Monthly Archives: luty 2015


  1. Soundrebels.com
  2. >

Linn Akurate Exakt Akudorik

Starszemu pokoleniu audiofilów Linn kojarzy się raczej z techniką analogową, jeśli jednak przestudiujemy obecne portfolio marki okaże się, że co prawda poczciwy gramofon nadal jest ważnym i wciąż rozwijanym zagadnieniem, ale obecnie większy nacisk kładziony jest na źródła cyfrowe. Również tutaj, dla niezbyt zorientowanych w temacie słuchaczy może być kolejne zaskoczenie, gdyż Szkoci w swojej ofercie nie posiadają ani jednego odtwarzacza kompaktowego i będąc w pełni przekonanymi ułomności formatu CD, stawiają wyłącznie na odtwarzacze strumieniowe, widząc w nich jedyną sensowną opcję dla źródeł cyfrowych. Takie są jednak poglądy właściciela firmy, który uważa, że jeśli chodzi o jakość prezentowanego dźwięku referencyjność gramofonu jest niezaprzeczalna , potem długo nic, a ofertę zamyka cyfra z plików. W świetle powyższych faktów trudno nie uznać go  za ekscentryka i to na skalę światową. Co ciekawe, po wielu prywatnych rozmowach z dystrybutorem wiem, że nie jest to tylko chwyt marketingowy, tylko życiowa karma Ivora Tiefenbruna. W sprawie analogu chętnie się z nim zgodzę, jednak jeśli chodzi o drugi front działań (pliki), na chwilę obecną nie widzę siebie jako ich gorliwego propagatora, przeciwstawiając im jeszcze poczciwy kompakt. Mimo takiego postrzegania sprawy napędu, nie deprecjonuję najnowszych trendów i staram się sprostać wyzwaniom, co jakiś czas wpuszczając na kilka dni do mej samotni przedstawicieli cyfrowego jutra. I tak idąc z duchem czasu, dzięki polskiemu dystrybutorowi podczas dzisiejszego spotkania przyjrzę się umiejętnościom generowania dźwięku nowatorskiemu w swej koncepcji działania „Systemowi marzeń” tytułowej manufaktury, którą reprezentować będą: odtwarzacz strumieniowy Akurate Exakt DSM i kolumny podstawkowe Exakt Akudorik.

Rzeczony zestaw jest stosukowo nowym produktem, który w swoich założeniach chce wyeliminować zniekształcenia powstające zarówno podczas przesyłania sygnału analogowego długimi kablami od wzmacniaczy do kolumn, jak również szkodliwiego wpływu wszelkich dodatkowych połączeń pomiędzy poszczególnymi komponentami całego systemu. Taki cel pociągnął za sobą zmianę założeń co do miejsca obróbki i wzmacniania sygnału źródłowego, w konsekwencji przenosząc przetworniki cyfrowo-analogowe wraz ze wzmacniaczami do zestawów głośnikowych. Dostarczona do testów para kolumn jest odmianą podstawkową, dlatego szkoccy inżynierowie niejako zmuszeni gabarytami, całość elektroniki przetwarzająco-wzmacniającej umieścili w specjalnie zaprojektowanych do tego celu stabilnych standach. Niestety jak wszyscy wiemy, jakiekolwiek wibracje dla urządzeń audio są niepożądane i z tego powodu głównym polem działań inżynierów była izolacja owych czułych komponentów od generujących drgania przetworników elektroakustycznych. Z informacji, jakie udało mi się uzyskać wynika, że to był najbardziej pracochłonny proces powstawania tej linii zespołów głośnikowych, gdyż idea efektywnego odsprzęgnięcia całości objęła kilka bardzo drobiazgowo mierzonych pod kątem sonicznym ułomnych projektów. A jak wygląda konfiguracja takiego zestawu? Na pierwszy rzut oka jest dość prosta, ale wymaga nieco obeznania w temacie. W praktyce jednostka sterująca połączona jest kablami Ethernet z aktywnymi kolumnami, routerem i twardym dyskiem. Odtwarzacz po odebraniu typowego dla odtwarzaczy strumieniowych sygnału z twardego dysku, po uprzednim opatentowanym przez markę Linn roboczym przekodowaniu, przesyła go najzwyklejszą, spełniającą standardy skrętką do DAC-ów usytuowanych we wspomnianych standach kolumn. Tam, przetworzone do postaci analogowej ciągi cyfrowe zasilają w każdej z kolumn cztery końcówki mocy – monitory są czterodrożne, dlatego mamy 4x100W. Owe końcówki są tranzystorowe, jedynie ich zasilanie jest impulsowe, co zatwardziałych purystów może nieco odtrącać. Jednak radzę stonować swój wewnętrzny opór, gdy jak zdążyłem się przekonać w jednym z wcześniejszych testów, żadnych szczególnie degradujących brzmienie artefaktów z tego powodu nie notujemy. Sam moduł wzmacniający jest mocno obłożony radiatorami, dzięki czemu nawet głośne i długotrwałe granie nie nagrzewa zbytnio osiągającej stan lekkiego ciepła konstrukcji.

Próbując nieco przybliżyć wizualizację przybyłych na występy komponentów, zacznę od źródła z serii Akurate DSM. Ta oscylująca w ogólnie przyjętym rozmiarze dla audio konstrukcja, za sprawą zastosowanego zasilacza impulsowego jest stosunkowo lekka. Czarny mat dostarczonego egzemplarza wywołuje ogólny spokój jego postrzegania, który dzięki minimalnej ilości przycisków i ciemnego wyświetlacza na przednim panelu, wpisuje się w trend minimalistycznego wystroju pomieszczeń wielu potencjalnych nabywców. Za to tył DSM-a prezentuje całkowicie odmienny świat, oferując tak pożądane przez wymagających audiofilów wejścia i wyjścia we wszystkich możliwych standardach analogowych i cyfrowych. Po wyliczankę proszę udać się na stronę internetową, gdyż pełny opis każdego z przyłączy pochłonąłby kilka szpalt tekstu, a to mogłoby okazać się niestrawne. Jednak, jeśli ktoś z czytelników chciałby odczuć na własnej skórze istnego słowotoku i lawiny informacji na ten, jak i inne dotyczące dzisiejszych bohaterów tematy konfiguracyjne, proszę udać się do warszawskiego dystrybutora i zadać Panu Krzysztofowi Juniorowi stosowne pytanie. Moc wrażeń granicząca z przytłoczeniem wszystkimi danymi konstrukcyjnymi marki Linn, podczas kilkugodzinnej, niezobowiązującej rozmowy gwarantowane. Od razu uspokajam, P. Krzysztof na wstępie proponuje kawę i z własnego doświadczenia radzę nie odmawiać. Ale wróćmy do realiów mojego prywatnego spotkania z propozycją wyspiarzy. Przyglądając się kolumnom, na pierwszy rzut oka widzimy dość typowo wyglądające podstawkowce, co jest bardzo złudne, gdyż są to bardzo zaawansowane czterodrożne konstrukcje. Przednie ścianki w dolnej części goszczą głośniki niskotonowe, na które od góry lekko nachodzą moduły średnio – wysokotonowe. Kolorystyka fortepianowej czerni (17 warstw lakieru) i srebra nadaje posmak ekskluzywności produktu. Boki kolumn płynnym łukiem zbiegają się ku nieco węższemu tylnemu panelowi, gdzie swoje ujście znalazł sporej wielkości port bass – refleksu, jak również sygnowana nazwiskiem pracownika składającego daną parę tabliczka znamionowa. Ot takie przywiązanie do podnoszących prestiż posiadania takiego produktu detale. I gdy w tym momencie zwykle kończy się opis większości obecnych na rynku kolumn, to obcując z marką Linn, dopiero zaczynam dochodzić do ich najważniejszych podzespołów. Chodzi mianowicie o sekcje przetworników i wzmacniaczy, które znajdując się wewnątrz podtrzymujących zespoły głośnikowe słupów nośnych, są miękko odprzęgnięte od tych wydawałoby się dość zwyczajnie wyglądających, ale specjalnie w tym celu skonstruowanych podstawek. Owe standy są konstrukcjami z grubej, bardzo sztywnej blachy, o pełnej płaszczyźnie bocznych ścianek i wąskich poprzeczkach z przodu i tyłu, tworząc coś w rodzaju pustej przestrzeni dla wspomnianego przed momentem wsadu elektronicznego, który z uwagi na swe pływające mocowanie, na czas transportu – podobnie jak w pralkach automatycznych – przykręcamy na sztywno specjalnymi kształtkami i śrubami. Nie wiem czy dobrze widać, ale na zdjęciach starałem się uchwycić fakt istnienia specjalnego portu sygnału audio pomiędzy oboma członami zespołów głośnikowych. To solidna, sztywna i gwarantująca dobry kontakt szyna, która centruje niejako ze sobą obie części podczas montażu. Całość konstrukcji stoi na korelujących wizerunkowo z samą kolumną, umożliwiających łatwe poziomowanie i dzięki specjalnemu przetłoczeniu skuteczne wentylowanie wzmacniaczy podstawach. Z uwagi na fakt, iż kolumny są aktywne, do zasilenia całości systemu będziemy potrzebować trzech sieciówek, ale proszę się nie martwić, gdyż Szkoci „cierpiąc” na przekonanie o braku wpływu tych akcesoriów na dźwięk, dostarczają elegancko wyglądające komputerówki, które w przypadku jednostki centralnej przez umieszczenie gniazda blisko ścianki obudowy, są nie do zastąpienia naszymi grubaśnymi wężami ogrodowymi. Panowie z Linna tak mają i trzeba potraktować to jako ich wsad w ochronę naszego budżetu domowego. Mimo miliona dodatkowych i według producenta bardzo ważnych informacji na temat recenzowanego produktu pozwolę sobie zakończyć ten akapit, po raz kolejny kierując wszystkich dogłębnie zainteresowanych do kopalni wiedzy, czyli wspomnianego kilka linijek temu Pana Krzysztofa i z dużym bagażem kilkunastodniowych doświadczeń zapraszam do jakże ważnego procesu odsłuchowego.

Zanim zacznę jakiekolwiek rozważania na temat walorów sonicznych szkockiego plikograja, muszę nakreślić sytuację w jakiej zostałem postawiony. Nie chodzi o jakąkolwiek próbę pozycjonowania mnie lub goszczonego sprzętu, tylko zwrócenie uwagi na sporą hermetyczność dostarczonego „Systemu marzeń”. A sprawa ma się tak. To, co dotarło na testy, jest z założenia jedną nierozerwalną całością, co sprawia, że żaden inny produkt spoza tej linii Linn-a nie ma szans na równoległe występy. Co więcej, jakakolwiek dopasowująca do swoich preferencji ingerencja w ustawienie kolumn, bez wprowadzania danych do systemu jest szkodliwa! Całość uruchamiają panowie z salonu i nie jest to działanie pod tytułem: otwieramy kartony, stawiamy klocki, spinamy kablami i szlus. Niestety są to mozolne pomiary ustawienia kolumn względem siebie, dystansu do wszelkich ścian i sufitu, wielkości pomieszczenia, odległości od miejsca odsłuchu, by na koniec wklepać wszystko w stosowne tabelki, a system uwzględniwszy zadane wartości stwierdził, że według założeń konstruktora tak będzie najlepiej. I nie powiem, jest dobrze, ale dla początkującego w tej materii nabywcy jest to nieco problematyczne i deprymujące. Jak wszyscy zdążyli się zorientować, w tematach uruchamiania plików jestem ewidentnym laikiem. Dlatego przy każdej okazji uprzedzam o mogących wystąpić problemach z wydawałoby się uważanymi za proste instalacją i obsługą takich urządzeń. Co prawda moje dotychczasowe spotkania z podobnymi źródłami przebiegały w miarę łatwo, zadziwiająco intuicyjnie i bezproblemowo, aż na występy dotarł „pionier” tego segmentu audio  – tytułowy Linn. Nagle okazało się, że ….. najwidoczniej mój czas na takie zabawki jeszcze nie nadszedł. Nie chodzi mi o deprecjonowanie kogokolwiek, tylko pokazanie, że w swym pędzie do pierwszego miejsca w dziedzinie technicznych nowinek, niektórzy zapominają o podobnych do mnie, szukających prostych i nienastręczających problemów konfiguracyjnych ludziach. Oczywiście jak wspominałem, zaraz po zakupie wszystko zestroją przedstawiciele salonu, ale co będzie w przypadku jakiejkolwiek awarii systemu? Tutaj proszę dopowiedzieć sobie listę niecenzurowanych słów. Innym ważnym aspektem całej zabawy z tą skąd inąd bardzo lubianą przez mnie marką są wymagania sprzętowe do obsługi systemu. Na szczęście mam Maca i dało się jego system operacyjny upgrade’wać do najnowszej, całkowicie nieznanej i całkowicie zbędnej wersji (co wcale nie jest takie oczywiste), która miała jedno, powtarzam, jedno zadanie, z Air-a zrobić pilota! Nawet Ipad 2 nie jest już w stanie w pełni obsłużyć najnowszych konstrukcji ze Szkocji. To idzie „nieco” za szybko, albo skierowane jest wyłącznie do grupy „Japi…”, która bez najnowszych komputerowych gadgetów nie wyobraża sobie jakiejkolwiek egzystencji. Jednak nie roztrząsając tego pobocznego tematu, uspokajam wszystkich potencjalnych początkujących, że przez dwa tygodnie zabawy z linią EXAKT nie miałem większych problemów natury użytkowej, ciesząc się dobiegającym z kolumn dźwiękiem. Co więcej, po pełnej codziennych problemów z tą materią lekturze for internetowych i przywoływaniu weń Linn-a, jako ostoi bezawaryjności, możemy spojrzeć przyjaznym okiem na wypracowaną przez lata solidność marki. Ale ok., wystarczy tych uwag, przejdźmy do clou programu.

