Opinia 1
Jak z pewnością nasi wierni czytelnicy doskonale pamiętają podstawowy streamer Ayona, czyli popularna S-10-ka gościła na naszych łamach już trzykrotnie. Po raz pierwszy i zarazem w swojej pierwszej odsłonie w systemowym teście ze zjawiskowymi Lumen White White Light Anniversary, drugi – już w wersji mk II, niejako przy okazji relacjonowania naszego kolejnego spotkania z jej konstruktorem – Gerhardem Hirtem podczas jego wizyty w stołecznej siedzibie Nautilusa – dystrybutora marki, kiedy to do woli mogliśmy nacieszyć oczy widokiem trzewi austriackiego plikogaja i po raz trzeci, już w pełnowymiarowym teście. Śmiało możemy więc uznać, że zdążyliśmy z nim całkiem dobrze się poznać, skoro jednak na rynku pojawiła się nowa inkarnacja nie mieliśmy nic przeciwko, aby i ją wziąć na redakcyjny tapet. I w tym momencie docieramy może nie tyle do sedna, co do pewnej niespodzianki, gdyż zarówno rynek, nie tylko audio, jak i życie nauczyły nas, że wszystko co nowe a szczególnie będące rozwinięciem modelu bazowego w 99,9% jest bezsprzecznie, zgodnie z marketingowymi zapewnieniami, nie tylko lepsze, bardziej funkcjonalne – naszpikowane kolejnymi dodatkami, lecz i niestety droższe. Tymczasem nasz dzisiejszy gość, czyli Ayon S-10 II XS okazał się przykładem w pełni świadomego i w dodatku skierowanego jedynie na trzy światowe rynki – amerykański, niemiecki i oczywiście polski … downsizingu. Mamy zatem do czynienia z urządzeniem odchudzonym w porównaniu do swojego starszego rodzeństwa, a przez to zauważalnie tańszym, dzięki czemu mniejszym kosztem możemy wejść do królestwa plików i streamingu, a jeśli tylko w jego specjałach zasmakujemy, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wraz ze wzrostem apetytu upgrade’ować go do wyższej specyfikacji.
Skupiając się na aparycji xs-ki śmiało możemy przestać bawić się w „znajdź x różnic” na pozornie identycznych obrazkach, czyli będącej obiektem niniejszego testu i dajmy na to zwykłej wersji. No dobrze, na upartego uważne oko wyłuska na plecach niewielką naklejkę potwierdzającą, iż niniejszy egzemplarz przeszedł kurację odchudzającą. Jeśli w tym momencie ktoś chciałby dodać jakąś złośliwość na temat takiego, rodem z DIY, sygnowania swoich wyrobów, to sugeruję cofnąć się kilka wersów wyżej i jeszcze raz przeczytać, tym razem ze zrozumieniem, informacje nt. możliwości upgrade’u. Po prostu, gdy tylko najdzie nas ochota na rozbudowę posiadanego egzemplarza odsyłamy go do dystrybutora/producenta, on dokonuje stosownych zmian konstrukcyjnych, usuwa ww. stickers i voilà – nie ma śladu po tym, od jakiego poziomu startowaliśmy, no może tylko w postaci kartonu, o ile tylko i on nie zostaje zmieniony.
