Na polskim rynku oficjalnie pojawiły się hi-endowe zestawy głośnikowe marki Trenner & Friedl. Austriacka firma kieruje swoje produkty do audiofilów o wyrobionym guście, koncentrując się na wysokiej jakości brzmienia. Marka została powołana do życia przez dwóch pasjonatów – Petera Trennera i Andreasa Friedla. Jak sami zauważyli, w czasach dobrobytu i wszechobecnego przeładowania, producentom sprzętu audio ciężko jest się wyróżnić czymkolwiek. Nie działają nawet deklaracje jakoby dane urządzenia grały i wyglądały lepiej od wszystkich innych, a klienci nie reagują na hasła o kolejnych rewolucyjnych rozwiązaniach. Zamiast tego, konstruktorzy postanowili szlifować brzmienie swoich kolumn w najdrobniejszych detalach, a także zadbać o to, aby każdy model był czymś w rodzaju skończonego dzieła wykonanego z materiałów najwyższej jakości. Austriakom zupełnie nie zależy na maksymalizacji zysków polegającej na wypuszczaniu z taśmy coraz większej ilości pudełek. Tutaj liczy się tradycyjna, ręczna robota. Obudowy nie są produkowane, ale raczej rzeźbione przez mistrzów stolarskiego rzemiosła. Głośniki są natomiast poddawane precyzyjnym pomiarom, ponieważ właściciele firmy stale inwestują w najnowocześniejszy sprzęt elektroakustyczny. Wszystko odbywa się zgodnie ze standardem ISO 9000. Jeżeli więc zapytamy, czym firma Trenner & Friedl chce się wyróżnić, można powiedzieć – pasją, umiejętnościami, jakością i brzmieniem. Być może dlatego jej kolumny trafiają już do 16 krajów na całym świecie.
Katalog otwierają piękne monitory Art w bardzo sztywnych, wielowarstwowych obudowach z ręcznie polerowanymi frontami o strukturze kanapkowej. Te klasyczne, dwudrożne zestawy wykorzystują 5-calowy głośnik nisko-średniotonowy z membraną aluminiową i calowy tweeter typu ring radiator z magnesem neodymowym i komorą tłumiącą rezonanse. Wewnętrzne okablowanie poprowadzono przewodami marki Cardas Audio. Druga w kolejności jest podłogówka Dizzy z obudową AIM (Acoustic Impedance Matching) z takim samym głośnikiem wysokotonowym i podobnym wooferem, tym razem o średnicy 6,5 cala, z membraną wykonaną z anodyzowanego aluminium. Połączmy to ze skomplikowaną, wielowarstwową obudową, a otrzymamy skromnie wyglądające kolumny, z których każda waży aż 27 kg. Modele Art i Dizzy dostępne są w trzech wariantach forniru orzechowego i innych kolorach na zamówienie. Dalej w katalogu mamy już bardzo poważne konstrukcje takie, jak wolnostojące kolumny Pharoah, potężne monitory Ra, podłogówki Isis i flagowe zestawy Duke o konstrukcji segmentowej. Ich obudowy są budowane zgodnie ze złotymi proporcjami, z wykorzystaniem sklejki o różnej gęstości. Do wytłumienia konstruktorzy używają naturalnej owczej wełny, oczywiście austriackiej. W zwrotnicach używane są wyłącznie komponenty najwyższej jakości. Co ciekawe, zestawy takie jak Pharoah czy Ra wymagają jedynie niewielkiego odstępu od tylnej ściany pomieszczenia – producent deklaruje, że wystarczy zostawić im tylko 10 cm wolnego miejsca. Kolumny charakteryzują się bardzo wysoką skutecznością. W przypadku modelu Pharoah wynosi ona 92 dB, a w monitorach Ra już 95 dB.
Zestawy Trenner & Friedl będą dostępne w Polsce już niebawem. Ceny kształtują się następująco:
Art – 13000 zł,
Dizzy – 23000 zł,
Pharoah – 35000 zł,
Ra – 70000 zł,
Isis – 88000 zł,
Duke – 570000 zł.
Although the first units of ALS-777 started to appear on the market about ten years ago, but only recently its constructor – Mr. Kazuo Kiuchi – decided to introduce a version dedicated to European power standards. I do not know the answer to the question, if this delay was caused by the need to find appropriate components, or if the American and Asian market got saturated, and I will probably never find out. Anyway now we do not need to use power cords destined for different working conditions, or use adapters, which are painfully not audiophile. Enter the Reimyo ALS-777 Limited.
In the middle of the fascia made from a thick plate of brushed aluminum there is a warm glowing green LED, with the logo of the manufacturer above it and a chromed plate with Limited written on it – the indicator for the device being in the European version. To the left we have a massive power switch, not very common to be found placed in the front, especially for devices of this category, and an intriguing, very old school load indicator. To the right, there is a nice, decorative plate, informing about the usage of QRT technology inside the device.
On the back plate we can find five, cryogenically treated Schuko type sockets, coming from the German company Berker. Here we can clearly see the differences between the American/Asian version and the European one: the first has six sockets placed in pairs, and the maximum load for that version is almost two times lower.
The feet for the unit are also not run-of-the-mill ones, but very elegant, conical elements, minimizing vibration by their mass as well as low contact surface with the ground. However you should be very careful, when placing the device on a hard and slippery surface, because when you plug in stiffer and heavier cables, the unit can move uncontrollably.
Looking at the ALS-777 Limited from the theoretical and construction side, the device is a bit strange. Functionally, this is a power strip, but inside the enclosure, there is not only a parallel placed filter, outside of the current path, but also microprocessor controlled American QRT modules (Quantum Resonance Technology), which generate signals, that should, according to the manufacturer, improve the quality of the power supplied to the attached units.
According to that, what you can find in promotional materials and reviews, including the ALS-777 in the power system is unquestionably audible and, as probably with all products bearing the name Reimyo, branded with something, that should be called a company sound signature. A certain combination of smoothness, almost organic homogeneity and spontaneous elegance are something, given it is within our taste, works like a narcotic, addicts us, and releases us only, when we have the complete system at home. You do not have to search far, it is enough to talk to Jacek, who heard the specialite de la maison of Mr. Kiuchi and was taken, heads down. Fortunately I am still searching for my holy grail, so I could approach the newest product from the Japanese manufacture not only with appropriate interest, but also without euphoria. In the end this is just another power conditioner, at least theoretically… I was prepared for the tricks with timbre and palpability, which are served by the Reimyo from the start, and I was not disappointed. Placing the emphasis on musicality, and only in the second place on analyticity makes the listener concentrate mostly on music, in a global way, and not on the individual sounds. Of course the selectiveness in on a very high level, but without the clinical coldness and laboratory, dispassionate analyticity almost every kind of repertoire becomes more digestive. You can concentrate on timbre, on the melodic lines, even in genres theoretically inaccessible, like modern music (“Songs, Drones and Refrains of Death” George Crumb) or heavy-metal growls (“Heavy Metal Music” Newsted). It may seem, that the input remains the same, this is the same bloody steak/ordinary burger (pick one) and only the paper plates and oily paper were replaced with silver tableware and Rosenthal or Villeroy & Boch china. But no, it is different. The content itself becomes also somehow noble. The details, so mishandled originally, so dirty or nervous, become polished, put in place and calmed so that the shine with full brightness, showing their true and forgotten faces. Even older, played until they became boring, albums, like “Misplaced Childhood”, when boosted with the Reimyo ALS-777 Limited surprised with freshness and caught attention like a car we use every day, but which underwent a treatment in a “car spa”. Fortunately the company, amber midrange did not remove the edge in more harsh, or garage recordings, so we did not lose the ability of differentiate recordings. Barb Jungr and Louis Armstrong had their coarseness as they should, only they smiled more often.
