1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Engström ARNE

Engström ARNE

Link do zapowiedzi: Engström ARNE

Opinia 1

O ile dla statystycznego konsumenta znajdująca się pod panowaniem króla Karola XVI Gustawa Szwecja kojarzyć może się głównie z globalną siecią sklepów meblowych, klopsikami i motoryzacyjnymi markami Saab oraz Volvo (obecnie należy do chińskiego Geely Automobile), to dla audiofilsko zorientowanego odsetka populacji sytuacja przedstawia się zdecydowanie mniej banalnie. Ba, ojczyzna naszych północnych sąsiadów dla złaknionych wyrafinowanych doznań nausznych osobników homo sapiens może jawić się niczym El Dorado. Do wyboru mamy bowiem bazujące na ceramicznych / diamentowych Accutonach kolumny Marten, okablowanie Jorma, elektronikę Bladelius i Primare, czy meble i akcesoria antywibracyjne Solid Tech. No i oczywiście jest jeszcze nasz dzisiejszy, skupiony na lampowej amplifikacji bohater, czyli rodzinna manufaktura Engström, którą tworzą Lars i Timo Engström. I to właśnie z katalogu założonej w 2009 i działającej po dziś dzień, nieopodal Malmo, w Lund marki, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – stołecznego SoundClubu, udało nam się pozyskać na testy otwierający jej portfolio wzmacniacz zintegrowany ARNE.

Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie liczył na stereotypowy skandynawski minimalizm, to po części jego oczekiwania zostaną spełnione, lecz pomimo swego pochodzenia i bazowania na stricte oldschoolowej – lampowej technologii, design Arne jest na wskroś nawet nie tyle nowoczesny, co wręcz futurystyczny. I to futurystyczny na tyle, że z powodzeniem mógłby pojawić się na planie klasyka „2001: Odyseja Kosmiczna”, gdyż swą aparycją świetnie koresponduje m.in. z inspirowanym dziełem Stanleya Kubricka japońskim Weltronem 2007. Krótko mówiąc próżno w jego bryle szukać surowej kanciastości, którą zastąpiono płynnością linii. Ba, patrząc na ARNE z profilu można byłoby domniemywać, iż jego bryła powstawała nie na desce kreślarskiej przedstawiciela branży audio, lecz w tunelu aerodynamicznym nomen omen szwedzkiego Koenigsegga, gdzie kluczowym parametrem jest współczynnik oporu aerodynamicznego CX. Owo wrażenie potęguje wykonana z przydymianego, giętego szkła osłona lamp, którą nakładamy na korpus wzmacniacza niczym panoramiczny hardtop nad siedziska ekskluzywnego roadstera.
Przejdźmy jednak do szczegółów. Pierwsze co się bowiem rzuca w oczy, to wszechobecna biel i to nie biel fortepianowa, do jakiej w Hi-Fi i High-Endzie zdążyliśmy się już przyzwyczaić, lecz lekko chropawa – strukturalna. Delikatnie odchylony do tyłu front ze zlokalizowanymi na prawej flance gałkami wyboru źródła i siły głosu, oraz bursztynowym oczkiem/czujnikiem IR (na wyposażeniu jest pilot zdalnego sterowania) informującym o stanie pracy płynnie przechodzi w łukowato wygięty płat pełniący rolę nie tylko podstawy pod lampy, lecz również czoła osłony bloku skrywającego transformatory. I tutaj znów zaskoczenie, gdyż szwedzki duet zrezygnował nie tylko z ozdobnych szyldów, lecz również zwyczajowych „lustrzanych” wstawek podkreślających atrakcyjność pyszniącej się na nich „szklarni”. A tutaj nic, zero, null, tylko bezkresna biel. Srebrny logotyp pojawia się dopiero w centrum szklanej osłony, którą jak mniemam, nie każdy będzie zakładał. Idźmy dalej. Lamp jest osiem. W pierwszej linii skromnie przycupnęły cztery ultra-niskoszumowe pentody Siemens D3a (7721) a tuż za nimi wyborne, pracujące w push-pullu sygnowane przez Engströma triody 300B-ZR (wykonywane na za mównie Szwedów w wersji Zirconium lampy KR Audio KR 300BXLS).
