1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. RCM The Big Phono

RCM The Big Phono

Link do zapowiedzi: RCM The Big Phono

Opinia 1

To, że phonostage jest nieodzownym elementem obcowania z gramofonem, wie praktycznie każdy adept zabawy w drapanie płyt winylowych. Bez niego sygnał z wkładki bez względu czy będzie to MM, czy MC będzie zbyt niski. I gdy wydawałoby się, że temat jest banalnie prosty i do ogarnięcia zakupem pierwszej z brzegu konstrukcji, tak naprawdę dopiero w tym momencie zaczynają się tak zwane schody. Powód? Przecież to on w dużej mierze decyduje, co trafi do dalszego procesu wzmocnienia sygnału przez sekcję pre-power. Jak kolokwialnie mówiąc zmasakruje jakościowo delikatny sygnał z wkładki gramofonowej, potem wszelkie potknięcia będą tylko wzmacniane i nic już z tym nie da się sensownego zrobić. Owszem, czasem można coś podratować resztą konfiguracji, ale to już będzie coś na kształt leczenia dżumy cholerą, co na poziomie ekstremalnego High End-u zazwyczaj kończy się spektakularną soniczną antyczną tragedią. Naturalnie w całej zabawie spore znaczenie mają również inne składowe analogowego konglomeratu typu werk, ramię i penetrująca rowek płyty winylowej wkładka, ale zapewniam, przedwzmacniacz gramofonowy w moim odczuciu jest sercem analogowego zestawu. Skąd to wiem? Naturalnie z testowej autopsji. Autopsji, na którą tak naprawdę czekałem kilka lat, gdyż zawsze gdy ze stołu produkcyjnego katowickiego producenta schodził gotowy egzemplarz testowanego dzisiaj urządzenia, natychmiast trafiał na odsłuchy do potencjalnego klienta, od którego ku mojemu wewnętrznemu niezadowoleniu niestety już nie wracał. O czym konkretnie mowa? Naturalnie zdrada to tytuł poniższej epistoły, czyli kultowym w niektórych kręgach, bo pozwalającym dotknąć atak zwanego analogowego sufitu, produkowanym z powodzeniem od kilku lat przez katowickiego specjalistę od techniki analogowej, w przeciwieństwie do światowej konkurencji w każdym aspekcie zaprojektowanym i wykonanym bez ograniczeń finansowych, przez to słusznie sporym gabarytowo, dwuczęściowym phonostege The Big Phono RCM.

Nie ma się co oszukiwać, już fotografie dobitnie pokazują, iż w przypadku tytułowego phono mamy do czynienia z projektem od początku do końca skutecznie opierającym się jakimkolwiek oszczędnościom. To dwie prostopadłościenne, wykonane z bloków aluminium, wykończonych na CNC w satynowej czerni, mogące pochwalić się rozmiarem solidnego wzmacniacza zintegrowanego skrzynki. Mało tego, z uwagi na pozbawione ograniczeń trzewia są bardzo ciężkie – sam zasilacz oparty jest o 200W transformatory na kanał, gdyż serce bazujące na układach scalonych waży 20 kg, a zasilacz ze wspomnianymi trafami aż 30 kg. Ich manualno-przyłączeniowe wyposażenie jest typowym dla tego rodzaju produktów. I tak zasilacz na froncie otrzymał diodę informującą o pracy urządzenia zaś na plecach trzy wielopinowe terminale zasilające z osobna każdy z kanałów i sekcję logiki oraz zintegrowane z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilania. Temat awersu phono natomiast opiewa na mieniący się zielenią wyświetlacz pokazujący wybrane wartości obsługiwania wkładki na przemian z logo marki, a także cztery okrągłe przyciski – lewy inicjujący pracę, a trzy prawe pozwalające na skonfigurować urządzenie. Jeśli chodzi o rewers, producent daje nam do dyspozycji dwa wejścia w standardzie RCA, po jednym wyjściu RCA i XLR, podobnie do zasilacza złącza dostarczające życiodajną energię elektryczną, zacisk uziemienia oraz hebelkowy włącznik masy. Miłym dodatkiem opisywanego Big Phono jest zapożyczony od Aple’a, zgrabny pilot zdalnego sterowania do obsługi podstawowych komend typu standby, włączanie lub zmiana obsługiwanego wejścia. Co potrafi nasz bohater? Otóż umożliwia obsługę czułości wkładek od 0.3 do 5 mV oraz impedancji wejściowej w zakresie 20 – 4,7 kΩ. Jak mona się spodziewać dbałość o jak najlepsze, będące oczkiem w głowie producenta zasilanie, ma swoje reperkusje w poziomie poboru mocy, która w wartościach granicznych oscyluje w okolicach 250W. Co więcej? Cóż, dokładna tabelka jak zwykle znajdzie się na końcu naszych opowieści, dlatego unikając rozwadniania tekstu zainteresowanych drobiazgową wyliczanką odsyłam do stosownej tabeli, a oczekujących na kilka strof relacji z kilkutygodniowej przygody z dzieckiem spod znaku RCM Audio zapraszam do kolejnego akapitu.

