Opinia 1
O ile gramofony pojawiają się na naszych łamach dość regularnie, o tyle, nie licząc step-upa Thraxa, dedykowane im przedwzmacniacze dziwnym zbiegiem okoliczności nie mają już takiej siły przebicia. Nader dobitnie świadczy o tym fakt, iż ostatnim, jaki gościł u nas był Gold Note PH-10. Dziwne? Patrząc na dynamikę fluktuacji oferty największych koncernów elektronicznych może i tak, jednak mając na uwadze, że największy ruch od lat dotyczy domeny cyfrowej warto mieć świadomość nieco innego tempa zmian segmentu analogowego. Tutaj mało komu się dokądkolwiek spieszy, gdyż zarówno producenci, jak i konsumenci zaskakująco zgodnie wychodzą z założenia, że jeśli już coś nowego się pojawia, to niejako z automatu będzie ono obecne w katalogu przez najbliższych ładnych parę lat. Pochodną takiego status quo jest oczywiście szum, jaki powstaje w momencie ogłoszenia wprowadzenia do sprzedaży kolejnego modelu. Nie inaczej było w przypadku Chorda, który z wielką pompą podczas majowego monachijskiego High Endu pochwalił się swoim najmłodszym dzieckiem – phonostagem Huei – zgodnie z firmową systematyką zaliczanym do linii produktowej Quest, gdzie na chwilę obecną ma do pary jedynie DACa o nazwie … Quest. Jednak mocno zastanawiający jest fakt, iż nasz dzisiejszy bohater, bo chyba nie musze dodawać, że skoro o nim wspominamy, to koniec końców udało nam się pozyskać go na testy, jest tak naprawdę dopiero drugim, po niewiele większym Symphonicu, phonostagem w portfolio Chorda. Czyżby pomimo nieustającego renesansu czarnej płyty rezydująca w budynku XIX-wiecznej przepompowni wody w East Farleigh (hrabstwo Kent) ekipa nie do końca liczyła na utrzymanie się powyższego trendu? Powiem szczerze, że nie znam pobudek takiej a nie innej polityki Johna Franksa, ale jak widać skierowana ku miłośnikom czarnych krążków oferta rozbudowywana jest w dół a nie górę cennika, co patrząc na obowiązujące na rynku Hi-Fi zwyczaje powinno być raczej powodem do zadowolenia a nie usilnego szukania dziury w całym. Dlatego też nie przedłużając wstępniaka zapraszam wszystkich zainteresowanych na spotkanie z tą brytyjską nowalijką.
Najwyższa bowiem pora, by z czysto teoretycznych, iście akademickich dywagacji przejść do konkretów, czyli wrażeń natury organoleptycznej, co jest o tyle istotne, że może tego nie widać, ale Huei jest niezwykle małym urządzeniem. Śmiem wręcz twierdzić, iż jest to bodajże najmniejsza aktywna składowa toru audio, jaka do tej pory gościła w naszych skromnych progach. Całe szczęście nikczemna postura nie idzie w parze z tak postrzeganą, jak i rzeczywistą wartością materiałową, gdyż najmniejsze phono Chorda prezentuje się wprost obłędnie. Jest to bowiem wielce udany mariaż anodowanego na czarno bloku aluminium lotniczego z nadającymi całości nieco industrialny wygląd czterema, okupującymi górną krawędź frontu podświetlanymi kulami manipulatorów, oraz soczewkowym szklanym bulajem na powierzchni górnej. Po obu stronach tegoż łypiącego intrygującą zielenią cyklopiego oka umieszczono grawerkę z nazwą modelu, oraz ozdobny szyld z logotypem marki.
Nie mniej zachęcając przedstawiają się plecy przedwzmacniacza, gdzie oprócz pojedynczych wejść RCA z dedykowanym zaciskiem uziemienia znajdziemy również wyjścia, lecz oprócz spodziewanych RCA producentowi udało się tam wygospodarować miejsce również na parę XLR-ów. Zasilacz jest zewnętrzny (wtyczkowy), więc docelowo warto rozważyć opcję zastąpienia go stosownym, liniowym zamiennikiem.
