Opinia 1
Przywrócona jakiś czas temu do łask płyta winylowa ani myśli po raz drugi ustępować pola mediom cyfrowym i z wydawałoby się chwilowej mody przeszła do stabilnego stadium okopywania się na zajętych obszarach audiofilskiej świadomości. Jeśli więc do niedawna można było jeszcze dywagować, czy obsługujące analogowe krążki źródło warto w swym systemie mieć, to w chwili obecnej, o ile nie jesteśmy tylko zdeklarowanymi ortodoksami zdigitalizowanych mediów i świata poza plikami nie dostrzegamy, fakt posiadania choćby podstawowej klasy gramofonu wydaje się być równie oczywisty, jak w latach 70-ych, czy początku 80-ych. Jednak warto mieć świadomość, że gramofon to nie koniec a dopiero początek drogi do czerpania pełnymi garściami z dobrodziejstw zaklętych w płytowych rowkach dźwięków. O ile na początku, od przysłowiowej biedy, można się posiłkować wbudowanymi w przedwzmacniacze i integry układami phonostage’y, to wcześniej, lub później (najlepiej wcześniej) warto rozejrzeć się za odpowiednio wysokiej klasy dedykowanym przedwzmacniaczem gramofonowym. I w tym momencie dochodzimy z jednej strony do clue, czyli tematu dzisiejszej recenzji a z drugiej, chcąc zachować równowagę w audiofilskim ekosystemie pozwoliliśmy sobie na wybór reprezentujący taki a nie inny obóz technologiczny. Jeśli powyższym zdaniem zamiast rozwiać wątpliwości i uchylić rąbka tajemnicy jeszcze bardziej całą sprawę zagmatwałem, to … bardzo dobrze, gdyż właśnie taki miałem zamiar. Summa summarum chodziło mi przede wszystkim o skupienie Państwa uwagi a w przypadku jednostek nieco bardziej dociekliwych, również do małego rekonesansu po ostatnio przez nas recenzowanych konstrukcjach. Oczywiście faktem niepodlegającym dyskusji jest, iż dzisiejszym bohaterem będzie przedwzmacniacz gramofonowy, lecz nawiązując do naszej chęci utrzymania jako takiej równowagi pomiędzy konstrukcjami półprzewodnikowymi i lampowymi po właśnie wyposażonym w szklane bańki McIntoshu MP1100 i tranzystorowym Gold Note PH-10 przyszła pora na kolejnego przedstawiciela obozu bazującego na lampach, czyli amerykańskiego VTLa TP-2.5 SERIES II.
Wbrew szumnym i nieco patetycznym zapewnieniom tak producenta, jak i naszego rodzimego dystrybutora marki – warszawskiego Hi-Fi Clubu o wstępie do wymarzonego High Endu za sprawą tytułowej konstrukcji, pierwszy rzut oka na TP-2.5 SERIES II wydaje się temu przeczyć. Mamy bowiem do czynienia z tak prostą i ewidentnie nawiązującą swą surową estetyką do segmentu pro bryłą, że pomimo najszczerszych i przy tym dobrych chęci, nijak znamion luksusu i ekskluzywności odnaleźć w niej nie sposób. Centymetrowej grubości, wykonany z płata szczotkowanego i anodowanego na czarno aluminium front mieści bowiem jedynie po swej prawej stronie masywny włącznik główny, pojedynczą mini diodę i hebelkowy przełącznik umożliwiający wyciszenie urządzenia. Nawet firmowy logotyp jest li tylko namalowany, kiedy w wersji poprzedniej mógł się pochwalić formą odrębnej tabliczki ze złoconymi literami. Już pal sześć skośnie biegnąca bruzdę, która przełamywała monotonię płaszczyzny. No nic, najwidoczniej ktoś w dziale księgowości uznał, że tak jest lepiej, bo … o kilka centów taniej.