Jak wypadł nasz bohater? Czy widoczne gołym okiem drwienie z poniesionych kosztów produkcji było warte przysłowiowej świeczki? A jeśli tak, co to oznacza w wartościach sonicznych? Otóż przyznam szczerze, że takiego obrotu sprawy się nie spodziewałem. A to dlatego, że gdy na co dzień używam najtańszej konstrukcji z tej stajni Sensor 2 MkII, naturalną koleją rzeczy spodziewałem się li tylko drobnych, choćby minimalnie tłumaczących finalną cenę, skierowanych na poprawę jakości prezentacji muzyki korekt sonicznych. Bardziej kontrolowany, a przy tym mocniejszy bas, może oferująca większy pakiet informacji średnica tudzież bardziej wyrafinowane najwyższe pasmo, wszystko lub choćby jeden aspekt wydawały się być naturalnym kierunkiem ewolucji. A jak było? Otóż zanim dojdziemy do clou, kilka informacji o punkcie odniesienia. Znany w naszym światku chyba wszystkim Sensor, bez względu na jego wersję od zawsze jest ostoją dobrego drive’u, fajnego, bo esencjonalnego kopnięcia dźwiękiem, a przy tym nienachalnego, acz bardzo dobrze uzupełniającego przekaz napowietrzenia przekazu. To taki energetyczny diabeł, który z jednej strony jest daleki od natarczywości w rozumieniu dosadnego podania informacji, a z drugiej dzięki pewnego rodzaju nieobliczalności w najmniejszym stopniu nie pozwala na pojawianie się jakichkolwiek objawów nudy. Owszem, gra swoim, czyli gęstym, a przy tym pełnym energii, tranzystorowym sznytem, a nie mami nas feerią tak lubianych przez nasze zmysły lampowych zniekształceń – wiem, to było złośliwe, ale raczej w celu pokazania odmienności prezentacji obydwu technik przetwarzania sygnału audio, aniżeli deprecjonowania konstrukcji lampowych, ale zawsze pokazuje zawartą w muzyce radość. I gdy wydawałoby się, że od pełni szczęścia dzieli nas naprawdę niewiele, z drugiej strony barykady jakościowej okupionej znacznie większymi wydatkami – mówimy o dziesięciokrotnej różnicy w cenie pomiędzy tymi dwoma konstrukcjami – staje będący naszym punktem zainteresowania The Big Phono. Co to oznacza dźwiękowo? Krótko? To nie trochę, ale całkowicie inny jakościowo świat. Nagle okazuje się, że można poruszać się w podobnej estetyce, czyli stronić od sztucznego doświetlania przekazu, ale przy tym podać wszystko w rzadko spotykanej, aż tak wyśrubowanej jakości. Od zejścia dźwięku do znacznie niższych poziomów częstotliwości z pokazaniem wielobarwności wspomnianych dolnych rejestrów, przez prezentację bardziej nasyconej, dzięki czemu mogącej pochwalić się soczystszym impulsem, a mimo to czytelniejszej średnicy, po nadal stroniące od sztucznego świecenia, jednakże w sobie tylko znany sposób pokazujące znacznie więcej – czytaj bez często odbieranych jako informacje, a finalnie zwyczajnych zniekształceń, przez to pozwalające słuchać muzykę z dowolnym poziomem głośności wysokie tony. Po przejściu na flagowy phonostage RCM-u dźwięk jest bardziej dostojny oraz pozbawiony uczucia wysilenia, co wespół z przywołanym wyśrubowaniem jakości wszystkich aspektów prezentacji muzyki pozwala podnieść jakość finalnego soundu do granic obecnych możliwości tego typu konstrukcji. To jest na tyle zjawiskowe, że w pierwszym kontakcie odnosimy wrażenie, jakby wszystkiego było nienaturalnie więcej. Jednak w momencie przekonania się – wystarczy kilka minut z muzyką, iż obcujemy nie ze sztucznym czarowaniem, a jedynie z jakością pozwalającą znacząco zbliżyć się do prawdy, zdajemy sobie sprawę, jakie ograniczenia fundują nam tańsze konstrukcje. Co istotne, ów efekt nie jest na poziomie niuansów, tylko innego level-u obróbki sygnału z wkładki gramofonowej. Do tego potrafiący przekonać do siebie nawet od zarania dziejów zakochanego w lampach mojego znajomego, który po próbnej przesiadce na testowane phono RCM z innej znakomitej konstrukcji z podobnego pułapu jakościowo-cenowego na bazie szklanych baniek Destination Audio, ze zdumieniem podnosząc głowę znad telefonu najpierw zapytał, czy to ta sama płyta, a potem po potwierdzeniu faktu krótko oznajmił „Jacek, jeśli możesz, nie oddawaj go do dystrybutora”. Banał? Zapewniam, że nie, gdyż to stały bywalec mojego przybytku, do tego osłuchany z najznakomitszymi konstrukcjami i co w tym przypadku najważniejsze piewca lampowych konstrukcji, czym tym bardziej przekonał mnie o fenomenie Big Phono. Tak, tak fenomenie, gdyż przypominam, test odbył się przy użyciu stosunkowo niedrogiej wkładki, która mimo swoich ograniczeń pokazała palcem wielu droższym analogowym zestawom na bazie niższych jakościowo phono, o co w tej zabawie tak naprawdę chodzi. O co dokładnie według TBP? Po pierwsze – odtworzenie wszelkich zarejestrowanych na płycie niskich rejestrów z ich odcieniami, szybkością narastania, czasem miękkością, a czasem twardością. Po drugie – prezentację tak drobiazgowo opisywanej przeze mnie esencjonalności średnicy nie jako ogólny, zazwyczaj tworzący ścianę jednorodnej papki umilacz, tylko sposób na oddanie różnorodności energii wytwarzanej przez każdy z instrumentów. A po trzecie – brak oznak rozjaśnienia, a wręcz uczucie lekkiego zaciemnienia przekazu, czyli w estetyce ogólnego spokoju pokazanie to, czego nie potrafią nawet najbardziej transparentne, często rozjaśnione brzmieniowo produkty. Zapewniam, dzięki takiemu postawieniu sprawy zderzamy się z czymś wyjątkowym. Muzyka dostaje odpowiedniego body, potrafi pobudzać emocje słuchacza wyciętym na płycie, sięgającym czeluści Hadesu impulsem, a nie jego harmoniczną, dosadnie pokazać krawędź pojedynczego, nawet najbardziej krągłego dźwięku oraz zabudować przestrzeń międzykolumnową rzadko spotykaną paletą wcześniej gubionych gdzieś w zalewie zniekształceń informacji. Do tego epatować cały czas zaskakującą słuchacza zmianą tempa. A w tym wszystkim najbardziej ujmujące jest to, że taki stan osiągamy z każdym rodzajem muzyki – tym słabo nagranym i tym wycyzelowanym. Naturalnie w estetyce jaką oferuje dany nurt muzyczny, jednak opisana przed momentem rozdzielczość, spójność w domenie fajnego nasycenia oraz ogólny spokój sprawiają, że marne produkcje są strawne, a tak zwane cukierki nie przesadzają z lukrem. Jak to możliwe? Gdy zapytałem o to producenta, bez namysłu odpowiedział, iż clou w osiągnięciu takiego stanu rzeczy to zasilanie, które w tej obrabiającej sygnał na poziomie mV konstrukcji opiera się o dwustuwatowe transformatory na kanał z poziomu wzmacniaczy zintegrowanych. To teoretycznie zakrawa na szaleństwo. Jednak jeśli uzyskujemy opisany powyżej wynik brzmieniowy, a do tego poruszamy się w segmencie mającym za nic kompromisy, moim zdaniem gra warta jest każdej włożonej złotówki. Na tyle warta, że w obecnej sytuacji – od jakiegoś czasu jestem na etapie uzbrajania się w docelowy set analogowy – mam niemały problem. Jaki? Otóż na zdrowy rozum najpierw powinienem nabyć docelowy werk z ramieniem i wkładką, aby potem ewentualnym zakupem Big Phono wyciskać z nich ostatnie soki. Inne działanie wydaje się trochę nielogiczne. Niestety w moim przypadku sprawy mają się nieco inaczej, gdyż na chwilę obecną nawet podczas najlepszej prezentacji analogowej w moim systemie nie spotkałem niczego tak odpowiadającego moim oczekiwaniom tak pod względem jakości, jak i estetyki podania muzyki. Nie powiem, gościłem wiele znakomitych układanek gramofonowych wielu producentów. Kilka razy nawet do nich w duchu wzdychałem. Jednak żadna z nich nie wywarła na mnie aż takiego wrażenia jak dzisiejszy bohater. A przecież źródłem podczas testu był kawałek paździerzowej deski z metalową rurką zwieńczoną dość prostym rylcem, a mimo to zaliczyłem stan przedzawałowy. To co wydarzy się, gdy w tandemie z The Big Phono RCM stanie analogowy Olimp? Spokojnie, to pytanie retoryczne. Wydaje mi się, że wszyscy znamy odpowiedź. Ja przynajmniej znam. Jak zakończy się dla mnie powyższa przygoda? Na razie próbując zachować choćby krztę zdrowego rozsądku rozpatruję wszelkie za i przeciw.