Jak można zorientować się ze zdjęć, pretendujące do miana „wymarzonych” monitory były najdelikatniej rzecz ujmując „nieco” za małe do kubatury je goszczącej. Muszę jednak pochwalić pracę konstruktorów, gdyż podczas całego testu te „maleństwa” grały bardzo swobodnym dźwiękiem, bez najmniejszych oznak osiągania granic swoich możliwości. Oczywiście należy wziąć pod uwagę mój kameralny repertuar i wykorzystywane średnie poziomy głośności, ale zdroworozsądkowo rzecz biorąc, kto używa monitorów w wielkim salonie do słuchania heavy metalu. Ja raczej unikam takich klimatów, a znając oczywiste – konstrukcyjne ograniczenia testowanych komponentów, staram się raczej eksplorować ich zalety, niż nieczystymi zagraniami punktować przewidywane z góry porażki. Niemniej jednak, nawet nieco cięższe kompilacje rockowe wypadały bardzo przyzwoicie. A jak odebrałem dźwięk generowany przez szkocki zestaw? Muszę szczerze powiedzieć, że te kilkanaście spędzonych razem dni były owocnym w pozytywne doznania okresem. Monitory z racji swoich gabarytów fantastycznie znikały z pomieszczenia, dając projekcję głębokiej sceny muzycznej. Próby doginania kolumn po rozruchowym optymalizowaniu przez dystrybutora nie przynosiły większej poprawy i wróciwszy do początkowego ustawienia, dałem porwać się muzyce. Przejrzawszy zaproponowaną płytotekę gęstych plików, skupiłem się na interesującym mnie repertuarze, a ten z racji nastawienia na wysublimowaną wokalistykę miał obnażyć wszystkie niedociągnięcia, jeśli takowe by wystąpiły. Tymczasem sprawy potoczyły się zgoła innym torem i to, co miało być katem, okazywało się pięknym, bogatym w wysublimowane niuanse materiałem. Rozpocząłem od linnowskich realizacji muzyki George’a Friedricha Handela. Pierwsze, co uderza słuchacza, to ogólny spokój generowanych fraz muzycznych. Chodzi mi o czyste i jak to niektórzy nazywają czarne niczym smoła tło, co ułatwiało percepcję najdrobniejszych szczegółów artykulacyjnych poszczególnych partii wokalnych. Przy takim materiale wręcz idealnie słyszymy każdego biorącego udział w spektaklu muzyka i wokalistę, a oczami wyobraźni bez najmniejszego trudu pozycjonujemy ich na wirtualnej scenie. Z uwagi na fakt, że taki repertuar faworyzował środek pasma, po kilkupłytowej serii z muzyką dawną zaprosiłem do domu Herbie Hancock’a z kompilacją „River”. To jest trochę POP-ująca pozycja w jego dorobku muzycznym, ale sporo wokalizy znanych artystów, jak również kilka świetnie mówiących prawdę o jakości generowanego dźwięku instrumentów naturalnych, były pomocne w wyrobieniu sobie zdania, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. Próbując prześledzić widmo akustyczne, muszę powiedzieć, że jest bardzo spójne. Nastawione raczej na gęstość i gładkość przekazu, które odbierałem jako ukierunkowane w stronę analogowości, niż dociążenia samego w sobie. Ten sznyt grania odczuwałem praktycznie w każdym rodzaju muzyki i co ciekawe także nośnika – o tym później. Niemniej jednak, czytelność kontrabasu mimo dawki nasycenia była bardzo dobra, środek pasma dzięki wspomnianemu efektowi czarnego tła czarował rozdzielczością, wyciągając z drugiego, a czasem trzeciego planu często ulatujące w niebyt artefakty. Taki myk czytelności dalszych planów był prawdopodobnie pokłosiem realizowanej przez zestaw korekcji akustyki pomieszczenia, co mogłem zweryfikować podczas niedawnego spotkania z zestawem Accuphase i Dynaudio. Wtedy było to bardzo łatwe do wychwycenia, gdyż ówczesna konfiguracja pozwalała zrobić to za pomocą jednego przycisku, gdy tymczasem u Szkotów ta procedura wymagała ingerencji w program konfiguracyjny. I nie był bym sobą, gdybym nie poprosił dystrybutora o krótką, ale bardzo pouczającą sesję bez korekcji. Porównując oba sposoby eliminacji problemów pomieszczenia (Linn – Accuphase), oba skutkują nasyceniem i większym udziałem źródeł pozornych w spektaklu muzycznym, wyciągając je nieco na pierwszy bardziej słyszalny plan. Ale gdy Japończyk trochę przybliżał muzyków do słuchacza, to Szkot nie ingerował w lokalizację dochodzących dźwięków, pozostawiając fantastyczne rozmiary głębi. Z uwagi na różne upodobania co do projekcji sceny przez konkretnego słuchacza, nie oceniam tego aspektu w realiach dobre / złe, tylko wspominam, czego możemy spodziewać się po przesiadce z jednego na drugiego producenta. Niemniej jednak obie korekcje odbieram w bardzo podobny sposób, czyli nie do końca idealnie oddający atmosferę muzyki nagrywanej na setkę w obiektach sakralnych, lub tym podobnych kubaturach. Po zastosowaniu eliminatora rezonansu pomieszczenia odsłuchowego, niestety ginie eteryczność tej bardzo wysublimowanej muzyki. Takie sztuczne wyciąganie z tła, czyli „pokazywanie palcem” gdzie stoi nasz artysta, czyni koncert trochę sztucznym. Giną naleciałości odbić ścian i sufitu, a także aura wokół każdego dźwięku, co sprawia, że realizowana w kościele sesja staje się produktem studyjnym. Tego typu zabiegi po prostu trzeba lubić i koniecznie przekonać się na własne uszy, dlatego proszę nie brać tych kliku zdań jako być albo nie być dla tego seta. Moje pomieszczenie nie jest najgorsze, ale mając pewne niedociągnięcia, prawdopodobnie daje ten przed-korekcyjny uwielbiany przeze mnie bonus prawdy. Ale zostawmy nieszczęsną korekcję. Idąc dalej śladem brzmienia Linn’a, docieramy do poziomu górnych rejestrów, które będąc spójne z resztą pasma, nie starały się narzucać, jednak gdy wymagał tego materiał, potrafiły spektakularnie zaistnieć w przestrzeni międzykolumnowej, pokazując tym sposobem swą różnorodność i dźwięczność. Na koniec zmagań z cyfrą, jako źródłem puściłem kilka kawałków grupy Van Halen z krążka „Fair Warning”. O dziwo, ta nieco wiekowa i ciężkawa, ale gęsto wydana muzyka, podobnie do poprzednich, całkowicie innych gatunków muzycznych zabrzmiała bardzo strawnie. Może nie tak wysublimowanie – wtedy nacisk kładło się na całkowicie inne niż obecnie aspekty brzmieniowe, ale z odczuwalną separacją instrumentów i wokaliz, czego niezbyt często mam okazję zasmakować.

Poznawszy zalety i wady grania zer i jedynek, przesiadłem się na wbudowany w jednostkę centralną przedwzmacniacz gramofonowy i sięgnąłem po kilka czarnych krążków. O ile wszelkie założenia konstrukcyjne, wymuszające dodatkowe kodowanie sygnału do obróbki w kolumnach, przy cyfrze można potraktować jako nieszkodliwe – choć z pewnością znajdą się tacy, którzy usłyszą negatywny wpływ podobnych zabiegów na dźwięk, to już sama myśl wstępnej cyfryzacji płyty winylowej budziła mój niepokój. Stosunkowo niedawno miałem możliwość zapoznania się podobną obróbką i niestety dostrzegałem pewne „ale”. Jednak zacznijmy od początku. Poprzedzający próbę z winylem zestaw gęstych plików, swą jakością wymusił występy równie pieczołowicie przygotowanego materiału analogowego, dlatego jako pierwszy na talerzu wylądował Antonio Forcione ze swoją koncertową płytą w kwartecie. Oczywiście z uwagi na dobre przygotowanie jakościowe systemu Linna, ta pozycja umocniła jego pozytywne postrzeganie, prezentując bardzo wciągający, podbudowany barwą i homogenicznością zestaw utworów. Czy to powolne frazy balladowe, czy energetyczne popisy front mena, czuć było drzemiący w takiej konfiguracji potencjał. Zadziwiające, że te nieduże kolumny potrafiły wygenerować takie pokłady niskich rejestrów, bez uczucia ich sztucznego pompowania, co niestety jest dość częstym zjawiskiem. Po sukcesie wzorcowo nagranego materiału, przesiadłem się na czarny krążek wspomnianego w akapicie z plikami Herbie Hancock’a z kompilacją „River”. Prezentacja niewiele się zmieniła, niosąc jedynie symptomy nieco mniejszego udziału ilościowego i jakościowego wysokich tonów. Niskie tony i środek pasma oscylowały w usłyszanej wcześniej estetyce, sprawiając tym sporo radości. Po kilku podobnie odebranych nowo-tłoczonych winylowych plackach, sięgnąłem po analogowe asy, czyli propozycje z okresu świetności płyty gramofonowej, w standardowych dla dobrych oficyn wydaniach.  I znowu, Japo, Enja, Ecm, Blue Note, wszystko gało znakomicie. Niestety jak dla mnie za znakomicie. Wspomniana wcześniej maniera dobrego osadzenia w barwie i ciężarze, również teraz była wiodącym aspektem słuchanych produkcji i to bez względu na studyjny, bądź koncertowy rodowód. Jedyna odczuwalna zmiana to nakreślona kilka linijek temu prezentacja górnych rejestrów, oscylująca w wyznaczonym przez Szkotów zakresie. Dla większości potencjalnych nabywców najnowszych technologii, w których prym wiedzie marka Linn, takie granie to fantastyczna wiadomość. Kładziemy płytę na talerz i odpływamy przy przecudownie grającej muzyce. Nie wiem tylko, jak tak wierny winylowi Ivor Tiefenbrun wytłumaczy posmak lekkiego uśredniania położonego na gramofonie materiału muzycznego. Oczywiście nie musi, ja jestem tylko szarym odbiorcą, a on kreatorem rynku. Co by jednak nie powiedział, to stare płyty podobnie jak dzisiaj były bardzo różnorodnie nagrane, a w efekcie ww. cyfrowej obróbki dostajemy pięknie wygładzony i „poprawiony” materiał. Nie oceniam tego jako złe, tylko nie do końca prawdziwe, a dla takiego purysty w tym temacie jak ja, to jest bardzo ważne. Puentując ten akapit przyznam, że próba połączenia mojego Feickerta z zestawem Linna w wartościach bezwzględnych dała fantastyczny dźwięk, a czy wpisze się on w upodobania poszczególnych klientów, pokaże życie.

Cieszę się, że udało mi się posłuchać najnowszej szkockiej konstrukcji u siebie. Wspomniane problemy konfiguracyjne są tylko konsekwencją mojego lenistwa przy obcowaniu ze zdigitalizowaną muzyką, a nie wadą samą w sobie. Każdy choćby minimalnie orientujący się w graniu z plików meloman, poradzi sobie bez większych problemów. Moje perypetie opisuję raczej w ramach szukania dziury w całym, dlatego na akapit konfiguracyjny proszę brać małą poprawkę i przypominam, że poprawny start i dalszą, jeśli taka będzie potrzebna konsultację gwarantuje salon sprzedży. Odnosząc się do brzmienia prezentowanego „Zestawu marzeń”, muszę powiedzieć, iż nie spodziewałem się takiej otwartości grania. Zawsze podczas występów w salonie odbierałem ten aspekt jako nieco zawoalowany, gdy tymczasem w bezpośredniej konfrontacji z moim materiałem muzycznym wypadł bardzo dobrze. Co więcej, te teoretycznie za małe kolumny swobodnie nagłaśniały spore pomieszczenie. Może nie było sejsmicznych pomruków, ale jeśli ktokolwiek szuka takowych w małych monitorach, moim zdaniem jest dopiero na początku drogi w zabawie w audio. Innym ważnym aspektem AKURATE EXAKT DSM jest jego kompatybilność z szeroką paletą posiadanych przez potencjalnych nabywców urządzeń cyfrowych, czego brak w poprzednim modelu był głównym zarzutem sporej grupy oponentów. Na dodatkową uwagę zasługuje również fakt czysto użytkowy, czyli eliminacja kabli głośnikowych i interkonektów, minimalizując tym sposobem zaszafkowego wiecznie splątanego pająka. Cienka skrętka łatwo daje się ukryć, a po rozmowie z przedstawicielem salonu wiem, że nawet znaczna jej długość ma naprawdę minimalne, występujące poza percepcją człowieka skutki. Szkoci nawet się nie domyślali, że myśląc o eliminacji szkodliwych połączeń, dobrze przysłużyli się również naszym relacjom z żonami. Proponując spięcie wszystkiego (jedno pudełko na stoliku i dwa monitory) cienkimi linkami, propagują zadowolenie minimalizmem gabarytowym naszych drugich połówek, dzięki czemu my możemy delektować się wymarzonym dźwiękiem w domowym zacisza.

Jacek Pazio


Dystrybucja: Linn Polska
Ceny:
Akurate Exakt DSM: 4 550 £
Akudorik Exakt: 15 250 £

Dane techniczne
Akurate Exakt DSM:
Kompatybilne formaty plików: FLAC, ALAC, WAV, AIFF (192 kHz/24 bit), MP3, WMA, OGG
Wejścia audio: 2x Analogowe RCA (dwie pary), w tym phono-stage dla wkładek MC (lub MM), z możliwością zamiany na wejście liniowe; 1x Analogowe XLR (para); 3x Cyfrowe elektryczne (Coaxial); 3x Cyfrowe optyczne (Toslink); 1x Mini-Jack na przednim panelu; 4x HDMI (w tym DSD → PCM)
Wyjścia audio: 2x Analogowe RCA (dwie pary), 1x Analogowe XLR (para), 1x Cyfrowe elektryczne (Coaxial), 1x Cyfrowe optyczne (Toslink),
4x Cyfrowe Exakt-Link (RJ45), 1x Mini-Jack na przednim panelu, 1x HDMI audio + video
Wymiary S x G x W: 380 mm x 380 mm x 91 mm
Waga: 5,7 kg

Akubarik Exakt:
Wejścia audio: 1x Exakt Link
Wyjścia audio: 1x Exakt Link (Do podłączenia innych komponentów Exakt)
Wzmocnienie:
Głośnik super-wysokotonowy: 100W
Głośnik wysokotonowy: 100W
Głośnik średniotonowy: 100W
Głośnik niskotonowy: 100W
Wymiary W x S x G: 958 mm (na standzie) x 228 mm x 325 mm
Waga: 23 kg
                                              

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL PHAROAH
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon CD-1sx

Wstęp do niniejszej recenzji powstawał nieco dłużej niż zwykle. Z jednej strony za przyczynę takiego stanu rzeczy mogę obwiniać wszechobecną, oczywiście w ramach oferty producenta unifikację a z drugiej niezaprzeczalną rozpoznawalność lansowanego od lat designu. W tym momencie uruchomiłem zapewne tryby i mechanizmy odpowiedzialne za skojarzenia, oraz szybki select na bazie znanych Państwu marek. Zapytania w większości przypadków zwrócą podobne wyniki – Accuphase, Ayon, McIntosh, Pathos, Soulution, etc. Dodatkowo uwzględniając dynamikę fluktuacji poszczególnych modeli i obszerność portfolio prawdopodobieństwo wskazuje na … Austriaka. Tak też jest w istocie – mowa o Ayonie, który od lat potrafi zaskakiwać wszystkim, tylko nie wyglądem. W związku z powyższym zachodzi uzasadniona obawa, że fakt pojawienia się kolejnego, nowego urządzenia, bądź nowszej – udoskonalonej wersji modelu już egzystującego na rynku po prostu przejdzie niezauważony. Proszę sobie wyobrazić stres producenta i dystrybutorów, trud związany z koniecznością promocji czegoś, co wygląda praktycznie tak samo jak model właśnie wycofywany z katalogu. Najogólniej rzecz ujmując sytuacja nie do pozazdroszczenia, chyba że … zamiast tracić fundusze na kolejne liftingi i konsultacje ze specami od wzornictwa przemysłowego wszystkie moce przerobowe kierowane są na poprawę parametrów technicznych, oraz co powinno być powszechne i oczywiste – brzmienia. W przypadku Ayona tak właśnie jest – design obudów pozostaje bez zmian, za to ewolucja zachodząca w trzewiach pozwala sukcesywnie wspinać się po szczeblach drabiny audiofilskiego zaawansowania. Dodatkowo nie do przecenienia pozostaje fakt, iż owa niechęć konstruktorów Ayona do wprowadzania znaczących, czy choćby widocznych na pierwszy rzut oka zmian, szczególnie jeśli chodzi o źródła, staje się okazją, furtką dla tych, którzy rozwój swoich systemów z wrodzonej skromności wolą zachować na prywatny użytek i zbytnio się z faktem przesiadki na nowszy model nie obnosić i afiszować, np. przed żoną. Żarty żartami, ale w powyższym zdaniu jest całkiem spore ziarnko prawdy. Przecież mając już odpowiednio skonfigurowany i spełniający nasze wymagania system niespecjalnie mamy ochotę na wizualną rewolucję. Mając zatem zdefiniowany target, czyli grupę docelową – potencjalnych nabywców mam przyjemność przedstawić bohatera dzisiejszego testu – odtwarzacz Ayon CD-1sx.