However I have a few comments to the slight rounding of the edges of the sound spectrum. The Reimyo “conditioner” slightly softened the spontaneity of the highest and lowest octave, while civilizing the sound spectrum. It was great with the more civilized and worked-out albums, but when trying to use more underground albums, you have to count with an attempt to put the savage Critters into evening dresses. Having noticed that, I tried to find some panacea, that would combine the assets of finesse and nobleness of the Japanese device with the punk-rock savageness. It turned out, that the tested earlier on its own X-DC2 in the role of the main power cable fares well, but changing it to the less fine, but much more powerful Furutech FP-3TS762 placed the sound of my system on the right track. However I need to mention it once more – due to the more heavy repertoire, I listen to quite often, my taste may not be conform with the taste of the audiophile majority. I am aware, that such experiments may be regarded by orthodox audiophiles as profanation and sacrilege, but I tried to get a sound that would fit best into my taste, and not to build an altar for the legend. On the other hand you need to remember the official motto of Reimyo, which states, that every part of the audio system, even the smallest one, has its influence, and there are no shortcuts. So every lover of good sound has to travel his or her ways to reach their nirvana.
A dozen days with the Reimyo ALS-777 Limited allowed me to reach a satisfactory agreement with it, including such a configuration of my system, which placed the common stereotypes and opinions about limiting dynamics by such kind of devices on a shelf together with other untrue fairytales. All owners of Reimyo should listen to the Limited 777 as a must, for other music lovers and audiophiles it is also worth spending a few days listening, because it may turn out, that they move to the first group.
Text and photographs Marcin Olszewski
Distributor: Moje Audio / Reimyo.pl
Price:25 990 zł, powercord Harmonix X-DC2 (worth 4.450 zł) included
Technical Details:
– Number of outlets: 5
– Total power available: 3.450 Watów
– Current handling capacity: 15 Amperów
– Operating power range: 90-125VAC, 50/60Hz; 100-250VAC, 50/60Hz
– Dimensions: 59 mm (H) x 430 mm (W) x 324 mm (D)
– Weight: 7.36 kg
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Stream player: Olive O2M; Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Integrated Amplifier: Electrocompaniet ECI 5
– SpeakersGauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; AudioSolutions Rhapsody 130
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + LC-2mk2 cable; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Kable, kable, kable. To z pozoru kolokwialnie mówiąc – dość śliski temat, jednak jak do tej pory nie miałem problemów z określeniem ich wpływu na posiadany system. Po części jest to pochodną dogłębnego osłuchania, ale także niewątpliwego występowania owych ingerencji w torze audio. Raz było lepiej, raz gorzej, ale zawsze coś się działo, w co nie wszyscy są w stanie uwierzyć. Nie mam za to do nikogo pretensji i raczej trochę im zazdroszczę, że mogą zaoszczędzone w ten sposób „dudki” przeznaczyć na inne cele. Ja jakiekolwiek ruchy zakupowe związane z tematyką emitowania i odbioru dźwięku, traktuję jako zabawę przy pochłaniającym połowę mojego życia hobby. Żona o wszystkim wie, jest zadowolona, że nie stoję pod budką z piwem z kolegami, których łatwo sobie zaskarbić, mając trochę wolnej gotówki, a ja napawam się tym, czego pragnąłem w całym młodzieńczym życiu – przerzucam i słucham tony sprzętu do odtwarzania muzyki. Na swoim przykładzie mam książkowe potwierdzenie znanej wszystkim prawdy życiowej, że marzenia się spełniają. Ale wracając do dzisiejszego spotkania z ważnymi akcesoriami toru odsłuchowego, jakim są produkty z działu kabli, przedstawiam nowowprowadzaną na rynek polski markę TELOS AUDIO z Taiwanu. Od jakiegoś czasu zbierają pochlebne opinie na świecie, aż wreszcie, jako nowy cel międzynarodowej ekspansji wybrali rynek polski. Bohaterowie testu, są tylko wycinkiem oferty tej marki, gdyż oprócz okablowania, w swoim port folio firma TELOS AUDIO posiada kilka innych gadżetów jak: zaślepki do nieużywanych wejść i wyjść z komponentów audio , bezpieczniki topikowe, adaptery RCA-XLR, dystrybutor energii i kwantowy dyfuzor akustyczny – co by to nie oznaczało, jest ciekawym pomysłem. Do celów testowych polski dystrybutor Audio Engineering z Gniewkowa dostarczył zestaw kabli głośnikowych i interkonektów w topowym wydaniu Platinum Reference Series.
Przybysze z Taiwanu to bardzo widowiskowo ubrane w białą, bawełnianą, plecioną koszulkę druty. Wszystkie akcesoria konfekcyjne (widły, wtyki RCA) i zastosowane na przewodach tuleje konstrukcyjne, są oznaczone logo producenta i dzięki wykończeniu na wysoki połysk wyglądają fenomenalnie – po prostu przyciągają wzrok. Już na zdjęciach można poczuć bijącą od nich jakość wykonania, a kontakt organoleptyczny tylko zwielokrotni ten efekt. Kolorystyka: biel bawełny i błyszczące srebro wspomnianej biżuterii jest majstersztykiem, za którym nawet żona będzie głosować podczas przedzakupowej narady rodzinnej. To jest mocny punkt przetargowy dla melomana, a wiadomo, że różnie z tym bywa. Kable głośnikowe to grube dwucentymetrowe anakondy, które na ok. 20 centymetrów przed zakończeniem rozchodzą się na dwa cieńsze, zakonfekcjonowane widełkami odcinki. Miejsce podziału schowane jest we wspomnianych tulejach. Czy coś jest wewnątrz nich nie wiem, nie znalazłem w materiałach informacyjnych, ale jedno wiem na pewno, dzięki tym ciężarkom produkt nabiera Hi End-owej wagi jak przystało na zajmowaną półkę cenową. Interkonekty tak jak głosnikówki są grubaśne i w podobnie do tamtych końcowy 20-to centymetrowy odcinek, został zwężony o połowę. Jak można się domyślić, nie mieszczą się w wadze piórkowej takich wyrobów, jednak co ważne i patrząc na nie trudno to sobie wyobrazić, przy takich gabarytach bez oporów współpracują z nabywcą podczas implementowania ich w zawsze mocno zagospodarowanej przestrzeni ‘zasprzętowej’, co w dobie niekończącej się ilości połączeń dzielonych zestawów jest sporą zaletą. Do transportu, wszystkie kable i dodatki tulejowo – końcówkowe były pieczołowicie zabezpieczone plastikowymi siatkami i podłużnymi workami foliowymi. Usunąwszy kuriero-odporne ochronne bibeloty, wpiąłem ten smakowicie wyglądający set w swój tor. Miałem cichą nadzieję, że choć trochę swoimi umiejętnościami zbliżą się do przyciągającego wzrok wyglądu. Oczywiście mimochodem rzucone przez dystrybutora zapewnienia o wybitności owych produktów, przyjąłem z należytym szacunkiem i małżeństwu moich Japończyków z Tajwańczykami zapewniłem niezbędną dwugodzinną rozgrzewkę zapoznawczą. Zanim się pogryzą na moich oczach, a raczej uszach, dobrze byłoby przedstawić ich sobie trochę bliżej. Liczyłem, że to będzie test z rodzaju – muszę przestać słuchać i zacząć analizować, bo nic nie napiszę. A jak to się skończyło, spieszę opowiedzieć jak na spowiedzi.
Z uwagi na fakt wpięcia dwóch rodzajów kabli w tor i chcąc dogłębnie sprawdzić, co mają do powiedzenia podczas rewizji osobistej, procedurę przesłuchania rozpocząłem od łatwiejszych w aplikacji łączówek RCA. Posiadając kilka wyjść z przedwzmacniacza, swobodnie podpinam dwie konkurujące ze sobą pary i proces przełączania trwa kilka sekund, eliminując dodatkowy test na pamięć. Oczywiście znam swoje zestawienie od podszewki, ale czasem zmiany wnoszone przez gości są symboliczne i jeśli można, lepiej skrócić okres podmianki do minimum. Kilka referencyjnych utworów z różnych gatunków muzycznych i wszystko było jasne. Nawet zdecydowanie dłuższe przepinanie przewodów głośnikowych, nie było w stanie zatrzeć wrażeń, jakie niosą ze sobą wpięte tajwańskie druty. Ta część testu pokazała podobny wpływ na mój system i dalszy opis będzie wypadkową pełnego okablowania. Barwa, barwa i jeszcze raz barwa. Nasycenie zwiększające namacalność do granic przyzwoitości, to główne cecha produktów Telos Audio. Nawet moje Harmonix’y nie są w stanie tak dociążyć dźwięku. Oczywiście jest to trochę okupione pogrubieniem linii rysującej źródła pozorne, ale jest dalekim od powstania nieczytelnych plam na scenie muśnięciem. Takie napompowanie dźwięku w wyższy bas i niższą średnicę, daje odczucie, jakby muzycy o pół kroku zbliżyli się do linii kolumn, nie zaburzając przy tym gradacji dalszych planów. Aspekt rozmiarów sceny oprócz przybliżenia nie uległ większej manipulacji, pozostając na wysokim poziomie. Najlepsze jest to, że taka dawka środka pasma, nie wzbudzała u mnie fal stojących (potocznej buły), pozwalając rozkoszować się kolorytem wokalistyki i kochającymi podobne zabiegi wieloma instrumentami – saksofon, gitara. To był miód na moje uszy. Trochę gęstszy niż ten, który mam na co dzień, ale nadal bardzo angażujący i zmuszający do chłonięcia całości przekazu artystów. Ciężko było – nie że się nie dało, tylko nie chciało – zmusić się do szukania jakiś konsekwencji takich fajerwerków brzmieniowych.
