Opinia 1
Dzisiejszego spotkania nie mogę zacząć inaczej, aniżeli podzielenia się radością wynikającą z dojścia do przysłowiowej mety, oraz pewną nostalgią z racji zakończenia niezwykłej przygody. O co chodzi ? Oczywiście o fakt zamknięcia serii testów urządzeń sygnowanych przez Gryphon Audio. Dotychczas bowiem zajmowaliśmy się drobiazgowym przybliżaniem każdego z poszczególnych komponentów tej stajni, aż po prześledzeniu pełnej palety współpracujących ze sobą komponentów przyszedł czas na opisanie ich jako tak zwanego „zestawu marzeń”. Jednak dzisiejszy, na tle dosłownie wszelkich poprzednich tego typu bytów, rozbija bank, gdyż nawet pobieżnie sumując ceny każdej z użytych do tego starcia pozycji, zestaw spokojnie przekracza kwotę magicznego miliona złotych. Szaleństwo? Być może. Jednak abstrahując od kwestii finansowych, jedno jest pewne. Gdy poprzednie tego typu występy przy czasem umiarkowanej, a czasem stosunkowo wysokiej cenie, często opierały się raczej na sonicznej atrakcyjności wieloelementowego konglomeratu, dzisiejszy tytułowy dream-team bez najmniejszego naciągania faktów w stu procentach spełnia wszelkie znamiona określenia jako zestaw marzeń. Co w takim razie weszło w jego skład? Zapewniam, iż same konstrukcyjne perełki typu: odtwarzacz CD Ethos, przedwzmacniacz liniowy Pandora, końcówka mocy Mephisto Stereo oraz kolumny Trident II, których pojawienie się w jednym czasie w naszych okowach, nie oszukujmy się, w wielu przypadkach ponadludzkim procesem logistycznym zawdzięczamy stacjonującemu w Łodzi dystrybutorowi AudioFast.
Dokładny opis budowy i wyposażenia poszczególnych urządzeń przy użyciu wyszukiwarki znajdziecie w dedykowanych solowych recenzjach, dlatego dzisiaj aby nie rozwadniać tekstu, przybliżę je jedynie zdawkowo. Rozpoczynając od źródła, mamy do czynienia z trójnogą, srebrno-czarną płaszczką top loadera, czyli osadzonym na trzech zwieńczonych regulowanymi kolcami filarach, stosunkowo płaskim, za to trójkątnym, ładowanym od góry odtwarzaczem płyt CD/DAC-iem. Niestety taki design pozbawia urządzenia typowej, zazwyczaj sporej w domenie powierzchni tylnej ścianki dla sekcji przyłączeniowej, dlatego też aplikację wyjść i wejść sekcji analogowej, cyfrowej i zasilania bazując na kilku mniejszych połaciach tylnej rewersu, zrealizowano w postaci kilku rozrzuconych na boki niedużych modułów. Jeśli chodzi o front, ten może pochwalić się lekko wyeksponowanym przed jego główną połać, mieniącym się turkusem wyświetlanych informacji i krwistą czerwienią logo marki, czytelnym z daleka, okrążonym srebrną ramką prostokątnym wyświetlaczem. Ważnym aspektem w dziedzinie funkcjonalności odtwarzacza jest oczywiście możliwość przyjęcia przez Ethosa sygnału cyfrowego z zewnętrznych źródeł w szerokiej palecie interfejsów od USB począwszy, przez SPDiF, AES/EBU, na BNC skończywszy. Ostatnim szlifem wyposażenia CD-ka jest pilot zdalnego sterowania.