Jeśli chodzi o technikalia, to nad pracą phonostage’a czuwa mikrokontroler, zarządzający bogatym zestawem przekaźników. O precyzji wykonania i jakości zastosowanych elementów świadczy również szalenie niska wartość szumów wejściowych wynosząca 1,1 nV/Hz i to dla całego urządzenia.
Osobny akapit należy się możliwościom konfiguracyjnym Huei’a, które sprawiają, iż jest to chyba jedno z najbardziej uniwersalnych urządzeń na rynku. Chodzi bowiem o to, iż wszystkich nastaw dokonujemy za pomocą wspomnianych, wkomponowanych w górną krawędź frontu satynowych kulek, które w zależności od wartości ustawionego parametru przybierają stosowną barwę. I tak, patrząc od lewej, pierwszy „groszek” przybiera czerwony kolor przy wyborze wkładki MM i niebieski dla MC, kolejna odpowiada za aktywację eliminacji wszelakiej maści dudnień i przydźwięków a wciśnięta razem z pierwszą pozwala na regulację natężenia iluminacji. Trzecią kulką ustawiamy wzmocnienie, które dla wkładek MC obejmuje podzielony na osiem kroków zakres 62-49 (wyjścia RCA) i 68-55 dB (XLR) a dla MM 42-21 dB (RCA) i 48-27 dB (XLR) mieniąc się na czerwono, niebiesko, różowo, zielono, żółto, turkusowo i biało. Ostatnia kulka odpowiada za impedancję przyjmującą dla wkładek MM standardową wartość 47kΩ a dla MC zakres 3700Ω – 100Ω + 2.2 μF z równie atrakcyjną kolorystyką (stosowna ściąga znajduje się w instrukcji obsługi).
Jak to jednak w Hi-Fi bywa nawet najbardziej wyszukany design i komfortowa obsługa nie uratują konkretnego produktu, gdy jego brzmienie nie spełni naszych oczekiwań. W przypadku Chorda do głosu dochodziła jeszcze jedna zmienna, czy wręcz niewiadoma, wynikająca z faktu, iż tak naprawdę do tej pory mieliśmy do czynienia jedynie z reprezentantami bądź to amplifikacji (CPA 3000 + SPM 1200 MkII), kompletnymi systemami z plikograjem w roli źródła (DSX1000 + CPA 5000 + SPM 5000 mkII), bądź kieszonkowym DAC-o wzmacniaczem słuchawkowym (Mojo). Krótko mówiąc Chord w domenę analogową wkraczał u nas z zupełnie czystą kartą. Jednak już pierwsze takty „Misplaced Childhood” Marillion jasno dały do zrozumienia, że Huei nie wypadł sroce spod ogona i ma we krwi te same geny, co starsze rodzeństwo. Mowa oczywiście o świetnej dynamice i motoryce, które sprawiały, że stary dobry rock miał odpowiedni drive i wykop. Co istotne sygnatura Chorda daleka była od ciepłej, lekko rozmazanej i epatującej wypchniętą średnicą, oraz poluzowanym basem „magii czarnej płyty”. O nie, tutaj panował wzorowy porządek i pełna kontrola a akcent został postawiony na transparentność, rozdzielczość i piekielnie szybki i równie zwarty, bezlitośnie kopiący po trzewiach bas.
Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Bynajmniej nie chodzi o wydrenowanie, czy też wyżyłowanie dźwięku do suchego, antyseptycznego cykania wynikającego z przesunięcia ku górze środka ciężkości, czy wręcz obcięcia najniższych składowych, lecz o niemalże wzorcową transparentność i brak prób siłowego dodawania pierwiastka błędnie rozumianej „analogowości”. Po prostu jeśli szarpnięcie struny basowej było szybkie i krótkie a uderzenie w werbel, bądź blachy miało odpowiedni impet, to tak właśnie z Chordem w systemie one brzmiały. Krótko i natychmiastowo – bez zbędnych podchodów i sztucznie napompowanej aury pogłosowej i ciągnącego się jak brazylijska telenowela czasu wygasania. Oczywiście jeśli taki był zamysł twórcy i dół pasma miał być odpowiednio tłusty, to Huei bez najmniejszych oporów właśnie taki „kontent” nam serwował. Dlatego też bez najmniejszych oporów sięgałem tak po starsze („Ray of Light” Madonny), jak i młodsze („Rarities” Selah Sue) pokolenie pławiące się w elektronicznych brzmieniach. A właśnie, mając na tapecie obie przedstawicielki płci pięknej operujące wokalnie na te generowanych na wszelakiej maści cyfrowych ustrojstwach pasażach warto zwrócić uwagę na precyzję, z jaką Chord owe niewiasty „wycinał”. Zero grubej kreski, zero impresjonistycznych rozmyć, nic tylko stabilność godna najlepszego profesjonalnego szkła, znaczy się obiektywu. W dodatku angielskiemu phonostage’owi pomimo ww. „wycięcia” z tła głównych bohaterek udało się zachować pełną spójność przekazu, przez co nie wyglądały / nie było ich słychać, jakby zostały wklejone.