Jedną z płyt, jaka wylądowała w napędzie CD był krążek wydany przez znaną wytwórnię Harmonia Mundi z angielską muzyką barokową. Niby dobra oficyna, ale jakoś nie przekonywała mnie strona realizatorska tej kompilacji (dość zwiewnie barwowo) i raczej omijałem ją w procesach odsłuchowych. Gdy popłynęły pierwsze partie chóralne, wiedziałem, że wydłubanie jej z rzadko używanej otchłani półkowej, było dobrym ruchem. Dotychczasowy brak pierwiastków angażujących, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Głosy ludzkie dostały niezbędnej dawki balsamu i energii, a instrumenty smyczkowe przestały jazgotliwie brzmieć. Wiem, że skrzypce są po to, żeby skrzypieć, ale lubię jak ten podstawowy w tamtych czasach instrument, daje coś od siebie z pudła rezonansowego. Nie po to konstruktorzy implementują weń umiejscowioną w odpowiednim miejscu duszę, by wydawały dźwięki podobne do nienasmarowanych drzwi wejściowych. Należy uważać też, aby ze skrzypiec nie zrobiły się altówki, ale w przypadku mariażu japońsko-tajwańskiego, takiego efektu nie było. Był za to przepięknie kolorowy pokaz umiejętności artystów prezentujących swoje pieczołowicie wykonane utwory. Dla ugruntowania zaobserwowanych zmian przesiadłem się na zestaw analogowy i zaserwowałem mocno podbudowaną basem elektronikę z pod szyldu Massive Attack. Było masowanie wnętrzności, ale nadal w czytelnym i pożądanym zakresie percepcji. Trochę obawiałem się spotkania ze sztucznie generowaną muzyką, ale szybko przekonałem się, iż był to fałszywy alarm.
Natchniony samymi zaletami kilkudniowego obcowania z propozycją firmy TELOS, sięgnąłem na półkę po palec Boży dla wszystkich goszczących w moich progach produktów, jakimi są dokonania Tomasza Stańki i Bobo Stensona. Panowie wiedzą jak umiejętnie przeszyć panującą w ich utworach absolutną ciszę, hipnotyzującym współgrającym z nią dźwiękiem swoich instrumentów. Dopiera ta konfrontacja pokazała, czym okupiony jest sposób na granie tajwańskiej manufaktury. Barwa, barwą, ale co z dołem i górą pasma. W przypadku dołu nie tracimy zbyt wiele, może trochę na konturowości, ale jak wspominałem, dźwięk nie popada w zlaną masę i jest nadal bardzo czytelny. Natomiast górne pasmo minimalnie traci tak ukochane, niekłujące w uszy, ale niezbędne przy odtwarzaniu atrybutów perkusisty, jakimi są talerze blask i zwiewność. To dla mnie priorytet, ale powtarzam – dla mnie. Jestem pod tym kątem przeczulony, gdyż zanim wykonałem ostatni obnażający wszelkie niuanse brzmieniowe test, spokojnie delektowałem się tym, co płynęło z głośników. To naprawdę bardzo dobrze ułożone kable, z którymi nie mając Harmonixów mógłbym spokojnie żyć. W tym momencie dodam, że mój system jest sam w sobie ukierunkowany w stronę nasycenia (czyli lekko podbarwiony – piszę o tym wprost, gdyż w niezobowiązującej rozmowie z ludźmi z branży, usłyszałem stwierdzenie, że czytelnicy nie wiedzą iż „skierowany na środek pasma” jest synonimem „podkolorowania” w dobrym tego słowa znaczeniu), a mimo to kable nowo pojawiającej się na naszym rynku marki, bezproblemowo radziły sobie podczas tego spotkania. Z perspektywy tego mile spędzonego czasu myślę, że zmniejszenie iskry w górnych rejestrach może być zamierzonym ruchem ze strony konstruktora, gdyż taka spektakularność w wyższym basie i środku, podkręcona jeszcze nadmiernie angażującą górą pasma, sprowadziłaby efekt finalny na poziom efekciarstwa rodem z car audio, gdzie muzyka musi przebijać się przez ogólnie panujący hałas w samochodzie. A prawdziwemu melomanowi raczej zależy na odbieraniu emocji z muzyki, niż zbędnym drażnieniu narządu słuchu. I tutaj dostajemy taką właśnie receptę na przyjemny przykuwający uwagę słuchacza spektakl.
Jeśli miałbym polecić komuś ten nowy na naszym rynku produkt, to szczególną uwagę powinni zwrócić audiofile, których systemy cierpią na zbytnią lekkość grania. Umiejętnie zaaplikowana dawka barwy i wypełnienia, na długi czas wyleczy Ich z poszukiwań lepszych rozwiązań. Biorąc pod uwagę moją przygodę, już neutralny zestaw audio prawdopodobnie bardzo skorzysta na mariażu z gośćmi z Tajwanu – marką Telos Audio. Gdy w moim nastawionym na gęstość przekazu secie, wypadały bardzo dobrze, to musi być naprawdę mocno „przysadzisty” zestaw, w którym wystąpią niechciane efekty przebasowienia i utraty czytelności średnicy. Dlatego zachęcam do posłuchania, bo warto, ale przestrzegam przed zakupem w ciemno, gdyż samo pomieszczenie podbijając niektóre składowe pasma, może na starcie eliminować poszukiwanie zabiegów dążących w stronę nasycenia koloru.
Tekst:Jacek Pazio
Zdjęcia: Jacek Pazio, Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Engineering
Ceny:
– Przewody głośnikowe Telos Platinum Reference: 2,0m – 10 860PLN;2,5m – 13 550PLN; 3,0m – 16 295PLN
– Interconnekty Telos Platinum Reference XLR/RCA: 1,0m – 10 860PLN; 1,5m – 13 570PLN
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna ACOUSTIC REVIVE RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
Opinia 1
Na rozpoznawalność marki i własnych produktów, niezależnie od branży, pracuje się nie dość, że ciężko, to przez długie lata. Taka jest po prostu kolej rzeczy i nie zmienią tego żadne, nawet najbardziej wymyślne zabiegi marketingowców. Do charakterystycznego, utożsamianego z konkretnym wytwórcą projektu można dochodzić w dwójnasób – na drodze uległej ewolucji, podążając za zmieniającymi się trendami i tylko w odpowiednio widocznym miejscu eksponując jak najbardziej charakterystyczny logotyp, bądź mieć odwagę i zdecydować się na bezkompromisowe, wręcz ortodoksyjne przywiązanie do mogącego oprzeć się upływającemu czasowi designowi innemu niż wszystko, co do tej pory na rynek trafiło. Stać się samozwańczym trendsetterem – być sobą i uparcie wierząc we własną nieomylność zarażać entuzjazmem innych.
Ten dość zawiły wywód ma na celu wprowadzenie czytelnika w świat marki istniejącej od ponad pół wieku, wręcz obsesyjnie przywiązanej do tradycyjnego a zarazem ponadczasowego designu, dzięki któremu nie sposób pomylić jej wyrobów z czymkolwiek innym – Panie i Panowie – oto McIntosh.
