Opinia 1
Jak to zwykle w Internecie bywa jakakolwiek wzmianka o high-endowych przewodach, akcesoriach a coraz częściej wręcz czymkolwiek wybijającym się poza hipermarketową przeciętność wywołuje falę pierwszej wody hate’u. Nie wiedzieć skąd nagle pojawia się zgraja zacietrzewionych i aż tupiących ze złości krzywymi i zapewne odzianymi w skarpety frotte oraz sandały nóżkami trolli głoszących wszem i wobec, że owo coś, to ewidentna ściema i nabijanie naiwnych w przysłowiowe bambuko. Wystarczy bowiem wykonać ślepy test a okaże się, że król jest nagi, vide topowych przewodów uznanych wytwórców nie odróżni się od przysłowiowego kabelka od lampki, bądź nawet aluminiowego wieszaka a wzmacniacz wielkości lodówki będzie grać tak samo jak polutowany przez nich na desce projekt z „Młodego technika”. Nieważne, że nie widzieli, nie słyszeli, a o istnieniu danego komponentu dowiedzieli się właśnie z opluwanej jadem publikacji. Oni po prostu wiedzą a lekiem na całe zło są właśnie owe ślepe testy, no dobrze – zawsze któryś z bardziej technicznych interlokutorów ma jeszcze na podorędziu oscyloskop po dziadku i na nim też niczego widać z pewnością nie będzie. A co gdyby któryś z kierujących swoją ofertę właśnie do wytykanych i o zgrozo słyszących różnice pomiędzy audiofilskim asortymentem odbiorców producentów postanowił użyć argumentów atakujących go wszystko-sceptyków? W końcu, jak to w życiu bywa większość argumentów stanowi broń obosieczną. Jeśli Państwo nie wierzycie, to w ramach niniejszej recenzji właśnie z takim, niekoniecznie klinicznym, przypadkiem się zmierzymy. Żeby było jednak jeszcze ciekawiej, to na redakcyjny tapet wzięliśmy przewody głośnikowe z samiuśkiego topu, w dodatku przewody, których brzmienie można we własnym zakresie modyfikować przy użyciu firmowych modułów tuningowych (kolejne voodoo) i niejako przy okazji usytuowanych w cenniku na pułapie, na którym większość „normalnych” ludzi rozgląda się za samochodem. W dodatku nowym – z salonu a nie pełnoletnim „krążownikiem szos” wyklepanym z niemieckiego przystanku tramwajowego, bądź zespawanego z czterech wraków w podradomskiej szopie. Krótko mówiąc połasiliśmy się na wprost idealnego kandydata do metaforycznego ukrzyżowania, bądź spalenia na stosie przez rozeźloną ciżbę w ramach spontanicznego samosądu. Jednak hola, hola. Okazuje się bowiem, że w tym momencie wkracza do akcji sam producent wszem i wobec oznajmiając, iż „stroił” ów przewód „podczas sześciomiesięcznych ślepych testów odsłuchowych”. Zatem szach-mat, proszę się rozejść, a z samosądu i hucznych tańców na jeszcze ciepłej mogile nieszczęśnika nici. Któż zatem był na tyle perfidny, by zaorać oponentów ich własną bronią? Nie kto inny, jak goszcząca już na naszych łamach m.in. z okazji testu fenomenalnego Galileo SX Ethernet amerykańska manufaktura Synergistic Research, z której portfolio polski dystrybutor – rezydujący w Łodzi Audiofast był uprzejmy dostarczyć kolejnego przedstawiciela serii Galileo – przewód głośnikowy Galileo SX SC.