Nie muszę chyba dodawać, że na starych, dobrych „jazzach” było jeszcze lepiej? Niezależnie od tego, czy na talerzu mojej Kuzmy lądował „Saxophone Colossus” Sonny’ego Rollinsa, „Kind Of Blue” Milesa Davisa, czy „Satchmo Plays King Oliver” Louisa Armstronga za każdym razem zastanawiałem się jakim cudem, w tamtych czasach realizatorom udawała się sztuka osiągnięcia takiego realizmu i bezpośredniości przekazu. Namacalność źródeł pozornych, oddech, powietrze otaczające muzyków, to było coś, co Chord oddawał z pełną intensywnością, nic dla siebie nie zachowując, ale też nic od siebie nie dodając. Dla pewności jeszcze sięgnąłem po wystarczająco napowietrzone „Vägen” Tingvall Trio i … Było tak, jak być powinno. Huei nie próbował dodatkowo napompować sceny i dodać kilku ms pogłosu stawiając po raz kolejny na namacalność i holografię. Przy tym albumie wyszła jeszcze jedna rzecz. Otóż na wstępie wspominałem o niepopadaniu w stereotypowo analogowe ciepło i krągłość, więc mogło by się wydawać, iż na niezaprzeczalnie dość „chłodno” zrealizowanym „Vägen” do głosu mogą dojść mało przyjemne ukłucia zbyt skrzącej się góry a tymczasem angielski mikrus trafiał dokładnie w punkt nie zmieniając temperatury przekazu nawet o „kreskę”.
Czyżbyśmy mogli zatem uznać, że Chord Huei jest na wskroś uniwersalny i sprawdzi się w każdym systemie spełniając oczekiwania wszystkich odbiorców? Przewrotnie powiem, że w żadnym wypadku, bowiem niespecjalnie widzę go w systemach nazbyt analitycznych, cierpiących na niedobór masy, bądź z niezbyt wysokich lotów wkładkami. Chodzi bowiem o to, że Huei niemalże na srebrnej tacy i przy studyjnym oświetleniu poda Wam wszystko to, co dostanie do wzmocnienia i po prostu to wzmocni. Nie upiększy, nie poprawi i nie podkoloruje, więc jeśli wkładka, bądź generalnie cały gramofon będą przejawiały tendencje do podkreślania sybilantów, to właśnie takie szeleszczenia i seplenienia usłyszycie. Tak samo będzie w przypadku zbytniej „kwadratowości” tak nagrania, jak i toru. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i wśród melomanów zdarzają się miłośnicy siermiężnego socrealizmu i taka estetyka może im się podobać, ale wolę lojalnie uprzedzić, żeby nie było niedomówień. Mi osobiście stylistyka, w jakiej utrzymane jest brzmienie Huei’a, nader przypadła do gusty, gdyż z niezwykłą starannością i dbałością o nawet najmniejsze niuanse daje pełen pakiet informacji o zmianach dokonywanych zarówno w samym torze, jak i różnicach w realizacji poszczególnych płyt. Ot świetny przykład nie tylko recenzencko – audiofilskiego narzędzia pracy, ale i wiernego przyjaciela wymagającego melomana, w dodatku w cenie zupełnie na powyższe walory niewskazującej. Naprawdę nie wiem, co zrobił John Franks, ale na moje oko i ucho wygląda na to, że minimalizując gabaryty Huei’a postanowił zaaplikować w nim know-how wykorzystywany przez dużo starsze rodzeństwo. I chwała Mu za to.