W porównaniu ze swoimi protoplastami – wyprodukowanym w 1950r. przedwzmacniaczem AE1, bądź późniejszym, bardziej zaawansowanym C8 – będący obiektem niniejszego testu C2500 wspólne ma chyba tylko … logo i swoją podstawową funkcję. Na zbliżone, zaznaczam zbliżone, choć zdecydowanie bardziej trafnym określeniem w tym wypadku byłoby „przejawiające pewne podobieństwo” do obecnie produkowanych, modele trzeba było poczekać jeszcze dekadę. Biorąc jednak pod uwagę, że mamy do czynienia z marką działająca nieprzerwanie od ponad 60 lat przywiązanie do tradycji, charakterystycznego błękitno-zielonego podświetlenia i takich drobiazgów jak np. regulacja barwy może budzić i budzi szacunek. Iście stoicki spokój i robienie tego, co się umie najlepiej, zgodnie z wypracowanymi przez lata wzorcami przynosi spodziewane efekty – m.in. w postaci … trzeciego pokolenia zadowolonej, a co najważniejsze wiernej klienteli. A właśnie – charakterystyczny kolor podświetlenia wskaźników nie wziął się z tzw. „nikąd”, lecz na pomysł wykorzystania takiej a nie innej barwy nie wpadł anonimowy sztab speców od marketingu po wielomiesięcznej analizie upodobań kolorystycznych statystycznego Smitha, bądź Kowalskiego, lecz człowiek z krwi i kości – Art Burton, który oprócz pracy w McIntoshu był również pilotem i właśnie lotnictwo, a dokładnie oświetlenie pasów startowych zainspirowało, natchnęło go do zasugerowania tak charakterystycznej i nierozerwalnie związanej z Mac’ami barwy poświaty.
Z pewnością zastanawiają się Państwo, czemu wspominam o takich, z pozoru całkowicie nieistotnych drobiazgach, zamiast przejść od razu do clue i w kilku, prostych żołnierskich słowach stwierdzić czy testowane urządzenie jest dobre, czy też nie. Pozwalam sobie jednak akurat w tym punkcie mieć własne, do bólu subiektywne zdanie, gdyż właśnie poprzez takie smaczki poznaje się producenta lepiej aniżeli przez profesjonalny, lecz antyseptyczny emocjonalnie, wydany na kredowym papierze prospekt. Poznając ludzi stojących za danym projektem nie dość, że poszerzamy własne horyzonty, to dodatkowo przestajemy patrzeć na dany przedmiot jak na zdehumanizowaną „rzecz”, a zaczynamy jak na „rzecz”, opowiadającą pewna historię, historię ludzi ją tworzących.
W katalogu amerykańskiego producenta C2500 można znaleźć pod hasłem „przedwzmacniacz lampowy” i przynajmniej teoretycznie jest to prawda, jednak od strony technicznej powyższa skromność granicząca z deleko posuniętą lakonicznością powoduje, że klient podczas pobieżnego przeglądania oferty pozna jedynie nawet nie pół a ćwierć prawdę. No bo jak inaczej określić sytuację, gdy urządzenie z powodzeniem pełniące funkcje pełnowymiarowego przedwzmacniacza liniowego, przedwzmacniacza gramofonowego, oraz przetwornika cyfrowo – analogowego, czyli tzw. DACa i to dostosowanego również do przyjmowania sygnałów po asynchronicznym USB 2.0 przedstawiane jest jedynie poprzez pryzmat jednej ze swoich funkcji? Choć z drugiej strony zdecydowanie bardziej wolę takie status quo, aniżeli sytuacje, gdy nieświadomym, bądź mamionym high-endową otoczką klientom wmawia się wyjątkowość i funkcjonalność, jakiej po prostu dany przedmiot nie posiada.
Co prawda wygląd C2500 można byłoby spokojnie skwitować frazesem, iż ‘wygląda jak typowy Mac’, jednak zakładając mało prawdopodobny scenariusz, iż trafi się czytelnik, który z tą amerykańską marką nigdy nie miał do czynienia i z czymś takim spotyka się pierwszy raz pozwolę sobie po krótce opisać wrażenia natury wizualnej.
Oczywiście najbardziej przykuwającym uwagę elementem jest szklana, zamknięta z boków aluminiowymi profilami, tafla frontu z centralnie umieszczonym podświetlonym na zielono logiem i nazwą modelu, oraz symetrycznie rozmieszczonymi okienkami z rozsiewającymi błękitną poświatę wychyłowymi wskaźnikami sygnału wyjściowego. Za elementy nawiązujące do stylistyki retro z pewnością można uznać charakterystyczne pokrętła głośności i wyboru źródeł, oraz przyciski nawigacyjne, za to ukłonem w stronę nowoczesności z pewnością będzie dwuwierszowy wyświetlacz dostarczający informacji o parametrach sygnału wejściowego, aktywnym źródle, czy poziomie głośności a w trybie konfiguracji umożliwiający nawigację po zaawansowanym menu. To właśnie w nim dokonujemy konfiguracji parametrów pracy sekcji phonostage’a, przypisujemy firmowe, bądź własne nazwy do konkretnych wejść a nawet indywidualnie regulujemy poziom wejściowy i barwę.
Od strony konstrukcyjnej za szklana tafla ukryto pokaźnych rozmiarów solidna kaseta, za która znalazły się kolejne dwa moduły – srebrna – polerowana podstawa i matowo czarny profil z fikuśnie wyciętym na górnej powierzchni okienkiem, za którym w intrygującej szafirowej poświacie pławi się sześć lamp 12AX7.
Ściana tylna u osób nieprzygotowanych na taki widok może powodować nie tylko nawracające stany lękowe, ale i chwile zwątpienia, czy przypadkiem w ferworze i euforii zakupów zamiast stereofonicznego przedwzmacniacza nie zamówili, bądź pomyłkowo im zapakowano procesor kina domowego. Spieszę zatem z wyjaśnieniami, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i tak właśnie wygląda przykład iście bizantyjskiego rozpasania, jeśli chodzi o ilość wejść, wyjść, dostępność zarówno standardów RCA, jak i XLR, możliwość konfiguracji i sterowania jeśli nie rozbudowanym do granic przyzwoitości jednym systemem, to chociaż dwiema strefami. Gdy pierwszy szok minie i na spokojnie policzy się wszystkie przyłącza okaże się, iż C2500 zdolny jest obsłużyć piętnaście źródeł sygnału, z których pięć może komunikować się drogą cyfrową.
Wypakowując przedwzmacniacz z monstrualnego kartonu miałem pewne obawy, czy nad wyraz absorbującym swoim wyglądem nie będzie próbował odciągnąć mojej uwagi od jego walorów brzmieniowych. Czyli, czy tak polaryzujący opinię audiofilskich estetów design nie będzie jedynym powodem, dla którego warto w ogóle się Maczkiem interesować. Nie uprzedzajmy jednak faktów, gdyż od ustawienia na półce, wpięcia w system do wydania pierwszych dźwięków upłynęło jeszcze trochę czasu. Powodem oczywiście nie była całkowicie obca mi opieszałość, lecz chęć lepszego poznania urządzenia, oraz konieczność przywrócenia ustawień fabrycznym po poprzednim recenzencie. W końcu startując z pozycji zerowej najłatwiej dojść do ładu i niemalże automatycznie opanować komunikację z urządzeniem. Podobnie było i tym razem – wszystkie posiadane przeze mnie źródła zostały wpięte w C2500 a ECI posłużył jako stereofoniczna końcówka mocy. Dla osób nieobeznanych z zawiłościami urządzeń audio zapobiegliwy producent dołączył oczywiście kolorowe i intuicyjne schematy, dzięki którym bez trudu można poprawnie spiąć i skonfigurować niemalże dowolną kombinację. I jeszcze uwaga natury technicznej – przed skorzystaniem z dobrodziejstw sekcji USB przetwornika należy ze strony producenta pobrać i zainstalować dedykowane sterowniki, bez których testowane urządzenie nie wykazuje nawet najmniejszej ochoty do współpracy.