Patrząc chronologicznie i opierając się na firmowej symbolice 1sx należy do przedstawicieli czwartej generacji odtwarzaczy. Jest najmłodszy z rodu zapoczątkowanego przez CD-1 a potem podtrzymywanego przez CD-1s i CD-1sc. Tak przynajmniej podpowiadają archiwalne artykuły i logika, choć ta jak wiadomo w przypadku audio nie zawsze sprawdza się w praktyce. Podobnie jest tym razem. Okazuje się bowiem, iż zgodnie z genealogią wyznawaną, przez jakby nie było najlepiej zorientowanego w temacie, konstruktora i właściciela marki – Gerharda Hirta 1sx należy do … trzeciej a zarazem ostatniej (przynamniej na razie) generacji odtwarzaczy. Protoplastą, praprzodkiem i przedstawicielem pierwszej generacji był wprowadzony w 2006 r CD-1. Generacja druga – budowana niemalże od podstaw objęła swym zasięgiem zarówno CD-1s, jak i późniejszy model CD-1sc, który w tzw. międzyczasie występował w dwóch wersjach. Trochę to zagmatwane, ale taka jest oficjalna wersja wydarzeń. Ponadto okres dynamicznych zmian powoli odchodzi do lamusa a opierając się na deklaracjach pana Hirta złożonych przez niego podczas naszej niedawnej wizyty w krakowskiej siedzibie dystrybutora przez dłuższy czas możemy liczyć na ustabilizowanie portfolio.

Trudno nie zauważyć, że tym razem nie rzucałem się na jeszcze pachnącą fabryką nowość, lecz będąc w pełni zadowolony ze stanu posiadania CD-1sc spokojnie obserwowałem rozwój wydarzeń od mającej na przełomie 2013 i ubiegłego roku premiery 1sx. Traf jednak chciał, że podczas ostatniego Audio Show Gerhard Hirt spytał mnie niezobowiązująco jak oceniam jego najnowszą wersję 1-ki. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem wtenczas, że jakoś tak się złożyło, że nie miałem przyjemności, choć na usprawiedliwienie wspomniałem o krótkim, acz intensywnym epizodzie z 3sx-em w ramach testu systemu marzeń Octave.  Usłyszałem wtedy, że w takim razie koniecznie muszę nadrobić zaległości i posłuchać 1-ki na spokojnie u siebie. Tak też się stało, gdyż już kilka dni po wystawie otrzymałem przywiezionego prosto z Austrii, fabrycznie zapieczętowanego i zdrowo wymrożonego w drodze (gratisowy zabieg cryo) CD-1sx.
Mówi się trudno. Mleko się wylało i chciał nie chciał przyszło mi być arbitrem w bratobójczej walce mającej dać odpowiedź, czy lepsze będzie wrogiem dobrego. Co prawda mój sceptycyzm był dość płytki, gdyż nauczony doświadczeniami z 1sc (wersja z maja 2011 nie wkomponowała się w mój ówczesny system, tak jak 07s, lecz już w styczniu 2013 r. „drobny tuning”, odczynienie czarów i dodanie asynchronicznego USB DACa spowodowały w pełni świadomą rewizję moich poglądów w stosunku do 1-ki) wiedziałem, że w Ayonie nic nie dzieje się bez przyczyny.

Akapit poświęcony aparycji CD-1sx z powodzeniem mógłbym przekopiować ze swoich archiwalnych zapisków dotyczących wcześniejszych wersji tego dyskofonu i prawdę powiedziawszy niewiele minąłbym się z rzeczywistością, choć uczciwie trzeba przyznać, że zabawa „znajdź 5 różnic” pomiędzy CD-1sc a CD-1sx wcale nie byłaby taka trudna. Pomijając fakt, że obudowa jest niezmiennie tak samo pancerna, zaokrąglona na rogach i wykonana z anodowanych na czarno, szczotkowanych aluminiowych sztab o grubości ok. 5mm i cały czas mamy do czynienia z top-loaderem to jednak, co nieco uległo zauważalnym zmianom. Po pierwsze nieco urósł umieszczony na froncie rubinowy wyświetlacz dot-matrix, który oprócz podstawowych informacji o zawartości odtwarzanych krążków w polu głównym i uaktywnieniu upsamplingu do 24 Bit / 192 kHz, tym razem dzieli się z użytkownikiem również danymi dotyczącymi częstotliwości próbkowania sygnału wejściowego, jego rodzaju – PCM / DSD, oraz aktywnym filtrze – Filter1/Filter2.
Górna powierzchnia gości standardową dla Ayona otoczoną polerowanym aluminiowym pierścieniem akrylową, zdejmowana pokrywę transportu i rządek podstawowych przycisków nawigacyjno – funkcyjnych (regulacja głośności, wybór źródła) z uroczymi czerwonymi aureolkami szalenie ułatwiającymi obsługę odtwarzacza podczas nocnych odsłuchów a jednocześnie niepotrzebnie nie absorbujących uwagi. Z racji zastosowania lampowego stopnia wyjściowego w tylnej części płata górnego zamontowano otwory wentylacyjne, zabezpieczone eleganckimi chromowanymi kratkami.
Najwięcej zmian zaobserwować można na panelu tylnym. Oczywiście zachowany został symetryczny rozkład występujących w wersjach XLR i RCA analogowych wyjść sygnałowych, centralnie umieszczonego, zintegrowanego z bezpiecznikiem gniazda zasilającego IEC, oraz z lewej strony sekcji interfejsów cyfrowych pod postacią wejść optycznego, koaksjalnego i USB, oraz wyjścia koaksjalnego z pobliskim wskaźnikiem polaryzacji zasilania a z prawej hebelkowych przełączników określających tryb pracy urządzenia. Jednak diabeł tkwi w szczegółach. Oprócz obecnych w poprzedniej wersji dwupozycyjnych hebelków odpowiedzialnych za pracę stopnia wyjściowego (Normal/Direct amp) i wzmocnienie (High/Low)  selektorowi wyjść analogowych przybyła dodatkowa opcja. Co prawda tak jak dotychczas do wyboru są terminale RCA i XLR, lecz osoby niezdecydowane, bądź używające 1-ki w bardziej rozbudowanych systemach, mogą pozostawić włączone obie pary terminali. Niestety powyższa opcja wiąże się z degradacją jakości dźwięku, lecz skoro została dodana to najwidoczniej takie były oczekiwania rynku.
Włącznik główny ulokowano standardowo niedaleko krawędzi, w lewym rogu płyty spodniej, co akurat w przypadku Ayona spokojnie możemy uznać, za całkowicie oczywiste.

Tytułowy odtwarzacz jest pierwszym na świecie lampowym playerem CD z wejściem USB DSD a cała sekcja przetwornika (ESS 9018) jest w pełni symetryczna. Podobnie z resztą jak cały analogowy tor wyjściowy oparty na triodach 6H30 z układem prostowniczym w postaci lampy 6Z4, dzięki czemu CD-1sx powinien znacznie lepiej niż jego przodkowie sprawdzać się bezpośrednio wpięty w końcówkę mocy. Dostępna z poziomu pilota/przycisków na płycie górnej (odłączana) regulacja głośności wbrew pojawiającym się od czasu do czasu plotkom, dokonywana jest w domenie cyfrowej, więc o ile na początku z powodzeniem można z niej korzystać, to warto w planach na przyszłość uwzględnić bądź to przesiadkę na 3sx-a, bądź zakup zewnętrznego przedwzmacniacza.
Zmiany w stosunku do poprzednika widać już po zdjęciu akrylowego wieka transportu.
Uczciwie przyznam, że przyzwyczajony do zintegrowanego z pokrywą docisku w modelach 07s i 1sc dość niechętnie sięgnąłem po odwołujące się do przeszłości rozwiązanie z niezależnym krążkiem dociskowym. Do przeszłości? Oczywiście. Może nie wszyscy pamiętają, ale w 2006 r., kiedy na rynku pojawiła się pierwsza wersja jedynki wyposażona w napęd Sony z głowicą KSS-213 na płytę kładło się lekki aluminiowy krążek. Teraz jest podobnie, choć przy napędzie Stream Unlimited waga krążka przestała mieć większe znaczenie ze względu na zastosowanie dociskających go magnesów. Co prawda nic mi nie wiadomo, aby Gerhard Hirt rozważał również powrót do srebrnych obudów i błękitnego podświetlenia przycisków (czarne wersje miały wtedy, tak jak dzisiaj czerwone aureolki), ale niewątpliwie jesteśmy świadkami pewnego powrotu do przeszłości. Mniejsza jednak z tym. Ewolucja najwyraźniej ma swoją cenę i nadszedł czas na zmiany.
Zanim przejdę do opisu walorów brzmieniowych wspomnę jeszcze o tym, że producent od lat konsekwentnie odradza stosowanie dysków „przyśpieszających wygrzewanie, ponieważ niektóre z takich płyt w rzeczywistości mają szkodliwy wpływ na wydajność systemu”. Zamiast tego zaleca 30-50h okres wygrzewania podczas normalnego odtwarzania muzyki. Trudno się z powyższą tezą nie zgodzić, gdyż akurat „repertuar” zapisany na rozgrzewająco-docierających krążkach nawet przy Sepulturze, Prodigy i Lutosławskim wypada na moje ucho zdecydowanie zbyt niestrawnie. Żarty żartami, ale już kilkukrotnie spotkałem się z sytuacją, gdy po cudownej demagetyzacji, czy innej –zacji nieszczęśnicy przez kilka-kilkanaście dni starali się przywrócić swoim systemom wcześniejsze brzmienie.

Może to nerwica natręctw, powoli rozwijająca się fobia a może tylko najzwyklejsza audiophilia nervosa w chronicznej postaci, lecz tak jak dotychczas również i tym razem już podczas wstępnej fazy testów z odpowiednią troską zająłem się tematyką zasilania. Z wieloletniej autopsji wiem, iż akurat na to, podobnie jak na okablowanie sygnałowe Ayony są po prostu czułe i żadnej Ameryki w tym momencie nie odkrywam. Z moim dyżurnym przewodem zasilającym Organic Audio było oczywiście dobrze, jednak taką konfigurację uznałem jedynie za punkt wyjścia a zarazem odniesienia do 1sc. Przesiadka na niedawno wprowadzonego przez Duńczyków do oferty Organic Audio Power Reference pokazała aż nadto wyraźnie jak bogate pokłady muzykalności drzemią w najnowszej inkarnacji jedynki. Dźwięk nabrał soczystości i zwiększył swój wolumen, przez co Ayon zagrał większym, bardziej sugestywnym, lecz dalekim od sztucznego napompowania dźwiękiem. Jako materiału testowego użyłem albumu „La Stravaganza” Vivaldiego (Rachel Podger/ ARTE DEI SUONATORI Baroque Orchestra), na którym idealnie słychać każdą, nawet najmniejszą zmianę w torze. Klasyczne instrumentarium i wirtuozerska gra solistki, oraz towarzyszących jej muzyków tylko potwierdzały sensowność moich poszukiwań. Blask i czytelność górnych rejestrów, homogeniczność całego pasma i świetne oddanie mikrodynamiki przy cichych pasażach dostarczały słuchaczom kolejnych emocji. Jednak tego, co nastąpiło po przełączeniu na testowanego równolegle Furutecha Nanoflux przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Taką przestrzenią, głębią i wręcz holograficznie zaprezentowaną gradacją planów odtwarzacz za 16 kzł nie miał prawa zagrać i w większości przypadków reprezentanci pułapu do 20 – 25 kzł tak nie grają. A tu proszę. Jednak można, szkoda tylko, że takim kosztem (cena przewodu przekraczała cenę CD). Zdecydowanie taniej wyjdą za to zabawy wszelakiej maści akcesoriami antywibracyjnymi, bo na to, na czym 1-ka stoi też jest wrażliwa.
Wróćmy jednak do muzyki, bo nad tym, że w jakikolwiek sposób odtwarzacz dopieścimy on z pewnością nam się w dwójnasób odwdzięczy trzeba przejść do porządku dziennego.
Nawet na tak prostych i do bólu pesymistycznych, dołujących utworach jak „My Shit’s Fucked Up” z „Life’ll Kill Ya” Warrena Zevona ładunek emocjonalny i ewidentne pogodzenie się z losem wciągały słuchacza w całkowicie odizolowany od pędzącego otoczenia mikrokosmos. Ograniczone do niezbędnego minimum instrumentarium, blisko „zdjęty” wokal i zapominamy o wszystkim, czas staje się pojęciem względnym. Podobna „magia” działa się przy „American IV: The Man Comes Around” Johnny’ego Casha, czy “You’ll Never Get to Heaven” Billa Morrissey’a. Może powyższy repertuar nie był zbyt optymistyczny, ale właśnie na nim – surowym, całkowicie pozbawionym lukru muzycznym testamencie można było nabrać dystansu i właściwej perspektywy do nieuchronnie przeciekającego nam przez palce życia. Jako przysłowiowy gwóźdź do trumny depresyjnych klimatów posłużył mi „Make It Rain” w wykonaniu Eda Sheerana pochodzący z ostatniego  (definitywnie i nieodwołalnie) sezonu „Sons of Anarchy”. Proszę mi wierzyć, bądź nie, ale po takim catharsis nawet jak się nie paliło przez kilkanaście lat korci, oj korci, żeby ….
Ścieżka dźwiękowa z „The Last Action Hero” to oczywiście zupełnie inna estetyka, ale nadal daleka od gładkości i słodyczy. Otwierający album „Big Gun” AC/DC odtworzony przez Ayona działał równie pobudzająco jak podwójne espresso uszlachetnione kropelką, bądź dwiema jakiegoś zacnego highlanda z beczek po sherry oloroso. Zadziorne, szorstkie, proste granie nie pozwalało spokojnie usiedzieć w miejscu z łatwością podnosząc ciśnienie i przyspieszając tętno. Podobnie pulsujące i od lat tak samo świetnie bujające „Cock The Hammer” Cypress Hill. Trudno doszukać się w tych rytmach jakiejś niezwykłej wirtuozerii i audiofilskiego skupienia, cyzelowania niuansów, ale akurat nie tego po jegomościach w przydużych ciuchach się oczekuje. Ma być niegrzecznie, brudno i tak właśnie jest.
Bardzo sugestywnie wypadł również „Dead Already” Thomasa Newmana pochodzący ze ścieżki dźwiękowej „American Beauty”. Zaskakująco nisko schodzący bas w całym swoim zakresie był nie tylko doskonale zróżnicowany i sprężysty, lecz również wyczuwalny – potężny a jednocześnie zwinny. Konturowość i motoryczność tego zakresu spokojnie można określić jako co najmniej jako bardzo dobrą a jeśli u kogoś coś się zlewa i rozmywa, to sugeruję przestać obwiniać bogu ducha winny odtwarzacz a zająć się resztą toru, bo to tam należy szukać źródeł problemu. Zjawiskowo obszerna scena z niemalże ambientowo pojawiającymi się znikąd dźwiękami to tylko jedna z niespodzianek, jakimi zdolny uraczyć jest nas Ayon, jeśli tylko nadarzy się ku temu sposobność.
Właśnie w sposobie kreowania przestrzeni, oraz precyzji definiowania zarówno konturów, jak i stabilności lokalizacji źródeł pozornych należy upatrywać różnic pomiędzy wersją SX a poprzednią SC. Podobnie jak ze słyszalnym spectrum – jakby bas schodził niżej a wysokie tony podniosły o kilka cm ustawioną dotychczas poprzeczkę. Generalnie w testowanym CD-ku dźwięk wydawał się bardziej organiczny, mocniej osadzony w średnicy, lecz jednocześnie, o czym przed chwilą wspomniałem, pozwalający cieszyć się szerszym pasmem. Wcześniej było dobrze, ba śmiem twierdzić, ze bardzo dobrze i gdybym nie mógł porównać obu odtwarzaczy 1:1 pewnie nadal trwałbym w błogostanie zadowolenia. Niestety, bądź stety, technika cyfrowej obróbki sygnałów audio zrobiła kilka kroków do przodu a i Gerhard Hirt ze swoim zespołem R&D nie ograniczał się tylko do popijania kolorowych drinków z parasolką wylegując się na którejś z karaibskich plaż. I to słychać. Dla ostatecznego potwierdzenia powyższych obserwacji sięgnąłem po ścieżkę z „Avatara” autorstwa Jamesa Hornera, która w zamyśle miała być pożegnalną.
Zamiast jednak spakować recenzowany odtwarzacz i odesłać do dystrybutora najpierw szukałem coraz to nowych wymówek, aby jeszcze posłuchać, wyłapać jakiś niuans, detal, który pozwoli mi się do czegoś przyczepić, znaleźć jakieś cholerne „ale” i ze spokojnym sumieniem, a raczej marną jego pozostałością, zakończyć test. I co? I nic. Nawet do konieczności każdorazowego zdejmowania i zakładania krążka zdążyłem się przyzwyczaić.  Po prostu klęska urodzaju a Ayon CD-1sx pasował jak dobrze obstalowane buty. Summa summarum w kartonie wylądował 1sc a jego miejsce zajął CD-1sx. Sprawami spedycyjnymi zajmę się … A nie, w tej rubryce należy wpisać „nie dotyczy”.

