Opinia 1
To, że drogimi zabawkami zajmujemy się praktycznie na co dzień, było podstawowym założeniem naszego SoundRebelsowego biznesplanu. Jednak jak wiadomo, pojęcie „drogie” bardzo mocno polaryzuje stan naszego posiadania. To znaczy? Nie będę tego roztrząsał, gdyż dla jednego dużo to 10, dla drugiego 50, a trzeciego 100 tysięcy złotych. Jednak dla zrozumienia wydźwięku dzisiejszego testu z pełną odpowiedzialnością jestem w stanie wygłosić tezę, iż przykładowe 100 kPLN nawet dla zamożnych audiofilów znad Wisły jest już pewnego rodzaju nawet jeśli nie kwotowym, to z pewnością mentalnym wyzwaniem. Skąd ta pewność? Głównie z rozmów z wieloma chadzającymi na tych pułapach cenowych melomanami. Jaki jest cel tego wywodu? Bardzo istotny, gdyż mimo naszego sporego obycia z zabawkami audio ze wspomnianego stutysięcznego pułapu cenowego, czasem dajemy się zaskoczyć. Czym? Choćby dzisiejszym powodem spotkania, którym po odbytych przed laty starciach na szczycie z Octave Jubilee, japońskimi Robert Koda Takumi K-15 & Takumi K-70, Audio Tekne TFA-9501 & TM-9502 i bułgarskimi Thrax Audio Libra & Spatrakus 300 – koszt każdego seta dobrze ponad 100 tys euro, będzie kolejna przygoda z pochodzącymi z kraju kwitnącej wiśni, w standardowym zestawie lamp kosztującymi prawie 300 kPLN, monofonicznymi końcówkami mocy Air Tight ATM-3211. Szaleństwo? I to w najczystszej postaci, ale jak każde poprzednie starcie warte każdej spędzonej podczas testu minuty mojego cennego życia. Bredzę? Nic z tych rzeczy, gdyż poprzeczkę owych przeżyć zawsze bardzo mocno podnosi jeden drobny fakt. Otóż najciekawsze w ww. konstrukcjach jest to, że mimo obecności w układach elektrycznych lamp elektronowych, każda z nich prezentuje całkowicie odmienne cechy brzmieniowe. Nie drobne cieplej – chłodniej, tylko często diametralnie odmienne bieguny odbioru muzyki. Niemożliwe? Powiem tak, z wnioskami odnośnie pierwszych czterech setów przy wykorzystaniu wyszukiwarki możecie zapoznać się natychmiast, natomiast w celu poznania moich przemyśleń o ostatnim musicie zagłębić się w poniższej epistole, której powstanie zawdzięczamy dystrybutorowi marki – warszawskiemu SoundClubowi.
Co japońscy inżynierowie przy, nie bójmy się tego powiedzieć, astronomicznej sumie w kwestii technikaliów i ogólnej prezentacji, zaproponowali potencjalnemu zainteresowanemu? Jeśli chodzi o aparycję, to nie odeszli od swojego punktu widzenia na piękno i w przypadku obudowy konsekwentnie postawili na stonowaną zieleń i ciemny błękit okalających układy elektryczne blach, na tle których swój urok prezentują mogące pochwalić się fantastyczną poświatą wielkie lampy elektronowe. Naturalnie w stosunku do mniejszych braci ze stajni Air Tighta, obudowy modelu 3211 z racji zastosowania w stopniu wyjściowym dwóch 211-ek są znacznie większe i wyższe, ale nie zmienia to faktu, że dzięki umiejętnym zabiegom typu zagłębienie lamp mocy, aby licowały wysokością z kubkami znajdujących się za nimi transformatorów, nadal mamy do czynienia z designerskim dziełem sztuki. Naciągam fakty? Niestety na moje nieszczęście nie, gdyż nawet teraz, po kilkunastu dniach od spakowania owych zabawek w kartony nie jestem w stanie zapomnieć o spędzonym z nimi nie tylko w kwestii sonicznej – o tym w następnej części testu, ale również organoleptycznej, bogatym w doznania czasie. Wróćmy jeszcze do technikaliów. Jak wspomniałem, nasze bohaterki w stopniu wyjściowym wykorzystują po dwie usadowione na typowej platformie tuż przed obudowami transformatorów w okrągłych nieckach, pracujące w układzie push-pull, a przez to oferujące 120W mocy przy 6 Ω triody 211 