Przejdźmy jednak do sedna. C2500 gra niemalże tak, jak sam wygląda – dostojnie, elegancko i bez zbędnej nerwowości. Doskonale wiedząc, do czego został stworzony po prostu to robi, dostarczając dźwięk duży, nasycony i do szpiku kości przesiąknięty muzykalnością. Jest niczym wyborne kalifornijskie wino, które choć potrafiące oszołomić konsumenta bogactwem bukietu wywołuje najpierw uśmiech na jego ustach, gdyż nie epatuje złożonością i misternie następującymi po sobie nutami, lesz po prostu smakuje niczym niebiańska ambrozja. Lapidarnie rzecz ujmując jest po prostu bardzo dobre a dopiero po łyku, dwóch, czy też lampce przychodzi czas na głębszą refleksję i spokojną analizę. Niejako genetyczną, natywną cechą Maczka jest dość przewrotna tendencja do odwrotnie proporcjonalnego udziału, słyszalności jego obecności do jakości/gęstości materiału źródłowego. Przykładowo – przy odtwarzaniu referencyjnych nagrań 24Bit/192kHz (via USB) C2500 jakby dematerializował się w torze. Do uszu słuchacza docierała czysta, niczym ‘nieuszlachetniona’ zarejestrowana z należytym pietyzmem muzyka. Jednak wystarczyło zejść o stopień, bądź dwa drabiny realizatorskiego i wykonawczego absoluty, by w C2500 zaczęły dziać się ‘czary’. Jeszcze nigdy ścieżka dźwiękowa z „Sons of Anarchy” nie brzmiała z taką soczystością, wykopem i drivem. Może w skali absolutnej najniższe składowe były delikatnie zaokrąglone i misiowate, lecz o dziwo nie powodowało to problemów z utrzymywaniem tempa, lecz nadawało całości dostojności. Ba, efekt był na tyle intrygujący, że nawet nie wiadomo jak i kiedy podczas pierwszych dni testów przesłuchałem całą – kilkunastopłytową kolekcję Metallicy ze składankami w stylu „We all love Ennio Morricone” z „The Ecstasy Of Gold” i „Re-Machined – A Tribute To Deep Purple’s Machine Head” z „When A Blind Man Cries” włącznie. Kulminacja był odsłuch z niemalże koncertowymi poziomami głośności symfonicznego albumu „S&M”, gdzie precyzja lokalizacji heavymetalowych źródeł pozornych na tle rozbudowanego aparatu orkiestrowego była wręcz wzorowa. Potem przyszła pora na Megadeth, My Dying Bride i Dream Theater i cos mi się wydaje, że moment, w którym przekazałem McIntosha Jackowi był jednym z najbardziej wyczekiwanych w tym roku przez moich sąsiadów.
Całe szczęście dość zaskakująco rozbudowana część testów poświęcona dość hałaśliwej i brutalnej muzyce nie wpłynęła na skrócenie okresu odsłuchów gatunków bardziej finezyjnych i zwiewnych niczym jedwabne kimono drobiącej w rześki wiosenny poranek gejszy. Gitarowe, przepełnione skupieniem i kobiecą delikatnością akordy grane przez Xuefei Yang z powodzeniem koiły me skołatane po całodziennej gonitwie nerwy, dostarczając dźwięków soczystych, dojrzałych i podanych w niezwykle homogeniczny sposób. Bez zbytniej egzaltacji, bądź analitycznej ekspansywności na kanwie czytelnej linii melodycznej McIntosh budował pasjonujący i angażujący spektakl oferując z jednej strony lśniącą w promieniach zachodzącego słońca słodycz a z drugiej kusząc dostępnymi niemalże na wyciągnięcie ręki wszelakiej maści mikrodetalami i iście audiofilskiej proweniencji smaczkami.
Charakter urządzenia, jego nazwijmy umownie „firmowa sygnatura” obecna jest na wszystkich wejściach, jednak mając do wyboru transmisję drogą analogową i cyfrową osobiście rekomendowałbym tą drugą. Mniej kabli, większa wygoda a co najważniejsze bardzo dobra jakość dźwięku prosto z komputera zaskoczyła mnie na tyle pozytywnie, że właśnie w roli przetwornika z regulowanym stopniem wyjściowym Maczek przepracował u mnie większą część czasu. Niestety niedane mi było ocenić możliwości jego sekcji phonostage’a, gdzyż jego bytność w moim systemie przypadła pomiędzy odsłuchami Linn’a Sondek’a LP 12 Majik a pojawieniem się AVID’a Sequel SP (test wkrótce). Całe szczęście Jacek swój gramofon miał w pogotowiu, więc na część opisującą zmagania z winylami zapraszam serdecznie do jego opinii.
Po dłuższej obecności McIntosha C2500 w moim systemie zacząłem lepiej rozumieć przywiązanie klientów do tej, jakby nie patrzeć, legendarnej marki. Charakterystyczne wskaźniki, nieodzowna poświata stają się nieodzowną częścią każdego odsłuchu. Oczywiście całą tą iluminacje można wyłączyć, tylko nasuwa się pytanie, po co. Przecież kupując Maca świadomie decydujemy się na taką a nie inną estetykę, gdyż chcemy czerpać radość nie tylko z jego możliwości sonicznych, ale również czysto wizualnej atrakcyjności. Powyższe założenia C2500 spełnia z nawiązką – jeśli tylko kochacie Państwo muzykę i chcecie przy niej wypocząć to trudno będzie znaleźć lepszego kandydata.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Cena: 27 500 PLN
Dane techniczne:
Pasmo przenoszenia: (+/- 0.5 dB) 20Hz – 20kHz; (+/- 3 dB) 10Hz – 100kHz
THD: 0.08% Maximum (20Hz – 20kHz)
Wejścia:
– 6 niezbalansowanych wejść RCA
– 2 wejścia zbalansowane XLR
– 2 wejścia gramofonowe: jedno dedykowane wkładkom MC, jedno dedykowane wkładkom MM
– 5 wejść cyfrowych: 2 Koaksjalne, 2 optyczne Toslink, 1 USB 2.0 asynchroniczne (32 bit 192kHz)
– wejście HT z funkcją bypass dla zewnętrznego procesora KD
Max. napięcie wyjściowe: RCA – 8 Vrms, XLR – 16 Vrms
Regulacja barwy dźwięku +/- 12dB.
Zalecana impedancja słuchawek: 20 – 600 Ω
Pamięć ustawień regulatorów barwy dla każdego z wejść sygnału
Sześć podwójnych triod
Wymiary (S x W x G): 44.45 x 19.37 x 45.72 cm
Waga: 13.8 kg netto, 20.9kg (transportowa)
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód LC-2mk2
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive RAF-48H
Opinia 2
Po wielu miesiącach testowania sprzętu audio z całego świata, przyszedł czas na amerykańską legendę. Nie sposób jej pomylić z żadnym innym producentem, gdyż ogólny wygląd niewiele zmienił się od początku ich działalności, co w obecnych gnających bez opamiętania w każdej dziedzinie życia czasach jest swoistą wizytówką. Może się podobać lub nie, ale nie można odmówić tej pieczołowicie pielęgnowanej formie obudowy, konsekwencji w nastawieniu na rozpoznawalność. Nie da się określić docelowego klienta, gdyż taki wygląd lubi się lub nienawidzi od pierwszego wejrzenia, bez stanów pośrednich. Porównując ją z nowymi konstrukcjami, można odnieść wrażenie, że wiekowa forma zaczyna lekko trącać myszką, ale z drugiej strony patrząc, szybka przemijalność dizajnerskich nowości, często jest gwoździem do trumny wielu firm. Tytułowa marka radzi sobie na rynku światowym bez wekszych problemów, dzięki czemu mamy możliwość przetestowania na naszych łamach jednego z jej produktów. Ten długawy, wprowadzający akapit może wydawać się zbędny, ale jak to z legendami bywa, jest całkowicie uzasadniony. Proszę państwa spieszę przedstawić propagatora błękitnie podświetlanych wskaźników wychyłowych – amerykańskiego McIntosha , z jego wielofunkcyjnym urządzeniem w postaci TUBE PREAMPLIFIER C2500.