Gdy dotarliśmy do finału tego testu, przyszedł czas na konkrety. Pierwszym jest informacja, czy i dlaczego warto zainteresować się tytułowym phonostage-m. Zaś drugim wytypowanie potencjalnych nabywców. Dla mnie jak rzadko kiedy sprawa zakończenia tej opowieści jest prosta. Odpowiedź na pierwsze pytanie zawiera opis brzmienia Big Phono. To kwintesencja dobrego dociążenia, wykonturowania, rozdzielczości oraz zjawiskowej swobody podania słuchanej muzyki. A jeśli tak, mam nadzieję, że nikogo nie zdziwi fakt braku z mojej strony jakichkolwiek przeciwskazań przed próbami na swoim podwórku dla całej populacji melomanów. To jest na tyle wyrafinowany produkt, że naprawdę musi zdarzyć się trzęsienie ziemi lub trzeba być diabelnie ortodoksyjnym wielbicielem lamp – przypominam o moim znajomym z opisu, aby nie znaleźć nici porozumienia z katowicką konstrukcją. Zdaję sobie sprawę, że to możliwe, ale zapewniam, jeśli wiecie, o co w oddaniu ukochanej muzyki chodzi, ilość potencjalnych niezadowolonych będzie na poziomie statystycznego marginesu błędu. A, że margines to naprawdę symboliczny wynik, droga do zjawiskowego, bo bliskiego prawdzie grania jest otwarta praktycznie dla każdego z Was.

