Opinia 1
O tym, że Duńczycy pojawiają się u nas nie po raz pierwszy, świadczy najlepiej nasze portfolio, w którym mamy naprawdę sporą listę ich konstrukcji. Jednak co ciekawe, nie tylko z działu przetwarzania dźwięku – zespoły głośnikowe, ale również prawdopodobnie niezbyt znanego wielu z Wam segmentu okablowania przesyłu sygnału – Audiovector Zero Compression Avantgarde Arreté. Naturalnie ten ostatni nurt nie jest wiodącym polem działań tej marki, dlatego też w dzisiejszej epopei po raz kolejny przyjrzymy się kolumnom. Kolumnom, które nie ma co się oszukiwać, bez względu na poziom pozycjonowania w ich cenniku, zawsze oferują żywy, bardzo lubiany przez wielu melomanów, bo raczej idący tropem neutralności, aniżeli milusińskiego plumkania, dźwięk. Co więcej, nie są przy tym odporne na próby zdroworozsądkowego skierowania ich brzmienia w oczekiwaną przez użytkownika stronę, co znacznie zwiększa ich uniwersalność. To oczywiście jest ogólny rys brzmieniowy tytułowej manufaktury, gdyż każdy model niesie ze sobą nieco inne wyniki soniczne. I o jakościowych osiągnięciach tytułowego zestawu, czyli duńskich podłogówek Audiovector R6 Signature, porozmawiamy w dzisiejszym odcinku. Powód? Bardzo prosty. Otóż wiedzący czego oczekują od dźwięku melomani z pełną świadomością nie będą naginać rzeczywistości na swoją modłę, dlatego interesują ich suche fakty, których możliwość wyartykułowania zawdzięczamy rodzimemu dystrybutorowi ACP.
Idąc tropem starszych sióstr, zwężające się ku tyłowi obudowy R-6 wykończono naturalnym fornirem z orzecha włoskiego a jako budulec wykorzystano płyty HDF. Ich znakami szczególnymi są: po pierwsze fakt montażu przetworników na zajmującym ok. 2/3 wysokości frontu szarym laminowanym szyldzie pełniącym również rolę dodatkowego wzmocnienia konstrukcji, po drugie wykorzystują ten sam materiał jako budulec kształtki „zamykającej” półokrągłe plecy i po trzecie osadzenie całości konstrukcji również na owej szarej strukturze jako zmyślne środowisko pracy dla skierowanego w podłogę – jednego z dwóch pracujących w układzie Isobaric – głośnika niskotonowego. Gdy w opisie wystąpił już jeden z generatorów dźwięku niskich rejestrów, należy dodać, iż drugi nieco mniejszy pracuje wewnątrz skrzynki, wysokie tony na przekór zwyczajowemu wykorzystaniu głośnika AMT, obsługuje tekstylna kopułka, zaś resztę pasma przetwarzają przetworniki średniotonowy i nisko-średnitonowy. To naturalnie sugeruje, iż w tym przypadku mamy do czynienia z konstrukcją 3,5 drożną. Oczywiście zgodnie z trendem całej rodziny R6-ki wentylowane są dwoma niedużymi portami bass-reflex. Temat przyłączy sygnału ze wzmacniacza rozwiązują usytuowane w zagłębieniu w dolnej części profilu rewersu, pozwalające obsłużyć kolumny w konfiguracji bi-wire dwa komplety zacisków. Tak prezentujące się duńskie panny na docelowym miejscu stawiamy na wkręcanych w porzeczne metalowe szyny kolcach.
Zanim przejdę do konkretów, dodam, iż dzisiejszy test jest idealnym przykładem pokazującym celowość takich działań. Nawet jeśli nie do końca coś ma szansę powtórzyć się w środowisku czytelnika, to przynajmniej będzie na starcie zgrubnie wiedział, co w boju na swoim podwórku może go spotkać. Co pcha mnie do pochylania się nad tym aspektem? Spora – przynajmniej w moim odczuciu, odmiana ostatecznego brzmienia tytułowych konstrukcji na tle wyższych modeli. Naturalnie nie jest to jakiś przełom na miarę odkrycia Ameryki, ale jeśli coś znacznie odbiega od wypracowanego przez inne modele wzorca, przed decyzją pożyczenia na odsłuch dobrze jest to wiedzieć. Co takiego aż tak mocno mnie dotknęło?