Firma McIntosh w swoim port folio posiada konstrukcje oparte na tranzystorach jak również na układach lampowych. Do redakcji trafił trójfunkcyjny produkt sterowany szklanymi bańkami, na którego pokładzie znajdziemy: przedwzmacniacz liniowy, phonostage gramofonowy i przetwornik cyfrowo/analogowy. Recenzję tego ostatniego napisze tylko Marcin, gdyż ja nie będąc przygotowany mentalnie na pliki w jakiejkolwiek postaci, nic nie wspomniałbym o funkcjonalności tego urządzenia. Od razu zaznaczam, że nie widzę w tym żadnej ujmy na honorze, ale nie mam też nic przeciwko takim nośnikom muzyki. Każdy ma swoja karmę i nic drugiemu do tego. Wracając do C2500, jak to z Amerykanami bywa, wszystko musi być duże (nawet w świecie audio) i zewnętrzne gabaryty testowanego produktu zbliżają się do wielkości pokaźnych końcówek mocy. Nie jest tak ciężki, ale w wadze piórkowej też nie chodzi. Próbując opisać wygląd nasuwa mi się fraza: „spokoju wizualnego u nas nie zaznasz”. Dominujący czarny kolor przedniej szyby i obudowy zewnętrznej mocno ożywiają srebrne ranty pokręteł, boczne nakładki krawędzi frontu i dolne pasy na bocznych ściankach. Ale zaraz zaraz, to dopiero początek kunsztu stylistycznej wirtuozerii. Przedni panel, jako wizytówka Maca dumnie epatuje wskaźnikami wychyłowymi w znanym wszystkim miłośnikom i przeciwnikom niebieskim kolorze, podświetlanymi na zielono opisami manipulatorów, centralnie umieszczonym, również na zielono świecącym wyświetlaczem obsługiwanych funkcji i znajdującym się nad nim w łatwej do przewidzenia barwie logo producenta. Proszę się nie denerwować, to jeszcze nie koniec ferii smaczków. Chodzi mianowicie o clou tej szacownej konstrukcji, dla którego nie jeden dałby się pokroić tępym nożem, czyli wyeksponowanej na górnej płaszczyźnie obudowy baterii lamp, podświetlonych na – jak myślicie? – oczywiście zielono. Gdybym nie widział tego wcześniej, projekt przerósłby moje najśmielsze oczekiwania, ale muszę oddać honor plastykom, że w całości tego pomysłu jakaś spójna myśl i po ponad tygodniowym obcowaniu z takim dystyngowanie ekstrawaganckim Amerykaninem, widziałbym miejsce dla niego na mojej półce. Ma w sobie jakiś magnes, który może zniewolić potencjalnego klienta, a jeśli ktoś lubi taką wyważenie krzykliwą stylistykę, brzmienie może odejść na drugi plan. Nie od dziś wiadomo, że człowiek często słucha również oczami. Żeby nie zanudzać czytelników, tylko z dziennikarskiego obowiązku dodam, iż tylna ścianka z uwagi na wielofunkcyjność urządzenia jest bogato wyposażona w wejścia cyfrowe umieszczone na chromowanym dolnym panelu, grupę wejść i wyjść analogowych w dwóch formatach XLR i RCA, wejścia dla wkładek MM i MC i gniazdo sieciowe IEC. Mimo, że duża, jest skrupulatnie i czytelnie wykorzystana. Przyporządkowanie poszczególnych wejść i wyjść pokazujących się na przednim wyświetlaczu, dość łatwo wykonujemy z pomocą dostarczonej instrukcji. Obsługa wejść gramofonowych ogranicza się tylko do podłączenia do gniazd, gdyż nie mamy żadnych regulatorów zewnętrznych (stosownych ustawień dokonuje się w menu). Bardzo ułatwia to proces uruchamiania seta analogowego, a przy okazji eliminuje przypadkowy błąd potencjalnego nabywcy.
Po dokładnym przestudiowaniu instrukcji co z czym się je, wpiąłem bohatera testu w swój tor i ze względu na szklane bańki, dałem całości trochę czasu na rozgrzewkę. Amerykańscy inżynierowie w trosce o klienta zastosowali opóźnienie załączania prądu anodowego i przy każdorazowym wybudzeniu urządzenia ze stanu „standby”, zapala się stosowny komunikat. To dzisiaj prawie standard, ale warto wspomnieć o przejawach dbałości o naszą kieszeń, chroniąc przed zbyt wczesnym zużyciem lamp. Jako, że MAC C2500 jest w głównej mierze preampem liniowym, całą zabawę zacząłem właśnie od tej funkcji. Dopiero zapoznawszy się z jego sygnaturą dźwięku, przystąpiłem do weryfikacji umiejętności phonostage’a gramofonowego. Nawet dobrze się ułożyło, gdyż lubię, gdy test kończę na torze analogowym, a przyjęta procedura gwarantowała to z rozdzielnika. Wiedząc z doświadczenia, że lampa lampie nie równa, byłem ciekawy jak wpadnie Amerykanin w konfrontacji z wypinanym Japończykiem. Oba klocki oparte są o tą samą technikę i teoretycznie powinny grać podobnie, bądź co najmniej w zbliżony sposób. Jednak trzeba wziąć pod uwagę, że Reimyo jest tylko pre liniowym i kosztuje prawie trzykrotnie więcej niż trójfunkcyjny McIntosh i jakiekolwiek porównania będą tylko punktem odniesienia, a nie powodem do krytyki.
Podczas rozgrzewki niezobowiązująco pisałem wstęp do tego tekstu i gdy nadszedł moment skupienia na dobiegającym z przestrzeni międzykolumnowej materiale, w napędzie znajdowała się czarująca ciepłym i gładkim głosem Diana Kral z „The Look Of Love”. Już pierwsze takty pokazały jak na dłoni, o co amerykańskim konstruktorom w tym wszystkim chodziło. Scena idealnie czytelna, z pięknie porozkładanymi planami w szerz i głąb. Muzycy z lekko zmiękczonymi konturami książkowo porozstawiani na swoich miejscach. Ale proszę nie brać tego za złą nutę, gdyż jest to pochodną lampowej obróbki tej konkretnej konstrukcji, gdzie całość przekazu nabierała lekkiego pastelu i gładkości w całym paśmie. To jest właśnie wspominany oczekiwany przeze mnie pomysł na dźwięk. Czar naleciałości lampy delikatnym muśnięciem zmiękczający przekaz, ale nie duszący wybrzmień w górnych rejestrach, które teraz zostały lekko pozłocone. Fajny efekt końcowy. Opisane zabiegi mają swoje oczywiste delikatne konsekwencje w niższych składowych, gdzie spektakl muzyczny otwiera się w wyższym środku (lekko w górę) – zwiększając otwartość i czytelność grania, przy jednoczesnym skróceniu basu. Odczuwalnie jest go mniej, ale jest za to bardziej kontrolowany i sądzę, że to jest lepsze rozwiązanie, niż snująca się po podłodze wszechobecna buła. Odpowiedzialni konstruktorzy decydując się na jakiś kompromis, muszą zachować równowagę w odbiorze całości, a nie pompować nadmierną i sztuczną witalność brzmienia, która po niedługim czasie zaczyna męczyć. Tutaj mamy konsekwencję od a do z, a patrząc na nią z perspektywy spędzonego czasu, całkowicie popieram taki ruch. Dodam od razu, że to odejście od mojej referencji było tylko innym sposobem na obcowanie z wirtuozerią artystów. Dodatkowo McIntosh znalazł się w przypadkowym towarzystwie, zastępując idealnie skrojony element zestawienia i o dziwo świetnie sobie radził. Tak lampowo pluskająca muzyka wokalno jazzowa, zaprezentowała wszystkie ważne elementy brzmienia jak: gładki i fizjologiczny dźwięk, dzięki otwarciu średnicy bogaty w informacje głos Diany, trochę szczuplejszą, ale nadal mocno zaznaczoną sekcję rytmiczną i mieniące się złotem blachy perkusisty. Nic tylko siedzieć i słuchać.
Chcąc zweryfikować poziom strat w najniższym paśmie, sięgnąłem po materiał stricte elektroniczny z jednym instrumentem naturalnym w wykonaniu Nils’a Pettera Molvaer’a w projekcie pt. „HAMADA”. Lubię tą pozycję płytową i jeśli zauważyłbym jakiekolwiek umniejszające jej świetności niedociągnięcia, z miejsca zmieniłbym repertuar. Tymczasem trąbka Pettera dzięki lampowej aurze dostała dodatkową dawkę matowości, która na tle generowanych elektronicznie dźwięków, brylowała swoją homogenicznością. Nawet sztuczny niewystępujący w przyrodzie bas, mimo minimalnego zmiękczenia i odchudzenia, nie degradował spójności materiału muzycznego. Zbyt duże odstępstwa zaburzyłyby spójność poszczególnych fraz i zmieniłoby całość w niestrawną elektroniczną papkę. Egzamin zaliczony.