marki Psvane. Jednak wiadomym jest, iż coś musi nimi sterować, czym w tym wydaniu zajmuje się zlokalizowana w tylnej części górnej płaszczyzny obudowy, tuż za trafami seria, podwójnych triod 12BH7 od Electro Harmonixa. Front każdej koncówki jest wariacją dwóch zewnętrznych płatów ciemnoszarego i centralnego, w stosunku nich nieco zagłębionego, wykończonego w kolorze tytanu szczotkowanego aluminium. Ale to nie koniec zabawy z detalami, bowiem te z pozoru spokojne, ale świetnie współgrające barwowo połacie przełamują usadowiony na centralnej płaszczyźnie, skryty pod swoistą kwadratową, osiągającą prawie centymetr grubości soczewką, ozdobiony logo marki, uruchamiany podczas procedury regulacji wskaźnik prądu podkładu dla lamp mocy i znajdujący się tuż pod nim okrągły srebrny włącznik. Nic specjalnego? Nie wiem, czy dobrze oddają to fotografie, ale zapewniam, w realnym zderzeniu ten prosty zabieg jest niedoścignionym przez wielu konstruktorów urządzeń audio wizualnym smaczkiem, za który wielu z Was dałoby się pokroić. Boczne ścianki, z racji osadzenia lamp na górnej płaszczyźnie, a przez to braku przymusu solidnego wentylowania trzewi w swych górnych częściach zostały poddane jedynie drobnym perforacjom. Zaś rewers spełniając proste założenia jedynie wzmacniania monofonicznego sygnału audio został wyposażony w pojedyncze terminale kolumnowe, również pojedyncze wejście RCA, przełącznik uruchamiający procedurę kontroli pracy lamp mocy, gniazdo zasilania IEC z usytuowanym obok bezpiecznikiem, jak to zwykle bywa u Air Tighta pozwalające na dopasowanie pracy końcówek mocy do skuteczności kolumn pokrętło Attenuatora i ułatwiające proces logistyki tych monstrualnych piecyków pionowo zorientowane uchwyty. Całość posadowiono na czterech solidnych, miękko wyściełanych, okrągłych stopach.
Cóż takiego wydarzyło się po aplikacji rzeczonych podwójnych 211-ek w mój tor? Otóż bardzo ciekawe rzeczy. Nie wiem, jak to możliwe, ale te konstrukcje zupełnie się nie starając, z sukcesem połączyły dwa światy – szybkość i energię tranzystora z umiejętnie podaną, bo unikającą przesytu magii w muzyce, lampową szlachetność dźwięku. Naturalnie w zderzeniu z niewiele tańszym, ale za to z piekła rodem Gryphonem Mephisto tytułowe bohaterki wyśmienicie broniły się jedynie w kwestii świetnej rozdzielczości, a przez to zjawiskowego oddechu i fantastycznego podania średnich tonów, ale zapewniam, tak zrównoważonej, oferującej nie tylko eufonię, ale również szybkość i na ile pozwalały lampy mocy, energię uderzenia dźwięku dotychczas nie słyszałem. To oczywiście w momencie stawiania na magię np. kultowych baniek 300B lub bezkompromisowość w ataku mocnych KT150 zawsze można podważyć, ale z mojego doświadczenia wynika, że gdy tamte sporo oddawały pola na przeciwległych biegunach swoich mocnych plusów, ten zestaw wydawał się być wręcz idealnym kompromisem. Mało tego, kompromisem, którego granice z łatwością można było przesuwać z pomocą wykorzystania, lub pominięcia przedwzmacniacza liniowego, co znakomicie zrewidowałem, raz grając prosto z regulowanego wyjścia przetwornika cyfrowo-analogowego dCS Vivaldi DAC 2.0, a raz przy użyciu pre Robert Koda Takumi K-15. Liniówka wnosiła bowiem do dźwięku odrobinę body i fajnej plastyki z wyraźnym pogłębieniem sceny i świetnym zawieszeniem na niej dźwięku w domenie 3D. Natomiast potraktowanie sygnału jedynie DAC-em powodowało przyspieszenie narastania sygnału, jego zebranie się w kwestii basu z wyraźnym utwardzeniem oraz minimalne skrócenie dystansu do muzyków, co wespół z lekkim podkręceniem ostrości wydarzeń na scenie zwiększało się ich namacalność. A najlepsze w tym wszystkim było to, że w każdej konfiguracji bez problemu zakochiwałem się w średnicy za jej magię, a przy tym fajną, najlepiej oddawaną podczas słuchania muzyki symfonicznej i wszelkiego rodzaju instrumentów barokowych szorstkość. Mowa o nieosiągalnym przez konstrukcje tranzystorowe oddaniu ilości i jakości drewna w drewnie czynnik „X”. Nie wiem, jak to dokładnie opisać, ale przekładając z polskiego na nasze, w każdej odsłonie monobloki Air Tighta świetnie dozowały ilość wybrzmiewającego drewna w wykorzystujących je do swojego wyprodukowania instrumentach. Raz było chrypliwie, innym razem jedynie rozedrganie, ale zawsze z finezją i bliską naszej fizjologii przyjemną drapieżnością. Jak to możliwe? Nie pytajcie mnie, tylko posłuchajcie sami, a przekonacie się, że bez względu na dostarczany do nich sygnał nie zagubią tego w moim odczuciu fenomenalnego znaku szczególnego. Panowie z Air Tighta, naprawdę szacun.
Jak to przekładało się na konkretną muzykę? Oczywiście zacznę od wody na młyn tych konstrukcji, czyli współczesnej muzyki symfonicznej i barokowej. Powiem tak. To był pierwszy zestaw, podczas testu którego słuchałem tak dużo tego typu repertuaru. I to nie z powodu jedynie słusznego dla niego wyboru, ale z racji wspomnianej magii brzmienia wszelkiego rodzaju smyków i drewnianych instrumentów dętych. To była feeria występujących jedynie u najlepszych zawodników – patrz wyliczankę we wstępniaku – teoretycznie naturalnych, ale jakimś dziwnym trafem niezbyt często dających się w ten sposób odebrać naturalnych dźwięków. Mało tego. W tym wydaniu nie dostawałem jednego świetnego wycinka nagrania, tylko wspomniany nieco wcześniej, dobrze zbalansowany kompromis pomiędzy atakiem, energią, masą i oddechem, co przekładało się na szybkość, trafione w punkt body i plastykę swobodnie dobiegających do mnie wydarzeń muzycznych. Bez względu na to, czy z głośników wydobywały się melancholijne ballady, czy nagłe tutti pełnego składu orkiestry, na systemie wydawało nie robić najmniejszego wrażenia, tylko bez zadyszki co do joty realizował założenia muzyków. Oczywiście przy takim postawieniu punktu „G” przez mieniące się nocą magią lamp Japonki w podobnym tonie wypadała wszelkiego rodzaju wokaliza. I to nie tylko ta rodem z Baroku i kubatur kościelnych, ale również współczesna, studyjna spod znaku Diany Krall, czy Cassandry Wilson. Nie było znaczenia, w jakim miejscu została zrealizowana, ważne, że lampa za każdym razem wprowadzała do głosu artystek szczyptę nieprzesadzonej magii. Co to znaczy „nieprzesadzonej”? Niby nic szczególnego, ale jakże ważnego dla zbliżenia się do prawdy. Chodzi mi bowiem o co prawda wyraźnie odczuwalny, ale nie determinujący siłowo każdej częstotliwości posmak lapy w graniu systemu. Co mam na myśli? Otóż nie było przesytu na basie i środku. Nie było również nachalnego ugładzania i kolorowania w kierunku czerwonego złota wysokich tonów. Był za to świetnie wyważony, na pełnej oddechu prezentacji lekki posmak szklanej bańki, co zapewniam, nie jest takie łatwe i czego nie trzeba daleko szukać, w ten sposób nie potrafiły oddać nawet tańsze konstrukcje tytułowego producenta. Owszem, również brzmiały zjawiskowo, ale jednak z pojedynczym mocnym sznytem czy to magii – ATM 300R, energii – ATM-2, czy też szybkości ukierunkowanej na odchudzenie i przejrzystość dźwięku – ATM-211. Zawsze coś za coś. Tymczasem 3211-ki w sobie tylko znany sposób potrafiły to wszystko wypośrodkować. Cuda? Być może. Ważne, że bez problemu przez każdego z potencjalnych nabywców natychmiast, to znaczy od pierwszych taktów weryfikowalne.
A co z rockiem i inną ciężką muzyką? Spokojnie, również było zjawiskowo. Jednak w tym przypadku podparty konkretną konfiguracją wynik soniczny mocno zależał od często traktowanej po macoszemu przez realizatorów tych nurtów jakości nagrań. Czyli? Wystarczyła szybka rezygnacja lub wykorzystanie przedwzmacniacza liniowego. Anorektyczne nagrania bez problemu pobudzałem do fajnego życia preampem Roberta Kody, a zastany lekki muł ożywiałem bardziej zwartym i mocniej narysowanym w domenie kreski sterowaniem wzmocnienia z DAC-a. Oczywiście mogłem i tak na koniec zrobiłem, czyli biorąc na klatę słabość realizacji w znacznej większości testu postawiłem na zestaw z pre liniowym, ale dla pełnego zdania relacji nie mogłem, nie pokazać, z jak uniwersalnym brzmieniem lampowych piecyków miałem przyjemność obcować. A elektronika? Tutaj najlepiej wypadało sterowanie z DAC-a. Oczywiście pomijając fakt postradania zmysłów w przypadku angażowania tak wyrafinowanego wzmocnienia do słuchania przepraszam za brutalną prawdę, komputerowego jazgotu. Ale bez obaw, sztuczne dźwięki podobnie do rocka również nie powodowały u mnie niedosytu. Było nieźle w kwestii energii, w miarę ostro i co ważne lotnie. Może nie było szans na starcie 1:1 ze wspomnianym tranzystorowym Duńczykiem, ale jak na możliwości lampy naprawdę ciekawie, żeby nie powiedzieć dobrze.
Wieńcząc ten długawy tekst chciałem przeprosić Was, że w swej opowieści nie posiłkowałem się konkretnymi płytami. To był zamierzony cel, bowiem jak wspominałem, praktycznie każdy włożony do napędu CD-ka srebrny krążek brzmiał zjawiskowo. Oczywiście fakt wykorzystania w układach elektrycznych lamp elektronowych wprowadzał do dźwięku sznyt ich świetnej aplikacji, ale jak wynika z tekstu, nie było to działanie siłowe, tylko poprawiające odbiór muzycznej uczty doprawianie smaku. Zawsze, powtarzam, zawsze dźwięk cechowała swoboda, dobra motoryka i szybkość wybrzmiewania, co pozwala domniemać, iż praktycznie każdy nakarmiony końcówkami mocy Air Tight-3211 system audio nie tylko wzniesie się na dotychczas nieosiągalne poziomy przyjemności obcowania z muzyką, ale również w moim odczuciu od przysłowiowego startu bezgranicznie Was w sobie rozkocha. Czy trzeba lepszej rekomendacji? Myślę, że nie, gdyż dalsze opowiadanie sytuacji przeżytych z wieloma odwiedzającymi moje progi podczas testu gośćmi mogłoby zostać odebrane jako pisanie artykułu na zamówienie, co przy jakości grania potomkiń samurajów miałoby się nijak do rzeczywistości. Czy to może być przedmiot pożądania przez każdego z nas? To wynika z tekstu, czyli z małym „ale” tak. Jednak jak to zwykle w ekstremalnym High Endzie bywa, jest mały haczyk. Jaki? Niestety spora cena. Ale jak wiadomo, za jakość się płaci, co w tym przypadku na szczęście dla zainteresowanych idealnie się bilansuje.
Jacek Pazio
Opinia 2
W powszechnej świadomości współczesnych trójka jawi się jako liczba na swój sposób perfekcyjna. I trudno się temu dziwić, skoro już Pitagoras uważał ją za doskonałą, tworzącą początek, środek i koniec a podtytułowe łacińskie „ommne trinum perfectum”, czyli „wszystko co potrójne jest doskonałe” świetnie się miało w starożytnym Rzymie. Wystarczy jeszcze wspomnieć o Świętej Trójcy i temat możemy uznać za zamknięty. Z faktami nie ma bowiem co dyskutować. W audio jest z resztą podobnie. Nie wierzycie? Cóż, najwidoczniej część z Państwa zapomniała o takich drobiazgach jak prędkość z jaką obraca się większość winylowych krążków na waszych (naszych) gramofonach, czyli 33⅓ i ucieleśnienie audiofilskiego absolutu – skonstruowana przez Lee De Foresta i doskonalona przez Irvinga Langmuira najprostsza i zarazem najstarsza lampa mocy -składająca się z trzech elektrod (anody, katody i siatki) trioda. I to właśnie owej triodzie postanowiliśmy poświęcić niniejszą recenzję, jednak nie w jej najbardziej ortodoksyjnej SET-owej, kilkuwatowej, eterycznej odmianie a zdecydowanie bardziej uniwersalnej, choć nie mniej bezkompromisowej … ponad 100 W odsłonie. Krótko mówiąc fanatyczni akolici kultowych 2A3 i 300B mogą zrobić sobie dziś wolne, gdyż na redakcyjny tapet, dzięki uprzejmości stołecznej ekipy SoundClubu, wzięliśmy prawdziwy „state of the art”, „top of the top” i równie mroczny obiekt pożądania co Kondo Kagura, czyli oparte na lampach 211, wykonywane wyłącznie na zamówienie, monobloki Air Tight ATM-3211.
Już pokrótce dokumentująca proces unboxingu sesja zdjęciowa powinna dać Państwu wyobrażenie o niewątpliwej urodzie japońskich wzmacniaczy. Niemalże sześcienne bryły ich korpusów, z wyjątkiem utrzymanych w tytanowych szarościach 15 mm aluminiowych płatów frontowych paneli, pokryto wielce dystyngowanym, lekko opalizującym lakierem w kolorze autorskiej mieszanki wspomnianego tytanu i niezwykle głębokiej zieleni. Tzn. o doprecyzowanie nomenklatury barwowej sugerowałbym zapytać przedstawicielki płci pięknej, gdyż jako rasowy samiec zdolność postrzegania barw mam niejako genetycznie ograniczoną do trzech składowych i jakbym się nie starał i tak i tak nie jestem w stanie prawidłowo zinterpretować, podobno koniecznych do normalnej egzystencji, niuansów. Generalnie roboty blacharsko-lakiernicze w przypadku 3211-ek wykonano perfekcyjnie, więc zamiast szukać przysłowiowej dziury w całym ograniczę się do cichego podziwu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnianych frontów. Otóż, jak na klasyczne lampowce Air Tighty są zaskakująco wysokie i choć swym wzrostem może nie dorównują „dwóm wieżom” Octave Jubilee, to dość znacznie odbiegają od stereotypowych, nastroszonych lampami platform. Monotonię płyt czołowych przełamują nie tylko dzielące je na trzy części pionowo biegnące ciemniejsze podfrezowania, co przede wszystkim tak lubiane przez audiofilskich „fetyszystów” bursztynowo podświetlone wskaźniki wskazówkowe. Co prawda nie są to standardowe, radośnie podrygujące w rytm oddawanej mocy VU-mettery a jedynie woltomierze, ułatwiające ustawianie biasu lamp wyjściowych, niemniej jednak wystające poza płaszczyznę obudowy kostki wyświetlaczy stanowią niewątpliwy element dekoracyjny. W ww. „korytkach” przycupnęły również włączniki główne, dzięki czemu nie trzeba każdorazowo przy uruchamianiu/wyłączaniu urządzeń nurkować na zapleczu.
Płyta górna to już niekwestionowane królestwo osadzonej w szczotkowanych nieckach przepięknej pary 211-ek Psvane oddzielonych od siebie ozdobnym szyldem z logotypem producenta. Tuż za charakteryzującymi się nad wyraz intensywną złotą iluminacją lampami wygospodarowano miejsce na dwa masywne silosy chroniące transformatory – wyjściowy Tamury i zasilający, nawijany samodzielnie przez ekipę Air Tighta. Zdolne oddać 120 W /6 Ω lampy pracują w układzie push-pull i klasie AB, przy czym pierwsze 30W dostarczają w klasie A.
Jeśli zastanawialiście się Państwo gdzie podziała się reszta lamp spieszę z uspokajającymi wiadomościami. Otóż nikt nie wpadł na pomysł ukrycia ich w trzewiach wzmacniaczy, lecz zgodnie z logiką umieścił je jak najbliżej wejść, by możliwie skrócić ścieżkę sygnału. Patrząc zatem na niewielki „gzyms” jaki zostawiły za sobą na płycie górnej trafa znajdziemy tam pracującą w stopniu wejściowym 12AX7 i trzy 12BH7, z których jedna stanowi drugi stopień wzmocnienia a pozostałe dwie pełnią rolę wtórnika katodowego.
Skoro już zerknęliśmy na zakrystię, to warto jeszcze wspomnieć, iż producent był tak miły i biorąc pod uwagę dość absorbującą wagę 44 kg każdego z monobloków wyposażył je w stosowne, szalenie ułatwiające przenoszenie masywne uchwyty. Oprócz nich nie zabrakło oczywiście solidnych, acz pojedynczych terminali głośnikowych WBT (można zażyczyć sobie zmianę standardowo – fabrycznie ustawionej impedancji obciążenia z 6 Ω na 16 Ω) i pochodzących od tegoż samego dostawcy gniazd RCA. Standardowo spodziewać by się można jeszcze zasilającego IEC, które wraz z komorą bezpiecznika oczywiście jest, lecz ofertę rewersu zamykają dwa, będące miłym dodatkiem, zlokalizowane tuż przy wejściu sygnału pokrętła. Górne to tłumik sygnału wejściowego pozwalający dopasować końcówki do wysokiego sygnału przedwzmacniacza, bądź skuteczności kolumn, a drugim wybieramy lampę do pomiaru/ustawiania biasu.
Zanim przejdziemy do części poświęconej brzmieniu pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na pewien drobiazg natury finansowej. Otóż za powyższy duet producent życzy sobie drobne 280 000 PLN. Drogo? Cóż, nie chciałbym nikogo straszyć, ale zakup tytułowych Air Tightów to nie koniec, a dopiero wstęp do dalszych wydatków, gdyż jeśli kogoś naszłaby ochota na wymianę standardowych 211-ek na np. NOS-y RCA z 1936, to za parkę takowych trzeba wyasygnować około 3 k$. Nie musze chyba dodawać, że przy wymianie wypadałoby zaopatrzyć się w dwa takie komplety. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie pozostać wiernym Psvane, co uszczupli nasz budżet w zależności od wersji (HiFi series, Treasure Mark II, ACME, WE Series) jedynie o ok. 450 – 6 500 PLN za parę.
Wielokrotnie podkreślaliśmy w naszych publikacjach, że starając się poznać jakeś urządzenie w pierwszej kolejności dążymy do poznania ludzi, bądź konkretnego człowieka za nim stojącego. Znając bowiem jego sposób patrzenia na otaczający świat i mając świadomość elementów, składowych na jakich się skupia tworząc kolejne projekty zdecydowanie łatwiej jest nam zrozumieć konkretne decyzje tak brzmieniowe, jak i konstrukcyjne. Tak też było i tym razem, gdyż zarówno podczas ubiegłorocznego Audio Video Show, jak i kameralnego spotkania w stołecznej siedzibie SoundClubu mieliśmy okazję porozmawiać z twórcą tytułowych monobloków – synem Atsushi Miury – założyciela Air Tight, a obecnie głównodowodzącym marką – samym Yutaką „Jackiem” Miurą. Otóż sam projekt ATM-3211 zajął Mu „zaledwie” pięć lat, gdyż będąc wielkim miłośnikiem triod starał się pogodzić przysłowiowy ogień z wodą i zaoferować typowo triodową rozdzielczość i wyrafinowanie a jednocześnie stworzyć wzmacniacz zdolny prawidłowo wysterować nawet mało skuteczne kolumny, z którymi skądinąd świetne 22W monobloki ATM-211 poradzić sobie nie mogły.
Jak zatem owe ambitne plany ziściły się w praktyce? Cóż, mając na koncie odsłuchy dość szerokiego wachlarza wszelakiej maści wzmacniaczy spotkanie z ATM-3211 jestem w stanie rozpatrywać jedynie w kategoriach absolutu. I to niezależnie, czy patrzę na nie przez pryzmat zupełnie nierealnej dla mnie ceny, czy też reprezentowanej przez nie technologii, gdyż na tym pułapie brzmieniowej nirwany to, czy na pokładzie wzmacniacza siedzą lampy, czy tranzystory nie ma praktycznie żadnego znaczenia. No może poza aspektem czysto wizualnym. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie by mieć lampę zupełnie nieabsorbującą swym wyglądem, jak dopiero co przez nas testowany zestaw Thraxa, bądź tranzystor, z którym trzeba się obchodzić z najwyższą ostrożnością z racji rysującego się niemalże od samego patrzenia akrylowego frontu – vide Gryphon Mephisto, lecz przynajmniej z naszego – audiofilskiego punktu widzenia i tak i tak najważniejsze będzie brzmienie. A to w przypadku ATM-3211 jest niejako wypadkową dwóch właśnie wymienionych przeze mnie konstrukcji.
Jest to bowiem niezwykle udane połączenie dynamiki i motoryki duńskiej końcówki z eufonicznym spokojem bułgarskich monosów, z tą tylko różnicą, że wszystko robi … po swojemu i zarazem w sposób pozornie alogiczny. Odznacza się np. świetną motoryką a jednocześnie dół reprodukowanego pasma, choć schodzi niezwykle nisko przy zachowaniu fenomenalnego zróżnicowania, jest zarazem szalenie daleki od stereotypowo rozumianej twardości, czy konturowości. Trudno to jakoś ułożyć w sensowną całość? No to może podejdę do tematu z nieco innej strony i skonfrontuję dzisiejszego dubeltowego gościa z jego pociotkiem – z ATM-211. Otóż „podstawowe” jednolampowe monosy ze względu na zaskakującą rozdzielczość oferowały świetny wgląd w strukturę nagrania i nisko schodzący, acz przyjemnie zaokrąglony bas.
Tymczasem ATM-3211 aspekt rozdzielczości wprowadza na jeszcze wyższy pułap, lecz okrasza go niesamowicie realistyczną tkanką wypełniającą kontury, dodając do tego potężną dawką energii w całym paśmie. I tutaj drobna uwaga. Otóż owe turbodoładowanie wcale nie oznacza grania siłowego, wyczynowego, czy też epatującego dysponowaną mocą, a jedynie zdolność zachowania iście stoickiego spokoju nawet przy ekstremalnym skomplikowaniu reprodukowanego materiału oraz niemalże koncertowych poziomach głośności. Nawet stanowiący wielce udany mariaż Metalcore’u, Death Metalu i Rapu, niepozorne wydawnictwo „Drowning Regret & Lungs Filled with Water” Ateny zabrzmiało wprost obłędnie. Delikatne partie chóralne i oniryczne trele w ułamku sekundy przerywane były brutalnymi wejściami growlu i iście kakofoniczną ścianą gitarowych riffów wspieranych ogłuszającą nawałnicą perkusyjnych pasaży suto podlaną syntezatorowym sosem. Krótko mówiąc na wieloplanowej scenie dzieje się nie dość, że bardzo dużo, to jeszcze bardzo szybko i ten ogrom informacji trzeba kolokwialnie mówiąc ogarnąć, z jednej strony zachowując dbałość o detale i niuanse a z drugiej pamiętając o spójności całości.
A 3211 robiły to z taką swobodą i wdziękiem, jakby to było audiofilskie plumkanie na dulcimer i serpent, w dodatku stanowiące li tylko tło do manierycznych wokaliz anemicznej miłośniczki jarmużu i wegańskich bez z wody po cieciorce. Każdy z instrumentów miał swoje precyzyjnie określone miejsce, chór odzywał się to bliżej, to dalej, a syntetyczne, impresjonistyczne plamy dźwiękowe raz nasuwały skojarzenia z Depeche Mode, by za chwilę stanowić jedynie lepiszcze zdecydowanie bardziej agresywnych partii. Jednak w tym ćwiczeniu wcale nie chodziło o ogłuszenie i skonfundowanie słuchacza a jedynie o udowodnienie, że nawet tak bezpardonowy i brutalny materiał przy odpowiednio wyrafinowanej amplifikacji jest w stanie zabrzmieć po prostu dobrze – selektywnie, wieloplanowo i intrygująco angażując uwagę odbiorcy a nie tylko nim poniewierając. Jeśli bowiem podobna twórczość wypada płasko, jazgotliwie i generalnie bardziej przypomina ordynarny hałas aniżeli bądź co bądź muzykę, którą bezsprzecznie jest, to problem może leżeć nie tylko w samej realizacji, co właśnie w możliwościach, bądź raczej ich braku, systemu ją reprodukującego.
Jednak nie samym, jak to Jacek określa, „łomotem” człowiek żyje i czasem zamiast z muzyką się zmagać woli się nią delektować, a mało co ostatnio koi me skołatane nerwy skuteczniej aniżeli „Handel: Water Music” w wykonaniu The English Concert pod batutą Trevora Pinnocka. I właśnie owa klasyka z japońską amplifikacją w torze zabrzmiała niezwykle świeżo i niemalże rześko z niezwykłą dbałością o aurę pogłosową i podobne jej smaczki. Jednak w przeciwieństwie do Kagur Kondo, których kilkukrotnie dane mi było posłuchać, 3211-ki Air Tighta nie były aż tak … klinicznie transparentne i analityczne. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napiszę zakrawać będzie na świętokradztwo, a część z Państwa zacznie zabiegać o moją ekskomunikę, ale … właśnie takie, preferowane przez bohaterów niniejszej epistoły uczłowieczenie przekazu zdecydowanie bardziej do mnie przemawiało. Jest to w pewnym sensie rozwinięcie idei, pomysłu na dźwięk, jaki mieliśmy przyjemność poznać podczas testów równie kultowych, a przy tym niezaprzeczalnie wręcz undergroundowych, końcówek Audio Tekne (TM-8801, TM 9502) gdzie pomimo pozornego niezabiegania o atencję słuchacza, na tyle skutecznie przykuwały nas do foteli, że wszelkie grafiki i plany dnia traciły rację bytu. Tutaj mamy dokładnie tę samą, wynikającą ze świadomości własnego geniuszu nonszalancję sprawiającą, że większość naszych ulubionych nagrań zaczniemy może nie tyle poznawać na nowo, co traktować jako indywidualne, imienne zaproszenie do uczestnictwa w sesji nagraniowej. Czy trzeba lepszej rekomendacji?
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i tytułowe Air Tighty wylądowały w kartonach i wracają do dystrybutora pozostawiając po sobie wyłącznie pozytywne wspomnienia i pewnego rodzaju pustkę. Pustkę, którą niełatwo będzie czymkolwiek zastąpić. Jednak podczas swoje obecności nie tylko cieszyły nasze oczy i uszy, lecz również działały na zupełnie innym poziomie percepcji. Z każdą godziną, z każdym dniem odsłuchów sukcesywnie przewartościowywały nasze wyobrażenia o dźwięku, i tu asekuracyjnie dodam „na swój sposób” idealnym, automatycznie podnosząc poprzeczkę zarezerwowanego dla stanowiącego punkt odniesienia wzorca. Niby apetyt rośnie w miarę jedzenia, jednak w tym przypadku śmiało mogę stwierdzić, że przynajmniej jeśli chodzi o lampy, to nie zamawiam deseru – danie główne całkowicie spełniło moje oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 280 000 PLN/para
Dane techniczne
Użyte lampy: 12AX7 x 1, 12BH7 x 3, 211 x 2
Moc: 120 W (6 Ω, TDH 2%)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-50 kHz (±1 dB/THD 0,06% @ 1 kHz/30 W)
Zniekształcenia THD: 0.06% (1kHz/30W)
Współczynnik tłumienia: 6 (1kHz/1W)
Czułość wejściowa: 1 V
Impedancja wejściowa: 100 kΩ
Impedancja obciążenia: 6 Ω (standard) | 16 Ω (na zamówienie)
Pobór mocy: 550 VA
Pasmo przenoszenia: 30 Hz – 50 kHz (-1 dB/1 W)
Wymiary (S x G x W): 400 x 450 x 405 mm
Waga: 44 kg