Mam cichą nadzieję, iż powyższe zdjęcia dają jako takie wyobrażenie, iż tytułowe Galileo SX SC są delikatnie rzecz ujmując zdecydowanie bardziej absorbujące gabarytowo od swojego ethernetowego rodzeństwa. Skręcone niczym liny okrętowe groźnie połyskują kruczoczarnym umaszczeniem zewnętrznego opalizującego oplotu. Dodatkowo zamiast standardowych splitterów wyposażono je w carbonowe cylindry mieszczące komórki UEF składające się z folii wykonanych z metali szlachetnych oraz teflonowych i jedwabnych dielektryków. Jakby tego było mało do zlokalizowanych od strony wzmocnienia (przewody są kierunkowe) cylindrów można podpiąć moduły tuningowe GOLD lub SILVER pozwalające na finalne „dostrojenie” brzmienia przewodów do własnych preferencji nabywcy. Na pierwszy rzut oka konfekcja widłami zabezpieczonymi zamiast konwencjonalnych korpusów wielowarstwową termokurczką wydaje nieco brutalna i przywodząca na myśl rozwiązania rodem z DIY, jednak w praktyce sprawdza się nie gorzej od bardziej łapiącej za oko audio-biżuterii. Warto jednak mieć na uwadze, iż Galileo są dość ciężkimi a przy tym sztywnymi przewodami, więc ich aplikacja do najłatwiejszych nie należy i choć jako płatna opcja dostępne jest zastąpienie standardowych wideł wtykami bananowymi, to osobiście taki „upgrade” szczerze bym odradzał.
To czego nie widać dotyczy oczywiście budowy wewnętrznej tytułowych przewodów, a ta jest nie mniej intrygująca od ich aparycji. Każdy z przewodów głośnikowych Galileo SX jest ręcznie wytwarzany w kalifornijskich zakładach Synergistic Research z dziewięciu wiązek przewodników (na kanał) w geometrii High Curent Silver Matrix oraz Tricon Silver Matrix 4 generacji a także przewodzących srebrno – grafenowo – wolframowych nici AirString. Ponadto każda z wiązek przewodzących jest indywidualnie otoczona grafenowym ekranem UEF Matrix. W słonecznej Kalifornii dokonuje się również wstępnego wygrzania przewodów prądem o napięciu bagatela … 1 mln V w olbrzymiej cewce Tesli, dzięki czemu sam proces akomodacji w systemie końcowym uległ wyraźnemu skróceniu.
Kiedy już uporałem się z okiełznaniem w swoim systemie tytułowych lin okrętowych, dzięki którym miałem pewność, że ani wzmacniacz, ani tym bardziej kolumny nigdzie nie odpłyną, o ile tylko ich gniazda głośnikowe wytrzymają takie obciążenie, wziąłem się za słuchanie i to ja, trzymając się marynistycznej metaforyki zatonąłem. Zatonąłem oczywiście w muzyce i to reproduko…, a nie, na tym poziomie spokojnie możemy mówić, że zagranej tak, jak nader sporadycznie dane jest nam nie tyle usłyszeć, co z nią obcować. Kultowy w pewnych kręgach i stanowiący swoisty wzorzec jak należy nagrywać „na żywca” album „Jazz at the Pawnshop” (tym razem w jubileuszowym wydaniu) Arne Domnérusa przeniósł mnie wprost do wnętrza gwarnego Jazzpuben Stampen. I tu ciekawostka będąca poniekąd potwierdzeniem jakości nagrania. Otóż Tidal sklasyfikował owe wydawnictwo jako … studyjne a nie live. Niemniej jednak trudno zlokalizowany na sztokholmskiej starówce klub uznać za studio a nagranie realizowane w grudniowy wieczór roku pańskiego 1976, za pomocą dwóch, naprzemiennie (taśma przy prędkości 38 cm/s starczała na mniej więcej 15-minutową rejestrację) trzymanych na kolanach przez siedzącego tuż pod sceną Gerta Palmcrantza magnetofonów Nagra IV za sesję nagraniową z prawdziwego zdarzenia. No bo i jak, skoro wokół trwała niczym niezmącona konsumpcja z oczywistym brzękiem sztućców i szkła, obsługa krzątała się tak po sali, obsługiwała kasę a i sami muzycy prowadzili między sobą konwersacje. Jednak z Galileo w torze zarówno zajmujący miejsca wokół mnie, przy niewielkich okrągłych stolikach słuchaczo-konsumenci, jak i sam obecny na niewielkiej scenie zespół byli na wyciągnięcie ręki. Tu nie było mowy o jakimś