Zapoznawszy się z się z umiejętnościami pre liniowego, przystąpiłem do drugiego punktu egzaminacyjnego, czyli phonostage’a gramofonowego. Niestety z uwagi na zintegrowanie z liniówką, była to wypadkowa obu znajdujących się w jednej obudowie urządzeń i wszystkie dalsze działania zostały obarczone nalotem pierwszej części testu. Niemniej jednak McIntosh jest na tyle solidną firmą, że jeśli którykolwiek z mieszkańców tej bogatej wzorniczo konstrukcji nie tworzyłby synergicznej całości z resztą, z pewnością nie znalazłby się w tak zacnym gronie. Dlatego z dużą dozą zaufania podpiąłem mojego Dr. Feickerta do amerykańskiej myśli technicznej i z wielką uwagą czekałem co zmajstruje podwojenie lamp w torze analogowym. Na szczęście tak jak przypuszczałem, żadnej rewolucji niszczącej wcześniejsze wrażenia nie zauważyłem i już z całkowitym spokojem duszy kładłem na talerzu gramofonu kolejne płyty. Począwszy od free jazzu Davida Murraya & Jack’a DeJohnette, którzy niezbyt karkołomnymi jak na ten styl muzyczny trackami, pokazywali pełne oblicze toru prawie w pełni analogowego. Piszę prawie, gdyż moja końcówka jest tranzystorowa, jednak nie przeszkodziło to w żaden sposób odczuć czaru pastelowości dźwięku, jaki dają szklane bańki. Gładkość i obfita ilość informacji w środku pasma, to jak wspominałem podstawowe atuty tej konstrukcji. Oczywiście lekkie podniesienie tonacji, jako pochodna pre liniowego nadal było odczuwalne, ale pozostało na wcześniejszym poziomie. Bohaterowie sesji nagraniowej brylowali swoimi instrumentami, dając upust posiadanej energii życiowej w solówkach saksofonu i perkusji. Należy również wspomnieć o basiście – Fred Hopkins, który jako sekcja rytmiczna, również miał wiele do powiedzenia i nawet przez moment nie dał zepchnąć się na drugi plan. Ten krążek pokazał poczciwy analog w pełnej krasie. Japońskie tłoczenie z 1986 roku, większość konstrukcji stricte analogowych i sobotni wieczór przy szklaneczce produktu z wyspy Islay. Czegóż chcieć więcej, chyba tylko niezliczonej ilości płyt na półce i niczym nieograniczonego wolnego czasu. Niestety na taki luksus stać niewielu i ja do takich nie należę, dlatego nerwowo sięgałem na półkę po stacjonujące na niej interesujące krążki. Po dawce „wyżywania się na instrumentach” – free jazz, pozwoliłem sobie zaprosić na krótki recital panią Madeleine Peyroux z repertuarem zawartym na krążku „Careless Love”. Wszyscy, którzy znają tą płytę, wiedzą, że śpiewa trochę nosowo, powodując odruch sięgania po sole trzeźwiące, tymczasem propozycja amerykańskiego McIntosh’a lekko udrożniła nieszczęśliwej kobiecie drogi oddechowe. Proszę się nie obawiać o zbyt inwazyjne cięcia przegród nosowych, gdyż ja określiłbym to działanie jako kosmetyczne. Pisałem o ożywieniu wyższego środka i tak też odczułem ten rys dźwiękowy. Po odśpiewaniu przez panią Peyroux zakontraktowanych na płycie utworów, mój gramiaczek gościł jeszcze kilkanaście placków asfaltu, ale były tylko potwierdzeniem wspomnianych wcześniej cech. I tak w szybkim wydawałoby się tempie, minęła przygoda z królem lamp i wskaźników wskazówkowych. Szkoda.
Legendy z prawdziwego zdarzenia mają to do siebie, że obojętnie, co by nie wypuścili z taśmy produkcyjnej, powinny prezentować co najmniej dobry poziom. W tym przypadku mamy potwierdzenie solidności marki, a biorąc pod uwagę potrójne możliwości tego wielofunkcyjnego produktu, należą się potrójne brawa – z mojej strony tylko podwójne, za porzucenie myśli o oszczędnościach na jednej z funkcji. Wszystko, co zostało zaimplementowane: pre liniowe, phonostage i przetwornik cyfrowo/analogowy nie odstają od siebie jakością brzmienia, czyli żaden układ nie został potraktowany po macoszemu, a to ostatnio częste praktyki. Różne firmy próbując ciąć koszty, jeden element traktują, jako niezobowiązujący dodatek i potencjalny nabywca jest zmuszony takiego oszczędnościowego „zonka” zastąpić dodatkowym pełnowymiarowym urządzeniem. Ale nie z McIntoshem takie numery proszę Państwa. Jeśli ktoś jest zakochany w lampach i oprócz walorów sonicznych pragnie przykuć oczy gości podczas wizyt w swoich progach, nie musi długo szukać. Jeden telefon do warszawskiego Hi Fi Clubu i tak gustowny zbiór ekstrawagancji wizerunkowych, połączony z niebagatelnym dźwiękiem zawita w Waszych progach.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX, platforma antywibracyjna Acoustic Revive RST-38H
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
AntiCables to amerykańska firma produkująca głównie kable do zastosowań audio. Jej głównym założeniem jest obalić mit że rewelacyjnie „grające” kable muszą być koszmarnie drogie. Firma stawia prostotę na przeciw „kosmicznym” technologiom którymi mamią użytkowników producenci okablowania o charakterze audiofilskim.
AntiCables brzmią lepiej niż wyglądają i wnoszą więcej niż kosztują. Stąd też wywodzi się sama nazwa bo jak deklaruje producent jego „druty” wyglądają inaczej, brzmią inaczej i są w innej cenie niż typowe kable audio. Potwierdza to masa nagród i publikacji z różnych stron świata. Między innymi 5 lat z rzędu wyróżnienie przez popularny magazyn The Absolute Sound. Firma ma w ofercie przewody do budżetowych systemów, na początek zabawy z audio, a także dla ugruntowanych audiofilii na poziomie High End. Te ostatnie, zgodnie z filozofią twórcy, potrafią zabrzmieć lepiej niż kilkukrotnie droższe odpowiedniki konkurencji. Możliwe jest to dzięki trzem najważniejszym cechom konstrukcyjnym:
– Do produkcji użyto tylko niezbędnych materiałów dla przewodzenia sygnału to jest pojedynczej żyły oraz złączek
– Materiały których użyto są najwyżej jakości akustycznej
– Eliminacja niepotrzebnych materiałów mogących mieć negatywny wpływ np. plastikowa osłona.
Dystrybucja:
ELEKTROPUNKT
ul. Elizy Orzeszkowej 53
85-149 Bydgoszcz
tel: 052 551 36 22
kom: 668 437 091
email: dystrybucja@elektropunkt.pl
www.elektropunkt.pl
Iriver Astell&Kern AK240 to najnowsza propozycja przenośnego hi-end koreańskiego producenta, zaprezentowana niedawno podczas Targów CES w Los Angeles. Tym razem Iriver postawił nie tylko na najwyższą jakość i wiarygodność doznań audio ale również na szeroką funkcjonalność urządzenia.
AK240 to zwieńczenie dotychczasowych osiągnięć marki w przenośnym odtwarzaczu audio. Produkt nie tylko oferuje wysoką jakość i znakomitą naturalność dźwięku ale zapewnia Nam ją zarówno w domu jak i poza nim. AK240 daje możliwość streamingu audio w obie strony przewodowo i bezprzewodowo wspierając nawet takie formaty jak DSD przy 5,6MHz. Odtwarzanie odbywa się bez żadnej konwersji.
To wszystko dzięki zastosowaniu układu Cirrus CS4398 DAC True Dual-mono umieszczonego na obydwu torach audio. Odtwarzanie nawet najbardziej wymagających plików nie nastręcza trudności a jednocześnie zapewnia płynną nawigację i niewielkie zużycie baterii.