Jacek Pazio

Opinia 2

Po drugiej i trzeciej inkarnacji podstawowego a zarazem najpopularniejszego Sensora, oraz wydawać by się mogło trudnej do pobicia TheRII przyszła pora na prawdziwe opus magnum katowickiego RCM-u, czyli projekt, który mieliśmy przyjemność śledzić od stadium tzw. deski. O ile jednak wcześniejsze propozycje Rogera Adamka – sprawcy całego zamieszania, kierowane były do wyrafinowanych, acz dość rozsądnie zarządzających swoimi środkami smakoszy audiofilskich delicji, to nasz dzisiejszy gość dość brutalnie z powyższą polityką zrywa od razu i bezpardonowo nie tylko atakując audiofilski Olimp, co wyprzedzając ewentualnych pretendentów i bezczelnie moszcząc się na królewskim tronie. Zbyt górnolotne i uprzedzające fakty wnioski? Bynajmniej, bowiem wkraczając w stricte ultra high-endowe rewiry i zawieszając poprzeczkę oczekiwań na adekwatnym im pułapie, czyt. mogąc wreszcie pofolgować wrodzonemu czepialstwu, przez ostatnich kilka tygodni bezskutecznie próbowałem jakikolwiek mankament w owym mrocznym obiekcie pożądania znaleźć i … nic. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co w poniższych akapitach przyszło mi obcmokiwać i komplementować nie będę Was dłużej trzymał w niepewności i zdradzę, iż chodzi o przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono.