Idąc tropem kreowanego przez odtwarzacz sygnału audio, z opisem docieramy do przedwzmacniacza liniowego. W tym przypadku producent podzielił urządzenie na dwa moduły, czyli mogącą zakłócać pracę ważnych układów sygnałowych sekcję zasilającą i jego serce z płytkami obrabiającymi dostarczony przez Ethosa pakiet analogowych informacji. Oczywiście w celach wizualnej spójności projektu obydwie części Pandory wykorzystują bliźniacze korpusy, czyli średniej wysokości, ale za to typowej szerokości i głębokości dla tego typu konstrukcji aluminiowe obudowy. W kwestii frontu w ramach spójności z resztą oferty Gryphona mamy do czynienia z czarnym akrylem, na którym osadzono poprzeczną aluminiową belkę ze skrytymi pod również czernionym akrylem sensorami sterującymi, piktogramami informacyjnymi o aktualnym stanie urządzenia oraz centralnie zogniskowaną, o znacznie większej średnicy niż wysokość owej belki gałkę regulacji wzmocnienia. W przypadku górnych płaszczyzn widzimy dzielący całość idealnie na połowę – przypominam, że to konstrukcja w pełni symetryczna, przebiegający wertykalnie, podłużnie karbowany, dzięki temu niebanalny wizualnie półwałek. Przechodząc z opisem do rewersu, oczywistym jest, że obydwie części zestawu z racji dedykowanych im zadań są inaczej uzbrojone, dlatego też w zależności czy mówimy o zasilaczu, czy sercu przedwzmacniacza znajdziemy na nich dwa wejścia zasilania sieciowego, wielopinowe terminale łączących je w tej kwestii życiodajnej energii przewodów, zaciski masy, a także wejścia i wyjścia sygnału analogowego. Tak prezentujący się tandem w każdym z przypadków posadowiono na okrągłych walcach z przodu i stożkach w tylnej części, zaś w temacie sterowania wyposażono w pilota zdalnego sterowania.
Kolejnym krokiem tego opisu jest przybliżenie końcówki mocy Mephisto. W telegraficznym skrócie wzorniczo w pewnym sensie jest bliźniacza do przedwzmacniacza. Naturalnie temat rozmiarów i wagi jest ocierającą się o szaleństwo konsekwencją konstrukcyjną ponad 100 kg., jednak tak awers, jak i górna połać obudowy może pochwalić się powieleniem pomysłu Pandory. Jeśli chodzi o konstrukcyjne różnice, pierwszym oczywistym jest umiejscowienie na bokach obudowy chłodzących grawitacyjnie całość wielkich radiatorów. Zaś drugim inny pakiet zlokalizowanych na plecach interfejsów, w skład których wchodzą wejścia analogowe jedynie w standardzie XLR, biżuteryjne terminale kolumnowe, dwa gniazda zasilania i bezpiecznikowe, dwa włączniki główne, zacisk masy oraz dwie rączki ułatwiające proces logistyki tego monstra. Co do stabilizacji na podłożu, w tym przypadku mamy do czynienia z czterema identycznymi jak w pre walcami.
Na koniec kolumny. To jak reszta rodzeństwa również jest ekstremalny nie tylko High End, ale również High Tech. Po pierwsze – są to przyjemne wizerunkowo, bo wąskie, jednak w celach uzyskania odpowiedniego litrażu dla uzyskania dobrego zejścia basu i schowania w nim zasilających sekcje basowe wzmacniaczy pracujących w klasie AB, dość głębokie, wykończone w połysku zmyślnym wzorem złotego na czarnym tle słoju na bokach, skrzynki. Po drugie – realizując minimalizację rozbudowania zwrotnicy w domenie wyrównania czasowego współpracujących ze sobą w układzie D’Appolito siedmiu przetworników, ich front został odpowiednio łukowato wyprofilowany i spełniając założenia optycznego luksusu, ubrany w zjawiskową, bo opartą o pionowe cienkie gumki à la Sonus Faber maskownicę. Po trzecie – plecy w odpowiedzi na półaktywność konstrukcji są ostoją dla niezbędnych akcesoriów typu: radiatory skrytych pod nimi 500W wzmacniaczy, kilka gniazd pozwalających przyjąć i oddać sygnał audio, a także zapewnić komunikację pomiędzy kolumnami oraz przyciski umożliwiające wybór opcji ich pracy – mam na myśli zakres niskich tonów. Zaś po czwarte – finalizującym ich nietuzinkowość dodatkiem jest wyprowadzony kablem przed zespoły głośnikowe, sterowany pilotem moduł wyboru i kontroli pracy najniższego pasma. Co przy takich rozmiarach kolumn (ok. 2m wysokości) jest bardzo istotne, o stabilność tych smukłych panien dbają dwie rozszerzające ich punkty podparcia na podłodze, uzbrojone w regulowane walce jako stopy, poprzeczne belki.
