Opinia 1
W dobie wzmożonego wyścigu zbrojeń w domenie cyfrowej można zauważyć coraz częstsze przejawy zmęczenia materiału tak po stronie wytwórców, jak i samych nabywców. W końcu ile można podnosić górną granicę próbkowania, ile kości implementować na kanał, bądź mnożyć opcje filtracji i modelowania finalnego brzmienia z poziomu coraz bardziej rozbudowanego menu? Jak się z pewnością Państwo domyślacie odpowiedź na powyższe dylematy brzmi … w nieskończoność i pewnie nic tego nie zmieni. Dlatego też zamiast do upadłego gonić uciekającego króliczka, można też w dowolnym momencie dać sobie spokój, machnąć ręką i wrócić do podstaw, czyli słuchania muzyki i to nie na zasadzie jej chłodnej analizy a z czysto hedonistycznym podejściem – dla przyjemności. Z takiej właśnie niszy, choć po prawdzie z wrocławskiego Audio Atelier, trafiły do nas szwajcarski przetwornik cyfrowo-analogowy Frérot z dedykowanym, acz opcjonalnym, zasilaczem liniowym Pow1 sygnowane przez niezbyt (jeszcze) rozpoznawalną na naszym rynku manufakturę Merason.
Oba operujące w iście desktopowej rozmiarówce korpusy mogą pochwalić się aluminiowymi frontami, z tym, że DAC w przeciwieństwie do nieskalanej tafli zasilacza łapie za oko umieszczonym mniej / więcej w centrum obrotowym selektorem wejść po którego lewej stronie rozlokowano dwie niewielkie diody informujące o zasilaniu i dostarczeniu sygnału a po prawej nazwą producenta. Z kolei zdecydowanie więcej dzieje się na ścianach tylnej. Patrząc od lewej jednostka sygnałowa dysponuje zdublowanym zestawem wyjść sygnałowych w postaci gniazd XLR i RCA a sekcja cyfrowa obejmuje po dwie pary wejść koaksjalnych i optycznych oraz pojedynczy port USB. Listę zamykają dedykowane zasilaczowi POW1 wielopinowe gniazdo, jego nieco skromniejszy odpowiednik dla standardowej jednostki wtyczkowej oraz niewielki włącznik główny. Z kolei POW1 dysponuje analogicznym gniazdem magistrali zasilającej i zintegrowanym z włącznikiem głównym gniazdem IEC. Oba urządzenia wyposażono w niewielkie silikonowe nóżki, które w przypadku odklejenia z powodzeniem możemy zastąpić bliźniaczo podobnymi odbojnikami do drzwi i szuflad dostępnymi w większości hipermarketów budowlanych, choć sugerowałbym jednak sięgnąć nieco głębiej do kieszeni i zaopatrzyć się chociażby w bez porównania bardziej audiofilskie VIABLUE™ UFO, lub Silent Angel S28.
Pomimo dość mało absorbującej postury, przystępnej ceny i generalnie wszechobecnego, iście ascetycznie minimalistycznego emploi trzewia Frérot przedstawiają cię całkiem, całkiem, choć ich sercem jest zaskakująco anachroniczna – mająca na karku dwa krzyżyki kość BurrBrown 1794A radząca sobie z sygnałami PCM do 192kHz/24bit, za obsługę wejść S/PDIF odpowiada odbiornik AKM AK4118 a interfejs USB oparto na Atmel ATSAM3U1C +CPLD Xilinx XC2 (Amanero). Nie zabrakło też dwóch porządnych oscylatorów kwarcowych (22,579 i 24,596 MHz). Za to już topologia sekcji analogowej jest w pełni zbalansowana, więc widoczne na plecach gniazda XLR nie tylko nie znalazły się tam przez przypadek, lecz właśnie z nich wypadałoby w pierwszej kolejności korzystać. Kolejnym powodem takiego wyboru może okazać się również proza życia, gdyż gniazda RCA nie tylko nie korzystają z dobrodziejstw desymetryzacji, a więc operują na połówce sygnału, co osadzone są na tyle blisko siebie, że przy zbyt masywnej konfekcji aplikacja niezbalansowanego interkonektu może okazać się bądź to problematyczna, bądź wręcz niemożliwa, lub względy … estetyczne, albowiem producent nie raczył był użyć ich złoconych wersji, co na tym pułapie cenowym może wywoływać w pełni zrozumiałe zdziwienie. Chociaż, biorąc pod uwagę, iż z taką sama beztroską zostały potraktowane wejścia koaksjalne, można założyć, że właściciel i główny konstruktor marki – Daniel Frauchiger niespecjalnie do takich drobiazgów przywiązuje wagę. Z drugiej jednak strony, skoro XLR-y i zasilające DIN złocone są, to może warto byłoby uznać powyższą niekonsekwencję za sugestię odnośnie preferowanych interfejsów? Kto wie …
Kontrowersji nie wzbudza za to zasilacz, w którego trzewiach rozgościł się niewielki toroidalny transformator w towarzystwie trzech elektrolitów o pojemności 5600 µF każdy.
A jak tytułowy szwajcarski duet brzmi? Gdybym był złośliwy, mógłbym napisać, że adekwatnie do aparycji, czyli miło i poniekąd nieabsorbująco. Jest to jednak pewne a zarazem daleko posunięte uproszczenie, w dodatku nieco dla niego krzywdzące. Nie dość bowiem, że na dobrą sprawę nie pamiętam kiedy miałem u siebie tak niedrogi DAC a i warto mieć na uwadze, że z kości przetwornika na jakiej bazuje Frérot pomimo najszczerszych chęci nie da wycisnąć się tego, co oferują współczesne układy AKM (Ayon), ESS Sabre (Auralic), czy też autorskie R2R w stylu niedawno przez nas recenzowanego Sonnet Audio Pasithea R2R DAC. Jeśli jednak w lwiej części bazować będziemy na materiałach zgodnych z „Czerwoną księgą” a więc zapisanych na srebrnych krążkach, bądź plikozbiorami nieprzekraczającymi granicznej wartości 192 kHz, to ewentualne „ale” dotyczyć będą mogły jedynie tego, czy brzmienie Merasona przypadnie nam do gustu, czy też nie. A przypaść może, gdyż oferuje kojącą gładkość i koherencję sprawiające, że już po pierwszych taktach przechodzi nam ochota na bardziej wnikliwą analizę dostarczanych do naszych uszu dźwięków na rzecz niespiesznego delektowania się ich gęstą i soczystą konsystencją. I śmiem twierdzić, iż właśnie owa nieśpieszność może być kluczem do sukcesu, bowiem to właśnie ona ustawia motorykę a tym samym całą mocno zakorzenioną w chilloucie perspektywę nagrań. Próżno szukać tu ambicji do podkreślania szaleńczych temp, perkusyjnych galopad i gitarowych, szybkich jak ogniste serie pocisków smugowych z pięciolufowego GAU-12/U Equalizer riffy obecnych m.in. na „Ballistic, Sadistic” Annihilatora. Jeśli jednak ktoś poszukuje w takim repertuarze nieodkrytych pokładów piękna i lirycznych uniesień, to wybór szwajcarskiego przetwornika wydaje się całkiem rozsądnym krokiem. Podobnie wszyscy miłośnicy ciężkich brzmień utyskujący na zbyt lekki przekaz i niemiłosiernie cykające blachy mogą odnaleźć w jego sygnaturze jakże upragnione ukojenie. Co prawda kontury zyskają nieco na pluszowej włochatości a motoryka przybierze bardziej nobliwe oblicze, ale bądźmy szczerzy – na tym pułapie cenowym świadomość i zgoda na pewne kompromisy są niejako wpisane w proces decyzyjno-nabywczy, więc nawet sążniste i podprogowe przekazy marketingowców tego stanu nie zmienią.
Wystarczy jednak przejść na nieco bardziej cywilizowany repertuar, jak pulsujący zaraźliwym beatem „Church Of Scars” Bishop Briggs, by odkryć, że diabeł wcale nie jest tak straszny, jak go malują, gdyż bas ma nie tylko wielce satysfakcjonującą energię, lecz i do jego kontroli zbytnio nie ma się o co czepiać. Może jego zróżnicowanie zostaje nieco uśrednione a kontury pociągnięte miększą kreską, ale większość nazbyt analitycznych systemów takie status quo przyjmie z radością i wdzięcznością niejako z automatu poszerzając niepowodujący migren obszar muzycznych poszukiwań. To wszystko jednak preludium do klimatów, w których Merason czuje się jak ryba w wodzie, czyli chociażby jazz, czy swing. I w tym momencie, gdy karmimy go jedwabistym wokalem Michael Bublé („Bublé!”), dostajemy zaproszenie do gwarnego klubu, gdzie akurat postanowił pograć niemalże do kotleta sam Arne Domnérus („Jazz at the Pawnshop”) wszystkie „ale” tracą rację bytu, bo dostajemy coś, co akolici poszczególnych obozów określają mianem magii lamp, bądź czarnej płyty. Niezwykłą koherencję i niewymuszoność przekazu okraszone uzależniającą od pierwszych dźwięków soczystą słodyczą. Co ciekawe trudno w tym wypadku mówić o jakimś wyraźnym przyciemnieniu, czy zaokrągleniu, gdyż owe zjawiska, nawet jeśli zachodzą są nad wyraz dyskretne, lecz dźwięk ewidentnie dryfuje w kierunku relaksującej eufonii, gdzie niby słychać to, co trzeba ale to emocje, klimat i melodie mają pierwszeństwo nad detalem i niuansem.
Jak się z pewnością zdążyliście Państwo zorientować zestaw Merason Frérot z zasilaczem Pow1 nie jest propozycją dla wszystkich, gdyż nie dość, że od strony czysto technicznej nie dysponuje zdolnościami umożliwiającymi obsługę gęstych (pow. 192kHz) plików, o MQA nawet nie wspominając, to i brzmieniowo stoi niejako w opozycji do współczesnych kanonów piękna. Zamiast bowiem podkręcać rozdzielczość i dynamikę stawia na spójność, soczystość i „analogową” gładkość a więc kwintesencję muzykalności. Wbrew pozorom owych cech nie sposób rozpatrywać w kategorii wad, gdyż dla sporej części odbiorców tak usilnie na każdym kroku promowane hi-resy są czystą abstrakcją a zasiadając w ulubionym fotelu szukają ukojenia a nie kolejnych zmagań z materią. Dlatego też nie pozostaje mi nic innego jak zachęcić Was do własnousznego przekonania się, czy po drodze Wam ze szwajcarskimi maluchami.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Pewnie wielu z Was będzie zaskoczonych, ale wbrew naszemu codziennemu dążeniu do jak największej ilości testowych walk na szczycie, w dzisiejszym spotkaniu w doborze produktu do oceny wykonamy pewnego rodzaju zwrot o 180 stopni. Chodzi mianowicie o fakt wzięcia na tapet czegoś, co przeczy wszechobecnej tendencji zbrojenia się audiofilów w najbardziej nowoczesne, zazwyczaj coraz większe, często wszystko-mające zabawki. Po prostu spróbujemy opisać coś dla zwykłego Kowalskiego. Nuda? Powiem szczerze, że na starcie może aż tak tego nie określałem, ale z pewnością nie przypuszczałem tak ciekawego obrotu sprawy. Co tak mną tąpnęło? Otóż tym razem w nasze progi trafił niedrogi, niewielki rozmiarowo, w celach poprawy jakości dźwięku z wydzielonym zasilaniem, za to z wielkim duchem do pokazania esencji muzyki, dystrybuowany przez wrocławskie Audio Atelier przetwornik cyfrowo-analogowy szwajcarskiej marki Merason Audio model Frérot z zasilaczem Pow1.
Jak nie tylko wspominałem, ale dodatkowo udowadniają fotografie, rzeczony dwupudełkowy zestaw to przysłowiowe maluchy. Są na tyle kompatybilne, że nawet stawiając obie – naturalnie w celach przyjemnej dla oka unifikacji identyczne – skrzynki obok siebie zajmuje mniej niż połowa typowej platformy pod elektronikę. Fronty tytułowych Szwajcarów zostały wykonane z pozbawionego nadmiernej wizualnej ekwilibrystyki szczotkowanego aluminium, zaś reszta obudowy z malowanej na srebrny półmatowy kolor, również schludnej wizualnie blachy. Jeśli chodzi o ich wyposażenie, ów temat determinują wykonywane zadania. I tak pozbawiony na awersie jakichkolwiek insygniów zasilacz na rewersie został uzbrojony jedynie w wielopinowe gniazdo zasilania sekcji przetwornika oraz zintegrowany z gniazdem zasilania IEC włącznik, natomiast DAC z przodu mogąc pochwalić się centralnie umieszczonym pokrętłem wyboru wejść wraz z dwoma diodami funkcyjnymi, z tyłu błyszczy pięcioma wejściami cyfrowymi 2x SPDIF, 2x Toslink, oraz jednym USB, terminalami oddającymi sygnał analogowy RCA/XLR, włącznikiem głównym i w przypadku braku dedykowanego zewnętrznego zasilacza gniazdem dla zasilania wtyczkowego. Zamykając opis Frérota jestem zobligowany wspomnieć, iż ten jakże minimalistycznie wyglądający DAC-zek jest w stanie obsłużyć sygnał PCM do częstotliwości 24/192.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu rzeczonego przetwornika chciałbym nawiązać do pozytywnego zaskoczenia odbytej sesji testowej. Otóż chodzi o to, że biorąc pod uwagę niepozorność nie tylko cenową, ale również gabarytową i przy tym obiegowe opinie w sieci o powrocie do poszukiwania ilości muzyki w muzyce, spodziewałem się dźwięku jak po zażyciu Pavulonu. Owszem, nasyconego, jednak pozbawionego ważnej dla pokazania zawartego w muzyce życia witalności. Tymczasem okazało się, że konstruktorzy Merasona chcąc zrealizować założenie przyjemnego podczas wielogodzinnych odsłuchów brzmienia Frérot-a, z pełną świadomością zrezygnowali z obecnie będącego celem nadrzędnym wielu marek, wyścigu konstruktorów w domenie mocnego akcentowania skrajów pasma, czyli maksymalnego utwardzania dźwięku w dole i nadmiernego wyostrzania w górnych rejestrach. Powód? Niestety bardzo łatwo jest przekroczyć cienką linię dobrego smaku, co na poziomie cenowym naszego bohatera licząc na oszołomienie klienta jest zazwyczaj nagminne. Jednak fraza „zazwyczaj” nie jest obligatoryjna dla całej populacji niedrogich konstrukcji, co znakomicie udowodnili Szwajcarzy. Nastawili się na dobre oddanie najważniejszego dla naszej percepcji muzyki środka pasma, resztę zakresów umiejętnie zaprzęgając do zdroworozsądkowego wspierania go. To zaś sprawiło, że realizujące się w moim pokoju wydarzenia artystyczne nie tylko tętniły pełnym ekspresji i energii życiem, ale dzięki dobrej, nie limitującej ilość informacji plastyce stawały się zaskakująco namacalne. Naturalnie to nie jest finał gonienia w wartościach bezwzględnych, gdyż większe nakłady finansowe bez dwóch zdań pozwoliłyby wspomniane aspekty jeszcze bardziej podkręcić, ale konia z rzędem temu, kto za cenę ok. 10 tys złotych sprawi, że muzyka przestanie sztucznie świecić, a zacznie ciekawie zapraszać nas na soniczną ucztę. Nie raz podczas testów spotykałem bardziej wyczynowe konstrukcje, tylko co z tego, gdy po kilkunastu dniach testu w przeciwieństwie do naszego obiektu zainteresowania oddawałem je bez bólu. Co było tego przyczyną? Już wspominałem, nadinterpretacja, która wyeliminowana przez inżynierów Merasona pozwoliła z wielką swobodą żonglować płytami w pełnym zakresie nurtów muzycznych od mocnego psychodelicznego rocka, po nastrojowy jazz.
W pierwszym przypadku przykładowy Marilyn Manson z płyty „Born Villain” mimo nieciekawej realizacji, do tego mroczno brzmiącego wokalu za sprawą znakomitej pracy przetwornika w temacie – na ile to możliwe – minimalnie inwazyjnego nasycania przekazu posługiwał się nie tylko zrozumiałym tekstem, ale również pokazywał wkładaną w zaśpiewanie go energię. Całość zabrzmiała przyjemnie, jednak nie zatraciła tak istotnego dla tego rodzaju muzyki pierwiastka agresji i diabelskości, bez czego byłaby zwyczajnie nudna lub w przypadku nadinterpretacji skrajów pasma nieprzyjemnie krzykliwa. Dotychczas podczas testów omijałem ten materiał jako zbyt oczywisty Palec Boży dla komponentów słabo radzących sobie z kwestią muzykalności, dlatego bardzo cieszy mnie fakt, że szwajcarski DAC bez problemu sobie z nim poradził.
Jeśli chodzi twórczość z przeciwległego bieguna, w roli której wystąpił Maciej Obara w kwartecie pod egidą oficyny ECM „Three Crowns”, tytułowy tandem również wyszedł ze starcia z tarczą. Jednak w tym przypadku nie chodziło o opanowanie słabości realizacji i bezpardonowej wyrazistości muzyki, tylko mimo optowania przetwornika za umuzykalnianiem obrabianego materiału, nie przekuć już bardzo esencjonalnej i spokojnej opowieści jazzowej w monotonny ulepek. Czyli tłumacząc z polskiego na nasze, o zachowanie dobrego konsensusu pomiędzy barwą, wagą i transparentnością podania całości. I muszę powiedzieć, że podobnie do psychodelicznych wynurzeń, również w tym przypadku słuchana płyta nie tylko, że fajnie zabrzmiała, to nie utraciła motywu przewodniego, czyli zaproszenia słuchacza na spokojne, dźwięcznie zawieszone w eterze dłuższe lub krótsze frazy żywych instrumentów. Jak to możliwe? Myślę, że mimo działania na polu dociążania dźwięku chodzi o utrzymanie jego odpowiedniej rozdzielczości. Jak wspominałem na początku tego akapitu, bez wiecznie obecnych fajerwerków, tylko jako mrówcza praca w oddaniu niezbędnego pakietu informacji.