The Big Phono kontynuuje rodzinną tradycję, więc jak łatwo się domyślić jest konstrukcją dwumodułową – z rozdzieloną sekcją sygnałową i zewnętrznym zasilaniem. O ile jednak zasilacze Sensorów i TheRII były wyraźniej mniejsze od jednostek sygnałowych, to tym razem oba korpusy pod względem gabarytów są praktycznie bliźniacze a z racji, że wykonano je ze złożonych ze sobą wyfrezowanych z bloków aluminium skorup i poddano procesowi anodowania (specjalność bułgarskiego Thraxa) nie ma powodu, by cokolwiek chować za szafką w obawie przed niezbyt atrakcyjną aparycją. Bo wstydzić nie ma się czego – jednostkę sygnałową wyposażono w centralnie umieszczony żółto-zielony, czytelny wyświetlacz OLED, z włącznikiem głównym po lewej i trzema przyciskami nawigacyjnymi po prawej a zasilacz może pochwalić się jedynie dyskretną, informującą o stanie pracy urządzenia diodą.
Rzut oka na zaplecze nie przynosi żadnych niespodzianek i jedynie potwierdza profesjonalizm oraz dbałość wytwórcy o detale. Mamy zatem dwie pary wejść RCA (topowe Furutechy) i zestaw wyjść w Standardzie RCA (Furutech) i XLR (Neutrik), zacisk uziemienia, hebelkowy przełącznik GND i trzy wielopinowe złącza zasilające. Z kolei w zasilaczu znajdziemy jedynie stosowny zestaw trzech wyjść zasilających i zintegrowane z włącznikiem głównym oraz komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC Furutecha.
I tu od razu pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż patrząc na rynek Hi-Fi/High-End choć stosowanie precyzyjnie wyciętych z aluminiowych bloków obudów staje się dość powszechne, to jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Jak się bowiem okazuje samo wyżłobienie korpusu i dokręcenie do niego spodu/płyty górnej niby zapewnia odpowiednią sztywność, ale wcale nie eliminuje „dzwonienia” całości. Dlatego w Big Phono zdecydowano się obie połówki zespalać ze sobą w połowie wysokości urządzeń za pomocą potrójnych połączeń śrubowych.
Jeśli chodzi o trzewia, to podobnie do młodszego rodzeństwa mamy do czynienia z konstrukcją półprzewodnikową opartą na niskoszumnych, pracujących w czterech stopniach wzmocnienia wzmacniaczach operacyjnych Texas Instruments. Komponenty zamontowano na dwustronnych płytkach drukowanych FR4 z grubymi, złoconymi ścieżkami miedzianymi. W sposób absolutnie bezkompromisowy potraktowano zasilanie, które oparto o dwa 200W transformatory El (każdy zasila osobny kanał) i dedykowaną układom logicznym oraz wyświetlaczowi trzecią, już „tylko” 15VA, jednostkę. Całość posiada ponadto 12-stopniową stabilizację a chłodzenie odbywa się w pełni pasywnie – poprzez dwie miedziane płyty zespolone z obudową.