Siadając do testu miałem świadomość, że Ayon CD-1sx, podobnie jak jego poprzednicy to prawdziwy hit sprzedaży austriackiego producenta. Wiedziałem też, z resztą z pierwszej ręki, ile nerwów, nieprzespanych nocy i nazwijmy to delikatnie „ożywionych” dyskusji musiał zaliczyć Gerhard Hirt, aby tytułowy odtwarzacz trafił na rynek właśnie w takiej – perfekcyjnie dopracowanej formie. Może to dziwnie zabrzmi, ale pomimo posiadanej wiedzy i praktycznie takiej samej ceny, w jakiej sprzedawany był 1sc, tym razem muszę przyznać, że  zaoferowano nabywcom brzmienie warte zdecydowanie większych pieniędzy. Piszę to z pełną odpowiedzialnością doskonale zdając sobie sprawę, że przykład Ayona zaprzecza odwiecznym prawidłom pozycjonowania produktu poprzez jego cenę. Mogą więc Państwo posłuchać CD-1sx i sami wyciągnąć wnioski, albo dalej szukać źródła w granicach 20-25 kzł. Tylko pytanie po co.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Eter Audio / ayonaudio.pl
Cena: 15 900 PLN

Dane techniczne:
Obsługiwane sygnały cyfrowe: 192 kHz/32 bit; DSD 5.6MHz/128
CD-Transport: Stream Unlimited-Austria
Rodzaje lamp: 2x6H30 (SE Triode),1x6Z4(prostownik)
Dynamika: > 118 dB
Poziom wyjścia 1kHz/0,775V-0dB/RCA/LOW 2.2V ustawione lub 0–2.2 V/zmienna rms
Poziom wyjścia 1kHz/0,775V-0dB/RCA/HIGH 4.4V ustawione lub 0–4.4 V/zmienna rms
Poziom wyjścia 1kHz/0,775V-0dB/XLR/LOW 4.4V ustawione lub 0–4.4 V/zmienna rms
Poziom wyjścia 1kHz/0,775V-0dB/XLR/HIGH 8.8V ustawione lub 0–8.8 V/zmienna rms
Impedancja wyjściowa Single-Ended-RCA ~ 300Ω
Impedancja wyjściowa XLR-symetryczne ~ 300Ω
Wyjście cyfrowe: 75Ω S/PDIF(RCA)
Wejście cyfrowe: 75Ω S/PDIF, TosLink, USB 24/192 kHz & DSD
Stosunek S/N: > 118dB
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20KHz (+/- 0.3dB)
Całkowite zniekształcenie harmoniczne przy 1kHz: < 0,002%
Zdalne sterowanie: TAK
Wyjścia analogowe: RCA i XLR
Wymiary (WxDxH)cm: 48x33x12cm
Waga: 13 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: Bryston BDA-2
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Bryston BDP-2; Astell&Kern AK500N
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D; Pro-Ject Xtension 9 EVO z ramieniem PJ 9ccEVO i wkładką Ortofon Quintet Black
– Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Sensor Prelude; Pro-Ject PHONO BOX RS + Power Box RS Phono
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Trilogy 925
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000; Wells Audio Innamorata
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Power Reference; Furutech Nanoflux
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Stillpoints Ultra Mini

  1. Soundrebels.com
  2. >

Led Zeppelin w najwyższej jakości

Po raz pierwszy w historii, cały katalog legendy rocka, zespołu Led Zeppelin jest dostępny w najwyższej, bezstratnej jakości. Z tej okazji WiMP przygotował szereg atrakcji – nie tylko dla fanów Roberta Planta, Jimmiego Page’a, Johna Paula Jonesa i Johna Bonhama.

Od dziś tylko w WiMP można słuchać w bezstratnej jakości całej dyskografii, w tym sześciu zremasterowanych albumów Led Zeppelin, jednego z najważniejszych zespołów muzycznych w historii: „Led Zeppelin”‚ „Led Zeppelin II”, „Led Zeppelin III”, „Led Zeppelin IV” , „Houses Of The Holy” i „Physical Graffiti”.    

– Nazwany “najcięższym zespołem wszech czasów” przez magazyn Rolling Stone, Led Zeppelin jest jedną z najważniejszych grup w historii rock&rolla, więc ich muzyka staje się niezwykle ważną częścią bazy WiMP.  – mówi Katarzyna Rogalska, odpowiedzialna za redakcję WiMP w Polsce. – Remastering pierwszych sześciu albumów królów rocka to kamień milowy dla muzyki w jakości HiFi. Cieszymy się, że możemy być uczestnikami tych wydarzeń.

Z okazji udostępnienia całego katalogu Led Zeppelin w bezstratnej jakości, WiMP przygotował kilka atrakcji dla fanów, w tym: quiz oraz konkurs, w którym można wygrać cenne winyle i pamiątki. Każdy, kto zarejestruje się w serwisie WiMP będzie mógł korzystać z 30-dniowego konta WiMP HiFi.

W magazynie WiMP, można także przeczytać wywiad z Jimmy’m Page’em, w którym opowiada m.in. o remasteringu i przygotowanych wersjach deluxe albumów.

Przydatne linki:

Wywiad z Jimmy’m Page’em

Konkurs dla fanów

QuizQuiz

Oferta Specjalna

  1. Soundrebels.com
  2. >

Koss BT540i

Komfortowa łączność bezprzewodowa, wysoka jakość dźwięku, wygoda użytkowania – Koss wprowadza na polski rynek wokółuszne słuchawki BT540i. Najnowszy model kompatybilny jest z technologią Bluetooth aptX, obsługuje łączność NFC, a dzięki wbudowanemu akumulatorowi może pracować w trybie aktywnym przez ponad 8 godzin.

Koss BT540i są najbardziej zaawansowanymi słuchawkami Bluetooth zaprojektowanymi przez pioniera słuchawek – firmę Koss. Tę wokółuszną konstrukcję inżynierowie wyposażyli w bezprzewodową technologię Bluetooth aptX. Dzięki kodekowi aptX model BT540i pozwala cieszyć się dźwiękiem w jakości CD, przy jednoczesnym wyeliminowaniu konieczności stosowania uciążliwej łączności przewodowej. Funkcjonalność słuchawek zwiększa obsługa technologii NFC (Near Field Communication), która umożliwia parowanie bezprzewodowych urządzeń poprzez zbliżenie ich na odległość kilku, kilkunastu centymetrów lub ich dotknięcie.

Wysoka jakość brzmienia to m.in. zasługa zastosowanych  przetworników dynamicznych PLX40. Dzięki nim słuchawki Koss BT540i wyróżniają się liniową charakterystyką i naturalnym, pozbawionym podbarwień brzmieniem. Odpowiednio dostrojone głośniki gwarantują precyzyjne soprany, czyste i bogate średnie tony oraz mocny i potężny bas. Rozkoszowanie się dźwiękiem wspomagają muszle wokółuszne, które skutecznie izolują użytkownika od hałasów z zewnątrz.

Konstruktorzy wyposażyli swoje najnowsze słuchawki w komfortowe nauszniki. Dzięki nim użytkownik może czerpać radość ze słuchania muzyki nawet podczas wielogodzinnych sesji odsłuchowych.  Muszle wykończone są skórą, pod którą umieszczono piankę z funkcją pamięci. Dodatkowym atutem jest doskonale dobrany nacisk słuchawek. BT540i bardzo dobrze przylegają do głowy, ale jednocześnie nie wywołują wrażenia uciskania. Obrotowa konstrukcja nauszników pozwala składać je na płasko, co ułatwia przewożenie słuchawek lub przechowywanie ich w dostarczanym z BT540i sztywnym etui.

W konstrukcji pałąka wykorzystano metalowe elementy. To, w połączeniu z wytrzymałą skórą pokrywającą nauszniki, gwarantuje wysoką trwałość słuchawek. Funkcjonalność modelu zwiększają wbudowane przyciski służące do sterowania odtwarzaniem, a także regulowania poziomu głośności. Za pomocą przycisku można również odbierać połączenie telefoniczne. BT540i bezproblemowo współpracują z telefonami i smartfonami. Dwa wbudowane mikrofony pracując synchronicznie redukują szum tła, dzięki czemu zapewniają doskonałą czystość i wyrazistość mowy.

Słuchawki Koss BT540i mogą pracować w trybie aktywnym (Bluetooth) lub pasywnym (przewodowo). W pierwszym przypadku wykorzystywany jest wbudowany akumulator, który umożliwia pracę przez ponad 8 godzin. W trybie pasywnym stosowany jest odłączany przewód z wtykami mini jack 3,5 mm. Dodatkowo do słuchawek dołączony jest kabel micro USB, pozwalający ładować akumulator.  
Słuchawki Koss BT540i są już dostępne w sprzedaży. Poglądowa cena detaliczna bezprzewodowego modelu wynosi 899 zł.

Specyfikacja techniczna:

Pasmo przenoszenia ………………….. 10-25 000 Hz
Impedancja …………………………. 38 Ω
Czułość ……………………………. 100 dB SPL
Przewód ……………………………. 1,4 m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Astell&Kern AK500N

Opinia 1

Po okresie nader intensywnej eksploracji tematyki analogowej z winylem, uznawanym przez część populacji za ewidentny anachronizm, w roli głównej czas na jeszcze ciepłą, pachnącą fabryką i aż trzeszczącą w szwach od zaimplementowanych funkcji cyfrową supermaszynę. Jednak, zamiast sięgnąć do oferty Linna, Meridiana, Lumina, czy właśnie wkraczającego na nasz rynek QATa, czyli brandów mających bądź to ugruntowaną pozycję, bądź szturmem zdobywających czołowe lokaty na rynku urządzeń do odtwarzania wszelakiej maści cyfrowych treści do testu z szeroko otwartymi ramionami przyjęliśmy najnowsze dzieło specjalistów od przenośnych, lecz wybitnie high-endowych odtwarzaczy – Astell&Kern. Tym razem Koreańczycy poszli o krok dalej i z kręgu portable wkroczyli na mocno ufortyfikowane obszary elektroniki stacjonarnej. Z premedytacją nie użyłem w poprzednim zdaniu określenia „pełnowymiarowej”, gdyż obserwując rynek można dostrzec coraz większą swobodę w trzymaniu się obowiązującej dotychczas „rozmiarówki” okolic 435 mm. Podobnie sprawy się mają z bohaterem niniejszej recenzji, który ze względu na pełnione funkcje, wagę i swoją bryłę niewątpliwie jest jednostką stacjonarną, lecz prawdę powiedziawszy dalszym próbom kategoryzacji najoględniej rzecz ujmując się wymyka. Panie i Panowie, oto Astell&Kern AK500N.