Jaka będzie puenta testu tytułowego, pokazującego fajny pomysł na muzykę przetwornika? Czy to jest szach-mat dla każdego melomana? Naturalnie nie ma na to szans. Jednak tylko dlatego, że w naszej populacji zawsze znajdzie się ktoś kochający soniczne „popisywanie” się elektroniki. Niestety Merason zasilany dedykowanym zasilaczem na to nie pójdzie. I nie dlatego, że nie potrafi, tylko z założenia ma pokazywać muzykę jako ukojenie duszy, a nie przyprawiać nas o palpitację serca. Dlatego też selekcja potencjalnych zainteresowanych jest dziecinnie prosta. Jeśli kochasz muzykę esencjonalną, pełną wielu barw i nacechowaną nienachalną dźwięcznością, nasz bohater powinien znaleźć się na potencjalnej liści odsłuchowej. Nawet jeśli nie pozostanie na stałe, zapewne zostawi po sobie dobre wrażenie. I co najciekawsze, w dobie obecnie panującego szaleństwa cenowego za stosunkowo nieduże pieniądze. A to niestety rzadkość.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Merason
Ceny
Merason Frérot: 6 290 PLN
Merason POW1: 3 690 PLN
Dane techniczne
Obsługiwane sygnały cyfrowe:44,1-192 kHz/16-24 bit
Kość przetwornika: BurrBrown 1794A
Znamionowe napięcie wyjściowe: 4 V RMS (XLR); 2 V RMS (RCA)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz-20 kHz (+/- 0,2 dB)
THD+N: < 0,006%
SNR: > 120 dB
Zasilacz: 9 V DC
Maksymalny pobór mocy: 40 W
Wymiary (S x W x G): 225 x 50 x 180 mm
Waga: 995 g + 200 g zasilacz wtyczkowy; 1,68 kg POW1
Opinion 1
Having it’s (un)official premiere during last year’s Munich High End, the Capello series is kind of a successor to the Ceramic line, present in the Gauder acoustic portfolio from the very beginning, but now being faded out, at least that is what I think. It is also the evolution of the Arcona series, one which was a tested for new solutions, not always associated with the German manufacturer. It is also an evident lure for all, who want to taste the German specialties, but are not fully convinced, that investing in the higher positioned Darc or Berlina makes sense. A kind of assurance offering in the middle, giving a satisfactory foretaste of that, what you can expect from higher shelves, but with prices not far away from entry level. Am I exaggerating? Absolutely not, as our experience with the ‘100’, the biggest loudspeakers from the series showed that, in some aspects, those are absolutely outstanding loudspeakers, surpassing expectations you might have looking at their price tag. So while the three-way floor standers made such a good impression on us, the guys from the Katowice based RCM decided to follow the blow and gave us the smallest of the Capello family for testing – the cute, stand-mount 40.
Moving on to the visuals you must notice, that similar to its bigger brethren, the 100 Be, the pair supplied by the distributor, the company RCM, is painted piano black. As you probably know, this kind of varnish is not my favorite, because in person it looks appropriately elegant, but when photographed, the shapes get flattened, not even mentioning the reflections. And in the table below the text you can read, that besides the monochromatic black and white, the factory in Renningen Germany can supply cabinets with olive wood, palisander, walnut or cherry veneer, something we could see while testing the “diamond” version of the Vescova Mk. II. Of course, I cannot blame anybody here, because when RCM received it’s first pair, which turned out to be black, sent it out into the world. You would have need to wait for the veneered version for a few more weeks. The 40 look very sleek, those are two-way stand-mount speakers, wider in the front, and narrower to the back. And it is a closed cabinet construction. I am mentioning this in the very beginning, as their looks when placed on dedicated stands with special supports would suggest, that not seeing the bass-reflex port just means it is venting down, but it is absolutely not the case. And yet, the mentioned metal-rubber supports do not only have an esthetic aspect, but can model the final sound of the 40 adjusting the force of pressing them together. But let us have a look at the front baffle of the tested speakers, which hosts two drivers – a novelty on top, the 25mm beryllium dome tweeter, and below it, 14cm midwoofer with a membrane from polypropylene-aluminum sandwich called X-Pulse. The back, reduced to a vertical, narrow strip, offer quite a wealth of eye-catching attractions. Starting with the double wire terminals WBT NextGen, through a jumper adjusting the amount of treble in a range of ±1.5dB to a jumper protected socket dedicated to Bass Extension modules, which we described shortly during the test of the 100, and which we used also this time.
Moving on to the technicalities, which are, as usual, very sparsely provided by Dr. Gauder, we have here a symmetrical cross-over with very steep slope (60dB/octave). Fortunately in the box regarding impedance we do find a value of 4Ω, instead of the usual “acceptable”, but there is absolutely no information about their sensitivity, so we need to assume that it is “sufficient” following the manufacturer’s advice. But unveiling the mystery a little, and jumping a bit in front of myself, I will just mention, that the Gauder absorb Watts and Amperes like a sponge water, so you need to take this fact into account, when searching for appropriate amplification. I my case I used my trusty 300W power amplifier Bryston 4B³, as well as the integrated Vitus Audio RI-101 MkII, and according to my ears and in my opinion, this is the direction to take, although I have heard, that strong tube amplifier also can produce very admirable results.
Sound wise we also deal here with obvious relying on the traditions known from the previous loudspeaker series, as well as using the capabilities of the new drivers, including the beryllium tweeters, which did a brilliant job in the tested speakers, being able to compete with their resolution and refinement with the diamond Accuton tweeters also used by Dr. Gauder. But I need you to understand me correctly here, you do not need to fear excessive offensiveness of the treble, as in this case, the mentioned resolution comes hand in hand with truly creamy consistency, or even slight darkening, so it is the obvious antithesis of analytic coldness and splitting hairs in four. Additionally, the 40 create the virtual sources with sizes surprisingly close to reality, so we do not have the impression of looking at the events on the musical stage from a perspective of a tilt-shift lens, and this is a great achievement for such small speakers. For example, on “Minione” the piano caressed by the fingers of Gonzalo Rubacalba, the bass played by Armando Gola and the percussion of Ernesto Simpson were reproduced at the same scale as “our” Anna Maria Jopek, so there are no distortions in how forceful the musicians are reproduced, the only differences in emission come from articulation and placement of them on the stage. A truly fulminant impression is created by their palpability with the sensual voice of AMJ in the main role. At the same time the Gauder were able to underline the timbre of the voice of the vocals, reproduce all the tastes and yet avoid overexposing the sibilants, which diminish the enjoyment of the whole, and for which our export diva is well known. Did this approach soften the realism of the album? Absolutely not. It just upped the amount of sugar in sugar and music in music. I hope you do understand what I am trying to tell here – the whole thing sounded better, but not by being sugarcoated, but through normalization and nobleness, and intensification of refinement.
While the smooth jazz mix with Cuban rhythms and the climate of pre-war era dancing we can unanimously classify as pleasant, yet quite safe testing material, “The Third Secret” from Fifth Angel, inspired by the third secret of Fatima, absolutely does not bring such associations to mind. This is the purest kind quintessence of power-metal, so what counts here is pure speed and power, build around a skeleton of catchy melodicity. But what am I telling you? Heavy playing and small stand-mount speakers? This must be the ideal recipe for a spectacular disaster. But obviously Dr. Gauder did not know that, because the smallest speakers from the Capello line sounded in such a way, that the mighty riffs and epic vocals not only I enjoyed, but also a substantial subset of our neighbors. As it turned out, with appropriate amplification demons awaken in the Gauder, able to shake the walls of a 25m2 room (open to the hall) in a way not achieved by some floor-standers. The usual ability of stand mount speakers to disappear from the listening room aside, the true icing on the cake were the definition, differentiation and timing of the bass. That was something truly spectacular – I was looking at a pair of small bookshelves, and the almost infrasound notes reaching my ears, and guts for that matter, suggested use of a subwoofer (in terms of looks, color, size and sound I would see here a REL S/510), or at least them being of a much bigger size. Frankly speaking, delicate and resulting from the obvious, physical limitations of the 40, compromises start appearing with grand symphonics, as to properly reproduce the complexity, multiple planes and might of the orchestra, you need bigger speakers. But it does not mean, that you cannot listen with joy to the soundtrack from “Gladiator” or “Rhapsodies” under Stokowski, because you can, but you need to be aware, that this can be done better, with better swing, breath and more real scale. How? You might just reach for the bigger brethren and forget about this completely (but also forget about around 9k Euros you need to pay more). And seriously, to not nitpick the tested stand-mount speakers about such a minor item, like slight narrowing and re-scaling of the stage with grand symphonics, you need to have obsessive-compulsive disorder, so I just suggest to not care about that and listen to everything you wish and be happy with great sound.
Switching over from full-band floor-standers to the stand-mount, two-way and additionally closed cabinet speakers you expect a painful reduction of almost everything, even if this expectation is subconscious, starting with the size of the stage and virtual sources and ending with dynamics. Yet the Gauder Akustic Capello 40 Be Double Vision defied most of those compromises. They sound with incredible joy, swing and dynamics, and only with grand symphonics they give way to much bigger constructions, and for that you should not blame them.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Integrated amplifier: Vitus Audio RI-101 MkII
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
Frankly speaking, I will not be surprised if some of you are surprised with today’s test. And I am not talking about the manufacturer, because he is well known on the Polish market for years, but about the offered product. Of course I am talking about loudspeakers. But with a twist – despite the fact, that Gauder Akustik was offering stand-mount speakers besides the bigger, floor-standing ones, they usually were not featured in branch magazines or discussed between happy owners. What is the reason for that, I do not only not know, but I do not want to dig into it, what is important, that after a series of floor-standing speakers, there is time to have a look at the smaller ones. Also interesting because instead of the usual ceramic Accuton drivers, they are using aluminum and beryllium drivers, similar to their older brethren. Are you interested? I must confess I was very interested what resulted from that approach. So if you are in a similar situation, I would like to invite you to read the few paragraphs below about the stand-mount speakers Gauder Akustik Capello 40 BE supplied to us with proprietary stands by the Katowice based RCM.
As you can imagine, the tested stand-mount speakers have a cabinet, which follows the same design ideas of the manufacturer for a flat front baffle and sides arching towards a narrower back. This standard shape, for this manufacturer, allows not only the speakers to look nice, but also takes care of any standing waves, that might have been produced inside, which are obviously harmful to the sound. On the front of the Capello 40 we find two drivers – a beryllium tweeter and an aluminum mid-woofer, on the back a quite rich command center. What do I mean with the latter? Well, we have double wire terminals, separate for treble and midrange/bass, and due to two sections of bass tuning we have additional means of adjusting its amount and quality according to our needs, besides the usual cabling shuffle, of course. And this is especially important in this model, because we have here a closed cabinet setup, which usually makes the setup of the speaker in the listening room more difficult. This adjustment, similar to the Capello 100 BE, is done using jumper cables and dedicated, special modules, which re-tune the cross-over to another setting. So yes, Roland Gauder not only offers stand-mount speakers in his portfolio, but also something without a bass-reflex port, which is not acceptable for some music lovers due to the way it shapes the lower registers or the reproduced sound. Full functionality or the tested speakers is achieved when using the dedicated stands. Due to the use of soft padding under the speakers and bolted mount, the force applied for fastening does have an impact on the final sound, and can be used for that. You must admit, that this is a very nice idea, especially as it comes at no additional cost to the end user.
Frankly speaking, my adventure with the tested speakers was split into two separate meetings in two different environments. The first one was short, and there were many unknowns, as it happened during a visit at the distributor’s showroom, the second one however, described hereunder, happened in a room I know very well and with known electronics. But why am I mentioning this? Maybe to your surprise, but without stretching facts, I can tell you, that the first encounter heavily impacted the direction of assessing the 40 in my listening room. It is about how those tiny speakers manage unconstrained sound, regardless of its genre, sound level, and although it seems impossible, the size of the listening room. And I learned that due to a trick played on me by the curator of the brand, who, wanting to show me their potential, turned off the lights in the listening room, and played rock madness at high decibel levels. In one word I got a wall of sound, with a lot of expression, without strained bass, but with splendid control of its layers. Of course I was aware of the somewhat different specifics of the propagation of the musical spectacle, than coming from my two meter high assault towers, but I would never guess, that such volume can be created by stand-mount speakers. I was counting on mid-sized floorstanders, and I got a “Zonk”. And the best thing was, that it was not about showing how loud the Gauder can play, but how incredibly well they did it – as in without the usual pumping effect, that happens in small bookshelf speakers when they are required to produce bass at higher volumes of sound. So why this whole mascaraed? It seems banal, but in this case I was shown clearly, how a small speaker, albeit with a large soul, can sound so unrestrained, when tuned as a closed cabinet. And I need to add, that the presentation happened in a room of about 50m², what additionally increased my level of surprise. But of course those are not speakers directed to such extreme stunts, we are talking about small bookshelves, but if they can find themselves in such an extreme situation, everything else should go smoothly. And about this “smoothly” I will be telling you in the next paragraph devoted to the sound of those black speakers.
So how things go in my room? I must confess, that in the very beginning I repeated the session with the loud crash with rock music. But due to a different specifics of how bass is created in my listening room, I needed to apply the dedicated modules to increase it. Was it a problem? Not at all. It is just different electronics, the Vitus Audio used in the showroom sounded with a different saturation than Gryphon, and in addition the response of the room in the area of the low frequencies, so in the end I had it a little too sparse. But this is just for a moment, because after application of the discussed “capsules” tuning the speakers, I got it on the level of my expectations – and everybody has different ones – without issues. Besides brilliant dynamics, swing and breath, appropriate level of oomph on the bottom end appeared. This of course resulted in the usual one-disc meeting with this genre to evolve into a full-range listening to the nicely recorded “13” from Black Sabbath, which has nice and strong guitar riffs and shows the charisma of the vocalist, and the somewhat compressed, but due to the splendid performance of the speakers also showing its spice “72 Seasons” by Metallica, which I lately bought on vinyl, and finally the disc that formulated my musical taste for the whole life, in that genre, “Highway to Hell” by AC/DC. As you can see, I managed to go through three different eras, and due to that three different levels of quality of recording music, and despite that the speakers not only showed the amount of adrenalin intrinsic to that music clearly, they did not try to better anything, but showed the work of the sound engineer correctly. Was it their problem? Absolutely not. For me this is an asset. Of course it is nice to color the “screwed up” recording, but after all, the consequences of the recording era should be noticeable, so for me hearing that kind of approach of the tested speakers, is absolutely an asset for me.
After such turn of events, nobody should be surprised that the Capello fared equally well in repertoire emanating with other kinds of emotions. Emotions based on skillful piercing of silence with individual phrases fulminating with reverie – a nice oxymoron – produced by my personal number one in this genre, RGG “Szymanowski”, emotions hidden in the beauty and intimacy of voices of artists like Carla Bruni “Quelqu’un m’a dit”, or emotions created by live recordings of an equally skilled vocalist Melody Gardot “Live in Europe”. In this case, the tested speakers reached the summit of reproducing the three most important nuances for our hobby. The first one was showing the most minute recording details, with articulating the sense of their existence – vividness, lightness and decay in the readably planned out ether – in the RGG material. The second one was the enchanting timbre of the voice of Carla Bruni, able to make everybody love her. And the third one was the presentation of the size of the sound stage, done during a live recording and as such sometimes vast, but also keeping timing of the energetic and vivid instruments. Someone can say “But this is something most stand-mount speakers can manage”. Yes, this is true. But in this case, we deal with two very interesting aspects. One of them is realizing, that “most” does not mean “all”. The second one refers to the competitive, in a good way, projection of such music, without deteriorating aspects like overexcitement or monotony. With the small Gauder, everything gets just right. And what is most important, and I experienced that twice – once in the showroom and once at home – without paying attention to the position of the volume knob, something that many times is the nail to the coffin of other constructions. So how is it possible, that those speakers can manage that? Let me put it this way. I think, that for Roland Gauder it was a simple puzzle, which he solved by constructing a closed cabinet loudspeaker.
So trying to collect all those mentioned positives into one digestible whole, I would need to repeat myself. To avoid that let me tell you this: the loudspeakers Gauder Akustik Capello 40 are wolves in a sheep’s coat. Small in size, but with a big, and importantly, kept in tow, temperament. So well designed, that they can enchant in quiet music, but in rock, they are able to provide the expected headache. Is this impossible? Truly? Before the presentation with the lights turned off, I thought it was impossible for a stand-mount speaker. But this trick showed me, how wrong I was. And if you do not believe me, please check for yourself. Then you will see, that those are not small speakers, but small devils. If this is your game, it will depend on many aspects. But I can assure you, that during verification attempts, you will not be bored. And I think this is exactly what you need when listening to music.