Zarówno ściany boczne, jak i płyta górna zostały szczodrze ponacinane, co jak się szybko miało okazać nie było podyktowane li tylko fantazją projektanta, lecz wynikało z faktu, iż tytułowy wzmacniacz zauważalnie się nagrzewa. Rzut oka na ścianę tylną i …wreszcie jest ozdobna tabliczka znamionowa z niewielkim logotypem producenta i zajmującą niemalże połowę powierzchni szyldu nazwą modelu. Dolny, ukryty w niewielkim wykuszu, panel z przyłączami oferuje gniazdo sieciowe z dedykowanym włącznikiem, pojedyncze, dedykowane 5 Ω obciążeniu, terminale głośnikowe WBT nextgen™ i po dwie pary wejść RCA i XLR Neutrika. Wartą podkreślenia informacją jest niewątpliwie fakt, iż ARNE jest w pełni zbalansowaną konstrukcją, przez co obecność XLR-ów na jego tylnej nie jest tylko zabiegiem czysto kosmetycznym, czy też wymuszonym przez rynek rozszerzeniem funkcjonalności, lecz wynikającym z jego topologii. Urządzenie wyposażono w nasze rodzime regulowane stopy antywibracyjne … Franc Audio Accessories.
Jeśli zaś chodzi o zagadnienia konstrukcyjne, to choć sam producent z niekłamaną dumą obwieszcza, iż ARNE jest kwintesencją jego dotychczasowych tak inżynierskich, jak i muzycznych doświadczeń, czyli klasycznym spécialité de la maison, to zarazem daleki jest od twierdzenia, skoro już zahaczyliśmy o wątek konsumpcji, iż pozjadał wszelkie rozumy i zawsze wszystko wie najlepiej. Dlatego też przy tytułowym projekcie palce maczali nie tylko Lars i Timo, lecz również związany z kolejną lampową legendą a zarazem jednymi z najlepszych monachijskich prezentacji – Silbatone, oraz Kevin Scott z Living Voice’a, co poniekąd tłumaczy obecność ww. integry w systemie z Vox Olympianami podczas monachijskiego High Endu w 2018 r.
Przez wentylacyjne nacięcia można dostrzec, iż w Arne użyto transformatora C-core szwedzkiego Lundhala dla stopnia sterującego i dwóch toroidów estońskiego Audesa dla lamp mocy. Dławiki Lundhala znajdziemy również w filtracji stopnia wyjściowego. W różnicowym stopniu sterującym pentody D3a pracują w trybie triodowym sprzężone stałoprądowo (DC) ze stopniem wyjściowym i są bezpośrednio połączone z siatkami lamp wyjściowych. Dzięki temu nie tylko wyeliminowano z toru audio kondensatory, lecz również uzyskano wyśmienite parametry – m.in. „headroom”, czyli zapas przed przesterowaniem. Zarówno w samym zasilaczu, jak i w stopniu sterującym znajdziemy za to tranzystory mosfet przykręcone do poprzecznie biegnącego przez obudowę aluminiowego radiatora, co daje odpowiedź na nurtujące nas podczas testów pytanie czemu korpus Arne tak mocno się nagrzewa.

Wychodząc z założenia że nazwa może nie tylko stygmatyzować (daleko nie szukając brak rodzimej dystrybucji nomen omen świetnych platform i stolików antywibracyjnych Silent Running Audio), lecz sugerować, przynajmniej w branży audio repertuar, w którym dane urządzenie czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie, album otwarcia był dla mnie oczywisty. Skoro bowiem sam producent raczył był nadmienić, iż nasz dzisiejszy gość dostał imię po legendzie skandynawskiego, i nie tylko skandynawskiego, jazzu a przy tym ikonie audiofilskich realizacji, czyli samym Arne Domnérusie, krytycznych odsłuchów nie mogłem rozpocząć inaczej niż od „Jazz At The Pawnshop” i poprawić „Antiphone Blues”. Przy pierwszym albumie mikrodynamika, nawet przy cichym odsłuchu okazała się tyleż wyborna, co wręcz porywająca a jej wersja makro- , która włączyła się do gry mniej więcej w okolicach „High Life”, ani na moment nie pozwalała spokojnie usiedzieć w miejscu. Za to na „Antiphone Blues” klasyczny opad szczęki zafundowała mi zdolność szwedzkiego wzmacniacza do kreowania wydarzeń nie tylko w wektorze szerokości i głębokości, lecz przede wszystkim wysokości. Może to i dla większości koneserów High-Endu oczywista oczywistość, jednak Engström nie tyle sam robił, co miał zdolność ukazania całej aury pogłosowej i wysokości Spanga Church. Uzyskaliśmy dzięki temu nie tylko w pełni namacalny dystans we wszystkich 3 wymiarach dzielący wykorzystywane instrumentarium, lecz również świetnie zobrazowaną kubaturę je goszczącą.
