Opinia 1
Wbrew pierwszemu wrażeniu dotyczącemu oceny asortymentu oferowanego przez rodzimych producentów audio li tylko na podstawie mniej, bądź bardziej agresywnych kampanii reklamowych, iż Polska kablami stoi, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Wystarczy bowiem na spokojnie sprawdzić stan faktyczny, by zorientować się, że szala zwycięstwa przechyla się raczej ku kolumnom. Jednak oprócz klasycznych „dinozaurów” w stylu ESY i RLS, czy też ugruntowanych w świadomości odbiorców Audio Academy, lub Pylona co i rusz na powierzchnię wypływają tak ciekawe projekty jak Audioform, Ciarry, czy Zeta Zero. I właśnie takim nowym bytem dzisiaj się zajmiemy, w dodatku tak nowym, że w chwili dostarczenia na testy miał on nosić nazwę P&D Acoustic a dosłownie na dzień przed niniejszą publikacją ów byt ewoluował do, zakładam że finalnej postaci, czyli do DearWolf. W dodatku oficjalna inauguracja działalności planowana jest na … listopadowe Audio Video Show, więc tak naprawdę niniejszy test nosi widoczne znamiona tzw. działań wyprzedzających. Panie i Panowie – oto Roe Deer.
Jak sami Państwo widzicie Roe Deer to nad wyraz rzadki wśród rodzimych konstrukcji przypadek w całości oparty na porcelanowych przetwornikach niemieckiego Accutona. Dlatego też zamiast lokalnej konkurencji bezpośrednich sparingpartnerów wypadałoby „Sarenkom” (Roe Deer po angielsku to sarna) szukać w katalogach takich marek jak Gauder Akustik, Marten, Neo, czy włoskich Albedo i Nime Audiodesign. Oczywiście producentów sięgających po Accutony jest znacznie więcej, lecz tworząc powyższą listę ograniczałem się jedynie do marek goszczących na naszych łamach.
Jednak w swej oryginalności Roe Deer idą jednak jeszcze dalej, gdyż oprócz samych drajwerów również same warunki, pracy jakie im zapewniono, nie są zbyt popularne. Chodzi bowiem o to, że zamiast nad wyraz powszechnego układu wentylowanego, czyli wszechobecnych bas-refleksów, bądź nieco bardziej wymagających obudów zamkniętych tym razem zdecydowano się na membrany bierne i to membrany porcelanowe. Same, wykonane w technologii kanapkowej (dwie warstwy sklejki + warstwa MDF), obudowy z niezwykłą dbałością pokryto śnieżnobiałym lakierem fortepianowym i ustawiono na masywnych 30 mm, wycinanych z bloków aluminium a następnie szkiełkowanych i anodowanych, cokołach. Co istotne struktura obudów nie wynika z przypadku a z precyzyjnych pomiarów akcelerometrem optymalizujących proporcje i układ poszczególnych warstw pod kątem znajdujących się na ich frontach zdublowanych 173 mm mid-wooferów i 30 mm, niczym nieosłoniętego wysokotonowca. Taką samą średnicę jak pełnoprawne drajwery mają dwie membrany bierne znajdujące się na ścianach tylnych tuż nad pojedynczymi terminalami głośnikowymi. O solidności całości świadczy zarówno ich ciężar wynoszący zacne 50 kg / szt. , jak i dbałość o sztywność konstrukcji uzyskaną nie tylko na skutek wewnętrznych wieńców wzmacniających, lecz i samej grubości ścian wynoszącej 25,7 mm, oraz 34 mm precyzyjnie przeszlifowanego w nieco przypominające kształt kryształu wzór frontu. Jak twierdzą sami konstruktorzy – Krzysztof Dudek i Jan Przybył, taka konstrukcja obudów sprawia, że nie dodają one nic od siebie do reprodukowanego basu a jedyne, w dodatku znane a zatem i kontrolowane wzbudzenie ma miejsce przy 620 Hz. A skoro jesteśmy akurat przy tej a nie innej częstotliwości to warto wspomnieć, iż dzięki autorskiej modyfikacji tweetera polegającej m.in. na wytłumieniu komory za membraną, udało się przenieść rezonans membrany na około 610 Hz. 173 mm średnio-niskotonowcom też się nie upiekło, gdyż również i one nie uniknęły stosownych poprawek mających na celu zniwelowanie refleksów pochodzących od układu magnetycznego.
Nad wyraz bogato prezentują się zwrotnice DSC (Dynamic Slope Control), które nie zważając na przebieg elektryczny tworzą akustyczny pierwszy rząd i które oparto na impregnowanych woskiem cewkach, oraz kondensatorach Mundorf Supre evo Silger Gold Oil, Munddorf evo Silver/Gold/Oil i Mundorf Supreme Silver/Gold/Oil.