Jacek Pazio
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Ethernet cable: NxLT LAN FLAME
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
– Table: BASE AUDIO 2
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Phonostage: Sensor 2 mk II
Eccentricity Detection Stabilizer: DS Audio ES-001
Polish distributor: RCM
Manufacturer: Gauder Akustik
Prices: 5 998€ / pair; +5 000€ beryllium tweeter; + 1 500€ Double Vision; + 200 € Front-grilles; + 2 000€ stands
Specifications
Konstrukcja: 2-way closed-box monitor
Impedance: 4Ω
Power Handling: 100W
Dimentions (H x W x D): 39 x 24 x 34 cm
Weight: 10 kg
Finishes: Piano lacquer black/white; wood veneers: Walnut, Rosewood, Olive
Opinia 1
Jedno jest pewne – gdyby wszystkie urządzenia audio brzmiały tak samo, „ciężkie” życie audiofila (wiecie do czego ironicznie piję) byłoby znacznie łatwiejsze. Niestety z wielokrotnie potwierdzonej autopsji wiemy, iż tak nie jest, przez co chcąc dotrzeć do absolutu brzmienia swojego zestawu sprawia, że co rusz próbujemy nowych konfiguracji. Począwszy od kolumn, przez elektronikę, okablowanie, na akcesoriach kończąc nasza „zabawa” w żonglowanie wspomnianymi zmiennymi trwa w najlepsze. Jedni mają z tego fun, ba zrobili sobie nawet cel sam w sobie, inni straszliwie się męczą, ale fakt jest faktem, że najdrobniejsza, nawet bazująca na jednym komponencie korekta systemu ma swoje końcowe reperkusje soniczne. Raz lepsze, innym razem gorsze, ale zawsze. A jeśli tak, to co się stanie, gdy postanowimy podejść globalnie i zamiast drobnych ruchów podejmiemy próbę zderzenia się z kompletnym od strony producenckiej pomysłem na muzykę? Co mam na myśli? Oczywiście testową próbę wymiany całej posiadanej zbieraniny. To naturalnie jest dość skomplikowany temat, jednak zapewniam, spokojnie da się zorganizować. Czy jest sens takich ruchów? Moim zdaniem jak najbardziej, bowiem często po zrozumieniu filozofii i podejścia do muzyki według pomysłodawcy danego brandu, często eliminując męczące próby z nieprzebraną ilością nie do końca dobrze współbrzmiącej oferty konkurencji, pozwala skrócić dystans do finału naszych poszukiwań. Przyznacie, że jest w tym sens. Jest tylko jeden drobny problem natury logistyczno-aplikacyjnej. Chodzi oczywiście kwestię transportu kilku produktów do domu i potem testowe usadowienie go w docelowym miejscu, co sprawia, że nie każdy jest na to gotowy. Na szczęście wiedzą o tym dystrybutorzy, dlatego chcąc pójść zainteresowanym na rękę, kolejny raz otrzymaliśmy propozycję opisania tak zwanego „systemu marzeń”. Jakiego? Zapewniam, wielu z Was z pewnością przyprawiającego o gęsią skórkę, bo pochodzącego z kolebki zabawy w zaawansowane audio, dystrybuowanego na naszym rynku przez warszawski Audiopunkt japońskiego SoulNote. Jednak co bardzo istotne, nie minimalistycznej konfiguracji, tylko bardzo rozbudowanego i zaawansowanego jakościowo konglomeratu w postaci taktowanego przez zewnętrzny zegar wzorcowy X-3 SE, mogącego pochwalić się funkcją wejścia na przetwornik cyfrowo-analogowy odtwarzacza SACD/CD S-3 Reference wraz z dzieloną sekcją wzmocnienia – przedwzmacniaczem liniowym P-3 SE i monofonicznymi końcówkami mocy M-3 SE. Zainteresowani? Jeśli tak, wiecie co robić. A zapewniam, będzie ciekawie.
Jak unaoczniają powyższe fotografie, nasi bohaterowie poza zegarem mogą pochwalić się sporymi gabarytami oraz wagą. Każda obudowa to ciekawa wzorniczo konfiguracja grubych, interesująco przetłoczonych, unifikujących wizualnie całość serii płatów aluminium na froncie i również aluminiowych bloków jako budulec reszty konstrukcji. Co pośród konkurencji jest nieczęstym przypadkiem, u SoulNote’a mamy do czynienia z interesującym podejściem do obudowywania trzewi. Chodzi mianowicie o fakt pewnego rodzaju ich odseparowania od zewnętrznej „skorupy”. W tym przypadku całość konstrukcji odpowiedzialnej za generowanie sygnału z terminalami przyłączeniowymi włącznie jest pływająca – swobodnie spoczywając na podstawie, zaś okalająca ją „puszka” na czas transportu będąc usztywniona śrubami lub stosownymi wkładami gąbkowymi, podczas codziennego użytkowania jedynie bezwiednie się na niej opiera. To sprawia, że gdybyśmy chcieli delikatnie przenieść urządzenie w inne miejsce bez zabezpieczeń, łapiąc za obudowę najpierw kasuje się powstały w skutek działań separacyjnych planowany luz, a dopiero potem podrywa się podstawa z układami elektrycznymi. Wygląda to tak, jak gdybyśmy nakładali na urządzenie luźno dopasowany aluminiowy garnitur. Jaki jest sens takich działań? Oczywiście walka ze szkodliwymi wibracjami, co dla wielu audiofilów, a w szczególności tych pochodzących z kraju kwitnącej wiśni jest jednym z podstawowych warunków uzyskania najlepszego brzmienia. Co na to ja? Wiedząc co wydarzyło się podczas testu, bez problemu to kupuję. Zanim jednak przejdziemy do meritum, kilka słów o samych bohaterach. Na początek osiągający wymiary typowego produktu audio zegar. Jego front poza znacznie mniejszą wysokością w nawiązaniu do reszty produktów jest ciekawie uformowanym solidnym płatem glinu, zaś reszta obudowy wraz z wentylującą wnętrze powierzchnią górną w kontrze do awersu już z albuminowych blach. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, spełniając proste zdanie dostarczenia li tylko informacji taktujących sygnał cyfrowy oferuje jedynie wyjście BNC, gniazdo zasilania oraz włącznik. Krocząc dalej z opisem poszczególnych graczy w celu uniknięcia rozwadniania tekstu dzięki bliźniaczemu podobieństwu przedwzmacniacz z odtwarzaczem CD opiszę razem. To na tle clock-a konstrukcje już znacznie większe. Powiem więcej. Nawet na tle zwyczajowej konkurencji można określić je jako małe giganty, gdyż są znacząco wyższe, a przez to, że podobnie do frontu połacie górne i boczne wykonano solidnej dawki aluminium naturalnie cięższe. Oczywiście z racji innych zadań różnią się nieco funkcyjnym wyposażeniem. I tak na przodzie CD-ka oprócz usadowionej w centrum szuflady, z jej prawej strony znajdziemy mieniący się czerwienią wyświetlacz, nieco niżej na całej szerokości pierwszego poprzecznego przetłoczenia serię diod informacyjnych, pod nimi, tym razem na designerskim uwypukleniu pakiet przycisków funkcyjnych oraz z lewej strony zorientowane w pionie diodę sygnalizującą pracę urządzenia i prostokątny włącznik. W temacie pleców natomiast mogę powiedzieć jedno – ma wszystko, czego potrzeba nowoczesnemu melomanowi. Od sekcji wejść cyfrowych: AES/EBU, COAX, dwa porty USB i dedykowany firmowemu streamerowi Zero Link, oraz wyjść analogowych RCA/XLR, przez terminal dla zegara wzorcowego, i gniazdo sieciowe. Jak widać, do wyboru, do koloru. Brawo. W kolejnym kroku kreśląc kilka zdań o przedwzmacniaczu liniowym zdradzę, iż wyartykułowanie listy dostępnego wyposażenia jest znacznie prostsze. Powód? Otóż z naturalnych przyczyn konstrukcyjnych pozbawiony szuflady przedni panel może pochwalić się nieco inaczej funkcjonującymi, ale podobnie rozplanowanymi przyciskami, diodami oraz włącznikiem, natomiast czytelnie rozplanowany tył pakietami analogowych wejść i wyjść RCA/XLR, kilkoma przełącznikami dopasowującymi pre do konkretnej konfiguracji, zaś całość oferty wieńczy niezbędne do zasilenia go gniazdo IEC.
Finalizując akapit przybliżający testowany japoński drem-team nastał czas na opis końcówek mocy. Te dając nam do dyspozycji moc na poziomie 160W/4 Ω i przy wadze 31kg każda są znacznie większe i cięższe od reszty zawodników. Jednak zapewniam, to bardzo pozytywny zabieg, bowiem nawet podczas najbardziej wymagających ekwilibrystyk testowych pokazując celowość takiego działania nie zrobiły się ani trochę ciepłe. Ich czołowe płaty to nieco inaczej, ale nawiązując do poprzedników także ciekawie ozdobione jedynie diodą oraz błyszczącym logo bloki aluminium, natomiast zakrystia pełni rolę ostoi dla wejścia sygnału analogowego w standardzie XLR, pojedynczego zestawu zacisków kolumnowych i oczywistego gniazda zasilania. Wieńcząc powyższy, zapewniam, że bardzo skrótowy opis, jestem zobligowany wspomnieć, iż wszystkie przywołane komponenty kontynuując wspominaną wcześniej walkę ze szkodliwymi wibracjami, w celu odpowiedniego rozłożenia masy są podparte jedynie na 3 kolcach, co dobitnie udowadnia, że nawet w tak – wydawałoby się – błahym aspekcie Japończycy niczego nie pozostawiają przypadkowi. Jak to przekłada się na dźwięk? Cóż, na rozwikłanie tej zagadki zapraszam do kolejnego akapitu.
Co mogę powiedzieć na temat występu wielokomponentowej japońskiej myśli technicznej w kontrze do mojego wielonarodowościowego konglomeratu? Otóż pierwsze co rzuciło się w uszy, to inne podejście do muzyki. Nie w sensie jakości, tylko nastawienia do pokazania jej w innym świetle. Z większym poziomem plastyki, esencji, rysowanego nieco grubszą kreską, ale konsekwentnie podanego z pełną kontrolą i wielką swobodą budowania wirtualnego świata. To może nie był całkowicie przeciwny biegun pomysłu na muzykę według posiadanej przeze mnie elektroniki, ale z pewnością nie bliźniaczy. Podobny od strony budowania emocji, wglądu w nagranie, rozmachu wirtualnego przedsięwzięcia, ale z innym nastawieniem na krawędź i wyrazistość. Zestaw SoulNote jakby bardziej płynął, a mimo to cały czas umiejętnie budował napięcie i jedynie minimalnie ukulturalniał agresję. To było na tyle ciekawie pomyślane, że znakomicie radził sobie nawet z brutalną – czytaj kanciastą – elektroniką, czy ostrym rockiem. I nie w sensie ulepiania wszystkiego na jedną modłę jako wynik brutalnego uśredniania potencjalnego wyniku sonicznego, tylko lekko posłodzonego, ale nadal mocnego w domenie uderzenia, zaskoczenia ekspresją i natychmiastowości zmian tempa oddania prawdy o zapisanym materiale muzycznym. Skąd tak pozytywna opinia mimo osobistego kierowania oczekiwań w nieco bardziej ekspresyjną stronę? Oczywiście to wynik kilkunastodniowego obcowania z tym zestawem. Zestawem, po aplikacji którego pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy było przypuszczenie typu: „Owszem, fajne, kreowane mocnym nasyceniem i plastyką granie, ale pewnie na dłuższą metę stanie się przewidywalne, a przez to nudne”. I wiecie co? Wówczas nie miałem pojęcia, jak się myliłem. A myliłem się dlatego, gdyż w zależności od słuchanego materiału raz dostawałem eksplozję nisko schodzącej energii, przecinanej ostrymi piskami – przykładowa produkcja Massive Attack „Mezzanine”, innym razem pasaże gęsto grających, ale nie nazbyt grzecznych gitar przecież niezbyt ciekawie nagranej koncertowej Metalliki „S&M”, jeszcze innym bezkreśnie zawieszone w powietrzu, przy tym znakomicie pokolorowane, a mimo to zaskakująco dźwięczne popisy trio spod znaku RGG „Szymanowski”, by na koniec zostać wręcz ugotowanym również średnio zrealizowanym, za to jakże emocjonalnie brzmiącym koncertowym wydaniem twórczości Carli Bruni „A l’Olympia”. Wszystkie wspomniane produkcje znam od podszewki. Ba, za każdym razem napawam się ich brzmieniem w przez lata wypracowanej estetyce, jednak w wydaniu japońskiego zestawu, bez względu na jakże inne podejście do tematu dosadności podania krawędzi, przy mniejszym udziale body poszczególnych bytów scenicznych, nie tylko, że nic mi nie przeszkadzało, ale dodatkowo brutalnie pokazało, iż można ogarnąć temat równie dobrze w całkowicie innym stylu. Jakim cudem? Moim zdaniem sprawa rozbijała się o potencjalne banały, czyli rozdzielczość i kontrola zespołów głośnikowych, z wdrożeniem w życie których zestaw SoulNote nie miał najmniejszych problemów. I właśnie to pozwoliło mu nie utracić „Bożej iskry” pozwalającej wejść w nagrania bez jakichkolwiek ograniczeń. A przypominam o kreowaniu świata muzyki o posmaku raczej balsamu, aniżeli soli trzeźwiących. Sam nie wiem, jak to się stało, niestety ani razu testowanej konfiguracji nie złapałem na problemach z kontrolą i dokładnym pokazaniem uderzeń nisko schodzących, mieniących się milionem faktur wielkich bębnów, czy zaprezentowaniem wirtuozerii często hipnotycznie szalejących na scenie free-jazzowych kontrabasistów. A jeśli tak się nie działo, chyba nikogo nie zdziwi fakt mojego aż tak bardzo pozytywnego odbioru tej sesji testowej. Sesji w pierwszych taktach zapowiadającej się co najwyżej fajnie, by finalnie mnie zauroczyć. A zapewniam, to nie jest takie proste, gdyż nie raz dostałem prztyczka od znajomych, że słucham dźwięków, a nie muzyki, nad czym mimo grania sporą ilością muzyki w muzyce tytułowy zestaw lekką ręką przeszedł do porządku dziennego.
Próbując spuentować powyższy wywód na temat testowanej konfiguracji bez najmniejszych problemów stwierdzam, iż towarzystwo spod znaku SoulNote dokonało niemożliwego. Operując sporą ilością esencji i przyjemnie krągłej energii bez najmniejszych problemów trzymało moje niemieckie wieże jak na smyczy. Dolny i środkowy zakres oczywiście wypadały nieco inaczej niż mam na co dzień, jednak cały czas umiejętnie operowały odpowiednim pakietem informacji. Pokazywały muzykę z bardziej krągłej strony, a mimo to w konsekwencji wdrażania w życie świetnego timingu trzymały mnie w napięciu oczekiwania na interpretację następujących po sobie interwałów muzycznych. Czy to oznacza, że mamy do czynienia z wizją muzyki dla każdego bez wyjątku? Jak zwykle takiej tezy nie da się obronić, gdyż idąc za porzekadłem jeden woli blondynki, a inny jak mu nogi wonieją. Jednak tak na poważnie, jakikolwiek problem z pozytywnym odbiorem oferty Japończyków może mieć tylko piewca niezdrowej szybkości narastania sygnału lub wycinania międzykolumnowych bytów skalpelem. Jednak zapewniam, tylko dlatego, że szukają w muzyce męczącej wyczynowości, a nie ukojenia. Wszyscy inni w moim mniemaniu w kwestii potencjalnej próby na własnym podwórku mają zielone światło. Jeśli zatem stronicie od dalekiego od muzykalności szaleństwa, grzechem byłoby nie zakosztować szkoły grania SoulNote.
Jacek Pazio
Opinia 2
Skoro od ostatniego testu z cyklu „system marzeń” minęło ponad pół roku, przy czym był to set dla statystycznego „Kowalskiego”, w tym z racji swej monochromatyczności, cierpiącego na chromofobię (lęk przed kolorami) pewnego odklejonego od rzeczywistości Janusza, czyli elektronika Rotela z monitorami B&W, bo taki rasowy dream – team, sygnowany przez Accuphase’a gościł u nas zeszłej wiosny, jasnym było, że najwyższy czas na powrót do wiadomego wątku i na właściwe tory. W końcu nie od dziś wiadomo, że wymagający nabywcy oczekują rozwiązań nie tylko kompletnych, lecz i niezwykle koherentnych pod względem designu poszczególnych składowych ich systemów i o ile dla ortodoksyjnego audiofila galimatias estetyczny nie ma najmniejszego znaczenia, to do części odbiorców taki eklektyzm najdelikatniej rzecz ujmując nie przemawia. I prawdę powiedziawszy nie ma się czemu dziwić, bo nic tak nie wpływa na dobrostan jak harmonia otaczających nas okoliczności przyrody. Dlatego też z nieukrywaną satysfakcją przystaliśmy na propozycje stołecznego Audiopunktu, by pochylić się nad wielce intrygującym i (prawie) kompletnym systemem japońskiego Soulnote’a. Żeby jednak nieco wyjść poza konwencję standardowy system składający się odtwarzacza S-3 Reference SE, przedwzmacniacza liniowego P-3 SE i monobloków M-3 SE uzupełniony został o …, nie, nie kolumny, których tytułowy wytwórca jeszcze w swym portfolio nie posiada a o … referencyjny zegar X-3 SE.
Jak widać na powyższych zdjęciach system marzeń Soulnote prezentuje się tyleż rozłożyście, co na swój sposób minimalistycznie, bowiem z racji wykorzystania własnych platform warto zapewnić mu nieco więcej miejsca aniżeli wskazywałyby na to gabaryty poszczególnych jego składowych a z drugiej nie sposób odmówić Japończykom zamiłowania do nader oszczędnej ornamentyki. Ot, srebrne (opcją jest dystyngowana czerń) fronty wszystkich urządzeń zdobią niewielkie chromowane szyldy z firmowymi ekslibrisami i tak naprawdę jedynie poziome nacięcia ścian bocznych końcówek mocy, które układają się w dwupoziomowy napis Soulnote można uznać za element czysto dekoracyjny. W dodatku o ile masywne płyty czołowe źródła, zegara i preampu zdobią poziome nacięcia, to już w zdecydowanie wyższych końcówkach mocy podfrezowaniom nadano orientację pionową. Płyty górne wszystkich urządzeń posiadają stosowne po pełnionej roli zabezpieczone metalową siatką otwory wentylacyjne. Dość jednak ogólników, gdyż waśnie w tym momencie weźmiemy każdą składową japońskiego systemu marzeń pod przysłowiową lupę.