dystansie, wirtualnej kurtynie, czy też szybie oddzielającej nas od nich. To działo się tu i teraz, choć doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że tam i wtenczas, jednak były to zupełnie nieistotne niuanse niemające najmniejszego wpływu na w pełni namacalne i rzeczywiste uczucie obecności i uczestnictwa w zimowym koncercie. Kwestie adekwatności barw, właściwych gabarytów instrumentarium i rozstawienia samych muzyków na scenie pozwolę sobie uznać za oczywistą oczywistość o wierności z oryginałem na poziomie wyśmienitej fotografii wykonanej z użyciem Hasselblada 500C/M uzbrojonego w szkło Zeissa. Ot niepowtarzalne uchwycenie chwili, gdzie wszystko do wszystkiego pasuje a my zamiast dokonywać drobiazgowej analizy ową chwilą się delektujemy w cichości ducha pragnąc, by trwała wiecznie. A właśnie co do cichości, to nie mogłem odmówić sobie przyjemności sięgnięcia po zarejestrowany w uchodzącym za jedno z „najcichszych” studiów, belgijskim Galaxy „From Heaven on Earth – Lute Music from Kremsmunster Abbey” Huberta Hoffmanna, jak i nagrany w katakumbach, sygnowany przez 2L „Tomba sonora” Stemmeklang / Kristin Bolstad. W obu przypadkach czerń otaczająca wykonawców była absolutna i totalna, coś jakby ktoś napylił na ściany vantablack – słowem czarna otchłań, gdzie ginie nie tylko światło, lecz i dźwięk. Co ciekawe owe atłasowe tło bynajmniej nie powodowało wrażenia sterylności i sztucznego odseparowania poszczególnych źródeł pozornych od siebie z głuchą, bądź wręcz zerową aurą pogłosową . O nie, interakcje pomiędzy nimi były w pełni oczywiste i naturalne, tak samo jak definicja ich samych a otaczający ich mrok powodował w pełni naturalne wygaszanie dźwięków nim tonących. Po prostu eliminacji uległy wszelakiej maści czynniki degradujące i zakłócające odbiór, więc dźwięki docierały do nas w swej najczystszej, pierwotnej i nieskalanej postaci. Ponadto z racji braku pasożytniczych artefaktów wreszcie można było zasmakować potencjału mikrodynamiki, czyli wszystkiego tego, co do tej pory rozgrywało się nieco przykryte patyną i szumem tła. Każde mikrowybrzmienie, każda wyartykułowana fraza była wydarzeniem sama w sobie, lecz bez znanego z samplerów rozdmuchania i wyolbrzymienia, lecz dokładnie w takiej skali, w jakiej być powinna, a że lepiej słyszalna, to już zupełnie inna bajka.
Śmiało możemy jednak uznać, że małe składy to materiał, który, oczywiście na odpowiednim poziomie jakościowym stanowi swoisty ukłon w kierunku systemów o dość ograniczonych możliwościach dynamicznych. Ot coś gdzieś plumka, szura i brzdęka, więc odpowiednio „magiczny” efekt jesteśmy w stanie osiągnąć stosunkowo niewielkimi nakładami finansowymi, jak i przy użyciu niezbyt absorbującego seta. Schody zaczynają się dopiero w momencie, gdy do głosu dochodzi wielki aparat wykonawczy o skali dźwięku zdolnej skruszyć mury biblijnego Jerycha. Weźmy na ten przykład „Bruckner: Symphony No. 3 in D Minor, WAB 103” w wykonaniu Wiener Philharmoniker pod batutą Christiana Thielemanna, gdzie delikatny wstęp dęciaków, nie mniej eteryczne smyczki w tle nie zwiastują zupełnie tego, co nastąpi za chwilę, czyli orkiestrowego tutti wspomaganego kotłem wielkim. Mamy zatem przysłowiową ścianę dźwięku i bas schodzący bram piekielnych. W większości przypadków owe spiętrzenia rzeczywiście brzmią jak owa ściana – monolitycznie i … niestety płasko. Jednak Galileo nie dość, że nie podkręca efektu, jak to zwykło się przypisywać amerykańskim wyrobom, lecz oddając w pełni skalę spektaklu zachowuje pełną rozdzielczość nie tylko na pierwszym, ale i wszystkich pozostałych planach. I robi to nie zasadzie separacji poszczególnych źródeł pozornych, lecz w sposób całkowicie naturalny – z łatwością jesteśmy bowiem w stanie zidentyfikować, wręcz wskazać palcem, z