Zapewne zastanawiacie się Państwo jak Roe Deer grają. Prawdę powiedziawszy zanim je postawiliśmy w OPOS-ie i podłączyliśmy w redakcyjnym systemie też nie mieliśmy nawet bladego pojęcia czego się po nich spodziewać. Życie nauczyło nas jednak, że zastosowane przetworniki, czy też typ konstrukcji, to jedynie składowe z których, w zależności od wiedzy i umiejętności konstruktora może powstać (bądź nie) coś wyjątkowego. Bowiem sytuacji w Hi-Fi i High-Endzie całkiem blisko do popularnych „konkursów kulinarnych”, podczas których uczestnicy bazując na takich samych, lub bardzo zbliżonych, składnikach wyczarowują prawdziwe ambrozje i rozkosze podniebienia, bądź też trudne do przełknięcia „zakalce”. Pozostając w tej, jakże hedonistycznej estetyce natury konsumpcyjnej już po kilku taktach „Possibilities” Herbiego Hancocka wiedziałem, że akurat w przypadku Roe Deer czeka mnie prawdziwa uczta w uhonorowanej nie jedną a przynajmniej dwiema gwiazdkami Michelina wykwintnej restauracji. Sarenki zagrały bowiem tak, jak zarówno na tym pułapie cenowym, jak i po zastosowanych przetwornikach spodziewać się raczej nie można było. Idąc niejako na myślowe skróty i maksymalnie upraszczając temat można bowiem stwierdzić iż osiągnięty przez poznański dream-team efekt przynajmniej w 2/3 nie przypominał tego, z czym Accutony w 99% przypadkach się większości zorientowanych w temacie kojarzą i co zarazem powoduje znaną i całkowicie zrozumiałą polaryzację środowiska audiofilów. Nie da się bowiem ukryć, że przetworniki porcelanowe charakteryzuje jednak nieco inna estetyka brzmieniowa aniżeli papier, jedwab, czy polipropylen. Oczywiście wszystko rozbija się o indywidualne gusta i przyzwyczajenia, niemniej jednak w większości przypadków trudno oczekiwać po Accutonach jedwabistej słodyczy, czy „papierowej eufonii”. A tymczasem w Sarenkach góra pasma nie dość, że szalenie rozdzielcza i piekielnie szybka jest niezaprzeczalnie lśniąca i słodka. Nie wiem, czy to „wina” usunięcia fabrycznej siatki ochronnej, czy też innych, już niewidocznych gołym okiem, zleconych przez DearWolf modyfikacji, ale swobodą i wyrafinowaniem niebezpiecznie zbliża się do swojego diamentowego rodzeństwa. Dzwoneczki i Panna Krysia u Herbiego to jedno, jednak prawdziwy tor przeszkód to aż kipiące od dęciaków i sepleniących partii wokalnych „A un Paso Lento Pero Firme” Pepe Ríos y Orquesta la Mancha, gdzie prędzej z uszu popłynie krew aniżeli „złapiemy” na porcelanie barwę. A tymczasem Roe Deer właśnie akcent na owej barwie stawiały. Oczywiście wysyceniu średnicy do tego, co potrafią w tej materii Isis-y „trochę” brakowało, lecz poziom był zbliżony do tego, co swojego czasu z ceramiki potrafił wykrzesać Estelon. A to jest, nawet obecnie, nie lada wyczyn.
Jeśli zaś chodzi o dół pasma, to zbytnio się nie certoląc z obiektem niniejszego testu, od razu sięgnąłem po wywołujący na wszelakiej maści wystawach u większości tak prezenterów, jak i słuchaczy album „Supernaturals Record One” swoistej kooperacji formacji Ufomammut, oraz Lento i to było to. Takiej potęgi i prawdziwej, nawet nie tyle przygniatającej, co autentycznie wgniataj w fotel ściany świetnie kontrolowanego dźwięku dawno nie słyszałem. Ten nad wyraz wieloplanowy mariaż ekstremalnego doom metalu zahaczającego nawet o tempa zdawałoby się zarezerwowane jedynie dla odmian funeral, stoner i psychodelii, to prawdziwy tor przeszkód, gdyż z jednaj strony mamy nieprzebrane pokłady najniższych składowych a z drugiej wartością nadrzędną i oczywistym celem jest zachowanie możliwie wyraźnej jego struktury i poszczególnych planów, na których rozgrywają się niekoniecznie idące unisono wydarzenia. Krótko mówiąc to nad wyraz skomplikowana forma na swój sposób uporządkowanego chaosu, z którego ogarnięciem poradzić mogą sobie jedynie najlepsi. Najwidoczniej jednak okupując za młodu jedną z sal odsłuchowych znanego poznańskiego salonu ze sprzętem High End, panowie Krzysztof Dudek i Jan Przybył zdążyli na tyle przesiąknąć dobrym dźwiękiem, że projektując własne konstrukcje postanowili wystrzegać się błędów popełnianych przez innych i stworzyli coś naprawdę wyjątkowego.