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Biorąc pod uwagę pewnego rodzaju mistyczność obcowania z zestawem opartym o gramofon, tak mnie, jak i Wam, wszelkiego rodzaju związane z tą celebrą komponenty kojarzą się raczej z niewyróżniającymi się od strony wizualnej, raczej stonowanymi w domenie wykorzystywanego ubranka dla układów elektrycznych produktami. Owszem, wykończenie ocierające się o przysłowiowe Bizancjum zdarza się nader często, ale konia z rzędem temu, kto na potrzeby dzisiejszego testu znajdzie wymykający się wspomnianym trendom phonostage. Wiecie do czego piję? Tak, tak, do będącego tematem tej recenzenckiej epopei najnowszego dziecka angielskiej marki Chord, która rozszerzając portfolio bardzo nowocześnie, rzekłbym nawet młodzieżowo prezentujących się urządzeń typu przenośny DAC Mojo, czy DAC z wbudowanym wzmacniaczem słuchawkowym Hugo teraz w specyfikacji 2 , ostatnimi czasy popełniła idący tym tropem przedwzmacniacz gramofonowy. Zaskoczeni aż tak nonszalanckim wyglądem? Myślę, że tak. Jednak uspokajam. W zderzeniu organoleptycznym ten przedstawiciel toru analogowego wywołuje dwa stany. Jakie? Luzik, naturalnie obydwa pozytywne. Czyli? Pierwszy to szybko odchodzące w niepamięć początkowe zaskoczenie tak frywolnym podejściem do opakowania tego rodzaju urządzenia. Zaś drugim po kilkunastu dniach użytkowania okazuje się być zrozumienie, że podobne, z punktu widzenia obsługi bardzo konserwatywnego sygnału audio, zjawiskowo młodzieżowo spakowane urządzenie, nie jest li tylko designerską wydmuszką. O co dokładnie chodzi? O nie, o tym w dalszej części tekstu. W tym akapicie dodam tylko, iż tytułowy phonostage CHORD Huei dostarczył do testu cieszyński dystrybutor Voice.
Nawet pobieżne przyswojenie załączonych fotografii jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku tytułowego produktu mamy do czynienia z próbą upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Pierwszym zadaniem jest wbicie się w ośrodek postrzegania świata będących na początku drogi młodych miłośników czarnych placków. Kolejnym zaś, wspartym możliwością dobrania odpowiednich nastaw dla obydwu rodzajów wkładek MM i MC i aplikacją wieloletnich doświadczeń brandu w materii obróbki wydrapanego sygnału z płyty winylowej, przywiązanie do siebie potencjalnych zainteresowanych również jakością oferowanego dźwięku. Z racji, iż jesteśmy w module opisującym aparycję i technikalia, cedując opis tematu w postaci umiejętności czarowania słuchacza muzyką na kolejną części testu, w tym akapicie przyjrzymy się jedynie wizerunkowi Huei’a. Ten bez względu na frywolną nowoczesność nawet dla mnie, osobnika mającego pierwszą młodość dawno za sobą, jest fantastyczny. To wykonana z aluminium, nieduża czarna skrzyneczka. W nią na przecięciu frontu z górną płaszczyzną obudowy designerzy bardzo ciekawie wkomponowali cztery mieniące się różnymi kolorami – barwa jest informacją o zadanej wartości obsługującej wkładkę – będące kulkami przyciski. Na dachu, w jego centrum zlokalizowano sporej wielkości, umożliwiające zajrzeć do wnętrza, podświetlane na zielono i dla podniesienia efektu zjawiskowości wyglądu zaślepione soczewką okienko. Tuż za wspomnianym wziernikiem z lewej strony wydrążono sporych rozmiarów oznaczenie modelu, a z prawej dwoma nitami przytwierdzono owalną tabliczkę z nazwą marki. Wieńcząc temat przybliżania produktu dodam jeszcze, iż zaaplikowana na plecach oferta przyłączeniowa phonostage’a opiewa na jedno wejście sygnału z wkładki w specyfikacji RCA, po jednym wyjściu wzmocnionego sygnału RCA i XLR, zacisk masy, gniazdo zasilacza wtyczkowego i włącznik. Tak prezentujące się maleństwo spakowano w nieodstające jakością wykonania i wykończenia od samego urządzenia wielopoziomowe pudełko.