dokładnością do kilku centymetrów, poszczególnych muzyków i grane przez nie partie, jednak z zachowaniem pełnego spektrum interakcji wewnątrz występującego składu. Do tego dochodzi niezwykle precyzyjnie zdefiniowana praca ww. gran cassy z momentem jego uderzenia, odkształcenia naciągu i powrotu do pozycji pierwotnej. Osiągnięty został zatem poziom swoistego absoluty dającego pełen wgląd w nagranie, jednak z nadrzędną ideą koherencji niezwykle skomplikowanego organizmu jakim jest orkiestra symfoniczna. Aby się jednak o tym przekonać na własne uszy należy dysponować adekwatnymi do klasy opisywanych w tym momencie przewodów kolumnami, gdyż mówiąc wprost to właśnie one będą limitowały Synergistici. Oczywiście Galileo wycisną z nich sto, albo i więcej procent drzemiącego w nich potencjału, jednak wiadomym jest, iż pewnych ograniczeń się przeskoczyć nie da, dlatego też w ramach odsłuchów posiłkowałem się również naszym głównym systemem i to w większej części już po aplikacji w nim wyposażonych w diamentowe, odpowiedzialne za górę i średnicę przetworniki, zjawiskowych Gauderów Berlina RC11 Black Edition (test wkrótce), jak i rezydujących od dłuższego czasu Gryphonów Trident II.
No dobrze, skoro audiofilskie perełki spełniły rolę przysłowiowego wehikułu czasu, to co z nagraniami takowych ambicji bynajmniej nieprzejawiającymi? I tu wystarczy sięgnąć po poddaną remasterowi w 2011 r. składankę „Greatest Hits” Queen z 1981 r., by przekonać się na własne uszy, że i taki popularny repertuar broni się świetnie. Namacalność, choć ustępuje bardziej wymuskanym pozycjom jest co prawda nieco mniej zjawiskowa, jeśli jednak nieco podkręcimy głośność, to automatycznie naszą uwagę zwróci zaskakująca trójwymiarowość spektaklu i oczywiście adekwatna do rockowej proweniencji dynamika. Tym razem już w skali makro – z odpowiednim wykopem, epickimi riffami i potężną stopą. Klasą samą w sobie jest oczywiście partia basu na „Another One Bites The Dust”, choć i polifoniczne chórki w „Good Old-Fashioned Lover Boy” śmiało można uznać za prawdziwą wisienkę na torcie. Generalnie chodzi o bezpośredniość, realizm i możliwość dostąpienia łaski poznania geniuszu Freddiego i jego kompanii w tak zmaterializowanej formie. Tutaj nie ma podchodów, czy też działań pozorowanych. Jeśli ma być łupnięcie, to możecie mieć Państwo pewność, że ono się pojawi i to bez zapowiedzi i wcześniejszego anonsowania i tak jak się nagle pojawiło, tak nagle się skończy. Jeszcze wyraźniej to słychać na „Under a Godless Veil” i „Grave Image” Deathwhite, gdzie melodyjne partie wokalne szarpią growlowe wstawki a spokojniejsze rockowe fragmenty przeplata brutalna i ciężka metalowa kakofonia. Na większości systemów i z większością okablowania taki estetyczny rollercoaster powoduje jeśli nie huśtawkę nastrojów u słuchaczy, to nader bolesne wahania pomiędzy czytelnymi i całkiem rozdzielczymi, spokojniejszymi fragmentami a skompresowaną i irytująco mało treściwą metalową „sieczką”. Tymczasem na Galileo SX o ile zmiana estetyki była oczywista, to już po degradacji i spadku rozdzielczości nie było nawet śladu. Okazało się zatem, że to nie realizator dał ciała, bądź sami wykonawcy odstawili fuszerkę idąc na ilość a nie jakość generowanych decybeli, lecz to nasz system a raczej jego krwiobieg – cierpiał na ciężką niewydolność a aplikacja przewodów Synergistic Research owe katarakty zlikwidowała. Nagle wszystko stało się wyraźniejsze, czystsze i bardziej autentyczne a zatem i lepsze, lecz od razu uprzedzę, iż nie lepsze od rzeczywistości, gdyż amerykańskie kolokwialnie mówiąc druty niczego od siebie nie dodają i nie multiplikują, czy też pomnażają przenoszonych sygnałów a jedynie zapewniają im maksymalnie komfortową i bezstratną transmisję. Tylko tyle i aż tyle.