Jednak w celu oceny możliwości dynamicznych i wolumenu generowanego dźwięku wcale nie trzeba zapuszczać się w aż tak ekstremalne obszary, gdyż w zupełności wystarczą komercyjne hollywoodzkie superprodukcje w stylu ścieżek dźwiękowych „Jurassic Park – 20th Anniversary” Johna Williamsa, czy też „Aladdin”. Wielka symfonika i równie imponujące budżety oznaczają potocznie mówiąc aparat wykonawczy mogący wypełnić po brzegi najbardziej pojemny orkiestron a co za tym idzie, na tyle rozbudowaną wieloplanowość, że niemalże z góry zakłada się jakiś kompromis. Cóż, w tym momencie muszę Państwa zmartwić, gdyż również na wielkiej symfonice nie udało mi się przyłapać Sarenek na jakichkolwiek próbach upraszczania, czy też spłaszczania czegokolwiek. I nie chodzi w tym momencie o zdolność umiejscowienia poszczególnych sekcji, lecz pełen wgląd w ich skład. Oczywiście pragnę jedynie przypomnieć, iż poruszamy się jeszcze na w miarę rozsądnych, przynajmniej jak na High-End, pułapach cenowych, więc proszę się nie łudzić, że nie da się jeszcze lepiej, bo da (co np. już niedługo postaramy się w miarę składnie wyartykułować w ramach testu YG Acoustics Sonja). Tu raczej chodzi o to, że nawet ze zdecydowanie droższą elektroniką Roe Deer wcale nie limitują jej potencjału, nie filtrują dostarczanych informacji i nie zubażają przekazu. Jeśli komuś w tym momencie wydaje się, że to nic nadzwyczajnego, to znaczy, że raczej nie miał do czynienia z dCS Vivaldi DAC2 a u nas takowy od dłuższego czasu urzęduje w torze i na tyle wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, że z łatwością udaje się nam wychwycić, czy coś po drodze z transmitowanego sygnału nie ucieka.
No to mamy wcale nie taką małą i w dodatku kolejną rodzimą (po wzmacniaczu słuchawkowym Fulianty Audio ST-18) sensację. Pojawia się bowiem nie wiadomo skąd całkowicie nowy i zupełnie nieznany byt, prezentuje swój debiutancki produkt i bez najmniejszego skrępowania, o szacunku dla starych wyjadaczy nie wspominając, „bezczelnie” wskakuje do ekstraklasy. W dodatku w przypadku DearWolf tytułowy model Roe Deer ma być zaledwie wstępem do właściwej oferty, co nad wyraz pozytywnie nastraja nas na przyszłość, gdyż jeśli to jest punkt wyjścia, to zapowiadany na Audio Video Show ma spore szanse porządnie zatrząść posadami ultra high-endowego Olimpu. Czego oczywiście ekipie DearWolf serdecznie życzymy.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Tego, że produkująca przetworniki oparte o membrany ceramiczne niemiecka marka Accuton ostatnimi czasy jest jednym z pionierów w zaopatrzeniu rynku budowy zespołów głośnikowych, chyba raczej nikt nie będzie próbował podważać. Powód? Na jej ofercie bazują najwięksi gracze na rynku audio, a to mówi samo za siebie. Oczywistym następstwem tego stanu rzeczy, w połączeniu z biznesowym sukcesem podobnych konstrukcji jest coraz częstsze wykorzystywanie jej komponentów przez mniejszych producentów, co skutkuje wręcz lawinowym poszerzeniem oferty z ceramikami w coraz niższych pułapach cenowych, stając się tym sposobem bardzo ciekawym kąskiem dla zwykłego Kowalskiego. I wszystko byłoby ok., gdyby nie jeden problem. Jaki? To chyba proste. Najzwyczajniej w świecie ceramiki są bardzo czułe na złe aplikacje, z czego biorąc się za ich wykorzystanie należy zdawać sobie sprawę. Niestety, albo nie wszyscy biorą ową prawdę do serca, albo sądzą, że bez względu na wynik soniczny (często niezbyt dobry) wsad materiałowy zapewni im bezproblemową sprzedawalność. W jakim celu poruszam ten temat? Z prostej przyczyny, bowiem w ostatnim czasie mieliśmy niekłamaną przyjemność zderzyć się z bardzo dobrym zestawem kolumn z Accutonami w roli głównej. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, to fakt, że producentem jest startujący w tym biznesie rodzimy brand DearWolf, który na przetarcie szklaków popełnił konstrukcje z membranami biernymi w służbie strojenia basu o nazwie Roe Deer. Zaciekawieni? Zdradzę, że jeśli na widok białych membran natychmiast kręcicie nosem, zapoznając się z poniższym tekstem raczej tylko na tym zyskacie. Kogoś przekonałem? Tak, nie? Ok. Bez względu na odpowiedź zapraszam na kilka informacji o zaskakująco przyjaznych, nawet dla tak zagorzałego wielbiciela papierowego nalotu jak ja, uzbrojonych w ceramiczne głośniki tytułowych białych sarenkach.