Patrząc nasz obiekt zainteresowania przekrojowo, zastosowanie głośnika z miękką membraną plus świetna konfiguracja reszty przetworników w zgodzie z wysokotonówką spowodowały, że rzeczone kolumny swój profil soniczny oparły o znakomitą dawkę barwy i nasycenia, czego dotychczas poszukiwałem w testowanych modelach. Jednak nie poszły tropem ostatnich zapowiedzi naszego rządu przed debatą na temat unijnego budżetu „muzykalność, albo śmierć”, tylko delikatnie wprowadzając pakiet nasycenia i gładkości w życie, przesunęły temperaturę grania o pół oczka niżej. To natychmiast przełożyło się kolorową średnicę, soczysty bas i nadal pełne informacji, jednak tym razem słodkie wysokie tony. Jednym słowem, dzięki wiedzy konstruktorów w rodzinie Audiovectora na średnich poziomach cenowych jego portfolio dostajemy do dyspozycji świetny, bo nie tylko dobry w domenie motoryki, ale również osadzony w realiach intymności – oczywiście tylko w momencie, gdy wymagał tego słuchany materiał muzyczny, sznyt brzmieniowy. Takie postawienie sprawy skutkowało przyjemnym odbiorem wszelkiego rodzaju muzyki jazzowej, wokalnej i sakralnej. Za każdym razem, gdy w napędzie CD lądowała muzyka z oferty Cassandry Wilson, tudzież twórczości Claudio Monteverdiego, czy nawet typowego ECM-wskiego jazzu spod znaku Bobo Stensona lub Paula Bley’a, zestaw świetne dozował niezbędny do oddania realiów takich przedsięwzięć muzycznych, pakiet emocji. Jednak nie nudnych, bo zawsze ociekających dawką nasycenia i gładkości, tylko dobrze zbilansowanych w odniesieniu czasem do przenikliwości – skrzące się w eterze blachy perkusisty, innym razem rozmachu prezentacji – oddanie mrocznej kubatury kościołów goszczących muzyków, a jeszcze innym zamierzonej przez artystę krągłości dźwięku – wszelkiego rodzaju damska i męska, nagrywana w bliskim polu mikrofonu wokaliza.
Taki stan, według opinii producentów, potrafi każdy z nich, tylko niestety bardzo często życie pokazuje coś diametralnie innego. Dostajemy nadpobudliwość, tudzież wszechobecną przyduchę, a nie rasowego kameleona, jakim dla mnie były opiniowane kolumny. Oczywistym jest, że na tle topowych konstrukcji R6-ki obarczone pewnymi uśrednieniami, ale nie były to żadne bolączki, tylko świadomy wybór na tym pułapie cenowym – czasem zaokrąglenie, oraz momentami ograniczenia w rozdzielczości, gdyż cały czas dobrze oddając swobodę przekazu, nie zapominały przy tym o zaangażowaniu mnie w kreowany pomiędzy kolumnami, bardzo dobrze rozciągnięty w szerz i w głąb tok wydarzeń muzycznych.
Czy to oznacza, że nawoływania do anarchii przez stricte rockowe i inne ciężkie brzmieniowo formacje – AC/DC, Led Zeppelin, Pink Floyd – wypadały słabo lub co najwyżej średnio? Nic z tych rzeczy. Powiem więcej. Każda, wykorzystująca naturalne instrumenty z głosem ludzkim włącznie muzyka, dzięki sposobowi prezentacji testowo skonfigurowanego systemu zyskiwała na każdym polu. Zazwyczaj krzyczący frontmani dzięki szczypcie esencji w środku pasma znacznie łatwiej mogli błysnąć na tle teraz dobrze narysowanego w domenie energii wieloosobowego składu. Gitary brzmiały z zarezerwowaną dla siebie wyrazistością strun. Perkusja oferowała mocniejsze kopnięcie stopą. A gdy wymienione aspekty zbierzemy w jedną całość, okaże się, że buntowniczy rock był takim samym beneficjentem dobra tytułowych kolumn, jak wspomniane wcześniej nurty muzyczne związane z emocjami.