Wydawać by się mogło, iż cała ta epistoła stanowi jedynie zlepek moich mniej, bądź bardziej lapidarnych refleksji zebranych podczas odsłuchów poszczególnych albumów i to im de facto poświęconych, jednak proszę mi wierzyć, inaczej aniżeli w ten sposób tytułowego przewodu opisać się nie dało. Powodem jest jego transparentność a co za tym idzie brak własnego charakteru, brzmieniowej sygnatury. Oczywiście zabawa modułami tuningowymi GOLD i SILVER zauważalne zmiany finalnie daje, jednak nie polegają one na jakiejś rewolucji, czy też diametralnym voltom, gdyż pełnią one jedynie rolę szczypty przypraw dopasowujących danie główne do podniebienia konkretnego odbiorcy, tym bardziej, że Synergistic Research Galileo SX SC można z powodzeniem używać w wersji sauté – bez dodatkowej biżuterii i właśnie wtedy mamy ową krystaliczną czystość. Jeśli jednak poczujemy chęć delikatnego przesunięcia estetyki czy to w kierunku dosłownie muśnięcia wysyceniem (Gold), czy przestrzennością (Silver), to wystarczy podnieść się z fotela i sięgnąć po odpowiedni moduł. Która z opcji bardziej przypadnie do gustu, to już klasyczna ruletka i wróżenie z fusów, jeśli jednak miałbym coś od siebie podpowiedzieć, to z oceną ich wpływu bym się nie spieszył i każdej z nich dał, zgodnie z resztą z zaleceniami producenta, przynajmniej 72h, podczas których emocje powinny opaść a górę wziąć zdrowy rozsądek. A z resztą, skoro oba moduły znajdują się na wyposażeniu fabrycznym, to spieszyć się nie ma gdzie i po co, a że przy okazji zakupu zyskamy zajęcie na coraz dłuższe jesienne wieczory, to wypada się tylko cieszyć, skoro będzie czym karmić audiophilię nervosę i to w dodatku zupełnie bezkosztowo.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Meitner Audio MA3; Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Szczerze powiedziawszy, mimo naszego swobodnego brylowania pośród ekstremalnie drogich komponentów audio, jakoś nieszczególnie nam po drodze z chadzającym szczytach cenników wszelkiej maści okablowaniem. Owszem, kilka cukiereczków typu zestaw In-Akustik Reference Pure Silver, Silltech Triple Crown, Transparent Opus, Shunyata Research Omega QR, czy Skogrand Beethoven mieliśmy okazję bliżej poznać i potem opisać na naszych łamach, jednak nie oszukujmy się, na prawie 8 lat naszych spotkań to przysłowiowa kropla w morzu. Co prawda często bardzo mocno polaryzująca postrzeganie naszego hobby nawet pośród pobratymców, jednak bez względu na ewentualną kolejną wojnę domową z naszego puntu widzenia nazbyt skromna. Dlatego też trochę przypadkiem, gdyż w efekcie końcowego strojenia testowego systemu z kolumnami Gryphon Trident II w roli głównej, poprosiliśmy łódzkiego dystrybutora AudioFast o coś ekstra, co pomoże zbliżyć nas do złapania tak gloryfikowanej przez wszystkich audio-maniaków nogi Pana Boga. Co zatem miało nam w tym pomóc, a przy okazji zakończyło się osobnym testem? To zdradza już tytuł, czyli na chwilę obecną drugie w cenniku kable głośnikowe amerykańskiej marki Synergistic Resrearch Galileo SX SC. I nawet nie pytam, czy jesteście zainteresowani, gdyż mniemam, że bez względu na szaleństwo cenowe tego modelu warto jest wiedzieć, czego po takich rozmiarowych i cenowych monstrach można się spodziewać. Zatem jeśli jesteście na tak, zapraszam lektury poniższej epistoły.