Co oferuje pełen zestaw Gryphona? Jak dowodzą poświęcone poszczególnym składowym epizody, każdy ma co prawda idący w podobnym duchu, ale jednak nieco inny sznyt brzmieniowy. Sprawiając wrażenie pewnego rodzaju miszmaszu, jeden stawia na transparentność, inny na mocne wypełnienie, a jeszcze inny na nieco ciemnawą projekcję. Jednak w ostatecznym rozrachunku bez względu jak to banalnie zabrzmi, pełny firmowy zestaw w sobie tylko znany sposób wyciska z każdego z podanych aspektów przysłowiowe ostatnie soki. Czyli? Otóż kreowany przez skandynawski system świat muzyki z jednej strony jest przyjemnie przyciemniony, ale z drugiej, dzięki dobremu konsensusowi barwy, masy, kontroli i oddechu prezentacji od najniższych poziomów głośności może pochwalić się wyważoną masą, świetną szybkością narastania sygnału i co bardzo istotne, pozwalającą oddać najdrobniejsze niuanse wydarzeń na wirtualnej scenie w temacie jej szerokości i głębokości, fenomenalną rozdzielczością. Być może wielu z Was nie uwierzy, ale te wielkie szafy przy wspomnianych zaletach dodatkowo praktycznie znikają z pokoju. To wydaje się wręcz niewiarygodne, jednak gdy zamknie się oczy, świat muzyki realnie przenosi się do naszego pokoju. Ktoś powie, „to zwykłe pokłosie wąskich frontów”. Owszem, to prawdopodobnie również. Jednak moim zdaniem do tego należy doliczyć zjawiskową spójność grania jednak mocno rozrzuconych w pionie siedmiu głośników, ofertę kreowania niczym nieskażonego czarnego tła oraz umiejętną aplikację często u konkurencji wpadającego w nadinterpretację wysokich rejestrów, głośnika AMT. Ale to nie wszystko, gdyż bawiąc się możliwościami samych kolumn – mam na myśli trzystopniową regulację ilości tak zwanego „dobra basu”, co w znaczącej większości prób odbierałem jako dozowanie jego esencjonalności, a przez to również całego przekazu – dość płynnie zwiększałem lub zmniejszałem namacalność projekcji 3D. To oczywiście wrażenie subiektywne, jednakże wielu moich znajomych odbierało to w ten sam sposób, gdyż im dźwięk był bardziej nasycony, czasem przez to krąglejszy, tym ciekawiej i często realniej materializowały się wirtualne byty. Naturalnie każdy kij zawsze ma dwa końce, bowiem gęste granie z reguły było obarczone wyczuwalnym spowolnieniem reakcji systemu na zamierzenia muzyków, dlatego ostateczne ustawienie tego parametru determinował słuchany materiał. Gdy zaliczałem wyprawę w czasy Baroku, do pracy zaprzęgałem wyższy poziom nasycenia. Zaś w momencie zderzenia z realiami kapel rockowych z naturalnych powodów jego ustawienie ewaluowało w stronę kuracji odchudzającej, przekładając się na większą swobodę i bezpośredniość prezentacji. Zbędna zabawka? Bynajmniej, czego po podobnym podejściu do obcowania z tym dobrem na początku testu jestem ja, w końcowej fazie często z wielce satysfakcjonującym skutkiem testujący te możliwości na dosłownie każdym materiale muzycznym.