Przyznam szczerze, że gdy w tym roku na monachijskiej wystawie nasz bohater miał swój światowy debiut, jego prezentacja z racji bardzo mocnego dryfowania designu ku tak zwanej lifestyle’owej nowomodzie wzbudzała we mnie sporo mieszanych uczuć. Mianowicie bałem się, iż cała para zamiast zostać skierowana w jego najważniejszy punkt bytu, jakim jest fonia, tak naprawdę poszła w przysłowiowy gwizdek, czyli spory potencjał marki w produkcji podobnych komponentów zjadło dążenie do przypodobania się tak zwanej „gimbazie” – czytaj wkraczającej na rynek użytkowników drapaków pryszczatej młodzieży. Tymczasem po aplikacji w mój zestaw sprawy okołosoniczne potoczyły się w bardzo ciekawym kierunku. Mało tego, gdyż oprócz mnogości ustawień dla wkładki MC, to jest pierwszy przedwzmacniacz gramofonowy, w którym jesteśmy w stanie ustawić wzmocnienie sygnału wyjściowego MM-ki. Co prawda kroczki są drobne i raczej symboliczne, ale jeśli coś można tym poratować, to jest ewidentny plus. Ja naturalnie wykorzystywałem go jedynie do obsługi niskich poziomów rylca MC, ale nie mogłem o tym nie wspomnieć. Jeśli chodzi o brzmienie, bez dwóch zdań jest wysokiej próby. Naturalnie w odniesieniu do żądanej zań kwoty. Jednakże to nie jest żaden przytyk, gdyż w naszej zabawie mieliśmy kilka podobnie wycenionych, a przy tym ciekawych zabawek właśnie w grupie których Chord znakomicie się odnajduje. A przecież tak prawdę mówiąc wygląd nie do końca to sugeruje. Co oznacza swobodna rywalizacja z podobnie sytuowaną w cenniku konkurencją? Same pozytywy.
Zastępując moją dyżurną Therię świat muzyki ewaluował w stronę mocniejszego uderzenia. Mimo że wirtualna scena nadal zajmowała całą przestrzeń międzykolumnową we wszystkich wektorach, stało się jasne, że na tym poziomie cen nie ma szans ścigać się w walce o najdrobniejsze niuanse, tylko trzeba pokazać, co dzieje się w głównym nurcie utworów muzycznych. I powiem Wam, Chord Huei pokazał, jak można dobrze to zrealizować. Główny nacisk położono na energię i wagę przekazu. Oczywiście nie zapomniano przy tym o wysokich tonach, ale one były raczej idealnie dozowanym towarzyszem reszty pasma, aniżeli próbującą wzbijać fonię na zarezerwowane dla segmentu High End pułapy wyrafinowania częstotliwością. To źle? Bynajmniej, bowiem takie siłowe napompowanie górnego zakresu spowodowałoby brak spójności brzmienia systemu, co byłoby ewidentnym potknięciem producenta, na co przecież stary wyjadacz w postaci znanej na świecie marki nie mógł sobie pozwolić. Ale bez obaw. Takie postawienie sprawy powodowało, że w pierwszym rzędzie odczuwałem świetną prezentację w domenie oddania rytmu i energii nawet najbardziej wirtuozerskich pasaży kontrabasu spod znaku Garego Peacock’a. A wszyscy znający jego twórczość wiedzą, że to nie jest pitu pitu, tylko najczęściej natychmiast następujące po sobie energiczne szarpnięcia, często powodujące odbijanie się strun od gryfu, z czym w zaskakująco swobodny sposób, przy pełnym pokazaniu dobrze kontrolowanej energii każdego z drutów, tytułowy anglik sobie radził. To co, bawiłem się designerskim pudełeczkiem do słuchania tylko kontrabasu? Naturalnie nie. Przecież okiełznanie tak ciężkiego do narysowania w eterze instrumentu dawało również pole do popisu w nurtach rockowych i bez najmniejszych problemów szeroko rozumianej elektronice. Czy to zespół