Nie wiem, czy udało mi się uchwycić na zdjęciach, ale obudowa 500-ki jest po prostu perfekcyjna. Solidna, zwarta, surowa i mroczna niczym połączenie niesamowicie zaawansowanej technologicznie Gwiazdy Śmierci z „Gwiezdnych Wojen” z tak pozornie prozaicznym narzędziem jakim jest, daleko nie szukając … młotek, choć patrząc na jego gabaryty zdecydowanie rozsądniej byłoby mówić o młocie, np. mitycznego Thora. Dziwi Państwa takie porównanie? A proszę się przez chwilę zastanowić i wyobrazić najprostsze, najbardziej poręczne i intuicyjne narzędzie. Już? Ano właśnie. Z AK500N jest dokładnie tak samo – mając nawet zerowe doświadczenie z wszelakiej maści plikograjami nie sposób topowego Astell&Kerna obsłużyć źle, bądź niewłaściwie. Wypakowujemy, włączamy i … gra muzyka. Ot tak, po prostu. Dodatkowo biorąc pod uwagę, że do naszej redakcji dotarł egzemplarz niemalże przedprodukcyjny, tzn. niby seryjny, lecz bez dostępnego w fazie odsłuchów, dedykowanego oprogramowania sterującego z poziomu tabletu spokojnie można uznać nas za beta – testerów, którzy mają świadomość ewentualnych niedogodności natury ergonomicznej. Pomijam fakt, że obaj z Jackiem i tak i tak przyzwyczajeni jesteśmy do każdorazowego podnoszenia naszych odwłoków, by zmienić stronę/płytę, więc i do koreańskiej kostki nie mieliśmy zbytniej pretensji o to, że od czasu do czasu trzeba podejść i wykonać kilka kliknięć na jej ekranie. Co prawda 7” jego przekątnej nie dorównuje 17” Control 15 Meridiana, o 21” Musiteci Pathos Acoustics nawet nie wspominając, ale wielkość i czytelność poszczególnych ikon i przycisków nie sprawiała mi nawet najmniejszych problemów podczas dwutygodniowego okresu użytkowania. Logiczny podział poszczególnych sekcji zdecydowanie ułatwia nawigację a i tak większość z nich, jak np. ustawienia sieci, parametry ripowania, zarządzanie energią i włączenie/wyłączeni konwersji PCM do DSD i gapless robi się z reguły od razu podczas wstępnej konfiguracji i zapomina o temacie. Ciekawie zostało rozwiązane zagadnienie zarządzania dość szerokim wachlarzem przyłączy. Zamiast wszystko trzymać pod prądem użytkownik definiuje, z jakich wejść/wyjść ma zamiar korzystać uaktywniając je w dedykowanej zakładce i już.
Wróćmy jednak do konkretów. Zbliżoną kształtem do sześcianu obudowę wykonano z grubych aluminiowych płatów pokrytych satynowym lakierem (do wyboru są wersje czarna i srebrna) i posadowiono na zgrabnym, zapewniającym stabilność cokole. Delikatnie wybrzuszona powierzchnia frontu przywodzi na myśl przód hełmu średniowiecznego ciężkozbrojnego rycerza, w którym funkcję wizjera pełni poprzeczny otwór napędu szczelinowego do zgrywania naszej płytoteki. Na prawym boku nie sposób nie zauważyć poważnych rozmiarów podświetlonego pokrętła regulacji głośności, którego iluminacja jest zsynchronizowana z aktywnością wyświetlacza górnego, więc nawet podczas wieczorno – nocnych odsłuchów przy ograniczonym do minimum oświetleniu nic nie będzie rozpraszało naszej uwagi. Włącznik główny i najczęściej używane interfejsy (karta SD, 3 gniazda słuchawkowe – mini jack, zbalansowane, duży jack, USB) ulokowano w pobliżu dolnej krawędzi.
Płytę wierzchnią niemalże w całości zajmuje odchylany 7” ekran dotykowy z pomocą którego dokonuje się wszelkich ustawień i do czasu pojawienia się dedykowanej aplikacji, czyli do kwietnia 2015, lepiej się do niego ograniczyć. Co prawda w instrukcji natknąłem się na rekomendację appek firm trzecich – BubbleUPnP na Androida i Sitecom Media Controller, oraz Network Audio Remote na iOSa, lecz prawdę powiedziawszy ich skuteczność i stabilność pozostawiała wiele do życzenia.
Ścianę tylną zdobi wielce pokaźna bateria wszelakiej maści wejść i wyjść zarówno cyfrowych i analogowych pogrupowanych w logiczne sekcje. I tak domenę cyfrową reprezentują wejścia/wyjścia optyczne, koaksjalne AES/EBU i BNC uzupełnione o dwa typy USB i gniazdo Ethernet. W domenie analogowej tez panuje symetria, gdyż w zależności od tego czy zdecydujemy się na wyjścia zmienno, bądź stałopoziomowe do dyspozycji będziemy mieli zarówno gniazda RCA, jak i XLR. Listę zamykają gniazdo antenowe WiFi i solidny, zakręcany terminal do zewnętrznego zasilacza.
Wnętrze serwera oferuje cztery zatoki na dyski SSD, co pozwala zamówić 500-kę w pojemnościach 1/2/4 TB, lub też zwiększyć jej powierzchnię dyskową już po zakupie, w czym z pewnością okaże się pomocny dołączony w komplecie dedykowany śrubokręt. Dzięki zastosowaniu konfiguracji RAID 0 i 5 przestrzeń danych jest właściwie zagospodarowana, a dane użytkownika są chronione. Znalazło się tam również miejsce dla wymiennej baterii Li –Ion o pojemności 10,4A zapewniającej 7 godzin odtwarzania bez konieczności korzystania z zewnętrznych źródeł energii. Umieszczony tuż przy górnej powierzchni urządzenia napęd szczelinowy jest praktycznie odizolowany od pozostałych komponentów a biorąc pod uwagę, że z jego pomocą możemy jedynie zgrać płytę do formatu WAV/FLAC i tak nie ma obaw, żeby jego obecność mogła nawet w najmniejszym stopniu zaszkodzić dźwiękowi. Skoro jesteśmy przy ripowaniu warto wspomnieć, że użytkownik ma do wyboru dwie prędkości zgrywania – normalną i szybką. Osobiście jestem zagorzałym zwolennikiem tej pierwszej, lecz od razu lojalnie uprzedzam, że zajmuje ona około 15 – 20  min. Niejako w ramach rekompensaty producent zapewnia o wysoce zoptymalizowanym silniku ripowania i korekcji błędów oraz zminimalizowaniu jittera. Są też oczywiście bardziej namacalne przejawy troski twórców urządzenia, jak automatyczne tagowanie i pobieranie okładek z bazy – Gracenote. W razie potrzeby istnieje oczywiście możliwość pełnej modyfikacji zapisywanych informacji.
Jednak to wszystko jedynie wstęp, przygrywka do tego, do czego AK500 został stworzony, czyli do magazynowania i odtwarzania plików wysokiej rozdzielczości, jednak po co się ograniczać do 24 Bit/192kHz, skoro można pójść jeszcze dalej. A skoro można, to AK właśnie to robi. 32 Bit/384 kHz WAV PCM oraz 24 Bit/352 kHz FLAC PCM? Proszę bardzo. Konwersja ww. do formatu DSD64 bez downsamplingu? Oczywiście. Dodatkowo istnieje możliwość odsłuchu z konwersją do formatu DSD w czasie rzeczywistym. Wszyscy miłośnicy plików powinni być w siódmym niebie.

Przejdźmy jednak do części odsłuchowej, bo nie od dziś wiadomo, że papier przyjmie praktycznie wszystko a dopiero nausznie dokonana weryfikacja odpowie na odwieczne pytanie „Czy to gra?”. AK gra i gra naprawdę dobrze, co przy cenie 50 000 PLN nie powinno dziwić, choć prawdę powiedziawszy, żeby wycisnąć z niego wszystko to, co najlepsze trzeba było trochę poeksperymentować. Przy takiej mnogości funkcji, opcji i możliwości można albo iść na żywioł, albo podejść do tematu pragmatycznie i krok po kroku zbliżać się do audiofilskiej nirwany. Zdecydowałem się na bramkę nr.2 i mając komfort dotyczący czasu przeznaczonego do testów przystąpiłem do zabawy.
W pierwszej kolejności wyeliminowałem regulowany stopień wyjściowy, który w porównaniu ze stałopoziomowym charakteryzował się mniejszą neutralnością i utratą rozdzielczości. O ile różnice pomiędzy RCA i XLR były praktycznie pomijalne, to właśnie rezygnacja z zaimplementowanej w 500-ce regulacji na rzecz Abyssounda ASP-1000 była krokiem w słuszną stronę. Oczywiście budując system można przez jakiś czas sterować zewnętrzną końcówką z poziomu AK, lecz warto mieć z tyłu głowy świadomość, że można lepiej.
Później przyszła pora na sparring interfejsów/źródeł. W szranki stanęły złącza lan (z NASem po drugiej stronie kabla), USB/SD i wbudowany dysk SSD. Już po kilku godzinach – pracując na tym samym materiale (m.in. „Soul Deep” Noora Noor, „Be there” Usher) okazało się, że najwyższe miejsce na podium przypadnie ex aequo karcie SD i pendrive’owi wetkniętym w boczne sloty, srebrny medal graniu po sieci a wbudowanym dyskom SSD brąz. Trudno inaczej logicznie wytłumaczyć aniżeli jakimiś anomaliami natury magnetyczno-elektrycznej, ale źródła zewnętrzne wypadały o drobinę bardziej sugestywnie, oferując lepiej nasycony i spójny dźwięk pozbawiony jakiejś podskórnej nerwowości, którą niektórzy mogliby określić mianem cyfrowej.
Tak samo wykluczona został opcja ładowania wewnętrznych akumulatorów podczas odtwarzania muzyki. Rezygnując z pracy na zewnętrznym zasilaczu, co prawda musimy pogodzić się z około 7 godzinnym limitem na odsłuch, lecz zyskujemy przez to fenomenalnie czarne tło i precyzyjnie, stabilnie zawieszone w sugestywnej przestrzeni źródła pozorne. Od razu robi się gładko, soczyście, wyraźniej i po prostu lepiej.
Kolejną opcją, którą się zająłem była dostępna konwersja sygnału PCM do DSD i … ktokolwiek wpadł na pomysł, żeby taką możliwość przekazać użytkownikom AK500 powinien dostać pokaźną premię i voucher na wakacje w którymś z tropikalnych rajów. Całość nabrała oddechu, werwy i holograficznego realizmu a gęstość, czy rozdzielczość materiału źródłowego niepostrzeżenie zeszła na dalszy plan. W końcu, jeśli wszystko konwertowane było do DSD, to szanse zostały wyrównane i liczyło się tylko to, co najważniejsze, czyli muzyka. Najlepsze jednak było to, że zachowana została pełna skala gradacji jakości. Dzięki temu jak na dłoni było widać, znaczy się słychać, czy ekipa realizująca dany album solidnie przyłożyła się do roboty, czy też przyszła do pracy a nie pracować. Wystarczyło włączyć „Rock or Bust” AC/DC w 24 Bit/96 kHz, czyli teoretycznie całkiem sensowny, przynajmniej od strony technicznej, materiał a potem sięgnąć po wydany w 1999 r. a pochodzący z 1983 r. zupełnie zwykły „In Session” Alberta Kinga i Stevie Ray Vaughana. Cóż określić różnicę mianem kolosalnej to tak jakby urodę Salmy Hayek, czy Monici Bellucci uznać za … przeciętną. Krótko mówiąc zero uśredniania, zero wyciągania za uszy a jazgotnicy z Antypodów lądują z tróją na szynach w oślej ławce. Jeśli coś zostało na etapie postprocesu spaprane niech to ludzie usłyszą. Za to wszędzie tam, gdzie praca domowa została odrobiona i nikogo nie trzeba było prać po łapach i udzielać konstruktywnej krytyki z głośników płynęły soczyste, świetnie nasycone dźwięki układające się w równie elegancką i świetnie przyswajalną muzykę. Scena dźwiękowa nie ma w przypadku 500-ki najmniejszej ochoty być ograniczaną rozstawem kolumn, więc w zależności od serwowanego repertuaru dopasowywała się do zapisanych w materiale źródłowym wytycznych. Dzięki funkcji kreowania własnych playlist można było z utworu na utwór przenieść się z zadymionego jazzowego klubu na kilkudziesięciotysięczny stadion i w tzw. okamgnieniu od kojących fraz trąbki Marsalisa przejść do potępieńczego ryku tłumu włochatych jegomości wtórujących kakofonicznej ścianie dźwięku generowanej przez thrashmetalową kapelę. A właśnie. Nawet przy tak z pozoru granym na jedno kopyto repertuarze dzięki A&K pewne niuanse, realizatorska biegłość nabierały nowego znaczenia, stawały się szalenie istotne. Przykładowo twórczość australijskiej formacji 4Arm, czy lepiej znanej i lubianej Rammstein mieniła się tysiącem barw, detali i niemalże audiofilskich smaczków jak tembr głosu wokalisty, odpowiednio wypchnięta partia gitarowa i inne, temu podobne „atrakcje” podkreślające trójwymiarowość rozgrywających się na scenie wydarzeń, to już „Super Collider” Megadeth rozczarowywał „papierową” głębią i irytującą kompresją.
I jeszcze kilka zdań o tym, jak AK500 sprawdza się w roli DACa, bo również do takiej funkcji został przewidziany. Kilka kliknięć na ekranie, uaktywnienie wejść i wszystko jasne. Spokojnie można uznać, że dźwięk jest na tyle neutralny, że o fakcie, iż bliżej mu do transparentności niż jakiegoś ochłodzenia, bądź ocieplenia przekonujemy się dopiero po jakimś czasie. To tak, jak z tzw. letnią wodą, która teoretycznie nie jest ani ciepła ani zimna. Lecz, czyż nie o to w Hi-Fi i High-Endzie chodzi? Urządzenie ma wzmacniać, dekodować, reprodukować sygnał i już. Jakakolwiek zmiana, odstępstwo jest już modyfikacją, próbą własnej interpretacji tego, co z założenia od momentu rejestracji do momentu odsłuchu powinno pozostać nienaruszone. W swoim „niebyciu” w torze 500-ka przypomina mi m.in. przetworniki Antelope Audio Zodiac – słychać więcej i lepiej, ale nie dla tego, że coś zostało dodane a jedynie poprzez przekazanie wszystkich informacji w materiale/strumieniu źródłowym do DACa dostarczonych.

Przy wszystkomających kombajnach, do których grona z pewnością Astell&Kern AK500N należy zawsze zachodzi obawa, że w natłoku funkcji, możliwości konwersji, upsamplingu, ripowania i czego tylko wybredny klient sobie zamarzy gdzieś po drodze zgubi się idea, geneza powstania. Całe szczęście konstruktorom 500-ki udało się zachować to, co najważniejsze – pamięć o muzyce. Wielozadaniowość i zintegrowanie wszystkich, przydatnych podczas tworzenia własnej plikoteki i po prostu korzystania pełnymi garściami z uroków plikograjstwa i streamingu funkcji jest w tym przypadku jedynie narzędziem, sposobem, drogą do osiągnięcia stanu pewnego psychicznego komfortu, gdzie dokonując zakupu raz, ze stoickim sposobie możemy zapomnieć o szaleńczej gonitwie za odpowiednim NASem, bądź RIPNASem, plątaninie kabli, tagowaniu, dopasowaniu okładek, etc. Po prostu w Astell&Kern ktoś o tym wszystkim pomyślał już na etapie projektu za nas i zrobił wszystko, żeby po prostu działało. Jeśli więc poszukują Państwo rozwiązania kompletnego i intuicyjnego w obsłudze, o intrygującym designie a co najważniejsze oferującego wysoką jakość dźwięku to AK500N obowiązkowo powinien znaleźć się na liście kandydatów. Wyjęty prosto z pudełka już po kilku minutach będzie w stanie pokazać drzemiący w nim potencjał a przy tym nie zniechęcić tych z Państwa, którzy z plikami jeszcze nie mieli do czynienia.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: MiP
Cena: 50 000 PLN

Dane techniczne:
Wyświetlacz: Dotykowy 7” WVGA(1280×800)
DAC: Cirrus Logic CS4398 x2 (Dual DAC)
Pamięć/Dyski: SSD 1TB/2TB/4TB(RAID 0,5)
Wyjścia cyfrowe: AES/EBU x 1, BNC x 1, Coaxial x 1, Optical x1
Wejścia cyfrowe: AES/EBUx1, BNCx1, Coaxialx1, Optical x1
Analogowe wyjścia stało i zmiennno poziomowe:    Zbalansowane (L/R) x2, RCA (L/R) x2
Stały poziom wyjściowy: 3 V (RCA, Zbalansowane)
Zmienny poziom wyjściowy: 7.5 V (RCA) / 10 V (Zbalansowane)
Separacja między kanałami: >135 dB / 1 kHz
Pasmo przenoszenia: ± 0.02 dB / 20 Hz ~ 20 kHz, ± 0.4 dB / 10 Hz ~ 70 kHz
THD(Całkowite Zniekształcenia Harmoniczne)+N: < 0.0008% / 1 kHz / 10 V, <0.001% / 10 Hz ~ 20 kHz / 10 V
SNR(Odstęp Sygnał/Szum): 118dB / 1kHz / 10v
Obsługiwane formaty plików: WAV, FLAC, WMA, MP3, OGG, APE, AAC, ALAC, AIFF, DFF, DSF
Obsługiwana parametry sygnałów cyfrowych: 8kHz ~ 384kHz (8/16/24 bits per sample); DSD Natywne: DSD64(1 bit/2.8 MHz) / DSD128(1 bit/5.6 MHz)
Wejścia USB: Type A(Host) x2, Type B(Device) x1
Obsługiwane USB DAC: UAC(USB Audio Class) 2.0 / DSD64, DSD128, PCM
Obsługiwane sieci:     Wi-Fi 802.11b/g/n(2.4 GHz) & Ethernet 10/100/1000, DLNA(DMS, DMC, DMR)
Format do jakiego zgrywane są płyty CD: WAV, FLAC
Akumulator:     Pojemność: 10.4A / Zasilanie: 7.4V/ Typ : Li-Ion
Wymiary [SxWxG]: 214 x 238 x 243 (mm)
Waga: 11.4 kg

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Abyssound ASP-1000
– Wzmacniacz mocy: Abyssound ASX-1000; Wells Audio Innamorata
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Organic Audio Power Reference; Furutech Nanoflux
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Z uwagi na równouprawnienie plików w systemach audio sporej grupy audiofilów, jak również bardzo intensywną ekspansję zdigitalizowanej muzyki w świat niezainteresowanych do tej pory tematem słuchaczy, również moja mekka analogu musiała wpuścić w swoje progi kolejnego przedstawiciela tego bardzo rozpychającego się nurtu czytania danych. Biorąc pod uwagę problematykę szeroko pojętej obsługi plików a przez to moje mało entuzjastyczne zainteresowanie tym odłamem audio, będę starał się pokazać pewne niedogodności w obcowaniu z tą formą zapisu dźwięku, które dla wielu mogą się wydawać śmieszne, ale dla ludzi niegoniących za nowinkami technicznymi wcale takimi śmiesznymi nie są. Oczywiście dystrybutorzy wiedząc o takim podejściu do tematu, starają się maksymalnie zminimalizować proces mej akomodacji i w większości przypadków dostarczają sprzęt dla mas, czyli samoorganizujące się komponenty. W ostatnim czasie takim przyjaznym kompanem okazał się być plikograj Brystona, pozwalając w spokoju poświęcić się słuchaniu muzyki, a nie studiowaniu często źle przetłumaczonej lub napisanej małym drukiem z nie do końca czytelnymi obrazkami instrukcji. Puentując ten akapit, chciałbym przedstawić wszystkim dystrybuowanego przez MiP, samowystarczalnego przedstawiciela odtwarzaczy plików – AK500N pochodzącej z Korei Południowej marki Astell&Kern.