Przechodząc do akapitu poświęconego brzmieniu naszego gościa chciałbym lojalnie Państwa uprzedzić, że dla własnego dobra warto mieć gdzieś z tyłu głowy świadomość, iż operować będziemy na tak absurdalnych stanach audiofilskiego uzależnienia, że jeśli tylko nie mieliście do tej pory do czynienia z phonostage’ami w stylu Ypsilona VPS-100, czy Audio Tekne TEA-9501, to pierwsze kontakty z flagowcem RCM-u lepiej sobie, przynajmniej początkowo dawkować, gdyż to, co docierać będzie do Waszych uszu może nie tylko przewartościować „winylowy światopogląd”, co skazić Was na zawsze. Niby tak w audio, jak i w życiu warto pamiętać o maksymie inopinatum expectes, czyli spodziewać się niespodziewanego, jednakże pierwszy kontakt z Big Phono niesie ze sobą tak potężny ładunek niespodziewanych a zarazem pozytywnych doznań, że śmiało można owe doświadczenie porównać do hiszpańskiej inkwizycji w wydaniu Monthy Pythona, której też się przecież nikt nie spodziewał. Krótko mówiąc już po kilkunastominutowej sesji uśmiech słuchaczowi trzeba zdejmować niemalże chirurgicznie. Jednak ad rem, czyli najpierw nieco celebracji z wyborem konkretnego, ustawiającego optykę sesji albumu, uruchomienie myjki, umieszczenie wypucowanej płyty na talerzu gramofonu, kalibracja z użyciem DS Audio ES-001 i jedziemy.
Na pierwszy ogień poszedł „Satchmo Plays King Oliver” Louisa Armstronga a tuż za nim nóżkami przebierał Frank Sinatra z „Come Fly With Me”. Tak, tak. Wiem, że to niemalże omszałe starocie, których zdigitalizowanych wersji dostępnych w popularnych serwisach streamingowych z racji szeleszczenia i płaskości słuchać praktycznie się nie da. Tymczasem katowicki phonostage z poczciwych rowków wycisnął „samo gęste” nie tylko wysycając wokale, co w zaskakujący sposób definiując i materializując towarzyszących obu panom muzyków, którzy wreszcie mogli przybrać w pełni namacalną formę a nie stanowić jedynie płaskie i mało angażujące tło. Wprost zniewalająca stała się bezpośredniość i ekspresyjność przekazu, w dodatku bez śladu jakiegokolwiek rozjaśnienia, czy nużącego na dłuższą metę jego utwardzenia. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że dla większości odbiorców przynajmniej początkowo TBP (The Big Phono) może wydawać się wręcz ciemny i zastanawiająco gęsty. Jednak wystarczy dłuższa chwila na akomodację, by przekonać się, że o ile owe lekkie przyciemnienie, choć zdecydowanie bliższe prawdzie byłoby określenie „stronienie od jaskrawości” rzeczywiście jest natywną cechą ww. przedwzmacniacza, to już gęstość finalnie okazuje się wręcz nieosiągalną dla większości konkurencji iście organiczną koherencją. W dodatku energetyczność dotyczyła nie tylko sekcji rytmicznej ale generalnie całości pasma. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż im dłużej z taką estetyką obcowałem, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu, że wpięcie w tor tytułowego phono niebezpiecznie zbliżyło bądź co bądź nieprzyzwoicie wręcz podstawowy gramofon do formuły wydawać by się mogło zarezerwowanej dla … szpulowców w stylu naszego redakcyjnego Studera A80. Powyższe obserwacje tylko potwierdziło sięgnięcie po współczesny jazz i świetnie zrealizowany minimalistyczny album „How My Heart Sings” Massimo Farao’ Trio gdzie holografia kreowanej sceny niebezpiecznie zbliżyła się do poziomu przy którym odbiorca zaczyna zastanawiać się nie tylko czy jest odpowiednio na taką sesję ubrany, co czy wypada mu chociażby delikatnie odkaszlnąć, by przypadkiem nie narazić się na karcący wzrok któregoś z muzyków. Krótko mówiąc kwestię rozdzielczości mamy z głowy, gdyż zupełnie się nad nią nie zastanawiamy – przyjmujemy jako coś absolutnie naturalnego i jeśli tylko nie będziemy zmuszeni spuścić z tonu i zadowolić się czymś niżej urodzonym, to spokojnie możemy żyć w przekonaniu, że tak właśnie być powinno, co niestety jest jedynie przejawem tzw. myślenia życzeniowego a nie obowiązującą zasadą.
A jak z „nieco” mniej wyrafinowanym repertuarem w stylu „Hardwired…To Self-Destruct” Metallici, czy „Accident of Birth” Bruce’a Dickinsona? Powiem szczerze, że cudów zbytnio nie oczekiwałem, lecz jak pokazało życie a raczej sam TBP byłem człowiekiem niezwykle małej wiary. Niby z jakże dalekiego od audiofilskich referencji materiału niczego ponad to, co zostało w masterze zapisane wycisnąć się nie da, lecz w tym akurat przypadku wszystko zależy nie od tego, co a jak zostanie podane, a RCM-owski flagowiec niczym nie tyle najlepszy kucharz, co włoska nonna z dość prostych składników wyczarował prawdziwą ucztę. Po pierwsze wspomniane wcześniej gęstość i „przyciemnienie” zrobiły fenomenalną robotę dodając całości jakże oczekiwanej masy i wypełnienia a po drugie ww. energetyczność jedynie podkręciła natywny ognisty „wygar”. Zrobiło się jeszcze ciężej i potężniej a jednocześnie nic z nic nie straciliśmy z właściwej agresji a jakby tego było mało zamiast bezkształtnej ściany dźwięku wreszcie pojawiło się prawidłowe ogniskowanie źródeł pozornych. Jednak zamiast sztucznego ich wykonturowania TBF po prostu materializował poszczególnych szarpidrutów na adekwatnej konkretnej aranżacji scenie po stronie słuchacza pozostawiając jedynie ogarnięcie odpowiednich „popepszaczy percepcji” zarówno dla siebie, jak i odwiedzających go zespołów. Może to i mało poważne podejście, ale tytułowy phonostage nader brutalnie rozprawił się z tezą mówiącą, że im wyższej klasy sprzęt, tym mniej płyt do słuchania, bowiem z nim w torze słuchalne było absolutnie wszystko. Ba, przyjemność odsłuchu zazwyczaj okazywała się boleśnie wyższa aniżeli z bądź co bądź świetnego i wyrywającego z butów Sensora 2mkII, który rozprawiał się z nimi w zdecydowanie mniej humanitarny sposób.