Front multiformatowego odtwarzacza CD/SACD S-3 Reference podzielono na trzy poziome, umowne sekcje. W centrum górnej umieszczono cienką „czołówkę” szuflady napędu a po jej prawej stronie jednowierszowy czerwony wyświetlacz. Środkowe piętro pyszni się wspomnianym szyldem z firmowym logotypem i dwoma skrzydłami z kombinacją przycisków oraz dedykowanych im diod. I tak na lewym znajdziemy przełącznik CAS odpowiedzialny za wybór pomiędzy upsamplingiem (FIR – 128 fs) a jego brakiem (NOS – non-oversampling), INV (odwracanie fazy), LPF czyli aktywator filtra dolnoprzepustowego tłumiącego sygnał o 8 dB przy 100 kHz oraz selektor wejść. Z kolei na prawym standardowy zestaw odpowiedzialny za obsługę szuflady i nawigację po ścieżkach wraz z selektorem warstwy (SACD/CD). Za to na parterze w lewym narożniku rozgościł się włącznik główny. Szybki przeskok na zakrystię i … bardzo miłe zaskoczenie, bowiem oprócz zdublowanych – dostępnych zarówno w postaci RCA, jak i XLR wyjść ze stosownym przełącznikiem otrzymujemy zaskakująco rozbudowaną sekcję wejść cyfrowych w skład której wchodzą nieco egzotyczne Zero Link (DVI), AES/EBU, koaksjalne, dwa (!!!) USB i, co za zbieg okoliczności, wejście na zewnętrzy zegar 10MHz. Wyliczankę zamyka gniazdo sieciowe IEC oraz dwa niewielkie hebelki – współpracujący z frontowym interfejsem LPF i drugi, odpowiedzialny za polaryzację XLR-ów zgodnie z obowiązującymi w Europie i USA standardami.
Nie mniej intrygująco prezentują się trzewia, które nie dość, że praktycznie całkowicie odseparowano mechanicznie od obudowy wykonanej z poodsprzęganych aluminiowych płatów, to jeszcze zadbano, by i sama ich topologia była możliwie minimalistyczna. Nie oznacza to jednak hulającego wewnątrz korpusu audiofilskiego powietrza, lecz kilka autorskich rozwiązań. Zacznijmy jednak od łatwo rozpoznawalnych niuansów, jak daleko nie szukając użytych po dwie na kanał (tym, co uważają, że matematyka nie jest im w życiu potrzebna podpowiem, że w sumie daje to cztery sztuki) kości przetworników ES9038PRO zdolne obsłużyć sygnały PCM do 768 kHz i DSD do 22,6 MHz. Nie zabrakło również precyzyjnego master-clocka DDS LMX2594 o ekstremalnie niskim, wynoszącym 45 femtosekund jitterze. Z kolei tor sygnałowy to szczyt minimalizmu – oparty na filtrach pierwszego rzędu z czterema tranzystorami bipolarnymi i ośmioma opornikami, gdzie pierwszy stopień pełni rolę różnicowego źródła prądowego bez wzmocnienia, które z kolei realizowane jest w drugim stopniu. Chyba najbardziej rozbudowaną sekcją jest zasilanie z całkowicie odseparowanymi „farmami” kondensatorów i dedykowanymi transformatorami toroidalnymi. Z kolei mechanizm transportu, to kolejny majstersztyk inżynierii z odlewaną, aluminiową tacką, bezszczotkowym silnikiem i podwójną optyką umieszczony na aluminiowej kratownicy uzbrojonej w kolec znajdujący się bezpośrednio pod środkiem ciężkości mechanizmu. I gdy wydawać by się mogło, że to już wszystko w kartonie w jakim dostarczany jest odtwarzacz znajdujemy jeszcze dedykowaną drewnianą platformę antywibracyjną, z której pomocą i kolców posiadanych przez S-3 dokonujemy finalnego strojenia urządzenia.
Najskromniejszym z całej rodziny jest oczywiście zegar X-3 SE, który nie dość, że może pochwalić się jedynie firmowym szyldem na aluminiowym froncie, na którym kończy się wzornicze szaleństwo bowiem już jego korpus zamiast misternego egzoszkielet z podwieszonymi masywnymi panelami wykonano w formie starannego, lecz znacznie skromniejszego giętego profilu. Jego plecy też nie mają zbytnio czym się pochwalić. Ot, pojedyncze wyjście zegarowe pomiędzy dwiema kratkami wentylacyjnymi i gniazdo zasilające IEC w towarzystwie włącznika głównego. Całość wyposażono w ostre kolce. Prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się jednak dopiero w trzewiach, których sercem jest oscylator OCXO dopieszczony „nagimi” kondensatorami foliowymi a z kolei samo przewymiarowane zasilanie z 200 VA trafem toroidalnym i baterią dwudziestu (!) polipropylenów mogłoby stanowić obiekt zazdrości niejednej integry a nie charakteryzującego się 2W apetytem energetycznym zegara.
Znany z odtwarzacza schemat frontu, oczywiście pozbawiony luki na tackę napędu, powtarza przedwzmacniacz P-3 SE, więc na prawej flance najwyższej warstwy znajdziemy czerwony wyświetlacz, w centrum środkowej firmowy ekslibris po którego lewicy umieszczono trzy niewielkie przyciski – pierwszy pozwalający na wybór wyjść (XLR/RCA) współpracujący z dwiema diodami i dwa kolejne zawiadujące wejściami w standardzie XLR i RCA z zestawem czterech diod każdy. Prawą flanką niepodzielnie rządzi masywne pokrętło głośności a parterem okupujący lewy narożnik włącznik główny. Przeprowadzka na zaplecze jest niczym wycieczka do lunaparku. Otrzymujemy nie tylko po cztery pary symetrycznie rozmieszczonych wyjść w standardzie XLR i RCA, lecz również trzy (!) pary wyjściowych XLR-ów uzupełnionych parą gniazd RCA. Oprócz nich wnikliwe oko wyłowi jeszcze takie smaczki jak magistralę komunikacyjną UART, przełącznik trybu pracy (Master/Slave), parę przełączników umożliwiających ustawienie czwartych wejść XLR i RCA w tryb „przelotki” (bypass), oraz kolejny odpowiedzialny za odłączenie uziemienia.
Jak się z pewnością Państwo domyśliliście patrząc na plecy naszego gościa mamy do czynienia z w pełni zbalansowaną konstrukcją dual mono, w której regulacja głośności opiera się na autorskim układzie przekaźnikowym RSR-2-12D (Reference SOULNOTE Relay) z nagimi rezystorami foliowymi zapewniającym 144 kroki o skoku 0,5dB. Wspomniane we wcześniejszym akapicie pokrętło głośności chodzi jednak bezkrokowo, gdyż sprzężono je z optycznym enkoderem Po raz kolejny kwalifikujący się do chirurgicznej korekty uśmiech wzbudza widok sekcji zasilającej. Oczywiście w pełni symetrycznej, więc opartej o solidnym 280VA zalanym żywicą toroidzie i baterii 30 polipropylenów na kanał. Z kolei do sterowania oddelegowano nieco mniejszego 40VA toroida ulokowanego tuż przy ścianie przedniej.
No to niejako na deser wypadałoby wspomnieć w kilku słowach o końcówkach, czyli M-3 SE, co tez niniejszym czynię. I tak, jak już zdążyłem nadmienić frezy modelujące płytę frontową mają w ich przypadku orientację pionową a nie poziomą przywodząc na myśl pozbawione ulampienia i zubożone o wycieraczki monosy Air Tight ATM-3211. Mamy zatem w zasięgu wzroku oznaczenie modelu, błękitna diodę informującą o pracy i firmowy logotyp. Poza tym sprytnie ozdobione ażurowe ściany boczne i stanowiąca niejako ramkę do metalowej maskownicy płyta górna sprawiają wiece pozytywne wrażenie. Ot całkiem poręczne, zakładam, że 100W (tak by mniej więcej wypadało, skoro przy 4 Ω mają 160W) zaledwie 31kg maluchy, szczególnie gdy spojrzymy na nie z perspektywy naszego dyżurnego, ponad 200kg Apexa. Ściana tylna jest kolejnym dowodem zamiłowania Japończyków do minimalizmu. Do dyspozycji otrzymujemy pojedyncze wejście sygnałowe XLR i również pojedyncze zaciski głośnikowe a listę interfejsów zamyka gniazdo zasilające IEC. Całość uzbrojono w trzy kolce zamiast standardowych nóżek, w które z kolei wyposażono dedykowane platformy antywibracyjne, na których końcówki należy ustawić za pomocą stosownego … szablonu. Skomplikowane? Jeśli tak, to już tylko z kronikarskiego obowiązku nadmienię, że każda sekcja jest odseparowana od sąsiadujących, podobnie z resztą jak ściany boczne, spodnia, górna, itp. Ba, również widoczne na plecach przyłącza „pływają” a w trzewiach poszczególne moduły jedynie „spoczywają” w konkretnych miejscach niespecjalnie będąc z nimi zespolone. A teraz proszę sobie wyobrazić jak taka misterna „układanka” jest traktowana podczas działań spedycyjnych przez znane nam firmy kurierskie. Horror …
Rzut oka do wnętrza przynosi kolejne niespodzianki w stylu ustawionego tuż przy ścianie przedniej monstrualnego 1600VA toroida. Pracujący w push-pull stopień wyjściowy oparto o pojedyncze układy Darlingtona na kanał.
Uff, dość już tego czysto wzrokowego kontemplowania, bajkopisarstwa i krążenia nad tytułowym systemem z aparatem. Możemy zatem nakarmić S-3 Reference srebrnymi krążkami, wygodnie rozsiąść się w fotelu i przestawić się na odbiór nauszny. A nieco uprzedzając fakty powiem, że warto, bo brzmienie oferowane przez system SoulNote nader zgrabnie wymyka się prostym zaszufladkowaniom i kategoryzacjom. Z jednej strony wydaje się w dość wyraźny sposób nawiązywać do gabinetowej dostojności szampańskich Accuphase’ów, by po chwili jak gdyby nic romansować z estetyką utożsamianą z topową dzielonką Luxmana, gdzie wraz z muzykalnością idzie ponadprzeciętna rozdzielczość, dorzucając do tego niepodrabialną swobodę i może nie tyle nonszalancję, co niewymuszenie. SoulNote’y stawiają na organiczność i łatwość przyswajania, której bardzo proszę nie mylić z banalnością i ślizganiem się li tylko po powierzchni, gdyż to, co japoński system proponuje jest tego ewidentnym zaprzeczeniem i przeciwnością. Po prostu zamiast dźwięk „robić” na swoja modłę a tym samym zmuszając słuchaczy do jego analizy i próby okiełznania, woli trzymać się faktów i prezentować go takim, jakim jest w rzeczywistości, więc niejako już na starcie łapiemy się na tym, że dostajemy to, co de facto znamy z „wykonów” na żywo, z koncertów i przedstawień, w których dane nam było uczestniczyć, więc mózg automatycznie przestawia się z trybu analizy w tryb niezobowiązującej syntezy a my przy serwowanych nam dźwiękach zamiast się męczyć i stresować odpoczywamy. Zakładam, że swoje przysłowiowe trzy grosze dorzucił tu odtwarzacz, który może i wolno wczytywał serwowane mu krążki i z racji niemalże otwartej budowy praca jego napędu, szczególnie w cichszych pasażach, była delikatnie słyszalna, jednak jego jedwabista gładkość i niewykluczające rozdzielczości wysycenie sprawiały, że nawet najmniejszy niuans nie umykał naszej uwadze a jednocześnie próżno było szukać tendencji czy to do zbytniej analityczności, czy też prób dyskredytowania słabiej zrealizowanych nagrań. Przywodził tym samym na myśl sygnaturę naszego dyżurnego „Czesia”, czyli transportu C.E.C TL 0 3.0. Oczywiście różnicowanie materiału źródłowego było na porządku dziennym, jednak śmiem twierdzić, że S-3-ka wolała skupiać się na zaletach a nie wadach reprodukowanego materiału. Przykładowo „Under the Fragmented Sky” Lunatic Soul daleki jest od ideału a jednak SoulNote’y były w stanie wycisnąć z niego zarówno namacalność i holograficzną przestrzeń, jak i właściwe ogniskowanie źródeł pozornych. Oczywiście na tle naszego dyżurnego papierka lakmusowego, czyli „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda zubożenie aury pogłosowej i precyzja w gradacji planów były aż nadto oczywiste, ale tak jak już zdążyłem nadmienić SoulNote nie darł z tego powodu szat a jedynie informował o fakcie interpretację pozostawiając odbiorcy. Skoro jednak zahaczyliśmy o naturalne instrumentarium, to nie sposób pominąć wierności z jaką japoński system oddawał jego konsystencję i bryły każdej z jego składowych. Było w tym coś ewidentnie magicznego, gdyż bez nawet najmniejszych śladów analityczności każdy z muzyków materializował się tuż przed nami, w przestrzeni nie tyle pomiędzy, co wokół kolumnowej, bo warto mieć na uwadze, że i ramy wynikające z rozstawu kolumn, czy też kubatury pomieszczenia były czysto umowne. Jeśli miało to być kameralne stołeczne studio Serakos, to było, a jeśli mieliśmy poczuć się jak w klimatycznych murach opactwa Noirlac to też jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenosiliśmy się do słonecznej Francji. Jeśli dodamy do tego zdolność oddania pełni impetu wielkiej orkiestry symfonicznej na „Bruckner: Symphony No. 3 in D Minor, WAB 103” Wiener Philharmoniker pod Christianem Thielemannem, to jasnym będzie, że tak na dobrą sprawę za bardzo nie ma do czego się przyczepić. Niby redakcyjny system odniesienia wszystko robił lepiej, dosadniej i realistyczniej, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę drobną różnicę cen i gabarytów poszczególnych składowych jasnym stanie się, że większości odbiorców do pełni szczęścia w zupełności wystarczy propozycja SoulNote i perspektywa zaoszczędzonych środków godnych wywołującego szczery uśmiech funduszu emerytalnego. W końcu jaka to frajda w złapaniu gonionego króliczka, skoro można dać mu delikatne fory i perspektywę dalszej gonitwy. I właśnie set SoulNote w ten sposób stawia sprawę. Nie ma ambicji być we wszystkim najlepszy i referencyjny, lecz jednocześnie wszystko prezentuje na takim poziomie, ze kręcenie nosem na jego propozycje wydają się nie tylko przejawem nieuprzejmości co wręcz skrajnej głupoty. Oferuje bowiem rozmach, swobodę barwę, wysycenie i rozdzielczość, o dynamice tak w skali makro, jak i mikro nawet nie wspominając a że jednocześnie ustępuje pola konstrukcjom ceną i gabarytami zbliżonymi do opisywanej w ramach niniejszej epistoły całości, to trudno się dziwić. Wystarczy jednak zachować zdrowy rozsądek i kierować się słuchem, by zrozumieć, że decydując się na tytułowa układankę i tak i tak załapiemy się na w pełni zasłużone miejsce na audiofilskim Olimpie. Czy można chcieć czegoś więcej? Cóż, Jacek pewnie nawet w tym kierunku nie spojrzał (od razu nadmienię, że nie konsultujemy między sobą werdyktów i własnych obserwacji, więc pisząc te słowa po prostu nie wiem, cóż mój wspólnik wymodził), jednak osobiście nie miałbym nic przeciw, by opiniowaną właśnie wesołą gromadkę wzbogacić o dedykowany streamer Z-3, bo coś czuję w kościach, że byłaby to przysłowiowa wisienka na torcie moich osobistych poszukiwań.
Reasumując tę nieprzewidzianie sążnistą epistołę nie pozostaje mi nic innego, jak tylko stwierdzić, że jeśli chodzi o uosobienie stereotypu japońskiego High-Endu w wydaniu tranzystorowym, to chciał, nie chciał, choć po prawdzie ewidentnie chciał, to właśnie system SoulNote zasłużył na miano wzorca. Jest pod każdym względem kompletny i na swój sposób skończony. Oferuje wręcz nieprzyzwoitą przyjemność obcowania z posiadaną płytoteką a jednocześnie nie próbuje niczego uśredniać w myśl błędnie rozumianej muzykalności. Krótko mówiąc jeśli posiadacie Państwo na podorędziu parę jakiś referencyjnych kolumn i za bardzo nie wiecie z czym je „ożenić”, to o ile tylko nie gustujecie w prosektoryjnych klimatach tytułowy set SoulNote powinien spełnić Wasze oczekiwania.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: Audiopunkt / Soulnote.pl
Producent: SoulNote
Ceny
Soulnote S-3 Reference: 100 000 PLN
Soulnote X-3 SE: 22 000 PLN
Soulnote P-3 SE: 90 000 PLN
Soulnote M-3 SE: 90 000 PLN/szt.