Oryginalnym designem bryły obudowy, marka kieruje swój produkt ku grupie kochającej minimalizm współczesnych czasów, aniżeli wielbicielom wszelkiego rodzaju bogatej ornamentyki wykorzystującej drewno, stal, szkło, wskaźniki wychyłowe itp.. Nie mówię, że jest to toporna wizualizacja, ale swoimi ostrymi krawędziami daje posmak pewnej surowości, za którą oczywiście wielu da się pokroić, ale kilku znajomych na widok takiego „krasnoludzkiego młota” nieco kręciło nosem. Osobiście widząc taki projekt, może nie tryskam nieskończoną miłością, ale bez najmniejszych problemów przyswajam go w mej skali poczucia piękna. A jak to wygląda? Proszę bardzo. Nasz A&K jest niczym innym, jak bazującym na ok. 20-to centymetrowych krawędziach sześcianem, który dla uniknięcia przysadzistości, posadowiono na odprzęgającej od podłoża stopce, co z pewnością dobrze wpłynęło na ogólne postrzeganie lekko monotonnej wizji projektanta. Obudowa z aluminium w satynowej czerni (występuje również srebrna) potwierdza pewne zaangażowanie w realizację estetycznych potrzeb potencjalnych klientów. Ekstrawagancki front jest wariacją zbiegających się w kształcie ostrosłupa kilku ścianek z wierzchołkiem usytuowanym nieco bliżej dolnego prawego narożnika. W górnym trójkącie znajdziemy poziomą szczelinę do zgrywanych na wewnętrzny dysk płyt CD, a prawym dolnym malutką sygnalizacyjną włączenie urządzenia diodę. Przechodząc ku tyłowi, na prawej bocznej ściance umieszczono kilka terminali przyłączeniowych (słuchawki, USB, kartę SD), pokrętło głośności i przycisk inicjujący działanie, a patrząc na górną płaszczyznę, natrafiamy na uchylny, umożliwiający nader ergonomiczną obsługę ekran dotykowy, który po złożeniu na czas spoczynku, gładko licuje z powierzchnią ścianki. Tył, jak przystało na idące z duchem czasów źródło dźwięku, oferuje zestaw wejść i wyjść we wszystkich niezbędnych standardach, dając nam możliwość używania Astella jako źródła stało-sygnałowego, bądź z regulacją głośności, jak również przetwornika cyfrowo-analogowy dla źródeł zewnętrznych. Ciekawostką tej konstrukcji jest fakt niemalże 8-io godzinnego grania z wbudowanego weń zasilania akumulatorowego – stosowny zasilacz  dostajemy w komplecie. Jak można wywnioskować z tego opisu, do testów dotarł produkt spełniający marzenia wielu zagubionych jeszcze w świecie plików melomanów. Wbudowany twardy dysk, napęd zgrywający, zasilanie akumulatorowe, nieprzebrana bateria wejść i wyjść, wszystko sterowane dotykowym ekranem i łatwo przyswajalnym programem konfiguracyjnym, zdaje się być tym, na co już od dłuższego czasu czeka wielu zainteresowanych. Ale to na razie jest jedna strona medalu, jakim jest sens bytu AK500N dla wymagającego słuchacza i gdy dotychczasowa wyliczanka nie robi na mnie specjalnie wrażenia, zapraszam wszystkich do analizy informacji na temat brzmienia tego cudu techniki.

Z uwagi na sporą funkcjonalność urządzenia, tylko w skrócie zreferuję wszystkie możliwe opcje karmienia sygnałem zestawu Reimyo, by bliżej przyjrzeć się najlepszej z mojego punktu widzenia konfiguracji. Zaczynając proces testowy, skopiowałem sobie na wewnętrzny dysk kilka płyt, co biorąc pod uwagę dbałość firmy o poprawność procesu, trwało dość długo – ok. 20 minut na jeden krążek. Ale na szczęście po wcześniejszym włączeniu istniejącej już Playlisty, podczas tej czynności nie jesteśmy skazani na wszechobecną ciszę. Gdy proces przerzucenia srebrnego krążka na ciąg informacji dyskowych dobiegł końca, miałem dwie możliwości oddania sygnału z Astella – jako źródło z regulowanym wzmocnieniem, co pozwalało ominąć posiadany przedwzmacniacz, albo czysty odtwarzacz o stałym sygnale. Zanim przejdę do tematu dźwięku, dodam, iż obsługa tego jawiącego się jako skomplikowany napędu, jest bardo intuicyjna i nawet niechętnemu do pogoni za nowikami technicznymi użytkownikowi nie sprawi najmniejszych problemów. Sporej wielkości ekran dotykowy swą czytelną konfiguracją prowadził mnie krok po kroku za rękę, co z pewnością już na starcie generowało kilka punktów w ogólnym postrzeganiu testowanego produktu. Wracając do dźwięku, niestety użycie wewnętrznej regulacji głośności skutkowało najmniej angażującym dźwiękiem karmionego tak systemu. Grało jakoś bez życia i oddechu, z tendencją do matowości. Oczywiście proszę wziąć pod uwagę punkt odniesienia, którego dopiero kroczący drogą ku nirwanie klienci z pewnością nie mają i tak podaną muzykę odbiorą jako znaczną poprawę w stosunku do tego co mieli wcześniej. Ja jednak z uwagi na powierzone mi zadanie musiałem o tym wspomnieć, ale nie skreślajmy jeszcze naszego bohatera z listy odsłuchowej, gdyż ominięcie tej funkcjonalności, daje wyraźną poprawę dźwięku. Odrywając się na moment od głównego nurtu dzisiejszego spotkania, zagaję, że są dwie szkoły kompletowania systemu – purystyczny minimalizm, czyli źródło z regulowanym – bezpośrednio sterującym końcówkę wyjściem i pełen set z przedwzmacniaczem w torze. Obie mają swoje wady i zalety. Pierwsza pozwala na pewne oszczędności i według użytkowników minimalizując szkodliwe rozbudowanie toru, pozytywnie wpływa na dźwięk, nieco ograniczając jednak możliwości współpracy z innymi dawcami sygnału – np. gramofonem. Druga, znacznie bardziej popularna formacja audiofilów twierdzi, że oprócz zalet w postaci spięcia całej elektroniki do jednego wzmocnienia, dobrze skonstruowany przedwzmacniacz nadaje często poszukiwany charakter brzmienia całego zestawu. Jednak niezależnie po której stronie barykady stoicie, testowe urządzenie zdecydowanie lepiej wypada jako dawca stało-sygnałowy. I tak minęło kilka niezobowiązujących skonwertowanych na dysk płyt. Ale moment, przecież to nie są wszystkie możliwości naszego bohatera, gdyż jako wszystko mający posiada również wejścia USB, a jeśli tylko prześledzimy kilka wątków na forach internetowych, dowiemy się, że to najbardziej popularne dla komputerów dobrze zrealizowane aplikacyjnie złącze, może wynieść źródło na zdecydowanie wyższy poziom wtajemniczenia. I gdy tak nieco z niedowierzaniem wpiąłem „sticka” w ten typowo pecetowy otwór, natychmiast musiałem odszczekać nasuwające się nieprzychylne dla tego pomysłu myśli. Powiem szczerze, to całkowicie przewartościowało mój poziom odbioru muzyki z A&K. Bezapelacyjnie terminal USB jest szczytem możliwości tego urządzenia i to nie tylko w mojej konfiguracji, ale również klubowej (KAIM), gdzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkich ogarnęło zaskoczenie, wobec drzemiących w takim wariancie możliwości. Gdy granie z dysku bez regulacji nabierało symptomów otwartości i dźwięczności, to port USB w gratisie dorzucał do tego masę i melodyjność. Nagle muzyka zaczęła płynąć, a nie chaotycznie wyskakiwać z głośników, stając się przy tym bardzo spójna i łapiąca za serce, manipulując moją podświadomością w celu dłuższego obcowania z produktem. Dopiero teraz byłem przygotowany na jakikolwiek sparing z posiadanym zestawem. Wcześniejsze próby byłyby tylko pastwieniem się nad przeciwnikiem, a po takiej zmianie bieguna ze stoickim spokojem mogłem spróbować pełnoprawnej i uzasadnionej konfrontacji.

Próbując ocenić generowaną wirtualną scenę muzyczną, posłużyłem się pieśniami chóralnymi do Sybilli w wykonaniu Jaordi Savalla. Dbałość o wzorową realizację podczas nagrywania i post-produkcji daje mi pewność dość dokładnego opisania dobiegającej z kolumn rzeczywistości. Oczywiście jest to przefiltrowane przez możliwości generującego materiał zestawu, ale znając go od podszewki, jestem w stanie wyłapać pewne odbiegające od wcześniejszych odtworzeń artefakty. I tak. Testowany A&K bardzo swobodnie oddaje realia sceny muzycznej, nieco przybliżając ją ku słuchaczowi, ale bez nachalnego przesiadania się do pierwszego rzędu. Ot nieco bliżej rozgrywający się spektakl muzyczny, ale z pełną paletą dalszych planów. Jako, że wspomniana płyta opierała się głównie o wokalistykę, mogłem prześledzić również bardzo istotną dla mnie środkową część pasma przenoszenia, jak i swobodę wybrzmiewania wydobywających się z pełnego oddechu artystów fraz wokalnych. O dziwo muszę przyznać sporo punktów za ten aspekt, gdyż ta wspomniana wcześniej maniera przybliżenia muzyków w tym podejściu dała poczucie zwiększenia realizmu dźwięków gardłowych. Co prawda odbyło się to trochę kosztem eteryczności i dla wyedukowanych słuchaczy może to być lekko natarczywe, ale nie oszukujmy się, aby wychwycić takie niuanse, trzeba być przygotowanym codziennym obcowaniem z tak prezentowaną materią, a nie świeżo upieczonym nabywcą. Mam nadzieję, że nie odbieracie tego jako przytyk testowanej konstrukcji, tylko pewne wskazówki, jak niedaleko jest do pełnej satysfakcji potencjalnego właściciela. Po informacje o czytelności najniższych składowych udałem się na koncert Charlie Hadena i Pata Methenego „Beyond the Missuori Sky”. Jak gra Pat wiedzą chyba wszyscy, ale jak wypada jego elektryczna w tym wypadku gitara, informuje nas odtwarzający sprzęt. Uprzedzam, że jestem fanem tego wirtuoza wiosła – mimo opinii, że na wszystkich płytach gra tak samo – i jakiekolwiek kaleczenie jego twórczości nie będzie dobrze odebrane. Jednak po dawce ciekawie zaprezentowanej wokalizie i gitara brzmiała nader fantastycznie, sugerując dobre osadzenie całości w barwie. Pochylając się na mistrzem kontrabasu, również nie miałem większych zastrzeżeń. Może był nieco za krągły i rysowany zbyt grubą kreską, ale z pewnością był całkowicie poprawnie brzmiącym instrumentem. Kolejnycg kilka zripowanych płyt pokazało sumienne podejście do prezentacji górnych rejestrów, które będąc nienachlanymi i swobodnymi, gdy wymagał tego materiał muzyczny, bardzo dobitnie współpracowały ze wspomnianym mocnym dołem i naładowanym dawką homogeniczności środkiem. To bardzo udany kompromis spojenia całości pasma, bez trudu radzący sobie z większością odtwarzanego repertuaru. Na koniec nie pozostało mi nic innego, jak sprawdzenie możliwości radzenia sobie z ciężkimi riffami gitarowymi, w repertuarze zespołu PERCIVAL i ich płycie „SVANTEVIT”. Codzienne słuchanie tak mocnego gatunku mam już za sobą, ale czasem lubię przyswoić sobie dawkę niczym nieskrępowanego poziomu decybeli. Jeśli ktoś zapozna się z tym krążkiem, przyzna mi rację, że jest na mim kilka ułatwiających przebudzenie się z letargu dnia codziennego tematów muzycznych. Co ciekawe, czytelność wszystkich instrumentów nawet w tak naładowanym dźwiękowo materiale dawała pełną kontrolę nad ich lokalizacją, a ogólne stawianie 500 -ki na ciężar, wyśmienicie podkreślało sens bytu gitar w tej formacji. Przy takiej prezentacji krążek dobrnął do końca i przyszedł moment na puentę tego spotkania.

Po stosunkowo niedawno testowanym Brystonie, A&K AK500N jest kolejnym odtwarzaczem plików dla niespecjalnie orientujących się w temacie słuchaczy. Czasy poczciwej płyty kompaktowej powoli dobiegają końca, dlatego oprócz oceny spełniania najważniejszego zadania takich produktów- dźwięku, należy przyglądać się ich ergonomii. Nie wszyscy klienci są goniącymi za nowinkami technicznymi „Japiszonami”, dlatego w ofercie każdego producenta powinien być produkt o maksymalnie prostej obsłudze. Kreśląc kilka zdań o brzmieniu dzisiejszej propozycji testowej, należy przypomnieć o różnym poziomie jakości trzech konfiguracji. Puryści stawiający na minimalizm w torze stracą najwięcej, co nie oznacza jakiejkolwiek deprecjacji tego urządzenia, tylko pewnej dającej się ominąć manierze. Zastosowanie A&K jako źródła o stałym wzmocnieniu, znacznie poprawia parametry dźwięku, prezentując już przy tym dobry poziom grania, ale jak to w życiu bywa, nie wszystko jest takie oczywiste, jak chce tego producent. Wiadomo, piję do trzeciej opisanej opcji. Nie wiem czy na szczęście, czy nieszczęście dla potencjalnych nabywców – proszę wybrać według uznania, ale typowo komputerowa (port USB) i wydawałoby się skazana na porażkę kompilacja z zewnętrzną pamięcią danych pokazała, jak to robią najlepsi. Oczywiście proszę nie odbierać moich wskazówek jako wyroczni, tylko pewien wynik takiej, a nie innej konfiguracji sprzętowej, która notabene potwierdziła się również w przywołanym przeze mnie na początku warszawskim KAIM-ie. Co by jednak nie mówić, ASTELL&KERN AK500N jest bardzo funkcjonalnym i ułatwiającym życie źródłem dźwięku, które dzięki zastosowaniu kilku możliwości konfiguracyjnych urasta do miana kameleona. A które ze wspomnianych wcieleń wybierzecie Wy, zależy od wtajemniczenia i chęci drobiazgowych poszukiwań absolutu dźwiękowego.