No dobra, dość tego cukrowania. Reasumując, RCM The Big Phono z jednej strony wywraca stolik z high-endowymi sterotypami, zgodnie z którymi liczy się oszołomienie i wręcz pornograficzne epatowanie szczegółami a z drugiej daje tak namacalny i realistyczny kontakt z ulubionymi muzykami, że z reguły już po drugim utworze jesteśmy z nimi na ty a po trzecim zaczynamy traktować jak członków rodziny. Jeśli zatem zechcecie Państwo stłuc umowną szybę dzielącą Was od rozgrywających się z studiu nagraniowym bądź scenie wydarzeń, to właśnie RCM-owski flagowiec taką bezpośredniość Wam zapewni. Jest jednak jedno „ale”, czyli to, co z reguły w umowach pisane jest najdrobniejszym drukiem. Otóż pod żadnym pozorem nie należy sięgać po The Big Phono jeśli nie możemy sobie nań pozwolić, gdyż powrót do szarej rzeczywistości jest regresem porównywalnym z przesiadką z Business Class w Air Emirates do rozklekotanego Oltcita Club 11 RL. Dlatego też kontakt z tytułowym phonostagem należy rozpatrywać w kategorii podróży z biletem w jedną stronę z której nie ma już powrotu.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja / Producent: RCM
Cena: 39 000€

Dane techniczne
Czułość wejściowa: 0,3 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości: 0,3 – 5 mV w 7 krokach
Wzmocnienie: 52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa: 30 – 47 000 Ω
Regulacja impedancji: 30 – 47 000 Ω w 8 krokach
Pojemność wejściowa: 150 pF
Wejścia: 2 pary RCA
THD: >0,01%
S/N: 87dB
Liniowość RIAA: +/- 0,1dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa: 70Ω
Wyjścia: XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy: 2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy: 9V rms
Pobór mocy: max 25W
Wymiary (S x G x W): 430 x 410 x 145 mm – przedwzmacniacz; 430 x 410 x 145 mm – zasilacz
Waga: 20 kg – przedwzmacniacz; 30 kg – zasilacz

Pobierz jako PDF