Podobnie sprawy przedstawiały się na miniaturze „Zupełnie Przypadkiem” Łukasza Mazura, gdzie z jednej strony fortepian miał właściwy sobie gabaryt i wynikającą z niego potęgę, lecz poprzez niezwykle finezyjną jego „eksploatację” akcent postawiony był właśnie na mikro-dynamice, więc nawet na moment nie dominował nad przepięknym, iście anielskim wokalem Ilony Sojdy na „Matulu Moja”. I gdy tak zatapiałem się w niespiesznej kontemplacji nad wyrafinowaniem i kunsztem fortepianowych fraz zupełnie zapomniałem o tym, że tuż za rodzimą EP-ką na playliście znajduje się ścieżka dźwiękowa do netflixowego „Army of the Dead” Toma Holkenborga i gdy z tzw. nienacka z głośników gruchnął towarzyszący Richardowi Cheese i Allison Crowe big band na „Viva Las Vegas” o mało nie zszedłem na zawał. Serio, serio. To był bezpardonowy i błyskawiczny atak na moje niczego niespodziewające się zmysły. A potem już poszło z górki, by na rave’owym „Swimming Pool” i apokaliptycznym „Not Here” wgnieść mnie w fotel a potem pomiatać przez dwie minuty z niewielkim okładem. Pół żartem, pół serio śmiało mógłbym stwierdzić, iż właśnie owe dwie minuty sprawiły, że w mych notatkach pojawiła się adnotacja o najmocniejszych 30W jakich dane mi było w życiu słyszeć. Krótko mówiąc jeśli ktoś do tej pory liczył, że skoro obcujemy z legendarną 300B, to mamy misterną niczym pajęcza sieć eteryczność i precyzyjnie, acz delikatnie i lekko kreślone kontury, to spokojnie może przestać się łudzić i zejść na ziemię. ARNE gra bowiem z niezwykłą bezpośredniością, co niejako predestynuje go do reprodukcji nagrań koncertowych, gdzie właśnie taka – bazująca na dialogu artystów z publicznością, narracja znacząco podnosi autentyzm doznań. W ramach weryfikacji powyższych obserwacji warto pojechać po przysłowiowej bandzie, dlatego też podczas testów nie stroniłem od radosnego porykiwania na „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch, gdzie po studyjnej czternastce następuje nader żywiołowy a przy tym równie obszerny, koncertowy krążek. Po album ten sięgnąłem z premedytacją, gdyż miałem świadomość, że raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby na triodzie takiego łomotu włączać. Tymczasem pracujący w push-pullu, czyli zdecydowanie wydajniejszy mocowo, aniżeli standardowy SET, ARNE potężną porcję kalifornijskiego brutalnego metalu łyknął niczym młody pelikan szprotkę. Bas nie dość, że schodził piekielnie nisko, to jeszcze miał kontrolę, na którą mój 300W Bryston 4B³ patrzył z niekłamanym szacunkiem. Średnica była równie intensywna, lecz i ona niezbyt wpisywała się w lampowy stereotyp, gdyż oscylowała raczej wokół neutralnej komunikatywności aniżeli przesaturowanej namiętności. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by nieco dosłodzić przekaz okablowaniem, co w moim przypadku oznaczało użycie trudnych do pobicia Vermöuth Audio Reference XLR, niemniej jednak analogii brzmieniowej naszego dzisiejszego bohatera zamiast wśród eterycznych triodowców szukałbym raczej w gronie topowych Ayonów, czy nawet „dwóch wież” Octave, czyli zestawu Jubilee. Nie mówię, że to takie samo brzmienie, jednak wszystkie ww. konstrukcje zmierzają dokładnie w tym samym kierunku. Kierunku, gdzie mocowe ograniczenia dawno zostały za nami i słuchamy tego, czego w danym momencie chcemy, a nie tego, na co wzmacniacz może sobie a tym samym i nam pozwolić. Podobne podejście zintegrowany Engström ma do kolumn. Chcecie Państwo go spiąć z jakimiś wysokoefektywnymi tubami? Proszę bardzo, jeśli jednak macie do dyspozycji wydawać by się mogło zupełnie niepasujące do lampy „ceramiki” w stylu Gauderów, czy nader często pojawiających się w jego towarzystwie Martenów, to proszę się nie krępować i po prostu to zrobić. Dla przykładu – począwszy od moich niezbyt wdzięcznych do wysterowania Contourów a skończywszy na Jacka Consequence’ach szwedzka integra trzymała je niezwykle „krótko przy pysku”, nawet na moment nie pozwalając na niesubordynację. W dodatku podobnie jak pozostałe podzakresy, również i góra pasma, choć niezwykle odważna i mocna trzymana była w ryzach z jednej strony dostarczając pełnię informacji zawartych w materiale źródłowym a z drugiej, nawet na tak bezpardonowym repertuarze, jak 5FDP nie przekraczając cienkiej czerwonej linii, za którą natywna ww. gatunkowi muzycznemu agresja przeradza się w ofensywną i męczącą manierę reprodukującej ją elektroniki.

Z założenia miał to być kolejny test lampowej integry, który w dodatku – patrząc na rezydujące na jej pokładzie lampy, wydawał się być z góry skazany na dość kameralny i stonowany emocjonalnie repertuar. Tymczasem Engström ARNE jednym kopnięciem wywrócił wszystko do góry nogami. Z eterycznymi i słabowitymi SET-ami miał bowiem tyle wspólnego, co szyba z szybowcem, a grał jak leci wszystko i praktycznie ze wszystkim. Jaki z tego morał? Dość oczywisty, czyli zanim cokolwiek ocenimy trzeba owego czegoś u siebie posłuchać. Bez tego pozostają baśnie z mchu i paproci snute przez internetowych speców, którzy li tylko na podstawie zdjęć i własnej, czysto wyimaginowanej pseudo-wiedzy ferują autorytatywne sądy. Jeśli więc macie Państwo ochotę na bezkompromisową lampę a tytułowa szwedzka integra znajduje się w Waszym zasięgu, dajcie jej po prostu szansę i posłuchajcie w zaciszu domowego ogniska.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może dla wielu z Was będzie to dość śmiała teza, jednak osobiście jestem więcej niż przekonany, iż w tym starciu testowym zmierzymy się z dla wielu miłośników muzyki niekwestionowanym obiektem pożądania. Powodem takiego stanu rzeczy jest jednoznacznie pozytywny szum o tytułowej marce zarówno na zagranicznych wystawach, jak i w wielu periodykach branżowych, który dziwnym trafem mimo globalnej dystrybucji nie przekładał się na pojawienie się jej oferty na naszym rynku. Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze, czego dowodem jest roztoczona kilka lat temu opieka nad szwedzką marką przez stołeczny SoundClub, oraz co z naszego punktu widzenia jeszcze bardziej pozytywne, gościna w naszych okowach otwierającego ofertę tytułowej manufaktury, opartego o pracujące w układzie push-pull lampy 300B wzmacniacza zintegrowanego ARNE.