Przybliżające nasz punkt zainteresowań fotografie od pierwszego kontaktu wzrokowego aż krzyczą, że mamy do czynienia z bardzo zgrabnymi konstrukcjami. Roe Deer to niewysokie, do tego smukłe, z ciekawie połamanym na kilka płaszczyzn frontem, ubrane w połyskującą biel, potrafiące odnaleźć się w każdych warunkach lokalowych słupki. Z informacji producenta wynika, iż od strony elektrycznej są to konstrukcje trójdrożne, z deklarowaną skutecznością na poziomie 87 dB i zakresem pracy w zakresie 38 Hz – 38 kHz. Co ważne, zastosowane głośniki bez względu na identyczny wygląd jak seryjne są modyfikowane. Jednak nie wszystkie poprawki wykonuje się podczas procesu produkcji, bowiem kilka sprawdzonych w wielu próbach na żywym organizmie patentów w końcowej fazie budowy kolumn wdrażają w życie ich konstruktorzy. Na froncie wykonanej jako kanapka MDF-u ze sklejką obudowy znajdziemy trzy przetworniki dynamiczne – jeden wysokotonowy i dwa średnio-niskotonowe. Zaś na plecach wspomniane we wstępniaku, zlokalizowane w dolnej części, dwie membrany bierne i co prawda pojedyncze, ale za to solidne terminale dla okablowania łączącego te piękne sarny z docelowym wzmocnieniem. Tak uzbrojone kolumny posadowiono na wykonanych z jednego płata aluminium przez obrabiarkę CNC, zwiększających rozstaw punktów podparcia, wyposażonych na krańcach w stosunkowo wysokie gumowe stożki, czarnych cokołach. Jak widać, żadnych ekstrawagancji, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu ponadczasowa prostota.
Co takiego musiało się wydarzyć, aby zatwardziały propagator kolumn z głośnikami papierowymi już podczas kreślenia rozbiegówki tryskał peanami na temat konstrukcji z przetwornikami przez wielu często niesłusznie, czego dowodem jest obecnie przybliżana inkarnacja, jednak uważanymi za nazbyt ofensywne? Nic specjalnego. Wystarczy, aby dźwięk przy pewnego rodzaju sznycie grania danej konstrukcji nosił znamiona muzykalności. Naturalnie nie musi to oznaczać kopiowania gęstego brzmienia monitorów radia BBC, czy wyczynowców w kwestii rozdzielczości z membranami z grafenu i diamentu przykładowych Magico M3. Wystarczy, aby słuchanie ich przez kilka godzin w każdym gatunku muzycznym nie wprowadzało w duszy melomana stanów lękowych. I właśnie takie są nasze bohaterki. Żadnej natarczywości, dzwonienia czy oschłości. Począwszy od naładowanej sporą dawką witalnie podanych informacji góry pasma akustycznego, przez stosunkowo gładki, na szczęście dla spójności przekazu, unikający podgrzewania temperatury środek, po w połączeniu z moją amplifikacją stosunkowo energiczne, ale nie rozlazłe, tylko punktowe niskie tony, Roe Deer przez cały odsłuch czarowały niezbyt częstym dla tego typu konstrukcji wyważeniem pomiędzy szybkością, a wagą dźwięku. Ale to nie koniec ciekawostek. Z racji wąskiej przedniej ścianki, piękne Polki bez problemu potrafiły wykreować przypisaną kolumnom monitorowym nie tylko szeroką, ale również bardzo głęboką wirtualną scenę z bardzo czytelnie rozlokowanymi na jej parkiecie artystami. Zaskoczeni tyloma pozytywami? Przyznam szczerze, że ja bardzo. Ale nie ze swej wrodzonej złośliwości, tylko pozytywnie zbudowany, iż da się zaprząc ceramikę do służby kochających emocje w muzyce melomanów. Jak wszystkie wyartykułowane aspekty wypadały podczas zderzenia z muzyką? Biorąc pod uwagę uwarunkowania szybkościowe jako pierwszy na recenzencki tapet trafił krążek „S&M” Metallicy. Myślicie, że to zbyt spokojny materiał? Bynajmniej, a