Jacek Pazio

 System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL PHAROAH
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Premiera kabli Sulek Audio z serii EDIA Cable

Sulek Audio jest nową marką w segmencie kabli audio dla wymagających. Projekt dojrzewał dwie dekady i jak to często w życiu bywa konstruktor wykonywał kable dla siebie i swoich znajomych nie myśląc o dalszej odsprzedaży.

Częste porównania swoich kabli z markowymi, wysokobudżetowymi produktami zachęciły konstruktora z Gdańska do spróbowania swych sił na rynku ekskluzywnych kabli. Pan Wiesław Sułek – bo o nim mowa sygnuje nowo powstałą markę swoim nazwiskiem, a całą linię produktów nazwą SULEK Extremely Directional Audio ©Cable w skrócie SULEK EDIA Cable.

Czym różnią się zatem kable Wiesława Sułka od całej reszty kabli audio uznanych i chętnie kupowanych marek? Czy Sulek EDIA Cable powielają tylko sprawdzone pomysły innych?
Pan Wiesław poszedł własną drogą. Otóż według niego zasadniczą sprawą, która ma wpływ na jakość dźwięku jest kierunkowość rozumiana jako kierunkowość przewodnika, izolacji, wtyków audio i ich elementów.Nie można tej właściwości zmierzyć inaczej niż empirycznie. Jest to żmudna droga, ale efekty przerastają wyobraźnię przeciętnego melomana.
Naturalnie konstruktor przykłada wagę do jakości samego przewodnika i wtyków. Np. wtyki RCA wykonuje samodzielnie z miedzi, bo tych miedzianych z domieszkami jest wystarczająco dużo na rynku. Takie bezkompromisowe podejście pozwala uzyskać jakość dźwięku, do którego trzeba mieć respekt.
Kable Sulek Audio zaprojektowane i składane ręcznie w Polsce nie mają kompleksów wobec sławnej konkurencji, o czym możecie się sami przekonać.

Dystrybucja: HiFi Ja i Ty

  1. Soundrebels.com
  2. >

ModWright Instruments PH150

Urządzenia marki będącej bohaterką niniejszej recenzji znane są w naszym kraju już od kilku lat, odnosząc przez ten czas sporo medialnych i handlowych sukcesów. Firma specjalizująca się w układach lampowych, z powodzeniem wymyka się pokutującym stereotypom o mocno przesaturowanych barwach i ogólnym przesłodzeniu całości, zostawiając ten aspekt jedynie w wartościach delikatnej sygnatury, a nie głównego przekazu. I właśnie ta pozorna opozycyjność, bardzo mocno wpływała na chęć jej bliższego poznania, lecz  mimo swej aktywności na rynku, dziwnym trafem omijała mnie dość szerokim łukiem. Na szczęście życie chadza swoimi ścieżkami i dzięki zakończonej sukcesem determinacji w sprawie testu przetwornika cyfrowo/analogowego ELYSE DAC, udało się nieco zmienić bieg wydarzeń, co zaowocowało pytaniem warszawskiego SoundClubu o kolejną propozycję testową ze znajdującej się w ich dystrybucji oferty. Dopinając swego, z dość szerokiej gamy urządzeń amerykańskiej manufaktury Modwright Instruments postawiłem na phonostage, o niewiele mówiącym oznaczeniu PH-150, uzbrojony w zewnętrzny zasilacz PS-150.

Zaczynając opis od serca przedwzmacniacza (skrzynka z układami elektrycznymi), już na wstępie pragnę zaznaczyć ogólny spokój wizualny wykonanej z drapanych blach aluminiowych obudowy, swoimi gabarytami oscylującej w standardach średniej klasy urządzeń audio, co jak na częsty dodatek około-gramofonowy do wszystko mających wzmacniaczy zintegrowanych, okazuje się być nader sporą wielkością. Front PH 150-ki cieszy oko błękitnie podświetlanym centralnie umieszczonym logo producenta i czterema dużymi symetrycznie ulokowanymi gałkami (po dwie z każdej strony), realizującymi stosownie przypisane sobie funkcje. Z uwagi na możliwość podłączenia dwóch rodzajów wkładek MM i MC, pierwszy od lewej manipulator pozwala na wybór pomiędzy wspomnianymi rylcami, oferując dodatkowo stan MUTE. Sąsiednia gałka służy do ustawienia wzmocnienia sygnału, a przechodząc na prawe skrzydło wybieramy wartości pojemności i obciążenia. Oprócz rzeczonych pokręteł, pomiędzy każdą ich zewnętrzną parą znajdziemy dodatkowo po jednym przycisku: z lewej POWER, a prawej MONO. Mimo jakby się wydawało sporego obłożenia przedniego panelu, w żaden sposób nie wpływa to na ogólne postrzeganie całości jako ostoi wyważenia pomiędzy bytem, a niezbędnością owych dodatków. Kontynuując wędrówkę wizualizacyjną ku tyłowi, widzimy y górny płat obudowy, którego ażurowość  z racji zastosowanych w układzie elektrycznym szklanych baniek, wymusza funkcja chłodzenia grawitacyjnego. Nacięcia układają się w logotyp marki, co idealnie komponuje się z frontem urządzenia. To poniekąd bardzo ciekawe od strony wizualnej rozwiązanie pozwala również zaspokoić ciekawość wielu audiofilów co do zawartości trzewi przedwzmacniacza. Tylna ścianka z racji obsługi dwóch rodzajów wkładek gramofonowych, posiada podwojone wejścia w standardzie RCA, wyjścia RCA, XLR, wielopinowe gniazdo łączące z zasilaniem i hebelkowy przełącznik pomiędzy dwoma rodzajami wyjść. Zdecydowanie mniejszy od samego phono moduł zasilający, również cieszy oko nie odbiegającą od modułu sygnałowego formą. Front w postaci grubego płata aluminium zdobi wykonane zagłębioną grawerką oznaczenie urządzenia, dach w tylnej części na wzór do poprzedniego urządzenia wietrzy całość prostokątną kratownicą, a tył emanuje jedynie gniazdem IEC i wyjściem życiodajnego prądu. Tak w skrócie prezentuje się dostarczony do oceny dwuczęściowy amerykański produkt, czyli wywarzenie organoleptyczne przy sporej wielofunkcyjności.

Wstępne przemyślenia przed-odsłuchowe? Proszę bardzo, tak na szybko pierwsze z brzegu. Lampy w torze z pewnością dadzą o sobie znać, tylko jak to będzie się mieć do ogólnego poziomu nasycenia i co za tym idzie, w skrajnych przypadkach mogącego się pojawiać spowolnienia dźwięku. Ale to nie byłoby jeszcze tak złe, jak niestety częste, nieumiejętne i powodujące matowość przekazu zaaplikowanie szklanej bańki, z czym miałem już wątpliwą przyjemność kilkukrotnie się spotkać. Ale wystarczy tego wróżenia z fusów, gdyż pragnę oznajmić fakt, iż jak to zwykle bywa, strach ma wielkie oczy i owszem posmak lampy jest, ale jako wisienka na torcie, a nie determinujący granie atrybut. I złośliwym byłby ktoś traktujący to jako zarzut, ponieważ właśnie w takim celu konstruktorzy sięgnęli po układ z ocieplającymi nieco brzmienie, przemieszczającymi się pomiędzy elektrodami w szklanym pojemniku ładunkami energii. Nasz PH-150 zniewala przypisanym swojej konstrukcji czarem lampy elektronowej, umiejętnie podgrzewając całe pasmo, ale bez najmniejszych oznak utraty rozdzielczości. Oczywiście kontury dobiegających dźwięków mają nieco złagodzone krawędzie, a górne rejestry są szczyptę dosłodzone, ale tak nasycony i gładki środek pasma, nie odbiegając od założeń spójności, rekompensuje wspomniane i raczej bardzo pożądane przez wielu artefakty. Z uwagi na fakt posiadania już jednej lampki w swoim przedwzmacniaczu i braku najmniejszych odczuć natury „za dużo dobrego” stwierdzam z całą stanowczością, że aby ModWright miał problemy synergiczne z zaaplikowanym torem audio, musiałby trafić w bardzo przytłaczające środowisko sprzętowe. Wędrując po sposobie prezentacji zapisów nutowych naszego bohatera, muszę pochwalić go za szeroką i głęboką scenę muzyczną, bez problemów pozwalającą zniknąć z pomieszczenia grającym kolumnom. Rozlokowani w eterze artyści zajmują ściśle wytyczone miejsca w kilku ustawionych horyzontalnie rzędach, przy odrobinie koncentracji dając się z łatwością zlokalizować. W ferworze słuchania nie bez przyczyny na talerzu gramofonu wylądował krążek Enico Ravy w kwintecie zatytułowany „New York Days”, gdyż dobra ECM-owska realizacja w połączeniu z uwielbianą przez mnie trąbką pozwala na pełne zaangażowanie w muzykę zarówno pod względem jakości nagrania, jak i wsadu emocjonalnego. Próbując opisać sposób przedstawienia materiału muzycznego zacznę od dolnego zakresu. Ten będąc zależnym od komponentów rodem ze starych radiostacji wojskowych, nosi znamiona delikatnie zaokrąglonego, ale nadal niosącego mnogość informacji o pracy kontrabasu. Przemierzając pasmo ku górze docieramy do średnicy, czyli najmocniejszego punktu testowanej konstrukcji, która we wszelkiej wokalistyce i instrumentalistyce opartej o instrumenty dęte daje upust swoich możliwości. Pełne zachowanie rozdzielczości przy podgrzanej atmosferze jest tym co analogowcy kochają najbardziej, a to właśnie oferuje centralny zakres widma akustycznego 150-ki. Znakomitym dodatkiem, wróć, źle się wyraziłem, idealnie skrojonym i uzupełnieniem całości pasma przenoszenia jest lekko dosłodzona góra. Co ciekawe mimo nalotu lamp nie wprowadza ograniczeń w wybrzmieniach perkusjonaliów, które odwdzięczają się pięknym odcieniem złota, rozbrzmiewając swobodnie pomiędzy kolumnami. Phonostage ModWrighta to fantastycznie zbilansowany barwowo produkt, a swoimi efektami końcowymi konsekwentnie unika przekraczania punktu dobrego smaku szklanej bańki w zestawie audio. Jak się w dość długim procesie testowym okazało, przytoczone walory soniczne równie dobrze jak w „plumkaniu” wypadają w zdecydowanie bardziej ofensywnym repertuarze. To podejście zdominowały free jazzowe dęciaki prowadzone przez znanego w naszym kraju Kena Vandenmarka na krążku zatytułowanym „Resonance Enseble”. Barwa instrumentów stroikowych i ustnikowych trafiona w punkt temperaturowy, pozwala nasycić narządy słuchu dawką bardzo energetycznych fraz muzycznych i przyswoić ten niezbędny do życia ładunek emocji w oparciu o jej koloryt. Dodatkowo wzorowa rozdzielczość w wolnych pasażach nutowych pozwala śledzić nawet najdrobniejsze przedmuchy saksofonu. Ale chyba najważniejszy aspekt tej mocnej dźwiękowo odsłony testu, to dobra szybkość narastania dźwięku. Natychmiastowe zmiany tempa, od muśnięć czy pojedynczych syków, po wejścia pełnego dziesięcioosobowego składu nie nastręczały występującemu u mnie Amerykaninowi najmniejszych problemów, zostając jedynie obrobione w sygnaturze gładkości i homogeniczności. Co ważne, ten sznyt – nie oszukujmy się, to jest jednak lekkie utemperowanie ważnych w oddaniu szybkości i wyrazistości krawędzi dźwięków – jest raczej innym spojrzeniem na ów temat, niż przesunięciem w stronę ułomności przekazu. Po prostu PH-150 będziemy odbierać przez pryzmat naszych preferencji lub chęci zmiany poziomu ukulturalnienia posiadanego systemu audio, a nie dawcę jakichkolwiek ograniczeń. I dla upewnienia się w swoich przekonaniach, w końcowej fazie testów na występy zaprosiłem tranzystorową THERIĘ RCM. Powrót do codziennej referencji potwierdził zebrane wnioski, wyraźniej zaznaczając bryły źródeł pozornych, tworząc wokół nich coś na kształt ciemniejszego odcienia tła i delikatnie zmniejszając poziom ciężaru całości. Ale tak jak wspomniałem, to inne spojrzenie na dźwięk, a nie jakakolwiek jego deprecjonowanie. Oczywiście złośliwi z całą stanowczością powiedzą, że przywołane niuanse Amerykanina są ograniczeniami, ale chciałbym widzieć ich miny po wpięciu Modwraight-a w tor, gdyby okazało się, że przed tonizującą całość zestawu próbną kompilacją ich set nosił znamiona początkowej fazy ADHD. Dla usprawiedliwienia wielokrotnych roszad phonostag’-y dodam, iż w roli końcowego sparingpartnera wystąpił o połowę droższy komponent, dlatego wszelkie autorytatywne wnioski typu: „ten drugi jest zdecydowanie lepszy” należy przepuścić przez sito dodatkowych kilkunastu tysięcy złotych i nagle stanie się oczywistym, że przy całej otoczce ułomności lamp w przedwzmacniaczach gramofonowych – znam tak twierdzących – dwu-pudełkowy Jankes jest godną wypróbowania u siebie propozycją dla nawet bardzo wymagającej populacji wyznawców analogu.

Kolejny lampowy przedwzmacniacz gramofonowy i kolejny bardzo dobry wynik. Co prawda trzeba wznieść się na nieograniczone budżetem wyżyny konstruktorskie, ale jak widać się da. Dodatkowym atutem naszego bohatera jest możliwość podłączenia dwóch rodzajów wkładek w jednym momencie (MM i MC), jak również zsumowanie dwóch kanałów w tryb mono, stosownego wyboru dokonując z przedniego panelu, bez zbędnego przepinania okablowania, a to w dobie rozbuchanych potrzeb wyedukowanych klientów jest nie do przecenienia. Sam noszę się z zamiarem montażu drugiego jednokanałowego rylca, dlatego oprócz oceny jakości dźwięku, coraz częściej rozglądam się za podobnymi ułatwiającymi życie aspektami. Sumując zalety soniczne i manualne PH-150, innej niż pozytywna oceny być nie może, a biorąc pod uwagę niedawne również owocne spotkanie z DAC-em tego producenta, należy jednoznacznie stwierdzić, że konstruktor wie o co w zabawie w audio chodzi. Dlatego testowaną propozycję  marki ModWright Instruments polecam z pełną odpowiedzialnością, a po uzyskanych efektach brzmieniowych w moim zestawie uspokajam, iż jedynym ograniczeniem jakie mogłoby zaburzyć wspomniane przez mnie zalety, będzie że tak  to brutalnie ujmę  „mocno zamulony set”. Wszelkie inne połączenia będą odbierane w wartościach preferencji lub potrzeb do uzyskania wymarzonego punktu „G”.