Na koniec elektronika. Spokojnie, nie brzmiała źle, tylko nieco bardziej krągło i słodko, niż potrafiły to oddać wyższe modele Audiovectora. Ale zapewniam, nie misiowato i wolno, tylko mniej agresywnie, czyli nie niszcząc bezpardonowo moich narządów słuchu. Mnie to odpowiadało, dlatego nie dokonywałem roszad kablowych. A pamiętacie ze wstępniaka, o łatwym kreowaniu ostatecznych wyników sonicznych wszystkich konstrukcji z tej stajni. Dlatego też przed próbami w swoim systemie nie radzę kruszyć kopii o zbyt małą zadziorność kolumn. To jest bardzo względne. Powiem więcej, owa względność nie zależy tylko od samego osobnika homo sapiens, ale również od docelowej konfiguracji. Zatem w przypadku zastanawiania się na ewentualnym sparingiem zalecam przedtestowy spokój.
Powiem szczerze, nawet przez moment nie miałem problemów z zebraniem końcowych myśli na temat tego testu. To było bardzo ciekawe, bo okraszone świetną, często bliską mojej estetyki grania, prezentacją, spotkanie przy muzyce. Dobre ustawienie poziomów nasycenia i fajnej energii, a przy tym brak oznak utraty szybkości dźwięku za każdym razem sprawiały, iż słuchałem tego zestawu z wielką przyjemnością. Na tyle dużą, że jeśli spojrzymy na segment audio z perspektywy zrównoważonego w kwestii oczekiwań słuchacza, praktycznie nie widzę przeciwskazań dla nikogo. Oczywiście nie ma takiego komponentu generującego dźwięk, który spełniłby oczekiwania wszystkich. Jednak gorące głowy zawczasu uspokajam. Audiovectory S6 Signature są na tyle bezpieczne, że każdy potencjalny nabywca, nawet w momencie braku decyzji zakupowej, spędzony z nimi czas określi jako bardzo ciekawy. A to już jest chyba wystarczająca zachęta do osobistych prób.
Jacek Pazio
Opinia 2
Po ponad trzech latach od recenzji najbardziej dopieszczonej wersji SR6-ek, czyli Avantgarde Arreté, których w tzw. międzyczasie najnowsza odsłona niebezpiecznie zbliżyła się do pułapu 130 kPLN, przyszła pora na nieco bardziej przystępną alternatywę, czyli otwierające wachlarz 6-ek model R6 Signature. Jeśli jednak w Państwa głowach zaczyna kołatać wątpliwość jaki sens jest schodzić w dół, skoro już zasmakowało się miodu ze zdecydowanie wyższej półki, jak choćby fenomenalne R8 Arettè, to spieszę z wyjaśnieniem, iż podobno, przynajmniej zgodnie z zapewnieniami producenta, zastępujące serię SR najnowsze R-ki to zupełnie nowa generacja w duńskim portfolio o czym świadczyć ma m.in. zaimplementowanie aż 112 poprawek. Skoro zatem również i sam dystrybutor – Audio Center Poland uznał, iż nie ma przeszkód ku temu byśmy na redakcyjny tapet wzięli Audiovectory R6 Signature, to i my nie mieliśmy żadnych obiekcji, tym bardziej, że R6-ki są objęte programem IUC (Individual Upgrade Concept) czyli możliwością dokonania fabrycznego upgrade’u i odświeżenia głośników w dowolnym momencie. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi cóż ciekawego do zaoferowania mają te drobne Dunki nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do dalszej lektury.
Dla odmiany, po industrialnej szarości SR6 Avantgarde Arreté i fortepianowej głębi wielu warstw fortepianowego lakieru pokrywającego zjawiskowej urody fornir z Włoskiego Orzecha Czeczotowatego R8 Arettè zagościły u nas wielce stonowane, wykończone naturalnym, klasycznym Włoskim Orzechem na bezpieczny mat tytułowe R6-ki jawią się jako uosobienie spokoju i uniwersalności. Nie sposób doszukać się w ich designie jakichkolwiek oznak ekstrawagancji, czy krzykliwości i to nawet po zdjęciu czarnych, tekstylnych maskownic, gdyż zarówno płyta frontowa, stanowiąca platformę nośną dla umieszczonych na niej trzech przetworników, jak i będąca w zaniku ściana tylna utrzymane są w tytanowo-szarej tonacji.