Przejdźmy jednak do konkretów i choćby pokrótce opiszmy z czym mamy do czynienia. Po pierwsze jest to w pełni zunifikowany względem firmowego portfolio zaokrąglony na narożnikach masywny korpus wykonany z płyt szczotkowanego aluminium z centralnie umieszczonym 5-calowym kolorowym wyświetlaczem i wkomponowanym w jego ramkę czujnikiem IR, gniazdem USB i dwoma niewielkimi czerwonymi displyami informującymi o sile głosu (w wersji Preamp) i upsamplingu (Signature). Płyta górna może pochwalić się dwiema chromowanymi kratkami wentylacyjnymi a miłośników podglądactwa, do zapuszczania żurawia do wnętrza nader skutecznie odstrasza czternaście śrub mocujących ją do korpusu. Z kolei ściana tylna jasno daje do zrozumienia, że z pomocą 10-ki jesteśmy w stanie zarządzać zaskakująco rozbudowanym systemem. Warto bowiem podkreślić, iż określanie tytułowego Ayona mianem li tylko streamera jest sporym niedomówieniem, bowiem de facto pełni on również rolę przedwzmacniacza liniowego (w wersji Preamp) i przetwornika cyfrowo-analogowego. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem, patrząc od lewej, wyjścia analogowe w specyfikacji RCA i XLR, dwie pary wejść analogowych RCA, koaksjalne wyjście i wejście cyfrowe, wejścia optyczne, dwa USB (typu A i B), port Ethernet i dwa terminale antenowe. Nie zabrakło również dwóch przełączników hebelkowych z pomocą których ustalamy tryb pracy urządzenia (normal/direct amp) i wzmocnienie stopnia wyjściowego (High/Low). Włącznik główny ulokowano w okolicach lewej przedniej nogi. Czyli wszystko po staremu. W środku teoretycznie też niewiele się zmieniło, gdyż sercem nadal jest zdolna obsłużyć sygnały PCM do 764kHz / 32 bit i DSD do 256 kość AKM 4490 pracująca w trybie dual mono a za regulację głośności odpowiada PGA2310I w układzie zbalansowanym. Z kolei główne różnice dotyczą lampowego stopnia wyjściowego, gdzie miejsce pary triod 6H30 zajął duet 6N6P, przeprojektowano filtr dolnopasmowy i zastosowano nieco inne komponenty.
Samo oprogramowanie streamera, jak i dedykowana mu apka na smartfony i tablety (iOs/Android) działają szybko i stabilnie a przy tym są na tyle logiczne, że nawet mając pierwszy raz z nimi do czynienia bez trudu je skonfigurujemy wedle własnych potrzeb (upsampling PCM do DSD dostępny po rozbudowie do wersji Signature). I tu od razu dobra wiadomość, gdyż właśnie w tym tygodniu pojawił się nowy firmware zapewniający zgodność S-10-ki ze Spotify Connect a w trakcie rozmów z Gerhardem Hirtem okazało się, że i na zapowiadaną na lato premierę Spotify Hifi nasz dzisiejszy gość też jest już przygotowany. A skoro jesteśmy przy streamingu, to jeszcze tylko wspomnę, iż wzorem swojego starszego rodzeństwa mamy oczywiście zapewnioną obsługę Airable (Internet Radio), TIDAL (o MQA ani słowa), Qobuz i HiRES Audio (HRA). Nie zabrakło też kompatybilności z Roonem, Audirvaną i JRiver Media Serverem a jeśli ktoś woli konwencjonalne sterowanie również stosownego pilota. I jeszcze jedno. Otóż producent zaleca co najmniej 30-50 godzinny okres wstępnego wygrzewania, co patrząc z perspektywy czasu jest wielce wskazane, gdyż po takiej rozgrzewce tytułowy plikograj odwdzięczy się zdecydowanie lepszym brzmieniem aniżeli wyciągnięty prosto z pudełka. Jakim? O tym przeczytacie Państwo w kolejnym akapicie.
Znaczy się w tym. No to jedziemy. Kilka dni na wygranie i aklimatyzację, przebieg „austriackiej podstawki” w moim systemie szybko dobił do 50-ki (przy zdalnym trybie pracy to raptem 3-4 dni) i spokojnie można brać się za krytyczne odsłuchy. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym mając XS-a pod ręką od czasu do czasu nie próbował się na niego przepinać ze swojej dyżurnej, pracującej w roli preampu i DAC-a 35-ki. Jednak kilka takich alpejskich kombinacji dość wyraźnie dało mi do zrozumienia, że niekoniecznie tędy droga, gdyż nie dość, że porównuję jeszcze nie do końca wygrzanego gościa z doskonale zadomowionym i niemalże dwukrotnie droższym krewniakiem, to w dodatku owa, wspomagana zewnętrznym transportem Lumina, 35-ka gra praktycznie non-stop przy włączonym maksymalnym upsamplingu, po który w dostarczonym przez Nautilusa egzemplarzu S-10-ki sięgnąć niestety nie mogłem. Czemu o tym wspominam? Cóż, wierni akolici marki nie od dziś wiedzą, że Gerhard Hirt wraz z ekipą StreamUnlimited jest w stanie na tym polu osiągać fenomenalne rezultaty i w większości przypadków raz uaktywniony upsamling nader sporadycznie dostaje wolne. Dlatego też po kilku takich roszadach dałem sobie spokój z bratobójczą walką i skupiłem się na dzisiejszy gościu. I? I powiem szczerze, że pomimo powyższej „partyzantki” śmiało mogę uznać, iż czas spędzony z S-10 II XS śmiało mogę zaliczyć do chwil nader miło spędzonych. Niby przestrzeń, oddech i rozdzielczość oferowane przez 35-kę zostały w zauważalny sposób ograniczone, jednak proszę pamiętać, iż mój punkt odniesienia ustawiony został na poziomie, na który potencjalni nabywcy odchudzonej 10-ki, przynajmniej przez jakiś czas, zapuszczać się nie będą. Już prędzej wypadałoby porównywać ją z podobnie wycenionym Rose RS150, aczkolwiek to jak próbować zestawiać ze sobą przysłowiowy ogień z wodą. Powód? Oczywisty – diametralnie inna estetyka grania, chociaż po chwili zastanowienia byłbym jednak orędownikiem takiej konfrontacji, gdyż wystarczy chwila, by w sposób w pełni świadomy opowiedzieć za jednym, bądź drugim podejściem do muzyki. To wybór między austriackim lekkim przyciemnieniem i jednoczesnym akcentowaniem homogeniczności przekazu a onieśmielającą i niebiorącą jeńców azjatycką rozdzielczością, niosącą ze sobą górską rześkość. Wybór równie zerojedynkowy jak pomiędzy leniwym letnim toskańskim popołudniem z lampką wybornego Primitivo a kwietniowym halsowaniem w okolicach Bornholmu. W końcu każdy, no dobrze, większość z nas, wie czego chce i co się komu podoba, więc kilka taktów i wszystko powinno być jasne. A jakich taktów?
Na początek polecę fenomenalny „IMPERIAL” szwedzkiej formacji Soen, gdzie niezwykle głęboki, niemalże „atłasowy” wokal Joela Ekelöfa nad wyraz udanie kontrastuje z ciężkimi riffami gitar Cody’ego Forda i Larsa Åhlunda, choć akurat ten ostatni zdecydowanie częściej zasiada za klawiszami, aniżeli szarpie struny, nie mówiąc już o misternie wplecionych partiach kwartetu smyczkowego, które stają się istnymi oazami wytchnienia pomiędzy bardziej dynamicznymi i brutalnymi głównymi wątkami, w których może się do woli wyszaleć perkusista Martin López, prog-metalowej opowieści. Ayon nader zgrabnie spina to w niezwykle soczystą i pulsującą krwistą tkanką całość, gdzie priorytetem jest właśnie owa koherencja i dopiero w dalszej kolejności solowe partie muzyków. Operujemy zatem narracją od ogółu do szczegółu, w przeciwieństwie do Rose’a, który najpierw oferował nam detaliczne składowe misternej układanki i dopiero w dalszej kolejności tworzył z nich logiczną całość. Pozostając w podobnych, acz nieco cięższych klimatach, czyli „Leaves of Yesteryear” serwowanych przez norweski Green Carnation, będący swoistą odskocznią jego założyciela – Terje Vik Schei vel „Tchorta” od udzielania się w deathmetalowym Blood Red Throne i blackmetalowym Carpathian Forest, łatwo można zauważyć płynność z jaką austriacki plikograj przechodzi do porządku dziennego nad różnicami pomiędzy karmelowo słodkim wokalem Joela Ekelöfa a szorstką matowością Kjetila Nordhusa. Nie ma zatem obaw, że coś zostanie uśrednione i poświęcone na ołtarzu nadrzędnej spójności. Ponadto bas, choć kreślony nieco grubszą, aniżeli mam na co dzień, kreską nie wykazuje najmniejszych tendencji do ospałości, więc zarówno pod względem motoryki, jak i timingu doskonale się sprawdzał w nawet najbardziej karkołomnych partiach sekcji rytmicznej gdzie podwójna stopa nie traciła nic a nic z czytelności i to nawet podczas wsparcia gitary basowej, co biorąc pod uwagę repertuar jakim operowałem wymagało naprawdę sporych umiejętności.