Jednak tak prawdę mówiąc, przy całej świetności przed momentem wymienionych cech opiniowanego systemu, które na tym poziomie cenowym wydają się być elementarzem, mnie osobiście urzekła całkiem inna kwestia. Jaka? Cóż. Żeby to zrozumieć, dobrze jest z czyś takim po-obcować. Choćby kilka utworów w celach pobieżnej kalibracji oczekiwań, gdyż w innym przypadku nieświadomy tego typu prezentacji meloman może nie zrozumieć o co chodzi. A chodzi o sam sposób projekcji muzyki. Bez najmniejszych oznak wymuszenia od samego dołu, przez średnicę, po górne rejestry, przy praktycznie każdym poziomie głośności. Ba, czasem można odnieść wrażenie, jakby zestaw swoją robotę odwalał od niechcenia. Jednak to „niechcenie” jest w tym wszystkim clou zabawy w zaawansowane audio. Niestety tak jak w przypadku tego testu, aby osiągnąć tego typu przekaz, musi być spełniony jeden warunek. Mianowicie chodzi o kolumny. Po prostu mają być duże. Gdy raz się tego posmakuje, życie czy to audiofilla, czy melomana już nigdy nie będzie takie samo. Owszem, już średnie gabarytowo zespoły głośnikowe potrafią zauroczyć słuchacza pewnego rodzaju swobodą, jednak w starciu z gigantami, natychmiast czuć, że do prawdziwego oddania lekkości fraz nutowych trochę im brakuje. A brakuje tym więcej, im głośniej się słucha. I nie ma znaczenia, czy ktoś zawsze słucha cicho i wystarczą mu średnie paczki – chcąc uniknąć złośliwych ripost, pomijam w tym wywodzie osobników homo sapiens skazanych na mieszkanie w naszpikowanych złośliwymi sąsiadami blokowiskach – bowiem opisywana przeze mnie cecha projekcji praktycznie pozbawionej zniekształceń muzyki sprawia, że mimowolnie sięgamy po pilota, aby zwiększeniem ciśnienia akustycznego na ile to możliwe, zbliżyć się do jej prawdziwych realiów. To jest jak narkotyk, bez którego po kilkukrotnym zażyciu ciężko będzie się obejść. Wiem coś o tym, bo sam to przeżywałem. Owszem, po paru dniach nasz system przyswajania fonii z większym lub mniejszym bólem się zresetuje, jednak zawsze, powtarzam, zawsze wzorzec świetnej jakości dźwięku będziemy odnosić do tego z dużych kolumn. Fizyki nie da się oszukać, a przecież muzyka to fizyka w najczystszej postaci.
Puentując powyższy, zdaję sobie sprawę, że nieco inny w formie niż zazwyczaj test, na temat prezentowanego systemu mam do zakomunikowania tylko jedno. Zwykłe stwierdzenie, że to jest rasowy High End, to żadne stwierdzenie. Skąd taka pochlebna opinia? Niestety bez osobistej przygody ciężko jest to zrozumieć. Jednak próbując to przybliżyć, przypomnę, iż oprócz ewidentnego fenomenu prezentacji każdego rodzaju muzyki, za sprawą swoistej wielofunkcyjności zespołów głośnikowych potencjalny nabywca ma szeroką paletę konfigurowania ostatecznego dźwięku w locie. To jest na tyle rzadki dodatek, że może być odbierany jako niekoszerny. Jednak zapewniam, dźwięk nic ani na tym nie traci, a przy okazji dostajemy ważny oręż w walce z potencjalnymi modami pomieszczenia i kreowania dźwięku na swoją modłę. Ale jak się domyślacie, to nie wszystkie zalety duńskiego systemu marzeń. Otóż przy całej świetności tytułowego teamu, po raz kolejny chciałbym zwrócić Waszą uwagę na fakt bardzo dużego znaczenia nie tylko zaawansowania elektroniki, ale również rozmiar kolumn. Im większe, tym lepsze. Oczywiście powinny być w zdroworozsądkowej korelacji z docelowym pomieszczeniem. Jednak zapewniam, to o czym przed momentem pisałem, czyli zniewalające niewymuszenie projekcji, zawsze znakomicie słychać, czego fenomenalnie napędzane podczas sesji testowej przez Ethosa, Pandorę i Mephisto prawie dwumetrowe Tridenty II są ewidentnym dowodem.