R6 Signature, podobnie do swoich protoplastów, oraz współczesnego rodzeństwa nosi w sobie kilka tajemnic. Oczywiście chodzi o baterię wykorzystanych przetworników, gdyż oprócz tego, co widać na pierwszy rzut oka w swych trzewiach ma jeszcze małe co nieco. I choć nie może pochwalić się zarezerwowanym dla Arreté, skierowanym ku tyłowi 3” średniotonowcem, to i tak jest nad wyraz bogato wyposażoną, jak na tak niewielkie gabaryty, 3,5-drożną konstrukcją. Jednak po kolei. Górę obsługuje firmowa, jedwabna kopułka Evotech Signature starannie dostosowana do pracy w firmowej koncepcji Soundstage Enhancement Concept (SEC), poniżej której ulokowano parę 6,5” mid-wooferów o membranach wykonanych z krzyżowo tkanych włókien węglowych pracujących w wentylowanej od frontu podwójnymi portami bas refleks komorze. Warto również zwrócić uwagę na autorski, trzypunktowy sposób zamontowania do frontu wszystkich koszy, oraz fakt, iż obudowy wykonano nie z zazwyczaj stosowanego MDF-u a zdecydowanie twardszego HDF-u a zwrotnice poddano obróbce kriogenicznej. Patrząc jednak na udostępniony przez producenta przekrój odkryjemy, iż na dnie tej komory zamontowano jeszcze jeden 6,5” drajwer wspomagający w układzie izobarycznym, ulokowany w skośnej podstawie kolumny, widoczny podczas sesji unboxingowej, 8” woofer. No i na koniec jeszcze garść standardowych informacji. Zamontowane na eleganckim szyldzie ze szczotkowanego aluminium podwójne terminale spięto standardowymi blaszkami, więc docelowo warto zastąpić je wyższej klasy zworkami, natomiast tłoczący w podłogę woofer otoczono ażurowym, zabezpieczonym siatką cokołem, w który należy wkręcić znajdujące się na wyposażeniu kolce.
Abstrahując od dość zauważalnej różnicy w cenie pomiędzy topową wersją Arreté a będąca obiektem niniejszego testu Signature główną kwestią, jaka nurtowała mnie od momentu, gdy tytułowe kolumienki u nas zagościły była spodziewana różnica w sposobie, klasie reprodukcji najwyższych składowych. Nie ma się bowiem co oszukiwać, gdyż począwszy od nader istotnych aspektów natury konstrukcyjnej po sam sposób, mechanikę pracy, a tym samym propagację dźwięku pomiędzy R AMT Arreté a klasycznym R Evotechem czytelnie powinien być zaakcentowany dystans dzielący obie konstrukcje.
No i tutaj zaczynają się schody, gdyż o ile przy Arreté z Reimyo KAP – 777 czułem niewykorzystany potencjał, to już podpięte pod Mephisto smukłe Signature od pierwszych taktów wywoływały uśmiech na mej twarzy. Okazało się bowiem, iż pozornie, znaczy się na papierze, łatwe do wysterowania (92,5 dB skuteczności przy 8 Ω impedancji) kolumny chłoną prąd jak przysłowiowa gąbka i support w postaci mrocznego, potężnego pobratymca przyjęły z otwartymi ramionami. Krótko mówiąc efekt pierwszego wrażenia, które jak wiadomo można zrobić tylko raz, wypadł na tyle przekonująco i satysfakcjonująco, że zgodnie z zasadą mówiącą, że jeśli nie widać/słychać różnicy, to nie ma sensu przepłacać można byłoby pokusić się o tezę, że spokojnie możemy na tym pułapie poprzestać. Nader obiecujące a zarazem odbierające chęć dalszego „gonienia króliczka” wstęp, nieprawdaż? Całe szczęście, przynajmniej w naszym stadium „audiophilii nervosy” nijakiej stagnacji, wypalenia i zaprzestania eksploracji mrocznych zakamarków High-Endu w najbliższym czasie nie przewidujemy, więc na chwilę obecną skupimy się na bohaterkach niniejszej epistoły, co zupełnie nie przeszkodzi nam mozolnie wiercić dziury w brzuchu dystrybutorowi m.in. o R11-ki.