Na dowód powyższej obserwacji posłużę się jeszcze jednym przykładem. Mowa bowiem o niezwykle wyciszonym i niemalże hermetycznym „Dark Forecast” formacji Piotr Schmidt Quartet, gdzie niezwykle oszczędna gra perkusji (Krzysztof Gradziuk) bynajmniej nie ginie w tle pierwszoplanowych partii trąbki Piotra Schmidta, fortepianu Wojciecha Niedzieli, czy nawet gitary Matthew Stevensa. Jest delikatna, momentami eteryczna, szczególnie, gdy blachy są jedynie muskane, jednak ich selektywność jest wyborna. I jeszcze jedno. Otóż pomimo wspominanego na wstępie lekkiego przycienienia przekazu nie odniosłem wrażenia jakiejś specjalnie bolesnej redukcji aury pogłosowej, czy też czasu wygaszania poszczególnych dźwięków. Wszystko było na swoim miejscu i idealnie do siebie pasowało. A że można lepiej, cóż … to wiadomo nie od dziś, jednak na tym pułapie cenowym 10-ka prezentuje się jako nad wyraz atrakcyjna i warta uwagi propozycja. Szczególnie jeśli zapewnimy jej odpowiednie, pozwalające jej rozwinąć żagle okablowanie, jak daleko nie szukając dostępne w tej samej dystrybucji nowe „wypusty” Acrolinka w stylu 7N-A2070 Leggenda, który nieco rozświetli górę i doda całości wigoru. Również miłośnicy wszelakiej maści akcesoriów antywibracyjnych mają w jej przypadku spore pole do popisu, gdyż wpływ takowych ustrojstw jest w przypadku 10-ki wyraźnie słyszalny, czego nie omieszkałem wykorzystać aplikując jej zestaw trzech niepozornych, widocznych na powyższych zdjęciach stożków Graphite Audio IC-35.
Zakładam, iż Gerhard Hirt wprowadzając na rynek Ayona S-10 II XS musiał iść na oczywiste, wynikające z redukcji ceny kompromisy. Poniekąd z automatu powinno to nieść za sobą dość zauważalny spadek jakości dźwięku i co do tego chyba nikt nie miał i nie ma żadnych złudzeń. „Problem” (cudzysłów w pełni zamierzony) jednak w tym, iż podczas kilkutygodniowego użytkowania powyższego streamera ani razu nie udało mi się przyłapać go na jakimś ewidentnym potknięciu, próbie uproszczenia, czy ułatwienia sobie życia w porównaniu do starszego rodzeństwa. Bowiem to, że stosuje lekko przyciemnioną a zarazem przyjemnie dosłodzoną narrację reprodukowanego materiału spokojnie możemy zrzucić na karb jego lampowego stopnia wyjściowego, co zresztą jest też cechą, jakiej miłośnicy rozżarzonych baniek w domenie cyfrowej wręcz oczekują i jej brak mógłby srodze ich zawieść. Dlatego też jeśli poszukujecie Państwo muzykalności i kompletności brzmienia a jedocześnie nie widzicie powodu zbytniego drenowania domowego budżetu, na dobry początek posłuchajcie tytułowego Ayona a może się okazać, że dzięki jego obecności w systemie będziecie mogli z powodzeniem zrezygnować z odrębnego przetwornika a nawet przedwzmacniacza liniowego. Czyli de facto sami staniecie się orędownikami idei downsizingu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Przy okazji jednego z ostatnich testów odtwarzacza plików wspominałem, iż z uwagi na pewnego rodzaju recenzencką niezbędność posiadania tego typu urządzenia w swoim portfolio, ostatnimi czasy bacznie się tego typu konstrukcjom przyglądam. Co to oznacza? Otóż w przypadku potencjalnego nabycia trzy bardzo istotne dla mnie rzeczy. Pierwszą naturalnie jest oferta brzmieniowa, drugą łatwość aplikacji połączona z minimalizmem elementowym – nie chcę zazwyczaj niezbędnych do pracy plikograja, dodatkowych pudełek i trzecią bardzo istotną, rzekłbym, że dla mnie ważną na równi z dźwiękiem, jest możliwość uruchomienia urządzenia i sterowania nim bez konieczności sztywnego połączenia internetowego z centrum lotów kosmicznych na Przylądku Canaveral. Chcę wejść do pokoju, przycisnąć jeden guzik inicjujący pracę i czy to pilotem, czy palcem na wyświetlaczu, lub stosowną konfiguracją przycisków, dosłownie kilkoma kliknięciami wybrać konkretn płytę. Bez tego na chwilę obecną nie widzę szans na pojawienie się u mnie na stałe jakiegoś około-plikowego komponentu. W jakim celu artykułuję tak mocno rozbudowaną litanię? Z prostej przyczyny, gdyż w dzisiejszym spotkaniu będziemy obcować z czymś w znakomitej większości spełniającym moje postulaty. To znaczy? Wielu z Was z pewnością zauważy, że teoretycznie z czymś mającym już na naszych łamach swoje podwójne pięć minut w postaci odtwarzaczy plików Ayon S-10 i S-10 II. Jednak bardziej spostrzegawczy natychmiast zauważą, iż tym razem na recenzencki tapet trafiła jego trzecia inkarnacja, obecnie w specyfikacji XS, który w naszych progach podobnie jak poprzednio, tak i tym razem pojawił się dzięki zaangażowaniu warszawskiego dystrybutora Nautilus.