Płyta górna, podobnie jak i boki są solidnie ponacinane, aby ułatwić w miarę swobodną cyrkulację powietrza wewnątrz korpusu, za to na ścianie tylnej panuje zaskakujący spokój. Do wyboru mamy bowiem jedynie parę wejść dedykowanych wkładkom MM, parę dla MC, zacisk uziemienia i pojedyncze wyjścia liniowe. Koniec. Jednak wbrew pozorom nie mamy do czynienia z w pełni automatyczną konstrukcją w stylu Tellurium Q Iridium, bądź Phasemation EA-1000, gdzie wszystkie nastawy robią się same, lecz stanowiącą zaprzeczenie ergonomii i zdrowego rozsądku a zarazem kontynuację wielce niepokojącego trendu reprezentowanego przez Octave Phono Module. Mowa bowiem o smutnej i żmudnej konieczności rozkręcania phonostage’a przy każdorazowej zmianie wkładki (chyba, że będziemy wybierali modele o takich samych parametrach i wymaganiach). Jeśli komuś w tym momencie wydaje się, że marudzę i z czystej, wrodzonej złośliwości szukam haków na VTLa, żeby mu po prostu dokopać, to nie wiem jak Państwo, ale ja znam setki, jeśli nie tysiące przyjemniejszych rzeczy aniżeli wykręcanie i ponowne wkręcanie dwudziestu śrub mocujących zintegrowaną z bokami płytę górną tylko po to, by zmienić tryb pracy z MM na MC, ustawić wzmocnienie i impedancję za pomocą stosownych zworek. Może i dla statystycznego melomana tego typu zabiegi mają charakter czysto okazjonalny i wykonywane są jedynie w przypadku wyzionięcia ducha przez eksploatowaną przez lata pojedynczą wkładka, lecz dla recenzenta to najdelikatniej mówiąc dość irytujący mankament, żeby nie określić tego dosadniej.
Wnętrze w ¾ powierzchni wypełnia solidny zielony laminat z czterema lampami i baterią kondensatorów a kolejną płytkę drukowana umieszczono już prostopadle do podstawy a równolegle do ściany tylnej. Uwagę zwraca całkiem solidny, oddzielony od pozostałych komponentów, prowizorycznym ekranem transformator toroidalny i filtr sieciowy Schaffner FN2350Y-2-06. W stopniu wzmocnienia MC pracuje podwójna trioda 12AU7, a w MM dwie, również podwójne 12AX7. Na wyjściu znalazła się za to lampa 12AT7. Jak już zdążyłem napomknąć zmian ustawień dokonujemy poprzez przepinanie stosownych, dokładnie opisanych i zaznaczonych na zawartych w instrukcji obsługi ilustracjach zworek.
Pomijając upierdliwości natury nastawczej codzienne użytkowanie VTL-a nijakich przykrości już nie sprawiało. Wystarczyło go tylko włączyć, poczekać kilkadziesiąt sekund aż układy się ustabilizują a dioda na froncie z pulsującej przejdzie na emisję ciągłą i już można było zapomnieć o bożym świecie. Za ów stan zapomnienia odpowiada swoboda, dynamika i typowo lampowe nasycenie, oraz gładkość TP-2.5. W dodatku w samych superlatywach wypadałoby opisać tak rozdzielczość, jak i zdolność zapanowania nad wieloplanowością kreowanej sceny. Nie problem bowiem umieścić muzyków hen za linią głośników i sprawić, że ostatnie rzędy orkiestry będą zlewały się z linią horyzontu, lecz cały myk polega na tym, aby zgodnie z zasadami perspektywy całość poddawana była proporcjonalnej do odległości od miejsca odsłuchowego gradacji. Taki nad wyraz udany miks precyzji, rozdzielczości i dynamiki świetnie sprawdzał się zarówno w wielkiej symfonice – wgniatające w fotel japońskie tłoczenie (RCL-1517) „Symphony No. 6 „Pathétique”” Czajkowskiego pod batutą Leopolda Stokowskiego, czy składanka najpiękniejszych fragmentów chóralnych z oper Giuseppe Verdiego w wykonaniu Coro e Orchestra del Teatro alla Scala pod batutą Claudio Abbado i Romano Gandolfiego, jak