szczególnie w kilku kawałkach drugiej płyty. Czy to mocne gitarowe riffy, czy stopa dającej podstawę do różnych ekwilibrystyk reszty zespołu perkusji, czy nawet niezbyt dobrze, ale za to czytelnie pokazana wokaliza fromtmena, całość była bardzo przekonująca nie tylko w domenie trafiającej w punkt oczekiwań wyrazistości docierających do moich uszu dźwięków, ale również w sferze bezproblemowego napełnienia dość dużego, jak na gabaryty kolumn, pomieszczenia. Był drive i energia, bez czego ta muza nie ma prawa wznieść się na odpowiednie poziomy jakości. Kolejny tytuł miał być tak zwanym Palcem Bożym tego testu. Co miało zostać owym kilerem? Najnowsza kompilacja Adama Bałdycha w kwartecie „Sacrum Profanum”. Efekt? Spokojnie, porażki jako takiej nie było, jednak w tym momencie muszę przywołać wywołane do tablicy nieco wcześniej określenie „sznyt grania danej konstrukcji”. Otóż ogólnie wszystko było w porządku. Jednak znam tę płytę dość dobrze i wiem, że w pewnych aspektach (czytaj w oddaniu realiów skrzypiec) ceramiczne głośniki nie są w stanie konkurować z celulozowymi, dlatego też trochę brakowało mi wysycenia strun i drewna w brzmieniu tego instrumentu. Ale zapewniam, nie była to degradacja dźwięku, tylko inne spojrzenie na jego tembr. A gdy przypomnę, że rozmawiamy o pracy membrany porcelanowej, to co udało się konstruktorom osiągnąć, można zaliczyć jako w pełni zasłużony sukces, gdyż krążek przesłuchałem od dechy do dechy. Ostatnią przygodą była muzyka kreowana przez komputery, soniczne zapętlenia zapożyczonych kawałków i wszelkiego rodzaju przestery z płyty „Liminal” zespołu Acid. Tutaj ogólna prezentacja była bliska mocnemu uderzeniu Metallici z tą tylko różnicą, że czasem dawało się odczuć brak podstawy dla najniższych sejsmicznych pomruków, które w tym wydaniu nie były w stanie zatrząść moim sporym pomieszczeniem. To naturalnie było poza możliwościami opisywanych kolumienek, jednak przywołałem to wydarzenie w celu przypomnienia mierzenia siła na zamiary podczas planowania potencjalnych odsłuchów. Ogólnie również w tym przypadku finał był na rzadkim dla wielu wykorzystujących głośniki ceramiczne konstrukcji.
Nie wiem, jak odebraliście powyższy tekst, jednak zbliżając się do jego końca ponawiam oświadczenie, iż tytułowe Roe Deer są bardzo dobrze zestrojonym zbiorem głośników Accutona. Może nie zazwyczaj, ale stosunkowo często podobne konstrukcje stawiają na wyrazistość ponad wszystko, a przecież w muzyce nie zawsze o to chodzi. Owszem, kiedy ma być jazda bez trzymanki, powinny lecieć wióry, jednak gros muzyki to harmonijnie następujące po sobie nuty, a w takim przypadku cele nadrzędne całkowicie ewaluują, co potencjalne zespoły głośnikowe powinny odróżniać i odpowiednio je podać. I w tym duchu, w moim odczuciu, podążają nasze bohaterki. Naturalnie z przypisanymi dla siebie cechami, jednak na ile to możliwe, stają się odejść od zaszufladkowania zatytułowanego „krzykacze”. A to potrafią najlepsi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: DearWolf
Cena: 15 000 €
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 38 Hz-32 kHz
Impedancja: 4 Ω (3.4 Ω Min @40 Hz)
Skuteczność: 87 dB
Konstrukcja: 3-drożna
Materiał przetworników: Al2O3 – Ceramika.
Średnia głośników średnio-niskotonowych: 173 mm
Średnica membran biernych: 173 mm Alu cone
Średnica głośnika wysokotonowego: 30 mm
Typ zwrotnicy: DSC – akustyczny pierwszy rząd
Waga: ~50 kg
Wymiary bez podstawy (W x S x G): 102x20x34 cm