Analizując choćby same fotografie, gołym okiem widać, iż konstrukcja rzeczonego kabla głośnikowego jest geometrycznym szaleństwem. Świadczy o tym kilka skręconych wokół siebie kilkunasto-drucikowych, oczywiście ekranowanych według specyfikacji producenta wiązek, które w końcowej fazie rozchodzą się na również skręcone wokół siebie sygnałowe warkoczyki plusa i minusa. Dlatego też aby nie rozwadniać tekstu, z uwagi na zapewniony byt tych informacji pod recenzją, pominę drobiazgowe przybliżanie niuansów, tylko w skrócie wspomnę, iż w tytułowym kablu głównym przewodnikiem jest wiele odmian monokrystalicznego srebra o różnej czystości czasem wspieranego różnej postaci miedzią. Temat ekranowania zaś w zależności od konkretnego przewodnika – dodam, że jest ich spora liczba w różnorodnych konfiguracjach, również w zależności od konkretnego przewodnika opiewa na srebrną siatkę oraz firmowe technologie Ground Plane i UEF Ground Plane. Oczywiście ważnym elementem każdego przewodu są dielektryki, w roli którego wykorzystano materiał o symbolu PTFE oraz poduszkę powietrzną. Jednak to nie koniec ciekawostek, gdyż przed montażem organoleptycznie sprawdzana jest kierunkowość dosłownie każdego użytego w tej konstrukcji przewodnika, co w końcowej fazie przekłada się na kierunek podłączania gotowego wyroby do potencjalnego systemu. Jak się domyślacie, patrząc na zaawansowanie technologiczne modelu Galileo, to nadal nie jest koniec istotnych danych, gdyż oprócz powyższej listy dodatkowo zastosowano w nim dwie aktywne komórki UEF na bazie miedzianej i srebrnej folii z teflonowym dielektrykiem, z których wyprowadzono bananowe konektorki dla dodatkowych modułów tuningowych we wskazującymi kierunek dryfowania dźwięku kolorze srebra (szybciej i bardziej zwarcie) i złota (soczyściej z dłuższymi wybrzmieniami i cieplejszą aurą) – jeśli je w ogóle wykorzystamy. Tak prezentujące się amerykańskie węże Boa ubrano w czarno-srebrną opalizującą plecionkę, w testowej wersji zaterminowano widłami WBT, a na koniec spakowano w wyściełane profilowaną gąbką zgrabne kartony.
Zanim przejdę do konkretów płytowych, chciałbym bez owijania bawełnę nakreślić zastaną przez tytułowe druty sytuację i efekt ich działania. Otóż według kilkuletniej stopki pod recenzjami na co dzień od lat używam znakomicie broniących się Tellurium Q Silver Diamond. Powodem jest świetna prezentacja najniższego – bez przysłowiowej buły, braku znaczącej ingerencji w niższą średnicę i otwartego, ale nie przerysowanego najwyższego zakresu. To powoduje, że dźwięk emanuje zaskakującą energią przy unikaniu przegrzania centrum pasma, które gęste z jednej strony bardzo lubię, ale z drugiej gdy jest go zbyt dużo, odczuwam efekt zatkanych zatok, a przekładając efekt na zagadnienia muzyczne, nagle kontrabasista staje się notorycznym frontmanem. Owszem, to może się podobać, jednak gdy po ściszeniu muzyki on nadal jest głównym artystą, czasem nawet jako solista, ewidentnie system mam problem. Po co o tym piszę? Otóż dotychczas na temat oferty Synergistica słyszałem wiele opinii o nadmuchiwaniu