Dane techniczne
Soulnote S-3 Reference SE
Obsługiwane nośniki: CD, SACD, CD-R / CD-RW
Wejścia cyfrowe: 2 x USB Typ B, Coax S/PDIF, AES/EBU
Obsługiwana częstotliwość próbkowania (USB): Maks. 768 kHz (PCM) / Maks. 22,6 MHz (DSD)
Obsługiwana częstotliwość próbkowania (koncentryczne, AES/EBU): Maks. 192 kHz (PCM) / Maks. 2,8 MHz (DSD64 DoP v1.1)
Wyjście analogowe: para XLR, para RCA
Poziom wyjścia analogowego: 5,6 Vrms (XLR); 2,8 Vrms (RCA)
Pasmo przenoszenia: 2 Hz ~ 150 kHz (+0/-1 dB)
Stosunek sygnał/szum: 110 dB
Zniekształcenia THD: 0,008%
Pobór mocy: 50W
Wymiary (S x W x G): 454 × 170 ×393 mm
Waga: 27 kg
Soulnote X-3 SE
Wyjście: SMA x 1
Częstotliwość wyjściowa: 10 MHz
Impedancja wyjściowa 50 Ω
Poziom wyjściowy: 1,0 Vp-p
Pobór mocy: 2 W
Wymiary (S x W x G): 430 × 111 × 376 mm
Waga 7,5kg
Soulnote P-3 SE
Wejścia: 4 pary XLR, 4 pary RCA
Wyjścia: 3 pary XLR, para RCA
Zniekształcenia THD: 0,0015% (1,5 Vrms)
Pasmo przenoszenia: 2 Hz ~ 1 MHz (±3,0 dB)
Szumy resztkowe: 13 μV (20 kHz LPF)
Maksymalne napięcie wyjściowe: 21 Vrms
Impedancja wyjściowa: 6,8 Ω
Maksymalne wzmocnienie: 11 dB
Pobór mocy: 20 W
Wymiary (S x W x G): 454 × 174 × 430 mm
Waga: 25kg
Soulnote M-3 SE
Moc wyjściowa: 160 W /4 Ω
THD: 0,1% (1 W)
Pasmo przenoszenia: 2 Hz ~ 200 kHz (±1 dB)
Czułość wejściowa/impedancja: 2 V/25 kΩ
Wzmocnienie: 22 dB
Pobór mocy: 110W/36W(brak sygnału)
Wymiary (S x W x G): 340 × 251 × 512 mm
Waga: 31kg
Opinia 1
To, że bez wyjątku wszelkiej maści okablowanie w systemach audio jest poważnym elementem ich finalnego brzmienia, wie praktycznie każdy z nas. Czy to sieciowe, sygnałowe lub głośnikowe, niestety zawsze okazuje się być mniej lub bardziej determinującą składową wyniku sonicznego naszej elektronicznej zbieraniny. I gdy wydawałoby się, że zakupem dobrego zestawu „odrutowania” temat praktycznie zamykamy, niestety wszyscy tak myślący są w wielkim błędzie. Oczywiście mam na myśli rozwój technologiczny cywilizacji, który dotyka każdą sferę naszego bytu, nawet z będącym tematem dzisiejszego spotkania, czyli z prozaicznym okablowaniem głośnikowym włącznie. Nie ma się co oszukiwać, świat idzie do przodu, a to powoduje, że praktycznie wszystko co jakiś czas ma swoje nowe, znacznie lepsze wcielenie. A lepsze dzięki użytym bardziej zaawansowanym materiałom, tudzież po latach doświadczeń całkowitej zmianie topologii konstrukcji. A to tylko wierzchołek przysłowiowej góry lodowej. Jak widać powodów takiego stanu jest wiele, dlatego chyba nie dziwi fakt dzisiejszej rozmowy o jednym z takich przypadków. O czym konkretnie? Otóż od jakiegoś czasu jestem szczęśliwym posiadaczem niegdyś topowego kabla głośnikowego Synergistic Research Galileo. Niestety brutalny czas na tyle szybko mija, że do dnia dzisiejszego po moim modelu pojawiły się trzy nowości. Pierwsza – Galileo Discovery, który na tle posiadanego przeze mnie, zwykłego Galileo wydaje się być zmianą kosmetyczną, druga – SRX Slim Line SC w zderzeniu organoleptycznym również wygląda dość skromnie wizualnie, dlatego na chwilę obecną pozostawiając je w spokoju wybraliśmy opcję numer trzy. I nie chodzi jedynie kwestie wizualne – choć te są widoczne od pierwszego kontaktu wzrokowego, ale odmienne konstrukcyjnie, czyli obecnie bardzo mocno kontynuowane przez wiele topowych marek kablowych, prowadzenie wielu równolegle odseparowanych od siebie pojedynczych żył sygnałowych. Jeśli obserwujecie rynek, doskonale wiecie, iż nie są to już jedynie pierwsze jaskółki, tylko istotny trend, dlatego też z wielką przyjemnością zapraszam zainteresowanych takim podejściem do tematu, czyli separacji kilku wiązek sygnału dla kolumn głośnikowych na kilka spostrzeżeń o dostarczonym przez łódzki Audiofast flagowym przewodzie kolumnowym Synergistic Research SRC SC.
Próbując opisać budowę tytułowego kabla pierwsze co przychodzi mi na myśl, to potwierdzenie wzmianki ze wstępniaka, że w kwestii nowych technologii, użytych materiałów i budowy Amerykanie poszli na całość. Od przewodnika w postaci czystego srebra 99.9999%, przez ilość skomplikowanych geometrycznie i materiałowo żył przewodzących, po pozwalające na eliminujące przesłuchy pomiędzy żyłami równoległe odseparowanie wspomnianych przebiegów sygnału karbonowe dyski, koszty nie były żadnym kryterium. Nie wiem, jak ten projekt widzicie Wy, ale dla mnie to ewidentny potomek Transformersów, z tą tylko różnicą, że nie jest stworzony, aby nas bronić przed wrogą cywilizacją, tylko umilać życie na ziemskim łez padole. Jeśli chodzi o nieco obfitszą garść technikaliów, idąc za informacjami producenta każda z prowadzonych osobno wiązek składa się z dwóch skrętek w geometrii Tricon czwartej generacji z przewodnika Silver Matrix otulonego teflonowym dielektrykiem, czterech ręcznie wykonanych nici przewodzących Air String 14 AWG ze srebra o czystości 99.9999% tym razem w dielektryku powietrznym, oraz czterech również ręcznie wykonywanych nici Air String z monofilamentów srebra 99.9999% także w dielektryku powietrznym. I tak razy dziesięć, czyli tyle, ile sumarycznie mamy wiązek przewodzących. Ciekawostką tego modelu jest możliwość zamówienia go w dwóch standardach sposobu separacji każdego z przebiegów sygnału. Chodzi o wspominane wcześniej dyski utrzymujące kable w stałej odległości. Możemy wybrać ich dużą średnicę, by móc położyć przecież skomplikowaną technicznie konstrukcję bezpośrednio na podłodze – duży krążek staje się podstawką lub małą średnicę, co wówczas wymusza na producencie dostarczenie w komplecie dedykowanych podstawek. W teście mieliśmy opcję pierwszą i muszę powiedzieć, że od strony użytkowej jest to lepsze rozwiązanie, gdyż choćby przez przypadkowe dotknięcie kabla eliminuje problem samoczynnego przemieszczania się kabla na łatwych do przewrócenia podstawkach. Ale spokojnie, to wolny kraj i każdy wybierze to, co lubi. Wieńcząc akapit o budowie flagowego Synergistic-a kolumnowego jestem zobligowany dodatkowo wspomnieć, iż podobnie do każdego okablowania proces produkcyjny zamyka tym razem na potrzeby uzyskania lepszych efektów wykorzystujący najnowszą generację cewki Tesli, długotrwały proces kondycjonowania wysokim napięciem. To znak rozpoznawczy marki, jednak według producenta w bardziej zaawansowanym wydaniu.
Gdy dotarliśmy do opisu brzmienia punktu zapalnego naszego spotkania, zasadnicze pytanie brzmi: „Czy te wszystkie zabiegi nie są przypadkiem przerostem formy nad treścią?”. Powielanie przebiegów sygnału, różnorodna wielożyłowość każdej wiązki, separacja mechaniczna, a na koniec „rażenie” całości wysokim napięciem. Przecież to tylko kabel. Srebro, nie srebro, nie ma znaczenia. To prostu jedynie nieco droższy od miedzi przewodnik, nic więcej. Jest w tym jakiś sens? Wiecie co? Przyznam się, że mną również targały bardzo podobne rozterki. Już posiadany Galileo wzniósł mój system na wcześniej nieosiągalne poziomy jakości brzmienia. To co można poprawić? A jeśli tak, to w jakim aspekcie? Otóż odpowiedź po sesji testowej brzmi: można i to w każdej dziedzinie. Powiem więcej, to nie jest poprawa, jaką zazwyczaj serwują inni producenci, tylko brutalny przeskok jakościowy. Jak się materializował? Zanim do tego przejdę, wspomnę, jak gra stacjonujący u mnie Galileo. Jego atutami jest rozdzielczość i energia przy zachowaniu znakomitej separacji i rysunku dobrze osadzonych w masie źródeł pozornych. I gdy dotychczas wydawało mi się, że w tych kwestiach złapałem Pana Boga za nogi, SRX SC pokazał w jak wielkim byłem błędzie.
Wpięcie amerykańskiego okablowania dosłownie i w przenośni w pierwszej kolejności odebrałem jako opadniecie kotarki. Nie jakiejś grubej teatralnej, ale nagle odbywające się na wirtualnej scenie wydarzenia stały się bardziej czytelne. Coś na kształt oczekiwanego poprawienia kontrastu. Na początku stawiałem na słuchowe omamy, jednak próba powrotu na starą wersję głośnikówek jasno dała do zrozumienia, że Jankesi w swojej odezwie do klienta nie naciągali faktów i wszystkie zabiegi produkcyjne miały bardzo wymierny sens. A wspomniane zdjęcie woalki to dopiero jedna z kilku pozytywnych zmian. Kolejną była – nie wiem jakim cudem – większa energia przekazu. Muzykę zaczął cechować mocniejszy puls, co natychmiast pozytywnie odbiło się na akcentowaniu jej timingu. Idźmy dalej. Kolejnym okazało się lepsze, nadal w granicach znakomitego odbioru, oddanie krawędzi poszczególnych bytów, co jeszcze czytelniej rozstawiało je na szerokiej, głębokiej i teraz pozbawionej jakichkolwiek szumów tła wirtualnej scenie. A to jeszcze nie koniec, bowiem SRX SC miał w rękawie jeszcze jednego asa. Tym razem chodzi o zejście niskich rejestrów. W pierwszym odruchu wydawało mi się, że ostrzejsza krawędź dźwięku odbije się naturalnym zmniejszeniem ilości czasem rozdmuchanego basu, tymczasem owszem, tego wcześniej nie do końca kontrolowanego było mniej, za to jego zebranie się w sobie przekute zostało w niże zejście. I zapewniam, to nie jest wróżenie z fusów, tylko zweryfikowana prawda. A prawda dlatego, iż jedną z najważniejszych cech posiadanych przeze mnie kolumn Gauder Akustik Berlina RC 11 Black Edition są znakomicie oddawane najniższe pomruki największych gabarytowo piszczałek organów kościelnych, które podczas sesji testowej jeszcze dobitniej niż dotychczas przewijały mi bębenki w uszach na drugą stronę. Powiem szczerze, gdy każda poprzednia poprawa brzmienia muzyki w moim systemie powodowała pozytywne kiwanie głowy, to jakość i zejście niskich rejestrów wręcz rozbiły bank. Spodziewałem się wiele, ale nie aż tyle. Na dodatek cały czas wszystko odbywało się pozostając w kręgu płynnego, przy tym pełnego informacji oraz energetycznego grania. Muzyka zyskała dosłownie na każdym polu, a mimo to unikała przerysowania, przy okazji jak nigdy wcześniej będąc przyjemna, bo pełna emocji. Każdego rodzaju emocji. Na tyle uniwersalnie wyartykułowana, że mimo dużych chęci nie złapałem testowanego okablowania na potknięciu z jakimkolwiek nurtem muzycznym. A wiecie, że lubię trochę się wzruszyć i nieco zasmakować agresji.
Na pierwszy ogień weryfikacji wypowiedzianej tezy poszły emocje związane z interpretacją twórczości filmowej Jana Kaczmarka przez Leszka Możdżera. To jest znakomita produkcja nie tylko pod względem muzyki, ale również realizacji. Gdy wymaga tego spojrzenie Leszka, raz zderzamy się z dostojnością fortepianu, innym razem z jego filigranowością, a jeszcze innym liryzmem. To wbrew pozorom jest bardzo wymagający materiał, gdyż te stany potrafią przewinąć się w jednym utworze. Taka sytuacja zaś sprawia, że gdy system nie umie zamiennie i w odpowiednim czasie dozować niezbędnych artefaktów, tylko strzela nimi na oślep – czytaj cały czas oddaje maksimum swoich zalet typu twardość i ofensywna energia, gdy do głosu ma dojść filigranowość i dźwięczność, mamy do czynienia z karykaturą pomysłu Możdżera, gdyż tracimy efekt wielowarstwowości emocjonalnej. Na szczęście jak wspominałem, konfiguracja testowa w sobie tylko znany sposób umiała połączyć wodę z ogniem. Przez cały czas przekaz epatował swobodą wybrzmiewania i brakiem jakiegokolwiek przykrycia woalką wydobywających się z kolumn informacji, a mimo to umiejętnie dozował czasem długie liryczne zawieszenie pojedynczego dźwięku w eterze, by za moment sprostać uderzeniom mocnych interwałów granym lewą ręką. Na tyle sugestywnie, że z przyjemnością odświeżyłem sobie tę pozycję od deski do deski z kilkoma powtórkami najbardziej wymownych sekwencji.
Innym ciekawym krążkiem podczas sesji testowej był sampler – nie jakościowy, tylko repertuarowy – oficyny nagrywającej na magnetofon szpulowy Nagra 2xHD Fusion. Naturalnie daniem głównym był utwór z piszczałkami organowymi schodzącymi do 16 Hz (na płycie jest nawet stosowne ostrzeżenie, aby zbyt głośnym słuchaniem nie spalić głośników w kolumnach, gdy nie obsługują takich częstotliwości). W efekcie najpierw zauważyłem, że w codziennej konfiguracji jakby znacznie częściej coś podczas odsłuchu tego kawałka mi mruczało, by za moment przekonać się, iż był to co prawda drobny, ale prozaiczny „problem” z kontrolą. Nagle pokój wypełniała mniejsza ilość sejsmicznych pomruków, za to przy inicjacji pracy najniższego tonu jak nigdy wcześniej odczuwałem bardziej dosadny poziom nieprzyjemnego ucisku na bębenki w uszach. A to dopiero jedna strona medalu, bowiem zweryfikowane zebranie się w sobie wyższych i wzmocnienie najniższych poziomów basu w najmniejszym stopniu nie zaszkodziło znakomicie rozświetlającej kubaturę kościelną wokalnej epistole czarującej wokalistki. W teorii nasycenie jej głosu powinno lekko ucierpieć, jednak przywoływane wcześniej wzmocnienie energii wybrzmiewania muzyki umiejętnie zbilansowało ten aspekt. Było nadal miękko, rozwibrowanie i doniośle, czyli tak jak powinno.
Na koniec ewidentny stempel ponadprzeciętnych umiejętności testowanego kabla w postaci mongolskiego zespołu The Hu z ich płytą „The Gereg”. To było istne szaleństwo. Wszechobecny power egzotycznych instrumentów – jak na muzykę metalową, do tego drobiazgowa artykulacja gardłowego zawodzenia frontmena i całkowita nieprzewidywalność następujących po sobie fraz nutowych uczyniło z tego podejścia muzycznego dotychczas niespotykany spektakl. Raz pełen bólu spowodowanego brutalnymi uderzeniami bębnów, innym razem strachu kreowanemu sposobem artykulacji śpiewu, ale zawsze w służbie sprawienia w pełni oczekiwanej uciechy. Wszystko tętniło życiem na tyle czytelnie i bez zniekształceń, że chyba ze dwa razy bezwiednie podkręcałem gałkę wzmocnienia. Co prawda jest to płyta, której powinno się głośno słuchać, jednak nie zawsze się da. A czasem jeśli nawet można to uczynić, to tylko dlatego, że system coś ogranicza w domenie rozdzielczości, czyli nazywając sytuacje po imieniu jest lekko zamulony – przyznaję, zaliczyłem takie seanse kilkukrotnie. A przecież pisałem, że konfiguracja testowa to kiler w każdym aspekcie z otwartością i bezpośredniością podania w pierwszej kolejności. Dlatego w moim odczuciu informacja o bezwiednym, a mimo to w pełni akceptowalnym jakościowo podkręcaniu głośności jasno daje do zrozumienia, z czym tak naprawdę miałem do czynienia. Ja określiłbym to w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu podaną rozważnie wyczynowością.