Próbując przybliżyć tytułową integrę od strony wizualnej i technicznej, na samym początku nie mogę przemilczeć faktu z jednej strony jej bardzo spokojnego, a z drugiej dla wielu właśnie z uwagi na ową prostotę, dość mocno kontrowersyjnego designu. Na szczęście nie jest to sytuacja typu kochaj, albo rzuć, jednak dość spora, do tego biała, czyli de facto nieco rosnąca w oczach obserwatora obudowa może wielu piewców ekstremalnego minimalizmu lekko uwierać. Jednak uwierać, w tym przypadku nie oznacza odpychać, gdyż temat postrzegania znakomicie tonizuje wykonana z giętego szkła, brązowa osłona lamp elektronowych. Jak to wygląda? W tym przypadku nie mamy do czynienia z typową, odciętą od reszty obudowy platformą nośną dla baniek próżniowych i zazwyczaj skrywanych w kubkach transformatorów, tylko imitującą tego typu konstrukcją uformowaną z giętych blach skrywających transformatory wewnątrz obudowy. Owszem, 4 szklane bańki mocy 300B zajmują frontowe pozycje na wyeksponowanej poziomej połaci, jednak tuż za nimi początkowo pozioma część obudowy na 2/3 głębokości mocnym skosem zdecydowanie zaczyna się unosić. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości od tyłu dołącza do niej tym razem skośnie opadająca i po ponownym płynnym wygięciu przechodząca w plecy, przyjemna dla oka kolejna kształtka. To podniesienie tylnej części obudowy oczywiście wymusiły schowane wewnątrz trafa, nad którymi dla niezbędnej wentylacji trzewi w szczytowym miejscu obowiązkowo nacięto tworzące półokrąg, zorientowane poprzecznie podłużne otwory. Jeśli chodzi o front Arne, patrząc od dolnej krawędzi, po osiągnięciu 1/4 wysokości jest lekko pochylony i wzbogacony w pozwalające sterować pracą wzmacniacza dwie gałki – mniejsza selektor wejść, większa regulacja głośności. Ostatnim akcentem użytkowym tej powierzchni jest znajdująca się pod gałką wyboru wejścia liniowego dioda informująca o stanie urządzenia. Po kilku uwagach na temat awersu przemierzając obudowę ku tyłowi, nie sposób nie wspomnieć o dodatkowych otworach wentylacyjnych ba bocznych ściankach jako podobnie do górnej części obudowy podłużne nacięcia, jednak tym razem w bliżej nieokreślonym, artystycznym kształcie. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, jako lekkie zagłębienie w stosunku do reszty płaszczyzny awersu oferuje użytkownikowi po dwa wejścia liniowe RCA i XLR, jeden zestaw zacisków kolumnowych, zacisk masy, włącznik główny i gniazdo zasilania IEC. Wieńcząc dzieło opisu naszego punktu zainteresowań doprecyzuję info ze wstępniaka i dodam iż lampy mocy 300B wykonywane są przez czeskiego specjalistę od szklanych baniek KR-Audio, zastosowane dwóch sztuk na kanał w układzie push-pull pozwala wzmacniaczowi Engström Arne oddać niebagatelne 30W mocy.

Jak można się domyślić, obecnie przybliżane testowe spotkanie z opisywanym brandem nie było oparte na dziewiczym kontakcie, bowiem kilkukrotnie miałem okazję zapoznać się z jego możliwościami na wystawie w Monachium. To co prawda zawsze było co najmniej ciekawe granie, jednak okupione wieloma niewiadomymi, dlatego też w swoim starciu na bazie znakomicie znanych mi warunków, wzmacniacz miał tak zwaną czystą kartę. Z małym wskazaniem, ale z zachowaniem zimnej krwi. Krwi, która w końcowym rozrachunku została rozgrzana do w dobrym tego słowa znaczeniu, czerwoności. Powód? Chodzi o możliwości Arne. Otóż na wstępie przelewania na klawiaturę swoich wniosków chciałbym poruszyć jedną zasadniczą kwestię. Zapomnijcie o przypisywanemu lampie 300B czarowi prezentacji muzyki, jej problemach typu słabowitość w domenie wysterowania kolumn. I nawet nie chodzi jedynie o jej aplikację w układzie push-pull – choć to w głównej mierze jest bardzo istotne, tylko dodatkowo świetną realizację tego układu. Nie zgłębiałem nadmiernie trzewi wzmacniacza, jednak na bazie nausznych doświadczeń mogę powiedzieć, jedno, tak swobodnie prowadzonych moich Dynaudio Consequence przez oferującego 30W lampiaka dotychczas w swoich progach nie gościłem. Rozmach, oddech i energia dźwięku jak z dobrego tranzystora, a i te ostatnie – nawet mocarne – w taki nieposkromiony sposób bardzo często nie dawały sobie rady. To zaś sprawiało, że żadna muzyka w wartościach bezwzględnych nie była dla Szweda jakimkolwiek problemem.