dźwięku. Podobno jest amerykański pełną gębą i zawsze powiększa źródła pozorne i ogólnie pompuje przekaz. Tymczasem podczas testu sprawy miały się zgoła inaczej. Nie dość, że nic z powyższych opinii się u mnie nie sprawdziło, to jeszcze w ważnych dla mnie aspektach Amerykanin przeskoczył posiadanego wyspiarza. W jaki sposób? Po pierwsze – z pozoru świetny bas dodatkowo zebrał w sobie, jednak nie robił z niego czegoś na kształt suchego kopnięcia, tylko zamieniał w dodatkową, skupioną na jego najniższych poziomach, energię. Co ważne, nie dotykał przełomu ze średnicą, co jest częstą bolączką takich zabiegów. Natomiast po drugie – dotychczas otwarte, ale nie przerysowane tony znakomicie oczyścił. Minimalnie cofnął ich natężenie, za to zaoferował większą dawkę informacji, co w konsekwencji odebrałem jako zmniejszenie zniekształceń. Nagle system nie dość, że zaczął schodzić niżej – przypominam, iż moje Dynaudio na dole sięgają 17Hz, to jeszcze potrafił zagrać z większym wglądem w muzykę. Bez najmniejszych przerysowań, tylko z zaskakująco większą energią, konsekwentnie z dotychczasową plastyką i większym niż kiedyś, teraz mocniejszym oddechem. A to wszystko przy stanie zero, czyli bez znajdujących się w komplecie pasywnych modułów przypominających paluszki AA. Zapytacie, co działo się po ich aplikacji? Otóż srebrny dodatkowo skracał natężenie niskich tonów, przez co dźwięk przyspieszył, ale w mojej konfiguracji ucinał wybrzmienia. Zaś złoty odwrotnie. Delikatnie nasycał przekaz i zwiększał namacalność przyjemne rozwibrowanego dźwięku, co w oparciu o posiadany bardzo rozdzielczy system poskutkowało użyciem tego drugiego modułu w całym procesie testowym. Z jakim skutkiem?
Na początek kwestia basu. W tym z pomocą przyszedł mi bardzo kontemplacyjny, wykorzystujący kilka różnej wielkości bębnów materiał Matsa Eilertsena, Harmena Fraanje i Thomasa Strønena „And Then Comes The Night”. To jest tak zwana gra ciszą, z tą tylko wisienką na torcie, że prym w tym trio dla mnie wiodą kotły. Schodzą zaskakująco nisko i do tego czasem są lekko muskane, co przy braku możliwości oddania ich nawet najcichszej, niezbędnie rozwibrowanej energii, daje efekt jedynie sygnalizowania ataku i w najlepszym wypadku w dalszej części prezentacji jako jednej zlane, ledwo słyszalnej masy, albo ich całkowite natychmiastowe wygaśnięcie. Tymczasem to co wydarzyło się po aplikacji Jankesów, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nawet najmniejsze, być może czasem przypadkowe dotknięcie membrany, nie dość że było znakomicie akcentowane, to praktycznie. jako mini-trzęsienie ziemi nie miało końca. Podobne zaskoczenie zaliczyłem w przypadku mocnego uderzenia w któryś z atrybutów perkusisty. Wówczas bez jakichkolwiek uśrednień poziom wspomnianych mikro-trzęsień natychmiast wybuchał dobijając do maksimum skali Richtera. Jednak nie masą jako taką, tylko pełnym pakietem wibracji membrany. To było tak wymowne w odbiorze, że uzyskany efekt określiłbym nie jako świetny, tylko wręcz jako zjawisko, którego nie spodziewałem się w najśmielszych snach.
Kolejnym etapem testu była weryfikacja najwyższych rejestrów. W tym pomogła mi mocno podkręcona realizacyjnie Cassandra Wilson „Blue Light ‘Til Down”. Tak, tak, w głównej mierze chodziło o wysokie tony, gdyż przy braku gmerania testowego zestawu w środku pasma chciałem zmierzyć się z poziomem generowanych sybilantów. Czy szły w szelest, cykanie, czy jakąś inną inkarnację tych często bolesnych artefaktów. Na szczęście temat podryfował w opisaną na samym początku tego akapitu stronę, czyli lekko cofając ich wyrazistość system nieco je dociążył i na tyle rozkminił informacyjnie, że w naturalny sposób zaczęły być gładsze. Jednak nie szeleszczące i szare, tylko przyjemniejsze w odbiorze. Co z resztą pasma? Spokojnie, również było znakomicie wyartykułowane. Artystka czarowała magią gęstego wokalu i wszechobecnymi smaczkami mimiki twarzy, a instrumentarium z gitarą na czele, brylowały nie tylko pełnią danych na temat struny, palca i pudła rezonansowego, ale dodatkowo z fajną ekspresją wypełniało moje pomieszczenia. Jednym słowem, ops frazą, przekaz brzmiał tak jak powinien, czyli z dużym realizmem.
Na koniec mocne uderzenie w wykonaniu Nirvany „Nevermind”. To był test na umiejętność radzenia sobie ze ścianą niezbyt wyrafinowanego dźwięku – znacząca większość tej płyty, a czasem psychodeliczną balladą typu: „Something In The Way”. W tym przypadku efekt soniczny po wpięciu Synergistic Research Galileo SX SC również pozytywnie ewaluował. Z tą tylko różnicą, że gdy granie pełnego składu wypadało jedynie jakby mniej boleśnie, to już mroczną solową opowieść z gitarą jako jedyny, bardzo wyrazisty, bo mocny akompaniament, kolejny raz w tym teście określiłbym jako zjawisko. Tego kawałka mogę słuchać na przysłowiowym boombox-ie, by bez problemu wejść w odpowiedni trans. Jednak gdy do tego doszła większa energia wiosła, konsekwentnie mocny, jednak teraz bardziej rozdzielczy wokal, zaliczyłem ten kawałek trzy razy z rzędu, za każdym razem pławiąc się w pewnego rodzaju mistycyzmie. Nie wiem, czy to pochodna posiadania duszy romantyka, czy zwyczajnie kręcą mnie takie psychiczne wynaturzenia, wiem natomiast, że teraz na każdej prezentacji puszczam go moim znajomym. To tylko dwa generatory fal dźwiękowych, ale każdego, powtarzam, każdego przenoszą w stan hipnozy. Magia? Być może. Jednak ewidentnie podkręcona testowanymi drutami.
Pewnie zastanawiacie się, ile w powyższej opinii jest najprawdziwszej prawdy. Niestety jeśli węszycie spisek, jesteście w błędzie. W przypadku tytułowego kabla głośnikowego mamy do czynienia z bardzo rozdzielczym oraz energetycznym podaniem materiału muzycznego i to co sam zaobserwowałem, powinno potwierdzić się również w Waszych konfiguracjach. Oczywiście zawsze jest ryzyko, iż coś wypadnie inaczej. Jednak jeśli źle, będzie to winą zastanego systemu z problemem ekstremalnego odejścia od neutralności lub Waszych zbyt wygórowanych oczekiwań, a nie tytułowych przewodów. Te bowiem w wersji sauté są neutralne i transparentne, a dodatkowo dają możliwość delikatnego strojenia, co niejako z automatu czyni je bardzo uniwersalnymi. Zatem porażka jest możliwa jedynie w przypadku bardzo ekstremalnego odstępstwa od przyzwoitości sonicznej, czego nie będą w stanie naprawić nawet wspomniane moduły korygujące dźwięk. Czy Wasze zabawki do takich należą? Niestety to można zweryfikować tylko na podstawie własnych doświadczeń. Jednak bez obaw, jeśli zdecydujecie się na ewentualną próbę, potencjalna totalna porażka raczej nie wchodzi w grę. Raczej optowałbym za drobną niezgodnością muzycznych charakterów, co jest pewnego rodzaju solą naszej zabawy. Ale pamiętajcie, co posłuchacie, to Wasze. A ja, w ramach ugruntowania własnych obserwacji dodam tylko tyle, że po tym czego doświadczyłem na przestrzeni ostatnich tygodni, kable nie wracają do dystrybutora.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Wzmacniacz zintegrowany: Pilium Audio Odysseus
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa
Dystrybucja: Audiofast
Cena: 74 320 PLN / 1,8m + 3 740 PLN / 30 cm