No dobrze. Jak widać, powyższy test był pozbawionym jakiejkolwiek krytyki słowotokiem. Czy słusznie? Nie naciągam zbytnio faktów? Otóż moi drodzy, w najmniejszym stopniu nie. A świadectwem tego stanu jest natychmiastowa próba wystawienia posiadanego modelu kabla głośnikowego Galileo na giełdzie. Zapewniam, testowany Synergistic Research SRC SC na tyle wysoko podniósł poprzeczkę jakości oferowanego dźwięku, że mimo jakiś czas temu twardego postanowienia o zaprzestaniu zmian w systemie poległem. Czy zatem nasz bohater będzie spełnieniem marzeń każdego melomana? Oczywiście jak to zwykle bywa nie do końca. Jednak tylko w niewielkiej ilości przypadków. A ich zbiór ogranicza się do posiadaczy nazbyt jasno i lekko skonfigurowanych zestawów oraz wielbicieli sonicznego syropu. W pierwszym przypadku ewentualna porażka będzie winą, a konkretnie mówiąc konsekwencją wyborów potencjalnego nabywcy, zaś potrzeb drugiej grupy miłośników nazbyt ulepionej muzyki z uwagi na stojące u podstaw powołania do życia amerykańskiego kabla założenia pokazania świata dźwięku w jak najbardziej bezkompromisowy, ale na ile to możliwe prawdziwy sposób, nie będzie w stanie spełnić. Zatem reasumując. Jeśli nie utożsamiacie się z żadną z tych dwóch grup, droga do kolejnego kroku ku idealnemu dźwiękowi w swoim domostwie jest otwarta. Wystarczy kontakt z dystrybutorem. Tylko ostrzegam, świat muzyki jaki znaliście przed próbą z tytułowym głośnikowcem już nigdy nie będzie taki sam.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Opinia 2
Choć początkowo wstępniak do niniejszej recenzji może wydawać się dość nietypowy, czy wręcz odklejony od interesującej nas tematyki, gdyż dotyczyć będzie pierwszego wrażenia, które jak wszem i wobec wiadomo można zrobić tylko raz, oraz tzw. wartości postrzeganej, to proszę wierzyć mi na słowo ma on głębszy sens. Dotyka on bowiem dwóch z kilku czynników determinujących nasze decyzje zakupowe, a to już, jak mam nadzieję zdążyliście Państwo zauważyć element bezapelacyjnie związany z naszym hobby, które niejednokrotnie ewoluuje w zaskakujących kierunkach na skutek czysto impulsywnych decyzji. Coś nam wpadnie w oko, coś zauroczy od pierwszego dźwięku i nie wiedzieć jak i kiedy owo „coś” ląduje w naszym systemie wymuszając jego kolejne transformacje, bądź chociażby uzmysławiając jego posiadaczowi drzemiący i zarazem niewykorzystany potencjał. Wróćmy jednak do punktu wyjścia, czyli ww. pierwszego wrażenia, które poniekąd ustawia poprzeczkę oczekiwań i optykę czynionych w dalszej kolejności obserwacji. A co może wpłynąć na intensywność wspomnianych doznań? Oczywiście rozmiar, który … ma znaczenie. I tak, przynajmniej jeśli chodzi o gabaryty opakowań w jakich docierały do nas przewody głośnikowe, palmę pierwszeństwa dzierżą z racji obecnych na ich przebiegu „mrożonych kurczaków” Transparenty Opus i nieco mniej absorbujące, gdyż pakowane w osobne skórzane walizki Siltechy Triple Crown. Tymczasem zgodnie ze stereotypem mówiącym, że właśnie w Stanach wszystko jest naj… (najczęściej największe), do powyższego grona śmiało możemy dopisać kolejnego gracza, czyli będące przedmiotem dzisiejszej epistoły Synergistic Research SRX SC, które w naszych skromnych progach pojawiły się w kartonie z powodzeniem mogącym pomieścić całkiem sporą końcówkę mocy, więc już na starcie dającym pole do popisu naszej wyobraźni. Jeśli ciekawi Państwa, cóż umieszczony w owym pudle wkład namieszał w mojej dyżurnej układance nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na ciąg dalszy.
Skoro pierwsze wrażenie za nami warto dobrać się do nadzienia, czyli samych przewodów, które w porównaniu ze stacjonującymi u nas ich poprzednikami – Galileo SX SC okazują się zaskakująco ażurowe i wiotkie a to za sprawą diametralnie zmienionej budowy. O ile bowiem SX-y swym wyglądem przypominały solidną linę okrętową, o tyle SRX-y oparto na równoległych przebiegach poszczególnych żył odseparowanych karbonowymi dyskami. Coś Państwu to przypomina? Niezorientowanym w temacie podpowiem, że chodzi o goszczące u nas jakiś czas temu przewody in-akustik Reference LS-2404 & LS-4004 AIR Pure Silver, które również bazowały na podobnych rozwiązaniach. Jednak niemiecka konkurencja postawiła na wręcz obsesyjną dbałość o stabilność narzuconej geometrii, przez co nie dość, że stanowiące egzoszkielet dyski były umieszczone gęściej, to i całość ukryto wewnątrz scalających całość elastycznych „pończoch”. Tymczasem w SRX-ach zakładana przez producenta równoległość przebiegów jest dość umowna, gdyż każdorazowe zgięcie przewodu podczas układania go pomiędzy elektroniką a kolumnami wyraźnie ją zaburza. A właśnie, skoro o ww. dyskach mowa, to warto nadmienić, iż nabywca ma do wyboru dwie opcje. Może zdecydować się na przewód wyposażony w mniejsze dyski wraz z którym otrzymuje dedykowane podstawki UEF, bądź z większymi (jak w dostarczonej przez dystrybutora – łódzki Audiofast parce), uzbrojonymi w elementy strojące HFT (to te czerwone trzpienie widoczne w ich centrum), które same w sobie pełnią rolę odsprzęgającą od podłoża. Kontynuując temat strojenia nie sposób pominąć znanych z dotychczasowych naszych spotkań z produktami Synergistica dopinanych modułów pasywnych Gold SR25 UEF, lub Silver SR25 UEF, które również znajdują się na wyposażeniu i pozwalają dokonać finalnego dostrojenia przewodów do własnych preferencji.
Jeśli zaś chodzi o niuanse natury technicznej, to pozwolę sobie sięgnąć po materiały źródłowe, w których wszystko opisane zostało w zwięzłej i zarazem zrozumiałej dla ogółu formie. I tak, wyczytać w nich można, że „SRX zbudowane są z dziesięciu niezależnych wiązek przewodzących, które biegną równolegle do siebie oddzielone dyskami z włókna węglowego, co pozwala wyeliminować przesłuchy między przewodnikami i poprawia wszystkie aspekty brzmienia. Każda wiązka przewodząca składa się zaś z dwóch geometrii Tricon czwartej generacji [przewodnik Silver Matrix w dielektryku teflonowym], czterech wykonanych ręcznie nici przewodzących Air String 14AWG ze srebra czystości 99,9999% w dielektryku powietrznym oraz czterech wykonanych ręcznie nici Air String z monofilamentów srebra 99,9999% w dielektryku powietrznym.” Zastosowano również ekranowanie SRX Matrix UEF, czyli pokrywanie w procesie UEF konektorów, przewodów, drenów uziemiających i komórek UEF dwiema różnymi warstwami powłoki grafenowej. Jakby tego było mało przed wysłaniem do odbiorcy końcowego przewody poddawane są iście ekstremalnemu wygrzewaniu noszącym nazwę Quantum Tunelling i polegającym na przepuszczeniu przez nie prądu o napięciu … 1 miliona (!!) V.
Wpinając Synergistic Research SRX SC w swój system i klikając przy umieszczonym na playliście „On This Perfect Day” projektu Guilt Machine, czyli de facto kolejnego wcielenia holenderskiego multiinstrumentalisty Arjena Lucassena, odniosłem dalekie od wyimaginowania, niemalże do bólu prawdziwe wrażenie jakby znaczna część z owego wspomnianego w powyższym akapicie miliona woltów jednak w tytułowych przewodach została zmagazynowana i wraz z pierwszymi nutami nastąpiło jej uwolnienie i dekompresja. Mówiąc wprost dźwięk eksplodował bogactwem niuansów, dynamiką i namacalnością wprowadzoną na taki pułap, jakbym ze swoich poczciwych Contourów 30 przesiadł się co najmniej na, pozostając w obrębie marki, Confidence 60, które co i rusz wiercą mi dziurę z tyłu głowy dopominając się o repetę w posiadanych czterech kątach. Wszystkiego było nie dość, że więcej, to jeszcze podane zostało z wydawać by się mogło nieosiągalnym wyrafinowaniem i bezpośredniością – bez zawoalowań, niedomówień i sygnalizowania, że może coś nie do końca jest słyszalne, lecz mamy uwierzyć na słowo, że tam jest, więc powinniśmy do pracy zaprzęgnąć własne szare komórki i po prostu sobie dopowiedzieć, do-wyobrazić. O nie, tutaj słychać absolutnie wszystko i w absolutnie obłędnej jakości. Rozbudowane do granic przyzwoitości, lub też dalece poza nie wykraczające, kompozycje Lucassena osiągnęły dzięki temu iście hollywoodzki rozmach a siła ekspresji zaproszonych wokalistów sprawiała, że gęsią skórkę miałem częściej niż przy ostatnio przechodzonej grypie. To jednak dopiero niewinny wstęp, niezobowiązująca przystawka do dalszych obserwacji, bowiem w trakcie „Of Dust” z „Road Salt One” Pain Of Salvation monolog Daniela Gildenlöwa operował na takim poziomie namacalności, jakbym siedział tuż obok przesympatycznego Szweda w jakimś klimatycznym (skórzane Chesterfieldy, ciemna boazeria pamiętająca młodość Keitha Richardsa) pubie/klubie i przy szklaneczce Mackmyra Vinterdrom prowadził z nim rozmowę przyciszonym głosem. A to, co działo się przy zmysłowo szeleszczącej na „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni, bądź nucącej „Quedate Aqui” Salmie Hayek pozostawię już Państwa wyobraźni. Wspomnę jedynie, że realizm, a co za tym idzie materializacja obu pań w moim salonie była na tyle oczywista, że na czas testów dostałem od Małżonki kategoryczny zakaz sięgania po tego typu repertuar.
W związku z powyższym nie pozostało mi nic innego jak eksploracja diametralnie odległych pod względem estetyki przejawów muzycznej twórczości homo sapiens i tym samym mój wzrok powędrował ku „SIX”, czyli najnowszemu krążkowi Extreme, na którym Nuno Bettencourt dość bezpardonowo przypomina, kto w pełni zasługuje na miejsce w panteonie najlepszych gitarzystów wszech czasów a z kolei Gary Cherone wydaje się być zaskakująco dobrze zaimpregnowany na jego, znaczy się czasu, upływ. Jego (tym razem chodzi o Gary’ego) wokal jest szorstki, chrapliwy, na swój sposób „garażowo” zadziorny a SRX ową fakturę świetnie oddaje. Pomimo wspomnianej rozdzielczości nie przejaskrawia jej, ale też wbrew błędnie rozumianemu wyrafinowaniu nie ugładza, tylko prezentuje taką, jaka jest – do szpiku kości i łańcuchów DNA rockowa.
Warto jednak nieco podnieść poprzeczkę trudności i sięgnąć po wielką symfonikę, jak chociażby używany podczas testów SX-a album „Bruckner: Symphony No. 3 in D Minor, WAB 103” w wykonaniu Wiener Philharmoniker pod batutą Christiana Thielemanna, który niejako z racji nader rozbudowanego aparatu wykonawczego, oraz samej partytury, jawi się większości systemów jako istne pole minowe a finalnie gwóźdź do trumny. Nie dość bowiem, że wymaga umiejętności wykreowania sceny dalece wykraczającej poza rozstaw kolumn, to jeszcze dramatyczne skoki dynamiki i ekspresja użytego instrumentarium co i rusz mogą powodować efekt wynikającego z kompresji przytkania. Tymczasem tytułowe przewody nie dość, że kreują po prostu realistyczną scenę tak pod względem szerokości i głębokości, nie zapominając przy tym o trzecim wymiarze, czyli wysokości, to jeszcze robią lepiej coś, w czym jak wydawało nam się do tej pory już SX-y doszły do perfekcji. Chodzi mianowicie o definicję, zróżnicowanie i energetyczność najniższych składowych które, jak dowodzi niniejszy test mogą i co tu dużo mówić, są prezentowane z jeszcze lepszą precyzją i rozdzielczością. Tylko nie jest to laboratoryjna analityczność, gdzie każdy dźwięk rozbijany jest na atomy i właśnie w takiej, molekularnej postaci serwowany słuchaczom, którzy muszą go sobie własnym sumptem poskładać, lecz jedynie oddanie pełnego spektrum i złożoności poszczególnych partii w ich natywnej, czyli organicznie koherentnej i homogenicznej postaci. Dlatego też wejścia gran cassy są niczym przetaczająca się nad naszymi głowami niszczycielska burza, której bynajmniej się nie boimy trzymając głowę pod poduszką, lecz zafascynowani jej apokaliptycznym pięknem chłoniemy dzieło zniszczenia szeroko otwartymi oczami, tak, aby żadna z jej składowych nam nie umknęła. I co ciekawe, choć praca naciągu jest wyraźniejsza a sama kontrola idzie o krok, bądź nawet dwa dalej, to de facto bas schodzi jeszcze niżej niż w przypadku SX-ów nie tracąc przy tym nic a nic z właściwego sobie ładunku energetycznego. Brzmi przez to pełniej i bardziej kompletnie.
Synergistic Research SRX SC nader bezpardonowo unausznia (bazujący na zjawisku unaoczniania przejaw licentia poetica) jak ekstremalne doznania jest w stanie zapewnić ultra high-endowy przewód. Ile niuansów, detali i ogólnie rzecz ujmując informacji jest w stanie dostarczyć do kolumn, bądź też patrząc z drugiej strony – ileż informacji tracimy poprzez niezdolne do ich przesłania okablowanie. Warto bowiem mieć świadomość, iż SX sam z siebie niczego nie dodaje, więc jeśli z jego pomocą słyszymy coś, czego wcześniej nie było nam dane, to dowód na to, że coś wcześniej owe informacje zachowywało dla siebie. W związku z powyższym formułując odpowiedź na pytanie, czy jest to propozycja dla wszystkich przewrotnie powiem, że … to zależy. Zależy od tego, czy mają Państwo bądź ochotę, bądź też odwagę wyjść z własnej strefy komfortu i przekonać się na własnej skórze ile do tej pory z pozornie znanych na pamięć nagrań informacji Wam umykało, o ilu niuansach nie mieliście bladego pojęcia i po ilu melodiach jedynie przemykaliście niczym Nartnik po tafli jeziora bez świadomości bogactwa kryjącego się w jego głębi. Krótko mówiąc jeśli dobrze Wam z tym, co macie i takie status quo Wam pasuje, to szczerze kontakt z SRX-em odradzam. Jeśli jednak korci Was odkrycie nieznanych do tej pory pokładów pieczołowicie budowanej płytoteki, to … wiecie, co robić. Miejcie jednak świadomość, że kontakt z Synergistic Research SRX SC jest biletem w jedną stronę a Wasza przygoda z High-Endem od tego momentu dzielić się będzie na okres sprzed i po wpięciu tytułowych głośnikowców.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: Audiofast
Producent: Synergistic Research
Cena: 166 020 PLN / 2 x 2,4m; 8 300 PLN za dodatkowe 30cm
Opinion 1
Until recently the title Danish brand was a kind of desire object, we would like to make closer contact with, but due to the fact, that in Poland there was no distributor, chances to get out of this impasse were not very high. But fortunately for a vast number of music lovers, this brand is such an interesting item, that since a dozen months, we do have an energetic distributor. And I did not use the description “energetic” by chance, as his works does not end with just lending gear for testing and listening sessions, but together with the Polish turntable manufacturer Benny Audio, he arranged a meeting in Sopot, with lots of music and Marcin Oleś as the host. But what brand am I talking about? Well, about the Danish loudspeaker specialist, Peak Consult. And the Chełmża based distributor Quality Audio, not without some logistic issues, provided us with the smallest floor stander from the company portfolio, the Sonora.
Looking at the photos, you can clearly see that it is a floor stander. But when you have a closer look, it turns out, that this is more a two-way monitor than a typical floor stander. Albeit with a passive membrane instead of a bass-reflex port, to manage appropriate reach and quality of the bass and packed in a larger cabinet. Why so? Well, a heavier box allows for better management of vibration, something that is the main goal of the manufacturers. This is combatted using thick layers of HDF glued together. Of course, this HDF does not diminish the beauty of the speakers, because, as it is tradition for this brand, the top and side panels are covered with real wood, in this case walnut, and the front baffle and back panel are covered with real leather. To make the external design even more appealing, in the middle of the of the side panels, there is a strip of shiny acrylic, which contrasts nicely with the walnut and leather panels. Another important element of the construction of the cabinet, is that the walls are not parallel to each other, the angles between them are not right. Similar to its bigger brethren, the Sonora has the front baffle section with the mounted drivers quite a way up. On the top end of the back panel we have the mentioned passive membrane, while below, just above the floor, proprietary wire terminals, separate for the bass and treble sections. As you could expect, the loudspeakers are supported on transverse feet with adjustable barrels, bolted from below, a solution typical for Peak Consult. Finalizing the description with some technicalities let me just mention, that according to the manufacturer we have here a two-way speaker, with a sensitivity of 90dB / 8Ohm, with a height of about 113cm and weighing 48kg a piece. The speakers are supplied to the clients in solid, dedicated transportation boxes.
Starting to write about the smallest loudspeaker in the Peak Consult portfolio, let me tell you that, “All is quiet on the Western front”. Sonically, the tested Sonora are moving on the same path as the its larger brethren, the sound esthetics is very similar. It is still based on full timbral emotions, vividness and essence of the reproduced music. But in contrast to its predecessors, it has a tad different approach to the energy package in it. And of course it is not about lacking it, but about a different projection of its lower registers, which are tuned differently here. This comes from the exchanging the bass-reflex port to the passive radiator, which adds some nobleness to it. On one hand it allows the base to become a bit lighter, avoiding the effect of a “pump”, which is tiring on the long run, but on the other hand, it should allow to have it reach lower. And what is the effect? For me it is formidable, as music, with a seemingly lower weight, did have appropriate pulse, but did not try to reach the size as reproduced from bigger speakers. Do you think it is a bad thing? Absolutely not, this approach eliminates the effect of a steroid pumped boxer, trying to knock us out, leaving us with an agile lady inviting us to spend a few moments with our beloved music. Personally, I prefer the second, unconstrained world, this is the reason, that I have such big speakers myself. But if I would not have such possibilities, I would have searched for something like the tested speakers. Not very big speakers, with a sound that also does not reach record size, but with complete freedom of reverberation; with a full palette of information required to listen without straining your hearing. I know, that this may not be very fashionable, because we love, when the sound coming from the speakers kicks us, but for me, that would be a fight, and not a way to spend my evening. So when you love the second option, and your listening room is somewhat constrained, the choice is simple – Peak Consult Sonora. And I will try to show you the reasoning behind this based on a few disc examples.