Jacek Pazio
Opinia 2
Kiedy latem 2016 roku opisywaliśmy najnowszą natenczas odsłonę Diablo 300 z niekłamaną satysfakcją stwierdziliśmy, iż Duńczycy w swej topowej superintegrze wreszcie zaimplementowali walory brzmieniowe jej dzielonego rodzeństwa. Niestety rodzeństwa, z którym dane nam było spotykać się wyłącznie przelotnie i mniej, bądź bardziej okazjonalnie. Całe szczęście czasy się zmieniały a w raz z nimi koniunktura, w tym również, jakkolwiek irracjonalnie by to nie zabrzmiało, nasza „rynkowa pozycja” stawała się coraz bardziej zauważalna, przez co sugestie aby może jednak zorganizować w OPOS-ie odsłuch z prawdziwego zdarzenia i testy „duńskich spawarek” z poziomu pobożnych życzeń zaczęły ewoluować w kierunku urealniania owych planów. Jednak za swoisty początek przygody i symboliczną inaugurację magicznej podróży poprzez portfolio specjałów powstałych w większości przypadków jeszcze za panowania i pod czujnym okiem Flemminga E. Rasmussena śmiało możemy uznać wizytę w siedzibie łódzkiego Audiofastu podczas której kontakt z niemalże kompletnym systemem Gryphon Audio jedynie utwierdził nas w przekonaniu, że warto niemalże stanąć na głowie, by kiedyś móc podobny zestaw gościć w naszych skromnych progach. I wiecie Państwo co? Koniec końców, w ciągu ostatnich niemalże trzech lat, krok po kroku, urządzenie po urządzeniu do owego celu, oczywiście z pomocą i nieocenionym zaangażowaniem logistycznym ww. dystrybutora, dążyliśmy. I go, ów cel oczywiście, nie tylko osiągnęliśmy, co wręcz przekroczyliśmy kompletując pełnokrwisty, no może w 99% czystej krwi, gdyż nie załapaliśmy się na firmowe okablowanie i stoliki, duński system marzeń w skład którego weszły sukcesywnie recenzowane na naszych łamach:
– odtwarzacz/DAC Ethos
– przedwzmacniacz liniowy Pandora
– stereofoniczny wzmacniacz mocy Mephisto
– kolumny Trident II
Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo, czy taka, przyozdobiona podobiznami mitycznego gryfa, kumulacja skandynawskiej myśli technicznej, anodowanego aluminium i grubych płatów kruczoczarnego akrylu ma jakiś sens i czy aby przypadkiem nie została przekroczona cienka czerwona linia krytycznej zawartości cukru w cukrze, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na Grand Finale naszej przygody z Gryphon Audio.
Skoro w ramach wcześniejszych przejawów naszej radosnej twórczości zdążyliśmy możliwie szczegółowo opisać tak aparycję, jak i trzewia, nie zapominając też o walorach sonicznych, składowych naszej dzisiejszej misternej układanki, to tym razem, przynajmniej część poświęconą wzrokowym doznaniom estetycznym i rozbijaniem systemu na przysłowiowe atomy pozwolę sobie darować. W zamian za to skupię się na wybitnie subiektywnej ocenie całości pod względem brzmieniowym, choć nie wiem jakbym się nie starał, to od piorunującego wręcz wrażenia wizualnego raczej nie ucieknę. Chodzi bowiem o niezbity i bezdyskusyjny fakt, iż nawet nie tyle zasiadając, co wchodząc do pomieszczenia, gdzie takowy system rezyduje nie da się obok niego przejść obojętnie, czy wręcz nie zauważyć. Najdelikatniej bowiem rzecz ujmując system Gryphona jest nad wyraz absorbujący gabarytowo, choć uczciwie