No to jak konkretnie R6-ki grają? Dynamicznie, rozdzielczo i przede wszystkim zgodnie z duńską tradycją dźwiękiem zdecydowanie większym, aniżeli gabaryty widocznych na powyższych zdjęciach kolumn mogłyby wskazywać. Nie chodzi jednak o sztuczne pompowanie źródeł pozornych i chorobliwą, wynikającą z ukrytych kompleksów gigantomanię, lecz zdolność oddania skali i rozmachu nawet największych wydarzeń scenicznych. Jeśli ktoś ma wątpliwości, to polecam nieco bardziej niż zwykle „odkręcić” gałkę głośności i włączyć „Vedi! le fosche notturne spoglie” (Anvil Chorus) a zaraz po nim „Stride la vampa!…Mesta è la tua canzon!” z fenomenalnego „Trubadura” (Verdi: Il Trovatore) z Pavarottim. Jest moc, swoboda, oddech i zjawiskowa – wręcz podana na tacy gradacja planów. Proszę tylko zwrócić uwagę choćby na ustawienie chóru. W „Vedi! le fosche notturne spoglie” mamy wokalistów ustawionych blisko, tuż nad orkiestrą. Z kolei na „Stride la vampa!…Mesta è la tua canzon!” orkiestra pozostaje na swoim miejscu, no bo niby gdzie miałaby się udać, na pierwszym planie mamy Shirley Verrett, nieco z boku Luciano Pavarottiego a chór przesuwa się hen w głąb sceny. Zero uśredniania, zero prób wypłaszczania operowej, trójwymiarowości, tylko wierne odzwierciedlenie rzeczywistego ruchu scenicznego. I jeszcze ten niesamowity, ustawiony w kontrze do lśniącego trójkąta, mięsisty i majestatyczny gran cassa w tle. Cud, miód i orzeszki. Oczywiście słychać, że to nie jest audiofilskie nagranie, jednak śmiem twierdzić, iż wolę takie „cywilne” realizacje z nieodżałowaną, mistrzowską obsadą, aniżeli dopieszczone „perełki” z wokalistami, którym, parafrazując Marszałka Piłsudskiego „kury szczać prowadzać, a nie operę robić”. Najwidoczniej Audiovectory również miały podobny punkt widzenia, gdyż skupiły się na oddaniu atmosfery chwili, byciu tam i wtedy, przekazaniu ładunku emocjonalnego, opowiedzeniu historii aniżeli skupianiu się, cyzelowaniu każdego detalu, czy sztuce dla sztuki. Tutaj rozdzielczość, swoboda, czy precyzja ogniskowania nie są celem, lecz jedynie narzędziem, sposobem, środkiem do osiągnięcia konkretnego celu – maksymalnego zbliżenia się do wrażenia bycia uczestnikiem konkretnego wydarzenia.