Slayer z ich gitarowo-perkusyjno-wokalnym szaleństwem, czy mocno smagająca mnie niskimi pomrukami twórczość zespołu Aicid, zawsze było energicznie, z mięchem i z odpowiednim doświetleniem tak średnicy, jak i będących domeną blach bębniarza nienachalnych wysokich tonów. Ok. A jak w tematach dla zadeklarowanych romantyków? Nie. Nie było porażki. Nazwałbym to jedynie unikaniem rozdrabniania włosa na czworo. Naturalnie w odniesieniu do mojego wzorca. Ale zapewniam, wystarczyło kilka płyt, aby zrozumieć, że teoretycznie w nagraniach realizowanych przy pomocy Chorda również było wszystko, co wytłoczono na płytach. Z tą tylko różnicą, że przy wprowadzającej ograniczenia już na poziomie projektowania cenie phonostage’a, wyciąganie na światło dzienne wszystkich informacji z płyty nie było celem nadrzędnym. Powiem więcej. Jakiekolwiek tendencyjne wyciskanie wszystkich najdrobniejszych niuansów na przełomie środka i góry w momencie założenia grania nastawioną na oddanie fajnej masy ścianą dźwięku, jak wspomniałem kilka linijek wcześniej, powodowałoby utratę spójności. A tak miałem zawsze fajny drive, gdy trzeba kopnięcie, innym razem sejsmiczne pomruki, ale bez szkodliwego odrywania się od rzeczywistości zbyt lekkiego przełomu góry ze środkiem i nadmiernego rozbuchania samej góry. Niestety, zawsze jest coś za coś i w tym przypadku mamy tego bardzo dobrze wyważony, ale typowy przykład. Czy da się lepiej? Naturalnie. Daleko nie trzeba szukać, bowiem jest dostępne w stajni Chorda. Oczywiście wiąże się to z wyłożeniem nieco większej ilości środków płatniczych. Jednak zapewniam, będąc ze swoimi zabawkami na średnim poziomie analogowego zaawansowania rzeczony Huei jest godną propozycją. Zjawiskowo wygląda, oferuje mnogość ustawień, a do tego gra muzykę. Czego chcieć więcej?
Nie przypuszczałem, że ta w moim odczuciu, zabawka dla analogowego narybku wypadnie aż tak ciekawie. Owszem w zderzeniu z wyższej klasy produktami dało się wychwycić pewne kompromisy. Ale nawet najbardziej sroga ocena nie ma prawa ferować wyroku innego niż świetna zabawa w pokazanie najważniejszych aspektów w muzyce. Jakich? Radość z odbioru jej rytmu, solidne podkręconej energii i pozwalającą chłonąć ją pełną piersią spójność. Nie znalazłem płyty, która położyłaby ten phonostage na łopatki. Ba nawet wyartykułowane przeze mnie uśrednienia w muzyce stawiającej na najdrobniejsze niuanse nie były żadnym problemem. Wystarczyło nieco się skupić, aby znaleźć interesujące mnie artefakty. A należy dodać, że osobiście na co dzień obcuję z kilkukrotnie droższym przedwzmacniaczem gramofonowym, co ze startu powodowało moje drążenie tematu o coś, co nie było celem samym w sobie tej konstrukcji. Dlatego też świadomie przykładając odpowiedni szablon od początku do końca testu pławiłem się w świetnie oddanych założeniach artystów z każdego, powtarzam, każdego nurtu muzycznego.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777,
– wzmacniacz zintegrowany Hegel H590
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Voice
Cena: 4 999 PLN
Dane techniczne
Impedancja wejściowa (MM/MC): 47 kΩ/ 30 Ω – 47 kΩ
Wzmocnienie (MM/MC): 25-35/48-70 dB
Szum (wejście): 1,1 nV/Hz
Maksymalne napięcie wyjściowe (RMS): 10 V RMS
Pasmo przenoszenia: 12 – 25 000 Hz
Impedancja wyjściowa: 520 Ω
Wymiary (W x S x G): 41 x 160 x 72 mm
Waga: 657 g