i klasyce rocka w stylu „The Wall” Pink Floyd, czy „Amused to Death” Watersa. Swoje przysłowiowe trzy grosze dorzucała jeszcze wszechobecna lampowość, w związku z powyższym o wysycenie średnicy, czy też dopalenie, dosaturowanie wokali nie trzeba było się martwic, gdyż ww. atrakcje dostawaliśmy w bonusowym pakiecie wraz z całym dobrodziejstwem amerykańskiego inwentarza. Co ciekawe w pierwszej chwili i porównując z innymi – tranzystorowymi wzmacniaczami można było odnieść wrażenie, że VTL gra zauważalnie ciemniej, lecz po jakimś czasie okazywało się, iż to tylko pochodna owej lampowej estetyki i dbałości o odpowiednie, miłe uszom słuchaczy zaakcentowanie przełomu średnicy i basu, gdyż o ile ciemniej utożsamiane jest z większą, bądź mniejszą utratą szczegółów i niuansów, to akurat w tym wypadku nic takiego nie miało miejsca. Jako dowód polecę minimalistyczne i nad wyraz przestrzenne, spotkałem się też z opiniami, że wręcz chłodne, wydawnictwo „Vägen” Tingvall Trio, gdzie ilość zawartego w nagraniach audiofilskiego planktonu wcale nie została zredukowana a jedynie zyskała nieco bardziej … analogowy wymiar. Podobne odczucia miałem po odsłuchu naszej rodzimej płyty „SMOLIK / KEV FOX” duetu Smolik, Kev Fox, gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki udało się VTLowi praktycznie całkowicie zminimalizować irytujący zazwyczaj cyfrowy nalot i dość wyraźną kompresję. Rockowy charakter został jednakże zachowany a jedynie wyrugowaniu poddano pasożytnicze artefakty zaburzające rzeczywisty obraz kompozycji. Powiem nawet więcej. Otóż z tytułowym phonostagem w torze odsłuch ww. krążka stawał się całkiem sugestywną namiastką i impulsem do uruchomienia lawiny wspomnień z niesamowitego koncertu Andrzeja i Keva w Studiu U22. Czy potrzeba lepszej rekomendacji?
VTL TP-2.5 SERIES II to istny dwulicowy Dr. Jekyll & Mr. Hyde. W dodatku w zależności od tego, czy bliżej nam do obozu melomanów, czy też nader często targają nami ataki audiophilii nervosy będziemy go postrzegali w zupełnie innym świetle. Z jednej bowiem strony, jak na swoją cenę, gra wprost nieprzyzwoicie dobrze, lecz jeśli zbyt często będziemy zmuszeni do jego rozkręcania może się okazać, iż zamiast miłości zapałamy do niego uczuciem równie intensywnym, lecz o przeciwnym wektorze – czyli nienawiścią. Ze swojej strony mam jednak pewną i w dodatku skuteczną,sprawdzoną empirycznie, aczkolwiek niekoniecznie zgodną z przepisami HP i ppoż radę. Jeśli dacie się zauroczyć brzmieniu VTLa a jednocześnie lubicie często żonglować wkładkami, to … po pierwszym rozkręceniu zostawcie przedwzmacniacz właśnie w takim nieco „rozbabranym” stanie. Jeśli tylko zachowacie odrobinę zdrowego rozsądku i ostrożności a przy tym będziecie mieli na niego oko zmiany nastaw mogą okazać się zdecydowanie szybsze i mniej kłopotliwe niż jakby mikroprzełączniki znajdowały się na ściance tylnej, bądź na spodzie urządzenia. I w tym momencie, w ramach podsumowania, trudno mi będzie znaleźć jakikolwiek argument żeby Państwu VTLa TP-2.5 SERIES II gorąco nie polecić i szczerze go nie rekomendować.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Yamaha WXAD-10
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5
– Przedwzmacniacz liniowy: Air Tight ATC-2; Gato Audio PRD-3S
– Wzmacniacze mocy: Air Tight ATM-2; Gato Audio PWR-222