Czy taki brak parcia na szkło i bycia gwiazdą, cokolwiek w dzisiejszych czasach miałoby to znaczyć, wyklucza śledzenie niuansów i pracy poszczególnych muzyków? Absolutnie nie. Nawet na „Alien Love Secrets” Steve’a Vai’a obecność i namacalność wszelakiej maści smaczków jest tyleż oczywista, co nienachalna a zarazem … szokująca. Nielogiczne? Bynajmniej. Po prostu Audiovectory najpierw prezentują nam ogół – gęste, ciężkie, gitarowe granie o urzekającej koherencji i melodyce. Kolejnym stopniem wtajemniczenia jest świadomość, iż owa płynność i logiczność następujących po sobie dźwięków oparta jest na niesamowitej wirtuozerii i piekielnym talencie a z tego już tylko krok do próby nadążenia za palcami Vai’a, a tym samym do zeza rozbieżnego – ręce są dwie a gryf Ibaneza (jedynie w „The Boy From Seattle” słychać Fendera Stratocaster z 93 lub 94 r.) swoją długość ma. Co istotne duńskie kolumny starają się dyplomatycznie usunąć w cień, nie ingerując w przekaz, barwę, czy motorykę pozwalając płynąć ich własnym, niezmąconym nurtem. I tu ciekawostka. Otóż pomimo ponadprzeciętnej zwrotności i wspominanej rozdzielczości nie sposób odmówić Audiovectorom nie tylko świetnego timingu i zróżnicowania najniższych składowych, lecz również skupiania się na niuansach barwowo-interpretacyjnego. Dlatego też z premedytacją wspomniałem o Fenderze wśród dominacji Ibanezów u Vai’a, gdyż zmiana płyty w Cześku, znaczy się CEC-u TL 0 3.0, na również gitarową „Out Standing in Their Field” posługującego się Music Manem SM-Y2D Steve’a Morse’a, gdzie właśnie niuanse artykulacyjno – barwowe akcentują zupełnie inny styl gry, Jeśli dołożymy do tego składające się na „firmową sygnaturę” ww. wiosła wyraźnie uwypuklony środek pasma z charakterystycznym atakiem w wyższym środku to już tylko od nas zależy którą ścieżką eksploracji podążymy, bo duńskie podłogówki z pewnością nam w tym przeszkadzać nie będą. I już kończąc te gitarowe dyrdymały pozwoliłem sobie jeszcze chwile podelektować się dźwiękiem zdecydowanie bardziej archaicznego instrumentu szarpanego wyciszając się przy „Ferdinando Fischer: From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna i powiem jedno. Na E6-kach gra cisza nabiera niezwykle intensywnego wymiaru.
Z podobną swobodą i uniwersalnością Audiovectory traktowały kwestie wokali. Niezależnie, czy karmione były popowym i niestety nieco „zgranulowanym”, dziewczęcym wokalem Jasmine Thompson z „Another Bundle of Tantrums” czy żywym srebrem w postaci Youn Sun Nah, która na „Same Girl” potrafi od zmysłowego szeptu przejść do iście zwierzęcego ryku („Enter Sandman”) stawały na wysokości zadania w żaden sposób nie limitując ilości przekazywanych informacji.
No to podsumowując przygodę z Audiovectorami R6 Signature śmiało możemy ogłosić pełen sukces i wystawić szczerą rekomendację. Czy da się lepiej? Oczywiście, że tak, co z resztą dość bezpardonowo pokazały R8 Arettè https://soundrebels.com/audiovector-r8-arette/ , jednak owo lepiej nad wyraz boleśnie odczujemy przy kasowym okienku. Jeśli jednak szukacie Państwo stosunkowo niewielkich, wręcz niepozornych podłogówek, które praktycznie znikając optycznie w Waszym salonie z dziecinną łatwością będą w stanie jednocześnie go nagłośnić i sprostać praktycznie dowolnemu repertuarowi, to R6-ki na Waszej liście znaleźć po prostu się powinny. A pamiętając o zapewnieniu im odpowiednio wydajnej amplifikacji – chociażby w stylu mariażu z Gryphonem Diablo 300, Vitusem RI-101MkII, bądź Passem INT-250 możecie być spokojni, że nuda Wam nie grozi a eksploracja zarówno własnej płytoteki, jak i nieprzebranych odmętów serwisów streamingowych stanie się Waszym głównym zajęciem.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: ACP
Cena: 68 000 PLN * Dopłata do lakieru fortepianowego lub innego koloru 6500 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 3,5-drożna
Pasmo przenoszenia(– 6DB): 28 Hz–26 kHz
Skuteczność: 92,5 dB
Impedancja nominalna: 8 Ω
Punkty podziału zwrotnicy: 100/350/3000 Hz
Moc maksymalna: 450 W
Wymiary ( W x S x G): 123,4 x 27,8 x 43,1 cm
Wykończenie: Matte Italian Walnut, African Rosewood Piano, Black Piano oraz White Piano