Z uwagi na kolejne wystąpienie na naszych łamach tytułowego streamera Ayon S-10 II teraz w specyfikacji XS w kwestii aparycji przypomnę jedynie, iż obudową jest średniej wielkości, płaska, wykonana ze szczotkowanego aluminium, z mocno zaokrąglonymi narożnikami, zawsze czarna skrzynka. Jej wręcz ascetyczny front zdobi jedynie umieszczony w centrum wielki, a przez to czytelny ze sporej odległości, kolorowy wyświetlacz i tuż obok niego pozwalające podpiąć pendrive z muzyką gniazdo USB oraz rozrzucone na zewnętrznych krańcach, wykonane białą czcionką nazwa modelu i logo marki. Podobnie do awersu spokojna wizualnie górna płyta obudowy realizując grawitacyjne wentylowanie lampowych układów elektrycznych, w swej tylnej części została uzbrojona jedynie w dwa kwadratowe, idąc za motywem obudowy, podobnie zaoblone na rogach, przesłonięte chromowaną ażurową osłonką otwory. Natomiast mocno kontrastujący bogactwem wyposażenia z resztą obudowy urządzenia tylny panel przyłączeniowy wyraźnie daje nam do zrozumienia, iż ogólny spokój wizualny komponentu jest jedynie przyjemną dla oka grą pozorów, bowiem tak po prawdzie mamy do czynienia ze swoistym wielozadaniowcem. Tę teorię potwierdza mnogość przyłączy realizujących tak przyjęcia, jak i oddanie sygnałów cyfrowych – Coax, Optical, USB, Ethernet, a także analogowych – RCA i XLR, z bezpośrednim wyjściem na końcówkę mocy i zmianą poziomu wzmocnienia oddawanego sygnału jako dwa niezależne hebelki. Dzieło oferty wejść i wyjść wieńczy gniazdo zasilania IEC, zaś łatwej możliwości obsługi streamera znajdujący się w standardzie wyposażenia pilot zdalnego sterowania. Co zmieniło się w stosunku do poprzedników? Nastąpiła tzw. kuracja odchudzająca. Po pierwsze zamiast pary triod 6H30 zastosowano duet 6N6P, a także zrezygnowano z konwersji PCM do DSD. Całe szczęście ów model według producenta bez najmniejszych problemów możemy upgrade’ować do poziomu wersji flagowej – Signature, czyli uzbroić go dodatkowo w opcję upsamplingu, a także wzbogacić w wewnętrzny twardy dysk 1 TB, odcinając się tym sposobem od szkodliwego wpływu zewnętrznej sieci na brzmienie karmionego Ayonem systemu.