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Nie wiem jak Państwo, ale osobiście, będąc w miarę zdrowym (przynajmniej na ciele) nie martwię się na zapas o ogólnie pojętą przyszłość, każdorazowo ciesząc się, gdy co jakiś czas w moim recenzenckim bycie zdarzają się dłuższe mitingi z hołubionymi przeze mnie komponentami domeny analogowej. Co mam na myśli? Nawet niezobowiązująco przeglądając nasze ostatnie testy wyraźnie widać, iż w niedalekiej przeszłości mieliśmy przyjemność zmierzyć się z dwoma, nad wyraz ciekawymi przedwzmacniaczami gramofonowymi. Tymczasem okazuje się, że oprócz dzisiejszej relacji ze sparingu z trzecim z kolei phonostagem w przygotowaniu jest jeszcze starcie z wkładką gramofonową, a na horyzoncie materializuje się kolejna analogowa zabawka, której tożsamości dla utrzymania nutki tajemniczości na razie nie zdradzę. Po tej wyliczance chyba przyznacie mi rację, że nieobliczalność losu ma czasem i dobre strony. Ale wracajmy do clou spotkania. Jak zdążyłem nadmienić, kreślony obecnie tekst jest relacją ze spotkania z bardzo ważnym elementem toru opartego o gramofon, czyli wzmacniającym bardzo delikatny, a przez to podatny na zniekształcenia, sygnał z wkładki gramofonowej jakim jest phonostage. Ale ale, to nie koniec ciekawych informacji, gdyż na tapetę trafił nie pierwszy lepszy z brzegu zawodnik, tylko gość zza wielkiej wody, który dodatkowo może pochwalić się zaprzęgnięciem do pracy bardzo związanej z dźwiękiem poczciwego drapaka techniki lampowej, co wielu melomanom dodatkowo powinno przyspieszyć rytm serca. O kim mowa? Panie i panowie, mam przyjemność oznajmić, iż tym razem nasze skromne progi zaszczycił amerykański VTL TP-2.5 SERIES II, a jego wizytę zawdzięczamy warszawskiemu Hi-Fi Clubowi.
Jak wygląda tytułowy przedstawiciel rodziny lampowców? Myliłby się ten, kto sądziłby, że konstruktorzy postawili na mamienie użytkownika szklanymi bańkami, gdyż ogólnie rzecz ujmując mamy do czynienia z typową dla urządzeń tranzystorowych skrzynką. Owszem, jej dach najeżony jest podłużnymi blokami poprzecznych otworów wentylacyjnych, ale bez wiedzy, iż na pokładzie mamy lampy elektronowe, testowany produkt wiązalibyśmy raczej z techniką półprzewodnikową. Wspomniana obudowa może z lotu ptaka nie jest jakoś szczególnie urodziwa, jednak w trosce o przynajmniej dla użytkownika cieszący oko wygląd front panel TP2.5 wykonano z grubego płata drapanego aluminium. Ten z racji pracy z raz wybranymi dla danej wkładki wartościami wzmocnienia i obciążenia (to wybieramy wpięciem zworek w odpowiednie miejsca wewnątrz urządzenia po odkręceniu górnej części obudowy) nie posiada widocznej baterii manipulatorów, tylko na prawej flance włącznik główny, diodę sygnalizującą działanie i hebelkowy przełącznik trybu pracy: RUMBLE, OPERATE, MUTE, a na zewnętrznych rubieżach po dwie z każdej strony delikatnie zagłębione śruby montażowe. Skok na tył urządzenia również nie przysparza długiej listy informacji. Znajdziemy tam, patrząc od lewej strony: osobne gniazda zasilania i bezpiecznika, pojedyncze wyjście liniowe RCA, wejścia dla sygnału z wkładek MM i MC i z prawej strony zacisk uziemienia. Przyznacie, że zaproponowany do oceny produkt nie poraża ilością ozdobników i zbędnych funkcji. Ale według mnie to bardzo dobry znak, gdyż dbałość o główny cel, jakim jest dobry dźwięk przy unikaniu przesadnego uzbrajania w zbędne dla analogowca dodatków typu: przedwzmacniacz liniowy, słuchawkowy, czy nawet przetwornik cyfrowo-analogowy już na starcie bardzo dobrze rokuje. I choćby za to amerykańskiej myśli technicznej należy się niezobowiązujący mały plusik.