Jacek Pazio

Dystrybucja: SoundClub
Cena: 32 000 PLN

Dane techniczne:
Wzmocnienie: maks. dla MC – 72dB; maks. dla MM – 57dB
Regulacje obciążenia: impedancji (6 wartości – 10, 50, 100, 200, 500, 1K); pojemności (6 ustawień – 0, 100pf, 200pf, 330pf, 470pf, 680pf)
Regulacja wzmocnienia: na froncie urządzenia; 3 wartości dla każdego rodzaju wkładek: 0 dB, -6d B, -12 dB
Przełączanie rodzaju wkładki: na froncie urządzenia – MM/MuteMute/MC
Przełącznik Mono/Stereo: na froncie urządzenia
Przełącznik fazy: na tylnym panelu
Wyjścia: XLR (w pełni zbalansowane) i RCA, przełącznik na tylnym panelu
Zasilacz: zewnętrzny
Lampy: (2x) 6C45; (2x) 6922/6DJ8/7308
Wymiary: 430 x 335 x 120 mm
Waga: 15 kg

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: GAUDER AKUSTIK CASSIANO
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa zasilająca POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

QAT MS5

Na polskim rynku dostępne są urządzenia firmy QAT, która produkuje nowoczesną elektronikę wysokiej klasy: serwery / streamery, wzmacniacze, odtwarzacze CD i przetworniki DAC. Oferta serwerów składa się z niedrogiego RS3 oraz topowego MS5, który dysponuje wbudowanym twardym dyskiem oraz napędem do ripowania płyt. Procedura ta odbywa się za pomocą opartego o EAC oprogramowania Accurate-Rip, a algorytm powtarza proces odzysku i korekcji danych, w wyniku czego osiągniemy dokładniejszą postać niż oryginał, zmagazynowaną w formacie WAV. MS5 odtwarza następujące formaty:  PCM, WAV, APE, FLAC, a także inne pliki nieskompresowane i bezstratne. Odtwarza on dźwięk w rozdzielczości do 24 bit / 192 kHz. Sterowanie funkcjami odbywa się za pomocą darmowej aplikacji na tablet lub smartfon w systemach: iOS lub Android. Podczas targów CES w Las Vegas w 2013 roku MS5 został wyróżniony w kategorii: Innowacje, Design i Technologie, a w tym roku system złożony z elektroniki QAT wyróżniał się jako jeden z najlepiej grających podczas całej wystawy.
Ceny:
MS5 – 23 900 PLN, oprócz standardowej wersji czarnej i srebrnej można za dopłatą zamówić urządzenie w kolorze szampańsko-złotym, niebieskim, zielonym lub czerwonym.
RS3 – 5 700 PLN.

Dystrybucja: Nautilus

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon Spheris Phonostage English ver.

The current trend of growing interest in vinyl resulted in more and more companies having a phonostage in their catalog. The bigger players in the branch have even more than one model, covering all price levels they operate on. Of course to be able to properly position a turntable preamplifier, it needs to be assessed in terms of sound quality; in general a more expensive unit should be more sonically advanced than the cheaper one. I have already gained some experience with very beefed-up constructions, and I have to say, that there were cases, when the sound quality did not correlate with the amount of money requested. This should not have happened in case of devices costing over 50000 zlotys, so if it happens we could talk about spoofing a potential client. Of course, when you look at what I wrote from the standpoint of an average citizen, even this threshold I mentioned, an amount, that would be sufficient to buy a medium sized car, may seem to be a hoax; but if you have the money, then you look at things differently. Finishing this, maybe a bit too long, introduction, I will just mention, that today we will have a meeting from the series “a turntable as your lives’ statement”, where I will confront my system with the top offering from the Austrian manufacture Ayon Audio, which is distributed in Poland by the Krakow based Nautilus (Eter Audio).

When I heard, that such a clash would be possible, I had lots of different thoughts, as often with top High-End offerings. Those were similar to those: what will happen, if this device will not be as good as expected? – it is tube based, and many audio constructors I know, told me, that this technology does not always work well nowadays, or: gosh, 110 thousand zlotys for a gramophone preamplifier, something that in many cases is just a expansion card inside a middle class integrated amplifier. Yet on the other hand, I knew, that such an experience will just be another very nice, or very disappointing, way of spending my time. So I decided not lose too much time thinking and just went to pick-up the phonostage for testing. Arriving at my destination I was a bit frightened, as I saw very big parcels, much larger than expected. I turned out, that those cardboard boxes are not bigger than necessary to avoid their contents being damaged by couriers, their contents was really quite big. Of course, like usual on this price level, the device is made-up from two cabinets – the power supply and the main unit, containing all the electronics. But this is nothing – when I placed them at their destination spots, my Reimyo power amplifier somehow disappeared. It still was higher, but occupied much less space, than the tested Ayon. Those two boxes are inflated to macro scale, but still have the shape and style recognized by every audiophile; brushed aluminum with rounded edges. Knowing that there are tubes inside, we can also find ventilation holes in the top cover, six in total, located near the edges. The front panels of both components are quite ascetic, the power supply only has a window displaying the regenerated mains frequency and a silver power button, while the main unit a switch selecting one of the two inputs – MC1 and MC2, and LEDs, on the left hand side indicating operation and on the right the selected input. The back plates are equipped in the following: the PSU with an IEC power socket, main power switch, phase control LED and a multi-pin connector for the umbilical connecting with the main unit, while the preamplifier has two sets of RCA inputs, a RCA and XLR output, grounding pin, ground circuit breaker and a socket for the power cable coming from the power supply. For adjusting the cartridge load, the constructor designed special jumpers, looking like an RCA plug. It has a certain impedance, and should be plugged into special sockets located next to the inputs. We get four sets of such jumpers, which should be sufficient, at least according to the manufacturer, to adjust the device to most cartridges used in the world. So there is nothing else for me to do, than continue to the most important part of the test, to find out, what this device, costing as much as a small apartment in Warsaw, is capable of, amplifying the tiny signal of the cartridge.

Due to the vacuum tubes used in the construction of this phonostage, each attempt at listening was delayed by at minimum 30 minutes of warm-up. This was not due to the fact, that the device sounded bad during that time, but from pure esteem to its construction. Knowing all its assets and shortcomings we do not need to wait that long, but me, just learning to know this device, had to allow it to reach its full potential before listening. And I must confess, that I needed a few days to reach my conclusions with this device, not because it sounded bad, not at all, but because I needed to confirm the very positive results that I achieved. Another confession I have to make is, that to date, I never met a good tube phono preamplifier. Of course I had some meetings with such contraptions, but they were not very expensive and they did not handle my expectations well enough, yet I rather account them to standard experiences than to big disappointments. They just played without too much ado, and because they were not overly expensive, there will always be someone who would find them interesting, especially when such people are just entering the path of the analog. But let us return to our Spheris. Plugging it into my system did not cause any shortage of breath in music. I will even say more – the amount of air on stage surprised even me, a very complaining audiophile, and this is the first thing that strongly determines my perception of an audiophile device. Freedom, sound detached from speakers and reaching the ears without any constraints were the result of incredibly good resolution. Of course changing from solid state to tubes resulted in changing the weight and timbre of the sounds, but this did not result in any slowdown of the attack, the sound just got more homogenous, slightly rounding off the contours of virtual sources. And it should be clear, that when somebody wants to listen to older vinyl issues, like I do, such approach will be very much appreciated. Older pressings are unfortunately often slightly deprived from weight, and this approach can be the cure for all “evil”, despite the fact, that it may be regarded as a departure from neutrality, when looked at it in absolute terms. However due to the usage of different versions of RIAA curves for pressing of the vinyls, this can be very hard to verify. I perceive the saturation proposed by Ayon as a good move, and because this is not a strictly technical solution, but a derivative of the used tube technology, it turned out to be very pleasant for my ears. Profiting from the slight timbre shift I moved to the shelf with Jan Garbarek, and chose the project with Charlie Haden and Egberto Gismonti called “Magico”. A saxophone, a guitar and a contrabass with some unobtrusive vocals, together with the Austrian idea of the analog, resulted in showing how good this old technology can sound. The homogeneity of the phrases was superb. The beautiful timbre of the instruments as well as its very readable positioning on the very deep stage allowed me to identify with the recording session created in my minds. But you do not live with timbre and smoothness alone, at least I do not, especially on the price level of 100 thousand zlotys and more. You do not know what I am talking about? Well, everything I wrote up to this moment should be satisfied by any well designed device, and we are testing the top of the top from Ayon catalog, thus the mentioned characteristics are the minimum of what it must master. But I will not weary anybody anymore and tell you, that any device belonging to the price stratosphere, regardless of what part of the audio chain it is, should enable the whole system to create an impression of three dimensionality of the sounds suspended in ether. Only this would be the state, that when fulfilled, would allow me to state with full conviction, that the potential buyer would not be misled. Of course, to be able to identify such situation two prerequisites must be met, a stereo system able to generate such phenomenon, and a listener, able to recognize it when presented. I know, that most readers are aware when such thing comes to existence, even more, they claim to have it every day when listening to their systems, but in reality they do not have a proper reference point and often overestimate the potential of their gear. Do I know everything? Am I infallible? Of course not, but I have some experience with incredibly costly stuff, and visualizations that came to life when listening to those, so I can come closer to assessing such aspects of the tested product. To be able to do that, I need to use appropriately recorded material, which mastered by a skillful sound engineer, is able to generate a kind of 3D spectacle in the area defined by the speakers. This part of the test took most of my time – of course from the moment I decided to search for it. With all respect to the constructor of the Spheris, this was not because it was lacking anything, but because I have a similar sound every day at home. It was only when had the opportunity to listen to a much lesser system, that I realized this truth. Having such a good standard at home in some way negatively influenced my capability to recognize this kind of visualization. Probably this last sentence would define me as being “narcissistic” if not for the fact, that some manufacturers, really knowing they ways in audio, were surprised, how my Japanese set presents the sound. Having said all that, I took the solo disc from Dino Saluzzi titled “Andina”, which allowed me to feel like watching the “Avatar” movie. Due to the perfect mastering of that disc, the loudspeakers create a harmony that reaches from one speaker to the other and allows us to have a deep look inside. This is a very interesting experience, but often overlooked by music lovers, who just accept it as part of what is happening on stage. This title brings us also closer to the end of this very positive encounter, as I would not have much more to say in addition to what was already mentioned. I will just underline, that regardless of what material was played (from old rock – Led Zeppelin to electronics – Massive Attack) the Spheris did not have any kind of shortage of breath, it just smoothened it out a little. A tad of timbre from the vacuum tubes seemed to amend the musical phrases that initially lacked homogeneity, presenting music in a more saturated way, more acceptable for the human ear. Of course that, what for me is a very important aspect of making sound digestible, may be too colored for others, but vinyl is all about such esthetics, and Ayon only tries to support it.

With relief I would like to praise the tested product for demonstrating to non-believers, that you can make a good tube phonostage. Maybe in very transparent systems, you would hear some artifacts related to the usage of tubes. My system, which is very transparent, but mostly timbre oriented, did not show anything like that. The tonal balance was somewhat lower than with the Theria, but this is an absolutely acceptable change, and in some systems may even be a desired one. I perceived the additional amount of timbre as a positive solution, what confirmed, that this is a very universal device. The slightly thickened outline of the virtual sources, their higher weight, treble touched with some warmth and full midrange give the full spectrum of assets expected from the analog sound source. If this is something for everybody, I do not know, but one thing I know for sure – you will not know for yourselves, unless you try it out. The high price may be a constraint, but if someone has the needed money, but believes, that the phonostage is the least important part of the analog chain, he or she may be very surprised after a listening session. In addition, two inputs, that I mentioned while describing the product, is currently a rarity, but may be a very nice thing for people having two-armed turntables (with for example one stereo and one mono cartridge). The timbre of the reproduced sound, which appears without any constraints or limitations to its resolution, is just another asset. I do not know how you see it, but for me the only “issue” with the Ayon product is its price tag, which is the result of its splendid sound, but may limit the number of potential buyers. But nobody said, that the life of an audiophile is easy.

Jacek Pazio

Distributor: Eter Audio / ayonaudio.pl
Price: 28 000 €

Technical details:
Class of Operation: Pure Class A, Triode
Tube Complement: 6H30, 6SL7
Maximum Output (at 1 kHz ): 5V rms
S/N ratio: > 96 dB
Output Impedance: ~ 300 Ohm
Frequency Response / Phono: 10Hz – 150 kHz
Harmonic Distortion (at 1V ) Phono: < 0.1%
Input: 2 x Phono RCA, 2 x Load
Output: 1x RCA, 1x Bal XLR
AC~ ReGenerator: max. 300 W
Frequency: 60Hz
Dimensions Pre (WxDxH): 50x43x11 cm
Dimensions ReGenerator P.S. (WxDxH): 50x43x11 cm
Weight (Pre & Power Supply): 38 kg

Electronics Reimyo:
– Separate DAC + CD player: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Tube preamp: CAT – 777 MK II
– Solid state power amp: KAP – 777
Speakers: Bravo Consequence +
Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (Section woofer)
IC RCA Harmonix HS 101-GP
Digital IC: Harmonix HS 102
Table: Rogoz Audio
Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i
Power distributor: POWER BASE HIGH END plus with Acrolink 9500
Analog stage:
– Turntable:
drive: Dr. Feickert Analogue „Twin”
arm: SME V
cartridge: Dynavector XX-2 MK II
Phonostage: RCM THERIAA

  1. Soundrebels.com
  2. >

Sounddeco Sigma 2 w Premium Sound

Na przykładzie marki Sounddeco, okazuje się, że za „rozsądne pieniądze” (jak na audio), potrafimy stworzyć produkt wybitny, oryginalny,który zarówno swoją formą, jak i brzmieniem, stawia konkurencji bardzo wysoko poprzeczkę.Sounddeco Sigma 2 to mniejszy model z nowej linii Sounddeco. Swoją premierę oba modele Sigma 2 i Sigma 4, miały na ostatnim Audio Show 2014,gdzie w dużej sali hotelu Sobieski, oszałamiała designem i brzmieniem Sigma 4, za co otrzymała nagrodę od redakcji HighFidelity BEST SOUND – Audio Show 2014.



Po kolejnych konstruktorskich poprawkach i udoskonaleniach, mamy zaszczyt i przyjemność zaprosić Was na polską premierę mniejszego modelu Sounddeco Sigma 2, który od kilku dni wygrzewa się w naszym salonie.Każdy, kto szuka kompletnych, wysokiej klasy kolumn, a nie chce przepłacać, za często przewartościowane, „światowe” marki, powinien posłuchać Sounddeco Sigma 2. Polak potrafi.

Zapraszamy.

Kolumny jak na razie, najlepiej zgrały się w naszym pokoju odsłuchowym w poniższym zestawieniu:

– Audia Flight Three – wzmacniacz zintegrowany
– Aqua Acoustic La Voce – przetwornik DAC
– Lumin T1 – odtwarzacz plików
– Albedo Monolith – okablowanie
– Isol 8 Axis – filtr sieciowy

Więcej o modelu Sigma 2 przeczytacie TUTAJ.

Premium Sound – Salon HiFi
Gdańsk, ul. Trawki 7
Tel: 513 07 07 30, 537 07 07 30
www.premiumsound.pl