Akapitu opisującego jakość oferowanego dźwięku przez streamer S-10 II XS nie mogę rozpocząć inaczej, niż od opisania kilku najbardziej ostatnio nurtujących mnie aspektów w tego typu zabawkach. Naturalnie chodzi o trzy wyartykułowane we wstępniaku tematy około-użytkowe. Wymienionym jako pierwszy zajmiemy się za moment, dlatego teraz przy wstępnej informacji o jego bardzo dobrym wyniku – chodzi o brzmienie, zgrubnie wspomnę tylko o dwóch pozostałych. Przybliżając temat aplikacyjnego minimalizmu, ten ogranicza się do posiadania naszego bohatera jako centrum sterowania i jeśli mamy zamiar grać z posiadanej płytoteki CD, ewentualnego rozszerzenia zestawu o twardy dysk – proza plikowego życia z czym jak najbardziej jestem w stanie się pogodzić. Oczywiście w momencie bazowania jedynie na streamingu, problem wyśmienicie rozwiązuje samo urządzenie. Nie potrzebujemy żadnych lepszych zasilaczy, czy poprawiaczy dźwięku, gdyż producent chcąc zapiąć sprawy na ostatni guzik, dopieszczając zasilanie i sekcje odpowiedzialne za obróbkę sygnału, zadbał o to już podczas projektowania tego komponentu. Kolejną nurtującą mnie sprawą w momencie posiadania takiej zabawki jako punktu odniesienia do potencjalnych sparingów testowych, była wspominana wcześniej prostota w obsłudze. I wiecie co? Ta jest znakomita, gdyż wystarczy odpalić urządzenie zorientowanym jak w każdym Ayonnie na spodzie obudowy przełącznikiem i dzięki prostemu Menu z pomocą pilota dosłownie kilkoma kliknięciami inicjujemy odtwarzanie interesującego nas materiału muzycznego, za co Gerhardowi Hirtowi należą się solenne brawa. Jak mawiał klasyk: „ Ja to kupuję”.
Gdy nadszedł czas na opinię o brzmieniu tytułowego przedstawiciela działu streamowania muzyki, pierwszym co ciśnie mi się na usta, jest fakt świetnej aplikacji lamp elektronowych przez producenta. Od pierwszych nut słychać ich znakomitą pracę w oddaniu ducha słuchanego materiału. I zapewniam, że w znakomitej jego tematycznej większości, gdyż jedyną odmianą zapisów nutowych, która zazwyczaj jest się w stanie od takiego traktowania sprawy obyć, bywa elektronika. Jednak jako ciekawostkę dodam, iż ku mojemu podczas testu i prawdopodobnie Waszemu podczas osobistych prób zaskoczeniu, nawet ona nic a nic nie traci ze swej drapieżności. Naturalną koleją rzeczy nieco ewaluuje w stronę większej płynności, ale o dziwo nie gaśnie. Powód? Otóż tytułowy Ayon z jednej strony gra bardzo soczyście i gładko, ale za to z drugiej potrafi świetnie oddać energię i wyrazistość inicjacji każdej nuty. Co to oznacza, wytłumaczę na kilku przykładach płytowych.
Wbrew pozorom zapisaną w kodzie DNA 10-ki II XS drapieżność zaprezentuję z pomocą obsługiwanej przez Pata Metheny’ego gitary, a dokładniej jego jedynej płyty zagranej na wiośle akustycznym „What’s It All About”. Powodem jest fenomenalna, bo bardzo wymownie akcentowana praca strun. Raz brzmią spokojnie, innym razem ostrzej, ale nigdy zbyt ospale lub przenikliwie. Praktycznie zawsze w punkt, co dla często „zbyt słodkich” urządzeń lampowych, nie jest takie oczywiste. Myślicie, że to mimo wszystko proste? W teorii być może tak, jednak zapewniam Was, iż nie raz spotkałem się ze zbyt nonszalanckim mierzeniem sił na zamiary, co kończyło się sromotną porażką. Miłą dla ucha, ale zabójczo monotonną, co z definicji jest dalekie od naturalnego wzorca. Na szczęście w tym przypadku nic takiego nie miało miejsca, gdyż mimo ogólnej prezentacji w estetyce mocnego koloru i nasycenia, wszystko znakomicie konturował wyraźny atak i świetny konsensus zawartości wspomnianej struny i pudła rezonansowego.
Kolejną produkcją była tak zwana pościelówa w wykonaniu Melody Gardot „Sunset In The Blue”. Głęboko hipnotyzujący wokal frontmenki nie pozostawiał złudzeń, że skonfigurowany na potrzeby testu set był idealną wodą na młyn tego spotkania. Magia pełni głosu wespół z czarująco wypadającym towarzyszącym jej instrumentarium wypełniały mój pokój bez szans na jakąkolwiek wcześniejszą zmianę krążka. I przyznam szczerze, że duży udział miał sposób budowania spektaklu przez oceniane źródło. Dzięki plastyce i fajnej aurze lampy uzyskałem świetną namacalność na czytelnie nie tyle rysowanej, co delikatnie, acz wyraźnie malowanej szeroko i głęboko wirtualnej scenie. To był jeden z tych momentów, gdy czasem zazdroszczę miłośnikom lampy obcowania z ich dobrą aplikacją. Dlaczego padło słowo dobrą, a nie wystarczyła tylko fraza „lampa”? Jak to w życiu bywa, nie raz i nie dwa miałem w życiu tak zwaną nieprzyjemność się zmierzyć opartą o jej użycie w trzewiach porażką. Na szczęście Gerhard wieloma konstrukcjami z udziałem tej starej technologii udowodnił swoje umiejętności, by w tym przypadku tylko je powtórzyć.