Let us first take a listen to our Polish singer, supported by a world-class guitar player, Anna Maria Jopek and Pat Metheny, on the album “Upojenie”. This is a recording that is known to probably all music lovers in Poland, and many outside of it, and in most part a very moody one. And well recorded too, not needing the lower registers to be upped, and as such, showing all the assets of the tested speakers. The music was reproduced very airy – of course, when it had to hit it did, but the airiness and the brilliant decay of individual, well exposed sounds, produced not only by the delicate voice of the singer, but also by the virtuoso guitar, pushed the emotional content of the reproduced material to a rarely achievable level of reaching my senses. And it was not just about skillfully avoiding the “wow” effect in reproducing the expressiveness of the recording, but also about interestingly putting it in the ether and making it vivid, and with this intensifying the amount of evoked emotions.
Another disc, that shows well the assets of the loudspeakers, was the album “I have the Room above Her” from the Paul Motian jazz trio, with Bill Frisell and Joe Lovano. This is another very picturesque recording, where the saxophone of J. Lovano is very important. It is not too light, but also far from being obese, and due to splendid vividness, full of “wooden” artifacts and is a great counterpoint to the rest of the band, in a very readable arranged, wide and deep virtual stage. And this is only one of the many important aspects of the material, as also the resonant guitar from Frisell and the rhythm support from the contrabass of Motian, showing the full size of its body, as well as the work of the fingers on the strings, were also vital to the overall story. All in all it was another well reproduced test disc.
Finally something that also worked well, although for lovers of this genre, it probably could have sounded stronger. I am talking about the newest rock album from AC/DC “Power Up”. Again, everything was OK, but such kind of bands like an abundance of mass and energy in the lower octaves. Without that, the gravity point of this music can travel upwards and become a tad clamorous. This the more, as the gentlemen do not shy away from guitar show-offs, which often turn out to be little engaging, if not backed with sufficient mass. So how did this disc finally fare? Surprisingly ambiguous. Due to the loudspeakers avoiding overexcitement, things went off without any clamor; the timbre was well seated. But in terms of creating appropriate amounts of energy, things turned out to be a bit too light. There will be plenty of people supporting this approach, but let us not kid ourselves, the guys from AC/DC do like strong sound. So was it a setback? No, not completely. And there are many reasons for that. First of all, are the mentioned assets of those loudspeakers, but in this case the choice of appropriate speakers for your repertoire is key. Nobody sane will buy speakers designed to shape each and every music note to listen to rock and similar genres. And even if you would do that, please bear in mind that the test was conducted in a room too large for them, and yet, they still managed to impress. So what would happen when you would place them in a more appropriate space? I think I can guess, but you can try it for yourself and, probably, will be positively surprised.
Trying to summarize all pros and cons of this test, I can easily say that the Peak Consult Sonora speakers were victorious. This is in fact just a bookshelf speaker, albeit with an enlarged cabinet, so you cannot judge it in an inappropriately large room. Of course, with its assets, it will much easier shine in a quieter repertoire, directed more on the emotional aspect of music, but even “wired” gentlemen showed some nice symptoms of drive, so if you are not looking for the most offensive and ruthless part of music, the tested speakers have a chance to find their place in most potential systems. There is one thing though, you need to give them a chance.
Jacek Pazio
Opinion 2
After the showing of the El Diablo in our four … or rather eight angles, and hearing what the majestic Dragon were capable of during the Munich High End, reaching for the very compact, if not small (at least compared with its brethren) speakers, like the tested Sonora, seems to be asking for trouble, or an emanation of audiophile masochism. Because how so? Moving from the bigger, more expensive and of course better to smaller, cheaper and les… Hold your horses. What would you say, if instead of thinking and conducting purely academic discussions, based on data enclosed in the specification and pictures, have a listen to them, just out of pure decency, before giving our final verdict? If you agree with our proposal, let me invite you to the meeting with the nice floor standers Peak Consult Sonora, supplied to us by the Chełmża based distributor Quality Audio.
Now as I mentioned in the very beginning, we are taking a look at the smallest constructions from the Danish company, let me explain, that while the Sonora maybe are not the biggest around, especially when you see the almost two meter high Berlinas in the background, but taking into account the Polish apartment sizes, where three rooms and 40 m² reappeared, only such sized speakers will be able to fit. Of course the posed thesis is probably too much of a simplification and hyperbola, because it is hard to imagine, that its potential buyer would own such a micro-apartment. But adhering to the facts and looking at them, we must confess, that they not only look very attractive, but from the start, from unboxing, they inspire confidence. It would be hard not to, as with the quite compact size, 113cm height, 28cm width and 38.5cm depth, their weight is almost 50kg a piece. And in addition, the Danish decided not to use a standard, shoebox shape, but used a shape requiring much more attention, where the top part of the front baffle, which houses the two drivers, is slanted quite a way back and chiseled to minimalize the unwanted diffraction of sound ways. And while we mentioned drivers – in the Sonora there are proprietary speakers, a 26mm velvet dome tweeter, with drive made from six, precisely positioned, neodymium magnets and equipped with a dedicated chamber, used to eliminate parasitic reflections and resonances and a 18cm mid-woofer, with a dust cap carrying the company logo. The latter is not supported by a standard bass-reflex port (as it was in the Princessa, the, let us say, predecessors), but by a passive membrane with 23cm diameter, placed on the back. Similar attention was devoted to the cabinets, made from multilayered sandwiches of HDF and special anti-vibration glue, over 30mm thick. On the outside, those are layered with 14mm American walnut staves with acrylic inserts and black leather is mounted on the front baffle and the back panel, so there is quality all around the speaker. The wire terminals are close to the bottom, and the stabilizer feet, and accept all kinds of connectors, including bare wires. The company does not provide any shunt wires, so either you need to have your own, or rely on the distributor for providing suitable ones, and this is what we did.
To prevent any kind of anomalies coming from vibration and microphony, the cross-overs are acoustically separated from the drivers, so there is no worry, that they can be affected in any way, even in case of very high volume levels.
In terms of sound, I dare to claim that in the Sonora, the influence of the person co-responsible for the current Peak offerings, Wilfried Ehrenholz – previous cofounder and owner of … Dynaudio, can be heard the most. The sound is incredibly coherent, organic and slightly darkened, while at the same time nicely and nonchalantly resolved. Am I too generic? Well, everything boils down to the quote from Frank Zappa “writing about music is like dancing about architecture”, so it will down to blind fate, if that what I am writing, will be the same thing the readers are thinking. Although those of you, who follow our writing and compare it to their own impressions, will have it easier.
The tested speakers did not have an easy time, as instead of a nice and easy listening, I reached out to something operating somewhere between minimal and contemporary classical music, “Steel Hammer” by Julia Wolfe, who together with Bang on a Can All-Stars and Trio Medieval went on to deconstruct a classical, folk song about John Henry. For the unaware – it is a story of a hammer man, who decided to confront a mechanical hammer, which endangered his job. And although this is not a nice and easy material, as only with full engagement of the listener you can find only traces of melodics, or any signs allowing to lock the individual compositions into frames of coherence. There is a lot going on there, and things are not only moving along in multiple threads, but each one of those is making sure not be parallel to another. Also the used instruments allow for a lot, so it is quite easy to have an impression of cacophonic chaos. Yet the Sonora presented this, evidently hard to chew whole, in a surprisingly elegant and balanced way. They systemized and sorted the seemingly foreign noises, clicks, crunches and vocalizes in coherent and logical cause and effect streaks, which you will not be able to hum while shaving, but listening to them started to have some signs of refined pleasure (but far away from the so called guilty pleasure), something to which you need to grow up, but not being a masochism anymore. Please do not worry, the Peak did not add any honey to the sound, trying to impose their way of sounding, because at this level, this would be a shot into their own goal. The Danish speakers were just able to get the context, underline the connections between the individual phrases and keeping their native facture and consistency show them in this smoothened version. Interestingly, the mentioned darkening was mostly happening to the background, and not to the upper registers, so the audiophile plankton and reverberation aura was not filtered away. Due to that not only smaller forms, as the one mentioned above, but also big symphonics, like “Rhapsodies” under Stokowski, was able to sound with the scale, dynamics and openness adequate to the size of the orchestra. This because the Sonora do not have any tendency to glue things together or condensate the source material to the size imposed by the spacing of the speakers themselves or the room they were placed in. This allowed maybe not to remove, but to minimize the effect of scaling. And to be clear – I used the statement above not to depreciate the tested speakers, but based on previous listening sessions of the El Diablo, or our Gauder, it was clear, that big/bigger can do more, so while paper can bear everything, pure decency, not mentioning the known points of reference, requires adhering to the facts, which cannot be disputed. So we get a very suggestive, but adequate to the size of the speakers themselves, dynamic jumps, the ability to reproduce the mighty tutti, as well as picoline part on the verge of hearing, but the narration is done from a wider perspective and a certain distance, due to what we perceive the reproduced music as a whole first, and then, with the increase of engagement, we can dig deeper in the tissue and action of the recording, one step after another. And with that, I would describe the sharpness of drawing the virtual sources as rather natural, and not overly analytical, or going for laser precision at all costs. Against appearances, the mentioned characteristic does not mean that the sound is blurred, or that imaging is fuzzy, because it goes completely in the opposite direction – underlining the realism of presentation. When you go to a concert, even when you have places in the first rows or golden circle, you are not able to determine with 100% accuracy the fabric of the jackets of the musicians sitting in the orchestra, or count the pearls in the necklace of the diva. We can note the fact of their presence, color and cut, all the other nuances remain in the realm of guesses, or later verification on the screen of a monitor the size of a panorama window in a fancy hotel. Absolutely no upping of contrast or taking your attention from the most important thing – music.
It cannot be denied, that the Peak Consult Sonora are not among the cheapest, or the most spectacular, either in terms of design or sound. But they are in their special way captivating and refined musicality, perfectly manufactured and have the “something”, that make all kinds of repertoires soothe our nerves and increase attractiveness when listening using them. They also seem to be a very logical alternative to all kinds of high-end monitors and stand mount speakers, allowing to forgo searches for the ideal stand, or gymnastics related to applying heavy loudspeaker cabling. When you add to this pool of assets the replacement of the whirring bass-reflex port with a passive membrane better controlling the lower registers, it becomes clear that having a modestly sized listening room and budget mentioned below, listening to the tested Peak in your own system is a highly advisable and reasonable move. What else do you need to be happy? In theory nothing, but practice, so completely empiric experiences, show that it is worth to have an appropriately powerful and current producing amplifier, able to get all the best out of the Sonora.
Marcin Olszewski
System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker cables: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Ethernet cable: NxLT LAN FLAME
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
– Table: BASE AUDIO 2
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Phonostage: Sensor 2 mk II
Eccentricity Detection Stabilizer: DS Audio ES-001
Polish distributor: Quality Audio
Manufacturer: Peak Consult
Price: 130 000 PLN
Specifications
Design: 2-way passive radiator
Crossover Freq.: 2 500 Hz
Frequency range: 28–30 000 Hz
Sensitivity: 90dB @ 1W. / 1 m.
Impedance: 4Ω
Dimensions (H X W X D): 113 x 28 x 38,5 cm
Weight: 48 kg/each
Opinia 1
Mająca swą (nie)oficjalną premierę podczas zeszłorocznego, monachijskiego High Endu seria Capello jest niejako następcą obecnej w portfolio Gauder Akustik od zarania dziejów i coś mi się wydaje dyskretnie wygaszanej serii Ceramic, oraz rozwinięciem sondującej gusta odbiorców pod kątem nowych, niekoniecznie kojarzonych z niemieckim wytwórcą rozwiązań Arcona. Jest to też ewidentny wabik dla wszystkich tych, którzy chcąc zasmakować niemieckich specjałów, jednak jeszcze nie do końca są przekonani, że inwestycja w usytuowane wyżej Darci, bądź Berliny ma jakiekolwiek racjonalne przesłanki. Ot, taka nieco asekuracyjna oferta środka dająca wielce satysfakcjonujący przedsmak tego, co czeka na wyższej półce, w cenach niezbyt odbiegających od tych, jakie witają potencjalnych nabywców na starcie. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem nasze dotychczasowe doświadczenia z największymi z serii 100-kami pokazały, że pod pewnymi względami są to kolumny wręcz wybitne i wymykające się wynikającym z widniejących w cenniku kwot oczekiwaniom. Skoro trójdrożne podłogówki wywarły na nas takie wrażenie ekipa katowickiego RCM-u postanowiła iść za ciosem i tym razem do zabawy przekazała nam najmniejsze z rodziny Capello modele – urocze, podstawkowe 40-ki.
Przechodząc do kwestii natury wizualnej nie sposób nie zauważyć, iż podobnie jak w przypadku starszego rodzeństwa, czyli 100 Be dostarczona przez dystrybutora marki – katowicki RCM, parka przyodziana jest może nie w zgrzebną, gdyż podkreśloną fortepianowym połyskiem czerń. Jak z pewnością Państwo pamiętacie, że takie malowanie nie wzbudza mojego zbytniego entuzjazmu, gdyż o ile na żywca jeszcze prezentuje się z odpowiednią elegancją, to już przy zdjęciach dramatycznie spłaszcza bryły, o lustrzanych artefaktach nawet nie wspominając. A przecież w tabelce pod tekstem wyraźnie widnieje, że oprócz monochromatycznych czerni i bieli zlokalizowany w Renningen zakład opuszczają również skrzynki fornirowane drewnem oliwnym, orzechowym, palisandrowym, czy wiśniowym, czego przykład mieliśmy m.in. z okazji testu „diamentowych” wersji Vescova Mk II. Oczywiście nie mogę mieć do nikogo pretensji, gdyż RCM otrzymawszy pierwszą, kruczoczarną partę Capello, po prostu puścił ją w świat, gdyż na fornirowane trzeba było czekać kolejnych kilka tygodni. Wracając jednak do meritum. 40-ki to nader zgrabne, zwężające się ku tyłowi niewielkie dwudrożne kolumny podstawkowe o konstrukcji zamkniętej. Wspominam o tym już na wstępie, gdyż ich widok ustawionych na firmowych standach z użyciem dedykowanych podkładek mógłby sugerować, iż choć ujścia kanału bas refleks nie widać, to znajduje się on w podstawie i dmucha ku dołowi, a tak przecież nie jest. A właśnie, wspomniane, metalowo-gumowe podkładki pełnią nie tylko rolę estetyczną, lecz również poprzez regulację siły ich ściśnięcia jesteśmy modelować finalne brzmienie 40-ek. Spojrzyjmy jednak jeszcze na chociażby chwilę na fronty naszych gościń, które zdobią po dwa przetworniki – na górze znajdziemy gorącą nowość, czyli 25 mm kopułka berylowa, a piętro niżej 14cm średnio-niskotonowy o membranie z polipropylenowo – aluminiowego sandwicha X-Pulse. Z kolei zredukowane do pionowego, niezbyt szerokiego pasa plecy mają do zaoferowania zaskakująco bogaty wachlarz łapiących za oko atrakcji. Poczynając od podwójnych terminali głośnikowych WBT NextGen, poprzez zworę regulującą ilość wysokich tonów w zakresie ±1,5 dB, po również zabezpieczone zworą gniazdo dedykowane modułom Bass Extension, których działanie pokrótce omówiliśmy w trakcie testu 100-ek i z których usług nie omieszkaliśmy skorzystać i tym razem.
Przechodząc do technikaliów, którymi dr.Gauder zgodnie z tradycją dzieli się nad wyraz oszczędnie, po raz kolejny mamy do czynienia z nie dość, że symetryczną, to dodatkowo charakteryzująca się bardzo stromym (60dB/oktawę) nachyleniem zboczy zwrotnicą. Całe szczęście w rubryce dotyczącej impedancji zamiast „akceptowalna” widnieje wartość 4Ω, za to informacji o skuteczności 40-ek nie ma co szukać, bo ich nie ma, więc zgodnie z zapewnieniami producenta możemy uznać, iż jest po prostu „wystarczająca”. Uchylając jednak rąbka tajemnicy i nieco uprzedzając fakty podpowiem jedynie, że tytułowe Gaudery Waty i Ampery chłoną jak wyłowiona u wybrzeży Rodos gąbka, więc warto mieć ów fakt na uwadze przy doborze odpowiedniej dla nich amplifikacji. W moim przypadku oznaczało to sięgnięcie zarówno po dyżurną. 300W końcówkę Bryston 4B³, jak i po dysponującą podobną mocą integrę Vitus Audio RI-101 MkII i przynajmniej w moim mniemaniu i na moje ucho był to właściwy kierunek, choć chodzą słuchy, że i z mocnymi lampami efekty potrafią być wielce pozytywne.
Od strony brzmieniowej również mamy do czynienia zarówno z oczywistym bazowaniem na dotychczasowych rodowych – znanych ze starszych serii tradycjach, jak i wykorzystaniem możliwości jakie dało wprowadzenie nowych typów przetworników, w tym berylowych wysokotonowców, które to w dostarczonej na testy parce robiły naprawdę fenomenalną robotę mogąc swą rozdzielczością i wyrafinowaniem śmiało konkurować z dotychczas stosowanymi przez dr.Gaudera diamentowymi Accutonami. Proszę jednak dobrze mnie zrozumieć i nie obawiać się zbytniej ofensywności góry, gdyż akurat w tym przypadku wspomniana rozdzielczość idzie w parze z iście kremową konsystencją, czy wręcz lekkim przyciemnieniem a więc jest oczywistym przeciwieństwem analitycznego chłodu i dzielenia włosa na czworo. Ponadto 40-ki budują zaskakująco bliskie rzeczywistości gabaryty brył źródeł pozornych przez co nie odnosimy wrażenia obserwowania wydarzeń scenicznych z fotograficznej perspektywy obiektywu tilt-shift a to, jak na tak niewielkie kolumny nie lada osiągniecie. Przykładowo na „Minione” zarówno kiziany włochatym paluchem Gonzalo Rubacalby fortepian, bas Armando Goli i zestaw perkusyjny Ernesto Simpsona zostały odwzorowane w tej samej skali co „nasza” Anna Maria Jopek, więc nie ma przekłamań w rozkładzie sił a ewentualne różnice w emisji wynikają li tylko z odpowiedniej artykulacji i umiejscowienia na wirtualnej scenie. Iście piorunujące wrażenie wywołuje jednak ich namacalność ze zmysłowym wokalem AMJ w roli głównej. Przy okazji Gauderom udało się podkreślić tembr głosu wokalistki, oddać wszelakiej maści smaczki a jednocześnie uniknąć wyeksponowania psujących przyjemność odbioru sybilantów, których jak wszem i wobec wiadomo nasza czołowa eksportowa Diva nie żałuje. Czy ów zabieg osłabił realizm albumu? W żadnym wypadku. Po prostu podniósł stężenie cukru w cukrze i muzyki w muzyce. Mam nadzieję, że rozumieją Państwo o co mi chodzi – całość zabrzmiała lepiej, lecz nie poprzez ordynarne polukrowanie a pewną normalizację i uszlachetnienie – intensyfikację wyrafinowania.