Jak gminna (czytaj audiofilska) wieść niesie, produkty VTL-a najczęściej kojarzone są z bardzo szybkim, dobrze rysowanym w domenie ostrości kreski światem źródeł pozornych i pełnym oddechu, a przez to wszystko bardzo bliskim tranzystorowemu dźwiękiem. To oczywiście nie jest żadną wadą, a powiedziałbym nawet, iż biorąc pod uwagę rzetelność oddania dobrej jakości fonii ewidentną zaletą, ale z niezobowiązujących rozmów wiem, że lampiarze w konstrukcji ze szklanymi bańkami wolą zdecydowanie większą ich sygnaturę. Ja jednak po zapoznaniu się z kilkoma produktami z tej stajni stwierdzam jednoznacznie, to mimo mniejszej krągłości fraz muzycznych niż ogólnie przyjęte, niepisane normy nadal jest pełnoprawna lampa i bez względu na konsekwencje będę tego zdania bronił niczym Reytan. Dlaczego? I tutaj dochodzimy do sedna, czyli relacji z poczynań naszego bohatera w starciu z posiadaną przeze mnie Therią. Pierwsze co po wpięciu w tor TP 2.5 rzuca się w przysłowiowe ucho, to będąca pochodną lamp elektronowych dobrze osadzona w gładkości i masie średnica. Ba, wbrew pokutującym opiniom (cherlak w dziedzinie wysycenia) kilkukrotnie miałem wrażenie, że zakres basu momentami był zbyt obfity. Jednak nie szukałbym winnych tego stanu rzeczy w samym urządzeniu, tylko być może w przecież już wiekowych, bo wydanych w epoce świetności winylu starych realizacjach, co dla zdroworozsądkowo myślącego melomana jak najbardziej ma rację bytu. I tak prawdę mówiąc dobrze, że podobne niuanse miały miejsce, gdyż bezwzględna eliminacja takich artefaktów świadczyłaby o całkowitym wyzbyciu się cech lampy przez testowany produkt, co przeczyłoby sensowi jej powstania. Tutaj mamy zachowany całkowity konsensus pomiędzy panowaniem nad każdą nutą i w nie do końca dobrze zrealizowanych utworach wplataniem tak ważnych dla nas niuansów starego nośnika z lampowym nalotem w tle. Ale nie traktujcie tego co dotychczas napisałem jako zachowań notorycznych, gdyż wspominałem jedynie o potwierdzających przynależność do pewnej grupy produktów pojedynczych przypadkach, a nie nadrzędnej tendencji. Zatem co takiego jest myślą przewodnią tego phonostage’a? Już zdradzam. Przy całej otoczce zaprzęgniętych do pracy zamkniętych w szklanych słoikach wolnych elektronów VTL TP2.5 jest orędownikiem sporego oddechu prezentowanej muzyki. I według mnie połączenie przed momentem wynotowanych, a wynikających z użytej technologii niuansów brzmieniowych z pełnym witalności budowaniem brył na wirtualnej scenie jest na tyle wyśrubowaną w dobrym tego słowa znaczeniu cechą, że dla wielu konkurentów może okazać się bardzo trudnym, nawet nie do przeskoczenia, ale rzekłbym choćby do dogonienia poziomem jakości i wyrafinowania. Owszem, znajdą się delikwenci twierdzący, iż lampa ma grać krągło i miło, ale sądzę, że będą to albo jej ortodoksyjni fani, albo zwyczajnie niezbyt osłuchani, stawiający pierwsze kroki w dziale High End adepci dobrego dźwięku. Innej opcji nie widzę. A co to oznacza dla konkretnych produkcji muzycznych? Oczywiście zwyczajowo zrobiłem przegląd bardzo oddalonych od siebie nurtów od jazzującej Diany Krall, przez pełne szaleństwa AC/DC, po pokazującą kunszt wokalistów w kubaturze kościelnej twórczość okresu Baroku. I gdybym miał przybliżyć pewne, ciekawie wypadające symptomy każdej z tych pozycji, za każdym razem w zdecydowanej przewadze byłyby pochwały aniżeli niedociągnięcia. Jak to? Przy gładkim środku i ogólnej świeżości było pole do jakiś utyskiwań? Powiem tak. Może nie były to wady jako