Dla przykładu weźmy na tapet bardzo wymagający pod względem drive’u i energii krążek Johna Zorna w kompilacji MASADA „Live In Sevilla 2000”. To jest znakomita realizacja koncertowego free-jazzu, który raz przyspiesza, innym razem zwalnia, ale za każdym razem każdy dźwięk ma nas uderzać i bezlitośnie przecinać między-kolumnowy eter. Czy to nadająca rytm, w wielu kawałkach bardzo istotna stopa perkusji, czy szaleństwo spierających się ze sobą saksofonu frontmena i trąbki wtórującego mu muzyka, każda nutowa fraza z uwagi na pełne szaleństwo grania tej formacji, powinna wręcz wybuchać. I ku mojemu wielkiemu, acz pozytywnemu, zaskoczeniu tak czyniła. To była feeria nieposkromionych popisów, do czego wiele znacznie mocniejszych wzmacniaczy nawet się nie zbliżało, a co dodatkowo bez szkód w szybkości narastania dźwięku i jego energii zostało dotknięte posmakiem szklanej bańki. Bańki bez wytykanych przez przeciwników tego rodzaju układów elektrycznych zniekształceń oraz szkodliwego upośledzania dźwięku poluzowaniem krawędzi poszczególnych bytów na scenie, zwanych magią, tylko oferującej odpowiedni konsensus nasycenia, plastyki i wyrazistości prezentacji. Jednym zdaniem był tak pożądany w tego typu muzyce z jednej strony mocny, a z drugiej przyjemny barwowo wykop.
W podobnym tonie, mimo stawiania raczej na wszechobecny spokój, jednak pełen wyrazistości w prezentacji poszczególnych źródeł pozornych wypadł spokojny jazz Tomasza Stańki w kwartecie na płycie „Lontano”. To również powinien być wręcz wycyzelowany świat muzyki, z tą tylko różnicą, że narysowany na bazie wszechobecnej ciszy. To często są pojedyncze, wybrzmiewające w nieskończoność, zawieszone na nieskazitelnie czarnym tle dźwięki, czemu nasz unikający zbytniego kolorowania i zaklinania świata zniekształconymi słabowitą inkarnacją lampy bohater fantastycznie sprostał. Otrzymałem dostojny, ale wyrazisty w krawędzi fortepian, energicznie zaprezentowany, z dobrym bilansem pudła i struny kontrabas oraz świetnie zawieszone, podparte mocną stopą perkusjonalia, na tle których z pietyzmem wybrzmiewała trąbka naszego, niestety od kilku lat nieżyjącego już mistrza T. Stańki. To w dużej mierze był przekaz oparty na pojedynczych, świetnie rozlokowanych na szerokiej i głębokiej scenie sonicznych bytach, ale niewiarygodnie targających moimi uczuciami, co biorąc pod uwagę odtwarzający te muzykę system z lampą w torze, na długo zostanie w mej pamięci.