trzeba przyznać, iż nie sposób odmówić mu uroku i elegancji, co wbrew pozorom nawet w ekstremalnym high-endzie, do którego de facto się bezsprzecznie zalicza, wcale nie jest to normą. Kiedy jednak w końcu zasiądziemy wygodnie w fotelu i włączymy wydawać by się mogło znany na wskroś materiał bardzo szybko okaże się, że zamiast owej dogłębnej wiedzy mieliśmy jedynie blade i mgliste pojęcie nie tylko o tym, jak dany album tak naprawdę brzmi, ale co zostało na nim zapisane. W dodatku nowe pokłady informacji nie są siłowo wypychane przed szereg, lecz zajmując właściwe sobie miejsce stają się jedynie na swój sposób oczywiste, obecne i ogólnodostępne. Nie trzeba się ich doszukiwać, czy wręcz domyślać się ich istnienia, gdyż widać/słychać je jak na dłoni. W dodatku budzące respekt swoją posturą Tridenty, o ile tylko się ich do tego nie nakłoni, zbliżając się do poziomu decybeli zarezerwowanych dla Avro Vulcan XH558, są szalenie dalekie od ofensywności i gigantomanii. Zamiast tego, wzorem rasowych monitorów, po prostu znikają, przy okazji i niemalże zupełnie mimochodem zapewniając adekwatny w skali prezentowanego materiału realizm tak dynamiczny, jak i „przestrzenny”. Przykładowo akustyczny album „Starkers in Tokyo” , dostępny obecnie jako część składanki „Unzipped” Whitesnake jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosi nas do tokijskich EMI Studios i to do roku 1997. Mamy zatem Davida Coverdale’a w wyśmienitej formie wokalnej, co potwierdza jego niski i niezwykle zmysłowy głos, oraz świetnie z nim korespondującą grę Adriana Vanderberga, który akompaniując tworzy fenomenalny podkład i jest klasą sam dla siebie, ani razu jednak nie próbując wyjść przed szereg. Są zatem trzy składowe – niewielka publiczność, wokalista i gitara. Skromnie? Cóż, to jedynie przykład, potwierdzający, iż liczy się jakość a nie ilość i nawet z użyciem pozornie tak oszczędnych środków da się zrealizować fenomenalny spektakl. Inna sprawa, że Coverdale jest jeszcze z rocznika, kiedy, żeby zaistnieć na scenie trzeba było po prostu umieć śpiewać i to na żywca a nie na cyfrowym wspomaganiu i w najlepszym wypadku z (pół)playbacku. Oczywiście na nagraniu słychać reverb, ale śmiało można uznać jego obecność jako jeden ze środków artystycznego wyrazu, bądź wręcz jedynie wspomagacz, intensyfikator takowego, gdyż obecna podczas nagrania publiczność reagowała nad wyraz karnie i oszczędnie, w dodatku wyłącznie pomiędzy utworami. Co innego „Unplugged” KISS, gdzie raczej nikt nie próbował, bądź z nader mizernym skutkiem mu to wychodziło, „moderować” szalejącą publikę a energią bijącą ze sceny spokojnie można byłoby obdzielić ze dwa dodatkowe koncerty. I tu drobna uwaga. Otóż duński system z jednej strony bez ogródek i owijania w bawełnę pokazał przepaść dzielącą jakość obu realizacji, jednakże z drugiej szalenie daleki był od piętnowania sesji popełnionej na potrzeby MTV, gdy ta jeszcze była telewizją muzyczną a nie platformą promującą pato-celebrytów. Miała być rasowa rockowa jazda bez trzymanki i była, nawet bez prądu a przy odpowiednim podkręceniu głośności można było poczuć się jednym ze szczęśliwców, którzy załapali się na nagranie.
