruki. Niby każdy ma własny gust i preferencje, jednak idący pół kroku za resztą pasma dół niespecjalnie sprzyja motoryce i dynamice przekazu, chyba, że ktoś tęskni za brzmieniem budżetowych zestawów kina domowego. Niemniej jednak z Gryphonem nijakich anomalii nie zaobserwowaliśmy i tej wersji będę się trzymał, tym bardziej, że na „Dark Sky Island” Eny’i , gdzie najniższe składowe mają dość niezdefiniowaną i wręcz oniryczną postać, wszystko było w jak najlepszym porządku. Niemniej jednaj ów album zwrócił moją uwagę na zupełnie inny aspekt prezentacji. Otóż Vienny w iście zjawiskowy sposób kreowały scenę. Przy ustawieniu na wprost i lekko dogiętymi w kierunku słuchacza „głowami” przestrzeń, we wszystkich wymiarach dalece wykraczała nie tylko poza bazę wyznaczoną poprzez rozstaw kolumn, co i ściany naszego 38-metrowego OPOS-a. Jej obszerność nie wynikała jednak z ordynarnego rozdmuchania a zdolności odwzorowania pogłosu i nawet najdłuższego wygasania dźwięków. O ile jednak na materiale, gdzie większość dźwięków została wygenerowana cyfrowo można byłoby uznać, że to najzwyklejsze „czary-mary” w stylu efektów specjalnych rodem z filmów akcji i fantasy, to już na purystycznym „Tomba sonora” Stemmeklang / Kristin Bolstad nijakich SFX nie było a nadal czuć było niezwykle sugestywną aurę pogłosową i tańczące pod sklepieniami katakumb echo. Spora w tym zasługa wyrafinowanej i pozbawionej oznak jakiejkolwiek szklistości i ofensywności góry, która ani myślała ustępować pod względem atrakcyjności i przykuwania uwagi przeciwległemu skrajowi. Proszę tylko sięgnąć po ostatni krążek Joe Satriani’ego – „Shapeshifting”, by na własne uszy przekonać się jakie bogactwo dźwięków jest w stanie wyczarować ze swojego Ibaneza ten wirtuoz. Jak śpiewny a zarazem rozdzielczy potrafi być jego Chrome Boy (JS1CR30), gdzie gładkość sięga granicy słyszalności a poprzez swoją czystość nic nie irytuje i nie kole w uszy nawet najmniejszą ziarnistością. Ba, na pierwszy rzut ucha i porównując z nieco bardziej „kanciastą” konkurencją można odnieść wrażenie pewnej krągłości i słodyczy.
A co ze średnicą? Najogólniej rzecz biorąc jest z nią wszystko OK., a ona sama świetnie się czuje na swoim miejscu. Może nie jest aż tak sugestywnie podrasowana jak z moich Contourów, jednak daleko jej do choćby najmniejszych oznak osuszenia, bądź wycofania. Śmiało można wręcz uznać, iż jest jej akurat tyle ile być powinno, dzięki czemu zarówno damskie (Barb Jungr – „Love Me Tender”), jak i męskie (Gregory Porter – „Dinner Party”) miały właściwy sobie a zarazem nieprzesadzony ciężar i namacalność. Była w tym spora dawka swoistej niewymuszoności i dążenia do zachowania równowagi pomiędzy atrakcyjnością, namacalnością lecz również unikaniem przesłodzenia, czy też zbytniej lepkości. Ot, siedzimy, słuchamy i zupełnie nie mamy ochoty na szukanie dziury w całym.
Vienna Acoustics wprowadzając model Liszt poniekąd upiekła dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rozszerzyła bowiem swoje portfolio o model niezwykle atrakcyjny wizualnie (szczególnie w wykończeniu Premium Rosewood) a przy tym przyjazny pod względem ustawienia, gdyż nawet przy dość szerokim rozstawie, dzięki możliwości dogięcia sekcji wysoko-średniotonowej, z łatwością można uzyskać prawidłową budowę sceny i ogniskowanie źródeł pozornych, co przy konwencjonalnych konstrukcjach mogłoby okazać się nader karkołomnym przedsięwzięciem. Warto tylko pamiętać o odpowiednio wydajnej amplifikacji, no i z racji dmuchających do tyłu bas-refleksów o co najmniej metrze do ściany. Krótko mówiąc ciekawa propozycja nie tylko dla ortodoksyjnych audiofilów, lecz również, a może i przede wszystkim melomanów chcących delektować się ulubionymi nagraniami w możliwie atrakcyjnej, eleganckiej formie.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 50 000 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: trójdrożna, wentylowana
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia: 28 Hz – 25 kHz
Skuteczność: 91 dB
Rekomendowana moc wzmacniacza: 50 – 400 W
Wykorzystane przetworniki
Wysokotonowy: 1.2″ / 30 mm kopułka jedwabna
Średniotonowy: 6″ / 152.4 mm Flat-Spider-Cone™
Basowe: 3 x 7″ / 177.8 mm X3P Spider-Cone™
Zwrotnica: 6dB i 12dB Bessel
Wymiary (S x W x G): 198 mm x 1148 mm x 435 mm
Waga : 88 kg (para)
Dostępne warianty wykończenia: Cherry, Premium Rosewood, Piano Black, Piano White