Na koniec, biorąc pod uwagę zawartość merytoryczną, a przez to tak po prawdzie najbardziej wymagającą do prezentacji, została mi do opisania batalia z muzyką barokową w wykonaniu formacji Jordi Savalla „El Cant De La Sibil-La”. Zapewniam, że łatwość oddania jej ducha to tylko pozory, gdyż nie chodzi jedynie o odwzorowanie wielkości kubatury klasztoru goszczącego muzyków, wszechobecnego w nim echa oraz rozlokowania poszczególnych artystów ze wskazaniem na odmienne pozycjonowanie wokalistki i wtórującego jej chóru, tylko dodatkowo pokazanie tembru głosu artystki, zawartego w nim pakietu emocji oraz mocy jego przenikania przez przecież sporych rozmiarów pomieszczenie. Mało tego. Bardzo ważnym jest również utrzymanie barwy i esencjonalności głosu Monserrat Figureas w często śpiewanych pełnymi płucami mocno przeciąganych czasowo fraz, a także nie tylko moc i energia wspierającego ją chóru, ale również pozwalająca na wyłuskanie z tej wielkiej grupy pojedynczych głosów, selektywność jego prezentacji. Jaki był efekt w oparciu od estetykę grania Szweda? Na pierwszy rzut uchem wszystko było na swoim miejscu. Jednak po wgryzieniu się w szczegóły, mogłoby być więcej esencji w dosłownie każdym występującym na tej płycie źródle dźwięku od wokalizy począwszy, na instrumentarium – często z epoki – skończywszy. To nie oznacza, że było źle, tylko biorąc pod uwagę, jak potrafią to zrobić niektóre wzmacniacze, Arne skupił się bardziej na utrzymaniu dźwięku w ryzach nieposkromionej poprawności – energia, atak, wyrazistość, nieco oddając pola jego emocjonalności budowanej pewnego rodzaju w rozedrganiem dźwięku. I zapewniam, że nie mówię tym przypadku jedynie o wzmacniaczach lampowych, gdyż takie rzeczy oferuje choćby mój „A” klasowy Gryphon. Chodzi raczej o konsekwentną realizację przedprodukcyjnych założeń konstruktorów, czyli w przypadku Engströma Arne zaoferowanie słuchaczowi fajnego konsensusu w słuchaniu pełnego spektrum muzyki w oparciu o w teorii niby słabowite lampy, z biorąc pod uwagę niską skuteczność testowo podpiętych Dynaudio, wręcz dowolnymi zespołami głośnikowymi. Wówczas w imię czegoś zawsze trzeba coś poświęcić. Ważne jest jednak, że w przypadku szwedzkiej myśli technicznej były to naprawdę niewielkie kompromisy.

Mam nadzieję, że w powyższym tekście wyraziłem się jasno. Chodzi o to, że mimo zastosowania w układach elektrycznych lamp elektronowych, mało tego, rozkapryszonych 300B, wzmacniacz praktycznie nie pokazywał najmniejszych ograniczeń w oddaniu niezbędnego spektrum mocy pozwalającej poprawnie wysterować moje duńskie „szafy”. To zaś pozwala domniemywać, iż gdy do Arne zapniemy coś bardziej przyjaznego i dodatkowo okablujemy go gęstszymi drutami, w kwestii barwy i wspomnianego rozedrgania dźwięku temat będzie jawił się w pełni oczekiwanych przez Was kolorach. Jednak w tym momencie stanowczo zaznaczam, to co testowo udało mi się osiągnąć bez siłowego naginania rzeczywistości, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Podczas wpinania integry w tor bałem się dosłownie o wszystko. Od braku mocy w ekstremalnych kawałkach począwszy, przez bułę na basie, na przygaszeniu światła na scenie skończywszy. Tymczasem dźwięk nie tylko, że w odpowiednich momentach wbijał mnie w fotel, ale za sprawą świetnej wyrazistości dodatkowo tryskał tak ważną dla muzyki radością. Gdzie widziałbym naszego lampowego, w testowym wydaniu białego rumaka? Powiem tak. Jedynymi, którzy powinni się nad mim zastanowić, to orędownicy z reguły okupionej wieloma zniekształceniami i uśrednianiem dźwięku, magii lampy. Reszta jak w dym, może wpinać Arne w swój zestaw bez zbędnych obaw, gdyż na przekór obiegowym opiniom w tym wydaniu Szwed nie jest zimny, ani też chcąc zaprzeczyć owej teorii, siłowo przegrzany. Jest po prostu strażnikiem energicznego, jednak bez wycieczek w karykaturalność skrajów pasma akustycznego, grania.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 30 000 €

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 30 W
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 1% (przy 30 W)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-40 kHz (+/- 1 dB)
Wzmocnienie: 20 dB
Czułość wejściowa: 1 V (30 W, obciążenie 5 Ω)
Impedancja wejściowa: 12 kΩ
Impedancja wyjściowa (przy obciążeniu 5 Ω, 1 kHz): 1,8 Ω
Nominalna impedancja głośników: 5 Ω
Zastosowane lampy: 4 x 300B, 4 x D3a (7721)
Regulacja głośności: 48-stopniowa, ze zdalnym sterowaniem
Wymiary (S×W×G): 498 × 315 × 460 mm
Waga: 38 kg

Pobierz jako PDF