To oczywiście było jedynie preludium do zdecydowanie większej formy wykonawczej, formy z udziałem symfoników i wnętrza, którego przedstawiać raczej nikomu przedstawiać nie trzeba, czyli Royal Albert Hall. Mowa oczywiście o albumie „Symphonica” George’a Michaela, gdzie rozmach i swoboda prezentacji zapewniały nam wrażenia zarezerwowane dla widzów zasiadających na zapełnionej do ostatniego miejsca widowni. Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie zastanawia się czemu uparcie trzymam się nagrań koncertowych spieszę z wyjaśnieniem, iż powód jest tyleż perfidny, co oczywisty. O ile bowiem w studiu można większość niuansów szlifować w nieskończoność, to tzw. live’y takich możliwości nie dają i rządzą się zupełnie innymi, zarazem zdecydowanie bardziej bezwzględnymi prawami. Przekaz jest może mniej perfekcyjny, jednak przez to bardziej autentyczny a system Gryphona ową autentyczność i realizm tylko uwalniał, niejako z automatu likwidując barierę między nami a wykonawcami, którzy materializowali się nie tyle na wyciągnięcie ręki, gdyż takie atrakcje podczas koncertów zdarzają się nad wyraz sporadycznie, lecz zgodnie z zamysłem realizatorów. Warto również nadmienić, iż wręcz nieograniczony zapas mocy tak Mephisto, jak i aktywnych sekcji basowych Tridentów bynajmniej nie objawiał się permanentną nadpobudliwością i chęcią zaimponowania własnymi osiągami zawsze i wszędzie. Śmiem wręcz uważać, iż było w ich graniu więcej taktu i umiaru aniżeli można byłoby się spodziewać. Ba, dla części z odbiorców mogło być nawet zbyt mało przysłowiowego efektu Wow i prób efektownego (efekciarskiego?) podbijania tego, czy owego w ramach iście hollywoodzkiego rozmachu. Jednak im dłużej z nimi obcowaliśmy, tym bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że ów umiar i pozorna nonszalancja wynikały li tylko z dążenia do wierności materiałowi oryginalnemu, oraz świadomości ich twórców, że łapiąca za ucho w początkowej fazie po-zakupowej fascynacji maniera, niezależnie jak fantastyczna i wpisująca się w nasze gusta, po jakimś czasie z błogosławieństwa staje się przekleństwem i zaczyna uwierać jak pozornie niewielkie zagięcie skarpety podczas wielokilometrowej marszruty. Zdecydowanie lepiej rokuje za to na przyszłość nieskrępowanie oraz brak jakichkolwiek limitów i właśnie taką, a nie inną receptę na sukces realizuje duński system marzeń.
No i to już koniec, czyli jak śpiewał Jim Morrison z The Doors „The End” i to koniec pewnej drogi , jak poniekąd słusznie zauważył Eddie Vedder („End of The Road” z „Into The Wild”). Jednak co najważniejsze tytułowy system okazał się nad wyraz namacalną i zarazem niezbitą egzemplifikacją faktu, iż nawet na samym topie ekstremalnego High-Endu da się złożyć w pełni koherentny i pochodzący od jednego producenta system. Niby do tej pory podobnej sztuki próbowały w OPOS-ie Gold Note, T+A, czy TAD, jednak to Duńczycy okazali się poza zasięgiem konkurencji i przynajmniej na chwilę obecną nic nie wskazuje, żeby cokolwiek w tej kwestii miało się zmienić. Jeśli zatem poszukujecie Państwo rozwiązania kompletnego – spójnego tak wzorniczo, jak i brzmieniowo, jednocześnie celując w ekstrema High-Endu wybór wydaje się oczywisty – Gryphon Audio. Będzie drogo, w końcu nie wiedzieć kiedy przekroczyliśmy psychologiczną barierę miliona PLN, jednak jak coś robić, to raz a dobrze. Bez miejsca na niewiadome, domysły i szukanie winnego ewentualnych rozczarowań.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– odtwarzacz CD/DAC: Gryphon Audio Ethos + Tellurium Q Silver Diamond XLR + Vermöuth Audio Reference Power
– przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora + Tellurium Q Silver Diamond XLR + Acrolink 8N-PC8100 Performante
– stereofoniczny wzmacniacz mocy: Gryphon Audio Mephisto + Synergistic Research Galileo SX SC + Furutech NanoFlux NCF
– Kolumny: Gryphon Audio Trident II
Dystrybucja: Audiofast
Ceny:
Gryphon Audio Ethos: 162 950 PLN
Gryphon Audio Pandora: 135 790 PLN
Legato Legacy module: 38 020 PLN
PSII phono module MK2: 10 180 PLN
Gryphon Audio Mephisto: 254 610 PLN
Gryphon Audio Trident II: 554 480 + 18 670 PLN Trident Panel