takie, gdyż trochę czepiałem się na siłę, ale gdy barwny i czasem soczysty środek ma pozytywny wpływ na wszelkie wokalizy i wysycenie mniejszych instrumentów strunowych, to już wymagające ostrzejszej krawędzi sporej wielkości kontrabasy i szybkość oddania stopy perkusji potrafiły pokazać spowolnienie ataku i utratę krawędzi. Minusy z innej beczki? Proszę bardzo. Spójrzmy na budowanie emocji podczas prezentacji materiału sakralnego. Owszem, wgląd w panującą podczas rejestracji tego wydarzenia atmosferę jest mile widziany, ale czasem nasz amerykański wojownik potrafił tak dokładnie zaprezentować wszelkie artefakty pogłosu i mimiki każdego z artystów, że nie wiadomo kiedy, ale ginął duch tej muzyki. A przecież ona ma za zadanie wprowadzić nas w stan kontemplacji, a nie zmuszać do analizy wydarzeń. Oczywiście wszystkie przykłady nieco przejaskrawiałem, ale na pułapie cenowym jaki okupuje testowany VTL, wszelkie niuanse dla potencjalnego nabywcy są na wagę złota, dlatego też w trosce o nich wyznałem wszystko jak na spowiedzi. Niemniej jednak Wasza wyrobiona na podstawie dzisiejszego testu ogólna opinia powinna być przepuszczona przez delikatnie uśredniający każdy z przypadków filtr, inaczej produkt może zostać przez Was skrzywdzony, a zapewniam, to jest bardzo dobry phonostage.
Patrząc przekrojowo na już trzeci w ostatnim czasie opisywany przedwzmacniacz gramofonowy muszę się przyznać, iż ten ostatni jest najbliższy mojemu sercu. Naturalnie główny powód to idąca w parze z żądaną za niego kwotą jakość generowanego dźwięku. Dobra rozdzielczość, szeroka i głęboka wirtualna scena muzyczna i ogólnie panujący na niej spokój były tym, czego wymagam od mającego zadowolić mnie produktu, a co tytułowy Jankes spełniał bez jakichkolwiek problemów. Ale to nie wszystko. Przy zbieraniu wszelkich za i przeciw nie mogę nie wspomnieć o roli może nie w pełnej sygnaturze, ale jednak mającym swoje do powiedzenia umiejętnie wkomponowanym smaku lampy w przekazie muzycznym. Kiedy wymagał tego materiał nutowy, szklane bańki potrafiły czarować, a gdy niezbędnym okazywała się świeżość realiów wydarzenia, TP2.5 VTL-a bez problemu napowietrzało wirtualną scenę muzyczną wyraźnie pokazując przy tym, że przejście z jednego stanu w drugi nie jest dla niego jakimś karkołomnym zadaniem, tylko wpisaną w jego portfolio umiejętnością. I gdy dodam, iż to potrafią tylko najlepsi, dalsze zachwalanie wydaje się być zbędne. Tak więc nie pozostało Wam nic innego, jak wykonanie telefonu do dystrybutora, aby nausznie przekonać się, czy po drodze Wam z taką prezentacją poczciwego winylu. Jedno jest pewne, będzie co najmniej ciekawie.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 11 500 PLN
Dane techniczne:
Lampy: MC 1x12AU7, MM 2x12AX7 i 1x12AT7
Gniazda wejściowe: MC 1 para RCA, MM 1 para RCA
Wzmocnienie: MC 56 lub 62 dB, MM 42 dB
Impedancja wyjściowa: 425 Ω
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 50 kHz (+0 -1dB)
Maksymalny poziom wyjściowy: 20 V przy <1% THD
Impedancja wejściowa: MC przełączalna: 100 Ω, 250 Ω, 470 Ω, 1 kΩ, 4 kΩ, 47 kΩ;
MM przełączalna: 47 kΩ, 100 kΩ
Minimalny rekomendowany poziom wyjściowy wkładki: MC 0,2 mV, MM 1,5 mV
Stosunek S/N: MC 50 dB,MM 56dB
Separacja kanałów: > 50dB (20Hz – 20 KHz)
Pobór mocy: 25 W
Wymiary (Sz. x Gł. x Wys.): 48,25 x 35,5 x 9,5 cm
Waga: 10 kg
System wykorzystywany w teście:
– źródło: Reimyo CDT – 777 + DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijri „Milon”,
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA