1. Soundrebels.com
  2. >
  3. Artykuły
  4. >
  5. Recenzje
  6. >
  7. Marantz SA-12 SE & PM-12 SE

Marantz SA-12 SE & PM-12 SE

Link do zapowiedzi: Marantz SA-12SE & PM-12SE

Opinia 1

Aby zyskać szerszą perspektywę i pełen obraz sytuacji sugeruję cofnąć się o dwa lata i sięgnąć pamięcią do zorganizowanego przez dystrybutora marki – stołecznego Horna „fakultatywnego” – prasowego, jak się miało okazać ostatniego, spotkania z nieodżałowanym Kenem Ishiwatą. To właśnie wtedy Ken prezentował sygnowane przez siebie modele KI Ruby, które de facto stały się impulsem do powstania naszych dzisiejszych bohaterów. Zasadnym wydaje się w tym momencie pytanie po co mnożyć niemalże bliźniacze byty? Cóż, odpowiedź jest bardziej złożona aniżeli mogłoby się na początku wydawać, gdyż warto mieć na uwadze, iż jeszcze przed przeniesieniem się do Krainy Wiecznych Łowów drogi Kena i Marantza się rozeszły a ponadto ww. seria KI Ruby była z samego założenia jubileuszową limitacją. Wyprodukowano bowiem jedynie 1000 indywidualnie numerowanych, posiadających stosowne certyfikaty, zestawów, z których do Polski trafiło aż, lub tylko (wszystko zależy od punktu widzenia) 50 duetów. Dlatego też nie dziwi fakt iż na ich bazie, a poniekąd również nieco wcześniej mających swą premierę 10-ek, postanowiono zaoferować szerszemu gronu odbiorców „cywilne” wersje ww. urządzeń. I tym oto sposobem światło dzienne ujrzały odtwarzacz SACD/DAC SA-12 SE i wzmacniacz zintegrowany PM-12 SE, którymi w ramach niniejszej recenzji się zajmiemy.

Nie ukrywam, iż patrząc na powyższe zdjęcia i sięgając pamięcią do 10-ek i KI Ruby można poczuć lekką konsternację spowodowaną przemożnym uczuciem déjà vu, bowiem różnice pomiędzy wcześniejszymi i obecnymi modelami są nazwijmy to oględnie czysto kosmetyczne. Oczywiście śmiało możemy zrzucić to na karb firmowej unifikacji i trafionego za pierwszym razem designu, jednak zabierając się za opis ich aparycji czuję się jakbym popełniał swoisty autoplagiat. Tradycji jednak musi stać się za dość, więc … zaczynamy małą powtórkę z rozrywki. Masywny trzyczęściowy front zdobi centralnie umieszczony płat szczotkowanego aluminium, w który wkomponowano nader zgrabnie zintegrowaną z przyciskami otwierania/zamykania po lewej i startu, po prawej szufladę napędu, pod którą umieszczono czarny prostokąt akrylu chroniący wyświetlacz i cztery pozostałe przyciski nawigacyjne. Wzdłuż dolnej krawędzi w równym rządku przycupnęły niewielkie guziczki odpowiedzialne za pracę ww. displaya, wybór źródła, wyróżniający się posturą włącznik główny i złocone gniazdo słuchawkowe z dedykowanym pokrętłem głośności. Nie można też pominąć ukrytych za bocznymi krawędziami błękitnych diod.
Ściana tylna prezentuje się równie elegancko. Szeroko rozstawione wyjścia RCA uzupełniają interfejsy cyfrowe – wyjścia optyczne i koaksjalne, oraz wejścia – koaksjalne, optyczne, USB-B i USB-A. Nie zabrakło tez magistrali dla zewnętrznego sterowania i dwubolcowego gniazda zasilania IEC.
W przypadku PM-12 SE front jest swoistym Ctrl+C/Ctrl+V z tą tylko różnicą, że boczne, zbiegające się ku krawędziom, flanki okupują masywne gałki wyboru źródeł – lewa i regulacji siły głosu – prawa a centralny panel przypadł w udziale okrągłemu bulajowi wyświetlacza, włącznikowi głównemu, gniazdu słuchawkowemu i czujnikowi IR, który z zupełnie niezrozumiałych mi powodów nie został ukryty pod ww. szybką displaya. Rzut oka na ścianę tylną nie rozczarowuje. Wejście phono MM/MC z dedykowanym zaciskiem uziemienia, pięć wejść liniowych, pętla magnetofonowa i bezpośrednie wejście na końcówkę mocy, wszystkie w standardzie RCA,, plus rełcznik trybu pracy (stereo/bi-amp) powinny spełnić potrzeby 99,9% odbiorców. Terminale głośnikowe są pojedyncze i nader szczelnie otulone plastikowymi kołnierzami, jednak bez problemu udało mi się w nich umieścić uzbrojone w widły Vermöuthy Reference. W zestawie znajdziemy oczywiście systemowe piloty i tu niespodzianka, gdyż podobnie jak w niedawno testowanej Yamasze A-S3200, również i tym razem niezależnie od umaszczenia elektroniki „leniuch” jest srebrny.
Niby wszystko pięknie, ładnie, jednak nie wiem jak w Państwa mniemaniu, jednak w mojej ocenie widać pewne oszczędności w porównaniu do starszego rodzeństwa. Po pierwsze obudowy nie są już tak „pancerne” jak w 10-kach, zrezygnowano z XLR-ów a tylne ścianki nie wiedzieć czemu przestały kusić czerwono-złotym blaskiem miedzi. Co ciekawe małe, przeprowadzone przeze mnie śledztwo ujawniło, iż ostatnia z „degradacji” dotknęła jedynie (?) przewidziane na europejskie rynki egzemplarze, gdyż na japońskiej stronie producenta  szampańskie wersje 12-ek nadal takowe – pokryte miedzią plecy posiadają. Z kolei po SA-KI Ruby będący obiektem niniejszej epistoły SA-12 SE odziedziczył brak puszki ekranującej toroidalne trafo obecne jeszcze w SA-10.
Skoro poruszyłem temat trzewi, to od razu wspomnę iż SA-12SE bazuje na własnym mechanizmie SACDM-3 opracowanym na potrzeby modelu SA-10, autorskim upsamplingu do formatu DSD (MMM-Stream) i analogowej konwersji 1-bitowego strumienia danych bez pośrednictwa typowego konwertera c/a (MMM-Conversion). Poprzez asynchroniczne wejście USB Marantza z powodzeniem można raczyć sygnałami PCM/DXD 384kHz/32bit i DSD11.2MHz a w sekcji wyjściowej znajdziemy firmowe układy HDAM-SA3 i HDAM-SA2 (obsługujący również wyjście słuchawkowe).
Z kolei integra PM-12SE, bliski krewny PM-KI Ruby, bazuje na zdolnych oddać 2 x 100 W przy 8 i 2 x 200 W przy 4 Ω modułach Hypex NCore NC500 współpracujących z zasilaczem impulsowym i sekcji przedwzmacniacza posiadającej własny toroid (tym razem szczelnie ekranowany). Oczywiście nie zabrakło modułów HDAM-SA3 i HDAM-SA2 a phonostage MM/MC doczekał się własnej płytki Marantz Musical Premium Phono EQ.

Po redakcyjnych testach SA-10 i kilku spotkaniach z PM-10-ką w Studiu U22 podchodząc do odsłuchu tytułowego duetu i mając gdzieś tam z tyłu głowy świadomość dokonanych cięć budżetu i związanych z nimi kompromisów, nieco obawiałem się efektów oczywistego obniżenia poprzeczki. I powiem szczerze, że pierwsze dźwięki, jakimi przywitały mnie chwilę po wyjęciu z kartonów i podłączeniu do prądu 12-ki nie napawały optymizmem. Przy symbolicznym wręcz przebiegu „nabitym” u dystrybutora ich brzmienie było zaskakująco asekuracyjne i … matowe. Takie nijakie granie, o którym zapomina się minutę po wciągnięciu płyty z odtwarzacza. Niby różnicowanie pomiędzy standardowymi i gęstymi plikami, czy tez płytami CD i SACD gdzieś tam próbowało się przebić, lecz z na tyle mizernym efektem, że chciał, nie chciał zapętliłem dostarczony wraz z zestawem sampler w odtwarzaczu i dałem Marantzom kilka dni na akomodację.
Całe szczęście drugie podejście już nie było tak traumatycznym przeżyciem. Prezentacja nabrała soczystości, po wspomnianej matowości nie został nawet ślad a i skraje pasma wreszcie trafiły na swoje miejsce. Nadal jednak całość operowała raczej w domenie spokoju i świetnie korespondującej z walorami zewnętrznymi elegancji, aniżeli buzującego testosteronu i żywiołowości. W powyższą estetykę świetnie wpisywała się twórczość Diany Krall, Cassandry Wilson, czy Patricii Barber, którym w czarowaniu tembrem głosu nie ustępowali Frank Sinatra, Nat King Cole i Michael Bublé. Wystarczyło usiąść na kanapie włączyć ich dowolny album i ani się człowiek zorientował, nie wiedzieć kiedy mijała godzina, bądź dwie. Nie było to jednak przysłowiowe smędzenie i granie wszystkiego na jedno kopyto, lecz propozycja swoistej intymno-klubowej maniery sprawiającej, że odnosiliśmy wrażenie większej aniżeli zazwyczaj kameralności odsłuchu. W dodatku bez wyraźnej, ze strony tytułowej elektroniki, zachęty do naszego zaangażowania, które następowało samoistnie. Pierwsze takty „Love Scenes” uroczej Kanadyjki a już automatycznie rozglądamy się jakby tu przyciemnić światło, wyłączyć telefon i nalać sobie czegoś dobrego do kieliszka. Krótko mówiąc pełen relaks. Podobnie do starszego rodzeństwa odtwarzacz w dość wyraźny sposób stara się pomóc zwykłym – „nieskażonym” gęstością formatom i poprzez zaimplementowany upsampling wycisnąć z nich nieco więcej oddechu i rozdzielczości. Ze zrozumiałych względów nieco brakuje mu pod tym względem do SA-10, jednak czuć pomiędzy nimi rodzinne więzy, których 12-ka się nie wyprze. Z kolei PM-12, dwukrotnie słabszy od 10-ki, bynajmniej nie próbuje się z nią ścigać. Bezstresowo gra w swoim, znaczy się zapisanym w materiale źródłowym tempie, jednak nawet przez moment nie udało mi się przyłapać go na chęci zaimponowania słuchaczom spektakularnością dołu pasma, czy ekspansywnością góry. O nie, tutaj wszytko ma swój ściśle określony czas, miejsce i wolumen, więc z jednej strony nic nie powinno nas zaskoczyć a z drugiej rozczarować.
Przesiadka na nieco bardziej mroczny, spektakularny a zrazem złożony repertuar w stylu ścieżki dźwiękowej do serialu „Belfer” autorstwa Atanasa Valkova, czy też mojej dyżurnej pozycji – „300: Rise of an Empire” Junkie XL pokazała, że kiedy trzeba to i 12-ki dają się nakłonić do potężnego łupnięcia na dole, czy też stworzenia prawdziwej ściany dźwięku. Musi jednak wtenczas zostać spełniony jeden warunek – owo spiętrzenie dźwięków i potężne basiszcze na materiale źródłowym musi być zapisane. Bez tego proszę się nie łudzić, że Marantze cokolwiek od siebie dodadzą, czy też domyślą się, że jednak oczekiwania słuchaczy są inne od zamysłu twórców i zagrają tak, jak nabywca sobie zażyczy. Co prawda można próbować zaklinać rzeczywistość dobierając do nich bądź to charakteryzujące się ewidentnie przesadzonym basem zespoły głośnikowe, bądź też okablowanie ów aspekt podkreślające, jednak takie leczenie dżumy cholerą mało kiedy sprawdza się na dłuższą metę, gdyż o ile w hollywoodzkich superprodukcjach i tzw. muzyce tanecznej dołu będzie dużo, to jego jakość pozostawiać będzie wiele do życzenia. Dlatego też skoro złoty duet Marantza stawia na umiar i rozsądek, to również i resztę toru wybierałbym na podobnych zasadach.
Czy będzie nudno? Absolutnie nie, gdyż przykładowo z moimi dość gęsto i dynamicznie grającymi Contourami dwunastki bez najmniejszego problemu były w stanie stworzyć wielce angażujący przekaz, nawet na tak karkołomnych albumach jak „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy, czy też irytująco cykającym – jak na mój gust zbyt plastikowym „Eccentric (feat. Floor Jansen)” After Forever, gdzie uspokojenie góry na całość prezentacji wpłynęło wybitnie korzystnie. Wszystko będzie bowiem zależało od tego z czym i jak Marantze zepniemy. Tak zupełnie od siebie i niejako poza anteną mogę tylko zasugerować, że skoro producent pozbawił nas możliwości eksperymentowania i indywidualnego wyboru pomiędzy połączeniami RCA i XLR, to lepiej na łączówkach w tym wypadku nie oszczędzać i przynajmniej na początku rozejrzeć się za takimi o możliwie bogatym i soczystym brzmieniu, w stylu wysokich modeli Cardasa (Clear Reflection), Vermöuth Audio (Reference), czy Tellurium Q (Silver Diamond), choć doskonale zdaję sobie sprawę, iż tak absorbująca kwotowo inwestycja w okablowanie nie wszystkim przypadnie do gustu. Proszę mi jednak nie tyle wierzyć na słowo, co przekonać się samemu i zweryfikować powyższą tezę nausznie, iż jest to jedna z bardziej skutecznych metod na uwolnienie potencjału drzemiącego w tytułowym duecie.
I na koniec kolejna dobra wiadomość. Otóż SA-12 SE wybornie sprawdza się w roli nie tylko odtwarzacza, lecz również DAC-a a im gęstszy strumień danych mu dostarczymy, tym lepszej próby dźwięk osiągniemy. Najmniej przekonująco wypadają wszelakiej maści internetowe rozgłośnie radiowe, choć to w chwili obecnej chyba jedyny sposób, na goszczenie we własnych czterech ścianach głosów, na których większość z nas się wychowała. Mniejsza jednak z tym, gdyż z zewnętrznym streamerem, bądź nawet multimedialnym plikograjem oprócz dźwięku wysyłającym również wizję (oczywiście po HDMI i nie do Marantza a do projektora, czy mniej bądź bardziej „smart” płaszczki) jesteśmy w stanie stworzyć wielce satysfakcjonujące centrum zarządzania naszym cyfrowym mikrokosmosem.

Najwyższy czas na małe podsumowanie. Mówiąc wprost i nie owijając w bawełnę będąc zdecydowanym na zakup kompletnego zestawu Marantza i dysponując konieczną do jego nabycia kwotą 30 kPLN miałbym nie lada dylemat. Dylemat związany z jeszcze, oczywiście nie wiadomo jak długo, obecnością na rynku a tym samym możliwością nabycia limitowanego duetu KI Ruby. Duetu oczywiście droższego o 6 kPLN, jednak sygnowanego przez samego Ishiwatę i jeszcze posiadającego miedziane plecy. Wiem, że to pozornie nieistotny drobiazg, ale to w końcu hobby i czasem wręcz irracjonalne przesłanki potrafią być impulsem do nadwyrężenia domowego budżetu. Z drugiej strony różnica w cenie pomiędzy 12 SE i KI Ruby pozwala na całkiem sensowne uzupełnienie pierwszego zestawu o stosowne okablowanie, co wydaje się zdecydowanie sensowniejszą opcją. Krótko mówiąc „osiołkowi w żłobie dano”. Całe szczęście wybór będziecie podejmowali Wy, jednak na co byście Państwo się nie zdecydowali, to śmiało można uznać, iż będzie to całkiem bezpieczny zakup.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Prawdopodobnie wielu z Was zdążyło się już przyzwyczaić, iż zazwyczaj w batalii o znalezienie jak najlepszego dźwięku na naszej planecie zajmujemy się tak zwanymi grubymi rybami. Oczywiście w naszym przypadku oznacza to przemierzanie bezkresnej oferty rasowych przedstawicieli ekstremalnego High Endu. Jednak wiadomym jest, iż nie samymi ekstremami człowiek żyje, dlatego też okazjonalnie przyglądamy się również produktom dedykowanych szerokiemu gronu poszukujących piękna w muzyce, jednak rozsądnie wydających swoje pieniądze melomanów. Takim przykładem może być niedawno opiniowany, dodam, iż na tle konkurencji nader rozsądnie wyceniony, japoński wzmacniacz zintegrowany Yamaha A-S3200. Pamiętacie? Tak, nie? Tak prawdę mówiąc nie ma to znaczenia, gdyż nie czekając na feedback w tabelkach statystyk naszego portalu postanowiliśmy wziąć na tapet kolejnego przedstawiciela z tego środowiska. A żeby nieco podnieść temperaturę spotkania z przekąsem dodam, iż ów podmiot gospodarczy również pochodzi z kraju kwitnącej wiśni. Kto to taki? A jakże, w pełnej krasie rozpoznawalny przez praktycznie każdego miłośnika dobrej jakości dźwięku Marantz, który za sprawą warszawskiego Horna zaproponował nam stosunkowo niedawno mające swój rynkowy debiut – odtwarzacz płyt CD/SACD i wzmacniacz zintegrowany, czyli ukrywające się pod handlowymi oznaczeniami konstrukcje Marantz SA-12SE i Marantz PM-12SE.

Jak to zazwyczaj w tym segmencie produktów audio bywa, obudowy pochodzących z jednej linii urządzeń są mocno zunifikowane. To zaś oznacza, że praktycznie obydwa komponenty wykorzystują taką samą, jedynie delikatnie przearanżowaną do spełniania konkretnych zadań skrzynkę. Prawdopodobnie malkontenci będą szukać w tym spisku pod tytułem „poszukiwania oszczędności”, jednak pragnąłbym zwrócić uwagę na fakt częstego oczekiwania przez wielu użytkowników, tak zwanej spójności wizualnej zajmujących centralne miejsce w salonie poszczególnych elementów zestawu audio, co prezentowana oferta Marantza spełnia znakomicie. Jak obrazują fotografie, dostarczona do nas elektronika w kwestii kolorystyki wykorzystuje nadający jej dodatkowej atrakcyjności, przyjemny dla oka odcień szampana. Wykonane z grubych płatów aluminium fronty jako główny motyw wizualny, bardzo przyjemnie, bo podświetlanym kolorem błękitu podczas pracy, pionowym, do tego łukowatym frezem podzielono na trzy części. Jednak to nie koniec świetnej wizualizacji japońskich zabawek dla dużych chłopców, gdyż w ramach nadania całości delikatności dwie zewnętrzne połacie frontu od miejsca podziału płynnym łukiem opadają ku tyłowi. Naturalną koleją rzeczy każda z trzech płaszczyzn w zależności od zadania urządzenia, oferuje inne manipulatory. W przypadku źródła jako miejsce dowodzenia konstruktorzy wykorzystali jedynie część centralną. Analizując jej zawartość spieszę donieść, iż tuż pod znakomicie prezentującym się logo marki znajdziemy majestatycznie wysuwającą się szufladę transportu z rozlokowanymi obok niej dwoma podstawowymi przyciskami funkcyjnymi typu: Start i Eject. Poniżej swój byt oznajmia sporej wielkości, skryte pod czarnym akrylem, oferujące pozostałe, oczywiście niezbędne do manualnej obsługi kompaktu przyciski, okienko wielofunkcyjnego wyświetlacza. Zaś na samym dole pomysłodawcy tego modelu zaaplikowali resztę niezbędnych do poruszania się po Menu urządzenia guzików z głównym włącznikiem, gniazdem dla słuchawek i wyborem pracy jako CD lub DAC na czele. Przerzucając nasz wzrok na tylny panel mijamy w pełni skrywającą elektronikę jako szczelny płat aluminium górną część obudowy. Zaś sam rewers ze stu procentowym powodzeniem zadowoli nawet najbardziej wymagającego melomana. Znajdziemy na nim blok wyjść cyfrowych OPTICAL, COAXIAL, tuż obok cyfrowe wejścia COAXIAL, OPTICAL, USB, dwa terminale RCA jako dla obsługi zestawu ze wzmacniaczem jako jedna całość, gniazdo zasilania IEC i wyjście sygnału analogowego RCA. W komplecie startowym z rzeczonym odtwarzaczem znajdziemy w kartonie również pilota zdalnego sterowania.
Wzmacniacz zintegrowany przy takim samym ogólnym wyglądzie, spełniając inne funkcje w kwestii wyposażenia prezentuje się nieco inaczej. W tym przypadku każda z połaci frontu dzierży jakiś artefakt. Lewa centralnie umieszczoną, dużą gałkę selektora wejść. Środkowa pod identycznym jak w CD logo marki tym razem okrągłe okienko z informacjami o poziomie wysterowania i stanie urządzenia, a także tuż pod nim włącznik główny wraz z gniazdem dla słuchawek. Natomiast prawa identyczną jak na lewej flance gałkę regulacji poziomu głośności. Górna płaszczyzna wzmacniacza grawitacyjnie wentylując wewnętrzne układy elektryczne jest ostoją dla dziewięciu bloków poprzecznych otworów. Jeśli chodzi o temat oferty przyłączeniowej na plecach wzmacniacza, te realizują bogatą serię wejść liniowych RCA, dwa wyjścia liniowe RCA, wejście na wewnętrzny phonostage MM/MC wraz ze stosownym zaciskiem uziemienia, pojedyncze terminale kolumnowe, identyczny jak w CD blok wejść dla sterowania systemem, przełącznik ewentualnej pracy w bi-ampingu, oraz gniazdo zasilania IEC.

Część opisującą brzmienie opiniowanego zestawu rozpocznę od informacji, iż na potrzeby realnego sprawdzenia jego możliwości japoński tandem współpracował głównie z kolumnami o przyjaznych przebiegach impedancji marki Triangle Espirt Australe EZ. Naturalnie nie omieszkałem sprawdzić jego brzmienia przy użyciu prądożernych Dynaudio Consequence, z którymi notabene radził sobie dobrze, jednak chcąc być w miarę obiektywnym, postanowiłem wykorzystać stacjonujące w tym czasie u mnie przedstawicielki z Francji. W wyniku takiej konfiguracji dla potencjalnych użytkowników mam dobrą informację. Otóż tym złocistym setem potomkowie samurajów nie starali się zawojować świata wyczynowym dźwiękiem, co zazwyczaj z uwagi na zbyt mocne akcenty niektórych składowych kończy się mocnym ograniczeniem grupy docelowej. Tytułowe 12-ki oferują bardzo spójne, bo soczyste, a przy tym nastawione na dużą gładkość, jednak umiejętnie zdefiniowane w estetyce otwartości brzmienie. To oznacza, że w zależności od potrzeb słuchanego materiału dostajemy masywny, przyjemnie określony w domenie kontroli dolny zakres, fajnie osadzony w barwie, jednak bez oznak utraty rozdzielczości środek i idące z duchem spójności z resztą pasma, kulturalne, ale przy tym nadal pełne informacji wysokie rejestry. Muzyka bez szukania wartości granicznych jakości wybrzmiewania przez cały test zwyczajnie starała się sprawiać mi tylko i aż tylko wielką przyjemność.
Miting testowy rozpocząłem od intymnego spotkania z Dianą Krall w produkcji „The Girl In The Other Room”. Balladowe opowieści nie tylko magicznie, ale za sprawą wspomnianych cech gładkości brzmienia zestawu, wręcz emocjonalnie wypełniały kubaturę mojego pokoju. Co istotne, owa plastyka nie zaburzyła odbioru tej kompilacji jako płyty zrealizowanej w wielkim pietyzmem – tłumacząc na nasze, nie zdusiła jej zbytnim ugładzaniem, co dobitnie pokazało, że mimo lekko stonowanej w kwestii agresji oferty sonicznej Marantza obyło się bez zatracania przy tym najważniejszych cech danej realizacji płytowej. Co melomanowi po zbyt nostalgicznym dla ucha dźwięku, jeśli będzie on w pierwszej kolejności daleki od zamierzeń artystów, a z drugiej z racji zbytniego ukulturalniania przekazu nudny, bowiem w efekcie zbyt mocnego uśredniania przez elektronikę zawsze taki sam. W tym przypadku udało się przejść przez tę pułapkę suchą stopą. Wspomniana diva po raz kolejny czarująco błysnęła swoim kunsztem, w efekcie nadal pozostając moim mocnym tytułem testowym.
Drugim krokiem po typowej produkcji studyjnej był materiał koncertowy z krakowskiego klubu Alchemia. W tej roli w produkcji „Live@Alchemia” wystąpił znany z grania tak zwaną ciszą, ostatnimi czasy słuchany przeze mnie wręcz nałogowo zespół RGG z uprawiającym free-jazz na saksofonie Evenem Parkerem w roli gościa. Jak można się spodziewać, tym razem nasi rodacy musieli pokazać się z całkowicie innej strony. Nie dość, że trzeba było improwizować w wielu przypadkach unikając jakiegokolwiek kolokwialnie mówiąc „ładu i składu”, to jeszcze spróbować zagrać w pełnym zrozumieniu zamierzeń, tym razem będącego niekwestionowaną gwiazdą wydarzenia E. Parkera. Jednak dla mnie nie to było najważniejsze. Znam tę płytę i wiem, co i jak udało im się zrealizować. Interesowało mnie raczej, czy system dobrze odda atmosferę klubu z niskim sklepieniem i czy nazbyt gładko nie zaprezentuje pracy bębniarza z ważnymi dla jego występu przeszkadzajkami. Tylko tyle? Owszem, gdyż o barwę i energię instrumentów na tle poprzedniego krążka byłem dziwnie spokojny. Resumując, ten na tle zazwyczaj prezentowanej przez Evana energetycznej jazdy bez trzymanki, raczej spokojny koncert, jako całość wypadł znakomicie. Nie dość, ze instrumentarium zostało obdarowane odpowiednim pakietem nasycenia, barwy i przyzwoitego blasku, to jako przysłowiową kropę nad „i” odebrałem dość wierne oddanie klubowej, czyli gęstej atmosfery spotkania z ograniczeniami wybrzmień przez niski sufit włącznie.
Na koniec coś bez żadnych hamulców. Najnowsza, już druga odsłona twórczości zespołu Metallica z formacją symfoniczną „S&M2”. Ten występ jest jeszcze słabiej zrealizowany niż pierwsza tego typu próba połączenia wody z ogniem. Jednak muszę pochwalić konstruktorów Marantza, że gdy była potrzeba, raz gasił bolesne skutki kompresji materiału muzycznego w nader krytycznych partiach nieco tonizując, by innym razem wzmacniać wokalistę w walce z zagłuszającym go instrumentarium. Nie wiem jak, ale udało mu się sprawić, że mimo marności słuchanych zapisów nutowych, zapoznałem się z nimi ze sporą nutką przyjemności. A należy wspomnieć, iż japoński set nie szczędził przy tym informacji o wielkości sceny i rozstawieniu na niej nie tylko wielkich sekcji, ale również poszczególnych muzyków. Gdybym miał ocenić to starcie, bez naciągania faktów zaliczyłbym je do grona ciekawych.