O ile jednak smooth jazzowy mix z kubańskimi rytmami i klimatem przedwojennych dancingów możemy uznać za niezaprzeczalnie przyjemny, jednak dość asekuracyjny materiał testowy, to już nawiązujący do trzeciej tajemnicy fatimskiej „The Third Secret” formacji Fifth Angel takich skojarzeń nie budzi. Jest to bowiem najwyższej próby kwintesencja power-metalu, więc liczy się tutaj szybkość, moc zbudowane na szkielecie chwytliwej melodyjności. Ale zaraz, zaraz. Ciężkie łojenie i niewielkie monitorki? Przecież to wręcz idealny przepis na spektakularną porażkę na miarę niedoszłych wyborów kopertowych organizowanych przez jednego z tytanów intelektu obecnej „władzi”. Najwidoczniej jednak dr.Gauder nie miał o tym fakcie bladego pojęcia, gdyż najmniejsze z rodziny Capello kolumienki zagrały tak, że wraz ze mną potężnymi riffami i epickimi wokalizami raczyło się całkiem spore grono okolicznych sąsiadów. Okazało się bowiem, że z odpowiednią amplifikacją w Gauderach budzą się demony zdolne zatrząść otwartym na hall 25 metrowym salonem wcale nie gorzej od niejednych podłogówek. Przy czym pomijając właściwą monitorom zdolność natychmiastowego znikania ze sceny prawdziwą wisienką na torcie była definicja, zróżnicowanie i timing prowadzenia basu. To było coś wręcz zjawiskowego – w końcu miałem przed sobą parę podstawkowców a docierające do mych uszu i poniekąd również trzewi niemalże infradźwiękowe uderzenia sugerowały użycie jeśli nie wspomagania w postaci solidnego subwoofera (pod względem kolorystyki, aparycji i przede wszystkim brzmienia widziałbym tu m.in. S/510 REL-a), co zdecydowanie poważniejszych gabarytowo zespołów głośnikowych.
Prawdę powiedziawszy delikatne i wynikające z oczywistych – fizycznych ograniczeń 40-ek kompromisy pojawiają się dopiero przy wielkiej symfonice, gdyż do oddania złożoności, wieloplanowości i potęgi wielkiego aparatu wykonawczego. Nie oznacza to jednak, że nie da się z przyjemnością wysłuchać ścieżki dźwiękowej z „Gladiatora”, czy „Rhapsodies” pod Stokowskim, bo jak najbardziej się da, jednakże warto mieć świadomość, że można to zrobić lepiej, z większym rozmachem, oddechem i bardziej realną skalą. Jak? Ot, wystarczy sięgnąć po wspomniane starsze rodzeństwo, jak chociażby 100-ki i zapomnieć nie tylko o temacie, ale i dodatkowych paru (drobne 9k różnicy) tysiącach €. A tak już na serio, aby czepiać się tytułowych podstawkowców o taki drobiazg, jak lekkie ściśnięcie i przeskalowanie sceny przy wielkiej symfonice trzeba cierpieć na nerwicę natręctw, dlatego też sugeruję nie zaprzątać sobie tym głowy i po prostu słuchać dosłownie wszystkiego, na co tylko najdzie nas ochota i cieszyć się świetnym dźwiękiem.
Po przesiadce z pełnopasmowych podłogówek na podstawkowe, dwudrożne i w dodatku zamknięte podstawkowce niejako podświadomie należy spodziewać się dość bolesnej redukcji tak naprawdę wszystkiego – począwszy od wymiarów sceny i źródeł pozornych po dynamikę. Tymczasem Gauder Akustik Capello 40 Be Double Vision większość owych kompromisów jakby zupełnie nie dotyczyła. Grają bowiem z niezwykłą werwą, rozmachem i dynamiką a jedynie przy wielkiej symfonice ustępują pola zdecydowanie większym konstrukcjom, o co trudno mieć do nich jakiekolwiek pretensje.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Szczerze mówiąc nie zdziwię się, gdy kogoś z Was zaskoczy dzisiejszy test. I nie chodzi mi o kwestię producenta, bowiem ten na naszym ryku od wielu lat jest znakomicie rozpoznawalny, tylko oferowany przez niego produkt. Oczywiście mam na myśli zespoły głośnikowe. Z tą tylko różnicą, że mimo, iż oferta Gauder Akustik oprócz modeli wolnostojących zawsze opiewała na kolumny podstawkowe, niestety czy to w periodykach branżowych, czy pośród zadowolonych użytkowników raczej rozprawiano o modelach wolnostojących. Jaka jest tego przyczyna, nie tylko nie wiem, ale nawet nie mam zamiaru jej rozkminiać, ważne, że po serii podłogówek przyszedł czas na zderzenie z monitorami. O tyle ciekawymi, że w odróżnieniu od dotychczasowych działań na polu aplikacji ceramicznych głośników Accutona, tym razem podążając za starszymi braćmi wykorzystującymi konstrukcje aluminiowe i berylowe z innej stajni. Zainteresowani? Jak przyznam szczerze, byłem bardzo ciekawy, co z tego wynikło. Dlatego, jeśli taki stan dopadł również Was, zapraszam wszystkich na kilka poniższych akapitów o dostarczonych przez katowicki RCM monitorach wraz z firmowymi podstawkami Gauder Akustik Capello 40 BE.
Jak można się domyślić, rzeczone podstawkowce w odniesieniu do obudowy są powieleniem wieloletniego pomysłu projektanta na płaski front i zbiegające się płynnym łukiem ku nieco węższemu tyłowi boczne ścianki. To standard u tego producenta, który nie tylko pozwala konstrukcjom ładnie się prezentować, ale przy okazji znakomicie rozprawia się z wewnętrznymi, jak wiadomo szkodliwymi, falami stojącymi. Na awersie tytułowych Capello 40 znajdziemy dwa głośniki – wysokotonowy berylowy wraz z średnio-niskotonowym aluminiowym, zaś z drugiej strony, czyli rewersie bogatą tablicę rozdzielczą. Co oznacza bogatą? Otóż mamy do dyspozycji zdublowane, osobne dla wysokich tonów i środka z dołem terminale przyłączeniowe oraz dzięki dwóm sekcjom strojenia basu dostajemy dodatkowy oręż – oczywiście zanim zaczniemy tak zwaną kabelkologię – w procesie ustawienia jego ilości i jakości zgodnie z naszymi potrzebami. Oczywiście ich realizacja, podobnie w stojących wyżej w hierarchii Capello 100 BE, odbywa się za pomocą zworek i dedykowanych, przestrajających w tym zakresie zwrotnicę na konkretny poziom ilości specjalnych modułów. Co bardzo istotne w tym modelu, jak rzadko kiedy mamy do czynienia z ułatwiającą aplikację kolumn w trudnym środowisku akustycznym konstrukcją zamkniętą. Tak tak, Roland Gauder ma w swojej ofercie nie tylko monitory, ale również coś bez tak zwanego, często ze względu na kreowanie zmanierowanych niskich rejestrów, nieakceptowalnego przez wielu melomanów „burczy-basu”. Pełną funkcjonalność naszych bohaterek realizują firmowe podstawki. Jednak co jest bardzo istotne, dzięki zastosowaniu miękkiego podłoża pod kolumny i mocowanie śrubowe siłą dokręcenia pozwalające dodatkowo korygować finalne brzmienie. Przyznacie, ze pomysł choćby z racji bezkosztowości dla potencjalnego nabywcy bardzo zacny.
Prawdę powiedziawszy moja przygoda z tytułowymi pannami opiewa na dwa spotkania w różnych środowiskach. Pierwsze, krótkotrwałe i obciążone wieloma niewiadomymi podczas przypadkowej wizyty w salonie dystrybutora, natomiast drugie, opisywane w tej epistole już w znanych mi doskonale warunkach lokalowych wespół z posiadaną elektroniką. W jakim celu o tym wspominam? Prawdopodobnie ku Waszemu zaskoczeniu bez naciągania faktów powiem, iż pierwsze podejście bardzo mocno determinowało kierunek oceniania 40-ek u mnie. Chodzi mianowicie o ich – jak na takie maleństwa – niewymuszoną swobodę grania bez względu na materiał muzyczny, poziom głośności i choć to wydaje się niemożliwe, kubaturę wypełnianego dźwiękiem pomieszczenia. A przekonałem się o tym dzięki podstępowi opiekuna marki, który chcąc pokazać ich potencjał przed wprowadzeniem mnie do pokoju odsłuchowego sprytnie wygasił światło, by w lubianych na przeze mnie, naturalnie wysokich poziomach decybeli posłuchać rockowego szaleństwa. Jednym słowem dostałem ścianę pełnego ekspresji, bez siłowego prezentowania basu, za to w znakomitej kontroli poukładanego dźwięku. Naturalnie zdawałem sobie sprawę z nieco innej specyfiki propagacji spektaklu muzycznego niż z moich dwumetrowych wież oblężniczych, jednak gdyby po chwili nie doszło do zapalenia światła, nigdy nie pomyślałbym, że taki wolumen może wydobywać się z monitorów. Przynajmniej liczyłem na średnie podłogówki, a tu „Zonk”. A najlepsze w tym wszystkim było to, że w całej tej akcji nie chodziło o pokazanie jak głośno tytułowe Gaudery mogą w ogóle zagrać, tylko jak zaskakująco dobrze – czytaj: bez zwyczajowej pompki w monitorach – radzą sobie w domenie basu (ilość i jakość) bez względu na jego zapotrzebowanie w wektorze głośności prezentacji. Po co ta cała maskarada z zaciemnianiem rzeczywistości? Niby banał, jednak w ten sposób dosłownie i w przenośni pokazano mi palcem, jak potrafi zagrać niby mała, ale z wielką duszą, stroniąca od poczucia wymuszenia prezentacji, strojona jako konstrukcja zamknięta kolumna podstawkowa. A trzeba dodać, iż cały pokaz odbywał się w 50 m², co dodatkowo wzmacniało poziom zaskoczenia odbioru tego mitingu. Oczywiście to nie są kolumny kierowane do takich wyczynów – przecież rozprawiamy o małych monitorach, ale jeśli potrafią odnaleźć się w tak ekstremalnej sytuacji, później powinno być z górki. I o tym „z górki” będzie stanowił kolejny akapit o brzmieniu kruczo-czarnych kolumienek.
Jak wypadł występ u mnie? Przyznaję, na starcie z premedytacją powtórzyłem sesję z głośnym zderzeniem się z muzyką rockową. Jednak z uwagi na inną specyfikę kreowania basu w moim pomieszczeniu musiałem posiłkować się wzmacniającymi go dedykowanymi modułami. To problem? Nic z tych rzeczy. Po prostu inna elektronika – wykorzystywany w salonie Vitus Audio gra z nieco innym wysyceniem niż Gryphon, do tego inna odpowiedź pomieszczenia w zakresie niskich tonów i suma summarum miałem minimalnie zbyt oszczędny jego poziom. Jednak tylko przez moment, bowiem za sprawą prezentowanych w teście „kapsułek” strojących temat na poziomie moich oczekiwań – przecież każdy ma inne – bez problemu ogarnąłem. Oprócz znakomitej dynamiki, rozmachu i swobody, pojawił się odpowiedni poziom uderzenia w dole. To oczywiście sprawiło, że zwyczajowy, jedno-płytowy miting z tego typu twórczością przerodził się w pełnozakresowe odsłuchanie fajnie zrealizowanej, oddającej ducha bezkompromisowości prowadzenia mocnych gitarowych riffów oraz charyzmę wokalisty „13”-ki formacji Black Sabbath, ostatnio nabytej na winylu, co prawda trochę skompresowanej, ale dzięki świetnemu występowi kolumn również pokazującej pazur „72 Seasons” Metalliki, oraz będącej moim rozdziewiczeniem w obcowaniu z tego typu muzą, tak naprawdę formującą mój gust muzyczny na całe życie płyty „Highway To Hell” AC/DC. Jak widać, zaliczyłem trzy różne okresy, a przez to inne poziomy jakości realizacji muzyki, a mimo to opisywane kolumny nie dość, że pokazały zakorzeniony w tego rodzaju muzyce poziom adrenaliny, to nigdy na siłę niczego nie upiększały, tylko za każdym razem bardzo czytelnie pokazywały pracę realizatora. To ich problem? Bynajmniej. Dla mnie wręcz zaleta. Owszem, fajnie jest nieco pokolorować „schrzaniony” materiał muzyczny, ale mimo wszytko konwencja czasów nagrywania powinna być zauważalna, dlatego słysząc takie podejście w grze tytułowych paczek dla mnie to zaleta.
Po takim obrocie sprawy, chyba nikogo nie zdziwi fakt równie znakomitego występu Capello w repertuarze nastawionym na epatowanie innego rodzaju emocjami. Emocjami opartymi na niespiesznym przecinaniu ciszy pojedynczymi frazami spod znaku kipiącego od zadumy – fajny oksymoron, będącego u mnie rodzimym numerem jeden w tego typu twórczości RGG „Szymanowski”, emocjami zawartymi w pięknie i intymności głosu artystki typu Carla Bruni „Quelqu’un m’a dit”, czy choćby emocjami kreowanymi przez koncertowe zapisy równie znakomitej wokalistki Melody Gardot „Live In Europe”. W tym przypadku nasze bohaterki wspięły się na wyżyny oddania trzech istotnych w naszej zabawie niuansów. Pierwszy to pokazanie najdrobniejszego szczegółu realizacyjnego, z wyartykułowaniem sensu jego bytu – czytaj dźwięczności, lekkości i długości trwania w czytelnie rozplanowanym eterze – w materiale RGG. Drugi czar tembru rozkochującego prawie każdego słuchacza głosu artystki – Carla Bruni. Zaś trzecim nie tylko prezentacja rozmiarów zrealizowanej w warunkach koncertu, przez to czasem bezkresnej wirtualnej sceny, ale również znakomite utrzymanie timingu pełnych energii i dźwięczności instrumentów. Ktoś powie: „Przecież to potrafią prawie wszystkie monitory”. Tak, zgadza się. Jednak w tym przypadku mamy do czynienia z dwoma bardzo ciekawymi aspektami. Jeden to niczym w sławnej reklamie przypomnienie znaczenia słowa „prawie”. Natomiast drugi odnosi się do w dobrym tego słowa znaczeniu wyczynowości projekcji tej muzyki bez szkód typu nadpobudliwość lub monotonia. Obcując z małymi Gaugerami wszystko trafia w punkt. I co istotne, przekonując się dwa razy – w salonie i na początku testu u siebie – bez oglądania się na odkręcenie gałki głośności, co często jest gwoździem do trumny sporej grupy tego typu konstrukcji. Jak to możliwe, że w tym przy kolumny dają radę? Powiem tak. Sądzę, że nie tylko dla Rolanda Gaudera, ale również dla wielu melomanów to prosty rebus, którego rozwiązaniem jest umiejętne zaprojektowanie kolumny zamkniętej.
Próbując zebrać wszystkie wspomniane pozytywy w jedną strawną całość, prawdę powiedziawszy musiałbym się powtarzać. Dlatego chcąc tego uniknąć powiem tak. Kolumny Gauder Akustik Capello 40 to wilki w owczej skórze. Gabarytowo małe, ale za to z wielkim, co bardzo ważne, trzymanym w ryzach temperamentem. Na tyle dobrze skrojonym, że w spokojnej muzie potrafią przyjemnie czarować, natomiast w brutalnym rocku przyprawiać o oczekiwany ból głowy. Niemożliwe? Szczerze? Przed prezentacją ze zgaszonym światłem w odniesieniu do tego typu konstrukcji też tak myślałem. Niestety ten fortel pokazał mi, jak bardzo się myliłem. Jak nie wierzycie, sami sprawdźcie. Wówczas przekonacie się, że wbrew pozorom to nie są małe kolumny, tylko małe diabełki. Czy finalnie Wasza bajka, to będzie zależeć od wielu czynników. Jednak zapewniam, podczas prób weryfikacyjnych z pewnością nie będziecie się nudzić. A chyba o to w obcowaniu z muzyką chodzi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
Dystrybucja: RCM
Producent: Gauder Akustik
Ceny: 5 998€ / para; +5 000€ berylowy tweeter; + 1 500€ Double Vision; + 200 € maskownice; + 2 000€ standy
Dane techniczne
Konstrukcja: dwudrożna, podstawkowa, zamknięta
Impedancja: 4Ω
Moc: 100W
Wymiary (W x S x G): 39 x 24 x 34 cm
Waga: 10 kg
Dostępne wykończenie: czarny/biały lakier fortepianowy; forniry lakierowane na wysoki połysk / półmat: oliwny; orzech, palisander, wiśnia
Najnowsze komentarze