Na koniec połączenie wody z ogniem, czyli muzyka elektroniczna z udziałem naturalnej trąbki w wykonaniu znanego wszystkim Nilsa Pettera Molværa „Khmer”. To było jedynie potwierdzenie, że gdy wymagał tego materiał, Ayon pokazywał mocniejsze piki – wiele towarzyszących trąbce sztucznie generowanych dźwięków, a gdy ów blaszak miał wypaść plastycznie, Austriak bezpardonowo wykorzystywał do tego próżniowe słoiki. Jednak w tym momencie nie mogę przemilczeć dobrego panowania systemu nad częstymi na tym krążku, mocnymi niskimi pomrukami, co w przypadku tego typu komponentów nie jest takie oczywiste. Owszem, pewnie można mocniej zakłuć w uszy lub narysować sejsmiczne tąpnięcia z jeszcze większym konturem, ale wówczas nie szukamy w tym wszystkim posmaku lampy. I nie chodzi o to, że się nie da, bo znam kilka lampowych konstrukcji z brzmieniem ostrzejszym niż tranzystor, tylko zaznaczam, iż nasz punkt zainteresowań powinni wybrać miłośnicy muzyki naładowanej emocjami rodem z epoki Romantyzmu, a nie festiwalu „Przystanek Woodstock” Jurka Owsiaka. Co prawda obie frakcje w teorii szukają tego samego – duchowych uniesień, jednak pierwszym Ayon z uwagi na umiejętność wyciagnięcia z muzyki maksimum jakości sonicznej da znacznie więcej satysfakcji.
Nie ma co się oszukiwać, Gerhard Hirt wiedział, jakie brzmienie tytułowym streamerem chciał osiągnąć i takie osiągnął. Jakie? Z jednej strony pełne magii lampy, a z drugiej dobrze osadzone na wykresie transparentności i energii. Co to oznacza? Nic nadzwyczajnego, tylko dobrze odrobione inżynierskie lekcje, bowiem generowana przez opiniowany streamer muzyka zawsze nosiła znamiona fajnego koloru i plastyki, ale przy tym nie zapominała o pozwalającym swobodnie wybrzmieć jej w międzykolumnowym eterze pakiecie informacji i oddechu. A trzeba przy tym dodać, iż mój zestaw sam w sobie optuje za podobnym sznytem grania, co przy braku jakichkolwiek problemów adaptacyjnych Ayona S-10 II XS z moją konfiguracją dobitnie pokazuje klasę austriackiej myśli technicznej. Myśli, która w moim odczuciu ma bardzo duże szanse na wpisanie się w praktycznie każdy co najmniej dobrze skonfigurowany zestaw audio.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: PMC MB2 XBD SE
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus / Ayon
Cena: 23 900 PLN
Dane techniczne:
• Przetwornik D/A: 764kHz / 32 bit & DSD256
• Zastosowane lampy: 2 x 6N6P
• Dynamika: > 120 dB
• Separacja między kanałami: >105 dB
• Impedancja wyjściowa RCA/XLR: ~ 700 Ω
• Wyjścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA)
• Wejścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA), USB-PC, TOSLINK, 2 x USB type A
• Łącza sieciowe: Ethernet, Wi-Fi
• Stosunek S/N: > 110 dB
• Pasmo przenoszenia: 20 Hz-20 kHz (+/- 0,3 dB)
• Zniekształcenia THD (1 kHz): < 0,002 %
• Jitter: < 5ps
• Wejścia analogowe: 2 x RCA
• Wyjścia analogowe: RCA, XLR
• Napięcie wyjściowe
– Low: 0 – 2.5V rms RCA, 0 – 5V rms XLR
– High: 0 – 5V rms RCA, 0 – 10V rms XLR
• Zużycie energii: 40W
• Wymiary (S x G x W): 480 x 390 x 120 mm
• Waga: 12 kg