Jak wynika z wymienionych w poprzednim akapicie spostrzeżeń, w przypadku zestawu Marantz SA-12SE/PM-12SE miałem do czynienia z przyjemnym, bo osadzonym w estetyce nasyconego i gładkiego grania, obcowaniem z muzyką. To naturalnie w przypadku ciężkich brzmień nie oznaczało wysysania z nich niezbędnej do wyartykułowania przez artystów swojego buntu przeciw systemowi, energii, tylko nieco ich delikatniejsze podanie. Co ciekawe, reszta nurtów muzycznych reagowała w bardzo podobny sposób, udowadniając tym pewną uniwersalność zestawu. Kto zatem powinien zainteresować się tytułowym tandemem? Myślę, że brak jest jakichkolwiek istotnych przeciwskazań. Jednak jedno jest pewne, opiniowany japoński team raczej nie zrani naszych uszu. To będzie czasem mocna, a czasem łagodniejsza, ale zawsze przyjemnie podana opowieść muzyczna.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Triangle Espirt Australe EZ
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Horn
Ceny:
SA-12 SE: 14 999 PLN
PM-12 SE: 14 999 PLN

Dane techniczne:
SA-12 SE
Wejścia cyfrowe: Coaxial, Toslink (max. 192 kHz / 24-bit), USB 384 kHz / 32-bit; DSD11.2
Wyjścia cyfrowe: Coaxial, Toslink
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 50 kHz
Zakres dynamiki (SA): 109dB
Stosunek sygnał / szum (SA): 112dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (SA): 0.0008%
Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 20 kHz
Zakres dynamiki: 98 dB
Stosunek sygnał / szum: 104 dB
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: 0.000015
Pobór mocy: 47 W
Pobór mocy (czuwanie): 0.3 W
Wymiary (S x G x W): 440 x 419 x 123
Waga 16.4 kg

PM-12 SE
Moc wyjściowa (8 / 4 omy RMS): 100 W / 200 W
Pasmo przenoszenia: 5 Hz-50kHz
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: 0.005%
Współczynnik tłumienia: 500
Czułość wejściowa MM: 2.3 mV / 39 kΩ
Czułość wejściowa MC: 250 mV / 100 Ω
Stosunek sygnał / szum MM/MC: 88 / 75 dB
Czułość wejściowa: wysoki poziom: 220 mV / 13 kΩ
Czułość wejściowa: zbalansowany wysoki poziom:
Stosunek sygnał / szum: wysoki poziom: 107 dB(2V input/Rated output)
Pobór mocy: 130 W
Pobór mocy (czuwanie): 0.2 W
Wymiary (S x G x W): 440 x 453 x 123 mm
Waga: 15.3 kg

Pobierz jako PDF