W najnowszym modelu wbudowano 256GB pamięci na materiał muzyczny. Dodatkowo mamy slot kart pamięci microSD obsługujący karty do 128GB.
Za komunikacją bezprzewodową odpowiada moduł Bluetooth oraz Wifi 2.4. Moduł Wifi oprócz dwukierunkowej transmisji audio umożliwia też dostęp do muzycznych zasobów internetu. Ak240 pracuje oczywiście jako typowy USB DAC wykorzystując w pełni swój potencjał brzmieniowy.
To co może być istotne dla prawdziwych koneserów to zbalansowane i nie zbalansowane wyjścia audio, które jeszcze bardziej uwydatniają możliwości urządzenia przy podłączeniu do odpowiednich słuchawek czy innego sprzętu.
AK240 to też niebanalny wygląd i wykonanie z najwyższej jakości aluminium wykorzystywanego przy budowie samolotów. Aby zakupić produkt trzeba będzie poczekać do lutego 2014 roku i mieć wolne 10 000 PLN.
Opinia 1
Mamy dopiero 19 stycznia a niniejsza publikacja jest już drugą relacją wyjazdową w tym roku. Jest to wyraźny sygnał, ze okres stagnacji odszedł w niepamięć a branża na przekór recesji (dziwnym trafem to słowo nie chce nic a nic stracić na aktualności) i pogodzie stara się zapewnić miłośnikom wysokiej klasy dźwięku coraz ciekawsze doznania. Tym razem powód do radości był tym większy, gdyż nie było to wydarzenie jednorazowe, lecz inaugurujące kolejny cykl spotkań pod egidą wrocławskiego Audiofila. Niezmordowany Piotr Guzek po sukcesie poprzednich edycji nie spoczął na laurach, lecz ze zdwojoną energią postanowił nadal propagować w narodzie miłość do muzyki i aby takowa edukacja przyniosła zamierzony efekt zaprosił do Wrocławia dystrybutorów wszelakich dóbr z audio związanych. Dzięki temu każdy chętny będzie mógł na własne uszy się przekonać, o co w tym całym Hi-Fi i High-Endzie chodzi i by koniec końców trafił na koncert umożliwiający odpowiednio wysokie ustawienie poprzeczki. Pułapu, punktu odniesienia, czyli po prostu wzorca, do którego będzie mógł w swych sprzętowych poszukiwaniach dążyć. Czasem jednak bywało już tak, że takie okazje nadarzały się w ramach samego Audiofila. Stali bywalcy z pewnością doskonale pamiętają marcowe spotkanie w 2012r, podczas którego mieliśmy możliwość dokonania bezpośredniego porównania Isophonów Berlina RC11 ze skrzypkiem, a raczej urodziwą skrzypaczką z krwi i kości. Warto zatem z odpowiednim wyprzedzeniem zarezerwować sobie średnio jeden weekend miesięcznie i zajrzeć do Wrocławia.
W tym roku z pewnością nudno nie będzie, o czym najlepiej świadczy otwierające cykl spotkanie z katowickim RCM-em mające na celu pokazanie, w jakim kierunku zmierzają kompromisy, na jakie mniej lub bardziej świadomie się godzimy. Chodzi mianowicie o możliwość usłyszenia różnic wynikających ze stosowania wkładek stereofonicznych do odtwarzania materiału zarejestrowanego i wytłoczonego w mono, oraz co daje wybór dedykowanej wkładki monofonicznej. Oczywiście materiał stereofoniczny potraktowany został wyłącznie wkładkami do tego celu przeznaczonymi. W dodatku jednym z założeń całej prezentacji było granie z nowych i ogólnodostępnych tłoczeń a nie wyłacznie białych kruków, których ceny w antykwariatach i internetowych aukcjach niejednokrotnie przekraczają granice zdrowego rozsądku.
Zanim jednak przejdę po części opisującej własne wrażenia nauszne pozwolę sobie przedstawić system, dzięki któremu takie porównania były w ogóle możliwe:
– gramofony: Dr. Feickert Analog Firebird z ramionami Morch Dp-8 „Anisotropic” ze stereofoniczną wkładką Miyajima Takumi i SME M2-9R z monofoniczną wkładką Miyajima Zero, Thales TTT-C z ramieniem Simplicity i stereofoniczną wkładką Kuzma CAR-30,
– przedwzmacniacze gramofonowe: RCM Theriaa
– odtwarzacz cd: transport CEC TL3N + przetwornik DA3N
– amplifikacja: Alluxity Pre Amp One i Power Amp One,
– kolumny: Gauder Akustik Arcona 100,
– kable: Furutech, Organic Audio, Argento Audio
Ponieważ ze względu na dość niestabilną pogodę do Wrocławia przybyliśmy dzień wcześniej w hotelowych wnętrzach pojawiliśmy się w pełni zregenerowani po podróży i gotowi do odsłuchu zanim jeszcze nastąpiło oficjalne rozpoczęcie imprezy. Korzystając z gościnności gospodarzy mieliśmy zatem okazję na spokojnie w niemalże całkowicie pustej, znajdującej się na I piętrze Hotelu Radisson Blu, sali „Akademia” posłuchać kilku utworów z fenomenalnej i … oczywiście monofonicznej płyty „Swing and Soul” Lou Donaldson Quintet. Namacalność, homogeniczność i niesamowity realizm tego, pochodzącego z 1957r. nagrania pozwolił nam odpowiednio wysoko ustawić oczekiwania w stosunku do dalszej części prezentacji.
Wystartowaliśmy praktycznie punktualnie – w samo południe i to przy zapełnionej niemalże do ostatniego miejsca sali od klasyki klasyki, czyli „Yellow Submarine” The Beatles. Odtworzenie materiału monofonicznego na wkładce stereo brzmiało dobrze, jednak dopiero przesiadka na wkładkę mono uwolniło drzemiący w materiale źródłowym potencjał nie tylko dynamiczny, ale i czysto muzyczny, barwowy. Reakcja licznie zgromadzonej publiczności była po prostu bezcenna. Pełne zdezorientowanie, niedowierzanie i konsternacja były wprost proporcjonalne do skoku w jakości reprodukcji. Wszystko było bardziej rzeczywiste, realne, namacalne. To tak jakby z leciwego telewizora CRT z wypukłym, niemalże wypalonym ekranem przesiąść się na 65” TV 4K, sęk w tym, że technologicznie, a przynajmniej teoretycznie dokonywaliśmy regresu nie progresu, tylko akurat teorię mieliśmy w głębokim poważaniu, skoro mono brzmiało po prostu bezdyskusyjnie lepiej.
Kolejny hit – „The Great Pretender” z pochodzącego z 1962r, albumu „Crying” Roy’a Orbison’a tylko utwierdził nas w przekonaniu, że profanowanie nagrań monofonicznych stereofoniczną wkładką jest równie zasadne, co „uszlachetnianie” stereofonicznych mastertape’ów szatańskim wynalazkiem zwanym Dolby Pro Logic II. Krótko mówiąc, jeśli ktoś się uprze, to oczywiście można, tylko po co? Szanować taki wybór należy, jednak to, czy należy się z nim zgadzać pozostawiam do indywidualnej decyzji.
Przy odsłuchu materiału mono, co warto przy każdej nadarzającej okazji powtarzać, miejsce odsłuchowe, a więc tzw. legendarny ‘sweet spot’ traci swoje krytyczne a nieraz i fundamentalne znaczenie. Niezależnie, oczywiście w ramach zdrowego rozsądku, od zajmowanej miejscówki naturalność, namacalność a przede wszystkim ogniskowanie źródeł pozornych pozostaje wzorcowe. Dzięki temu uczestniczący w weekendowych odsłuchach goście nie czuli żadnej presji dotyczącej w zajmowaniu środkowych miejsc w pierwszych rzędach. Zamiast polować na najlepsze podczas konwencjonalnych, stereofonicznych odsłuchów licznie zgromadzona publiczność zdecydowanie bardziej woleli skupić się na muzyce, a było na czym:
– „Back to the tracks” Tina Brooks
– „Introducing Ray Draper” Jackie McLean & Co
– “That’s All” Bobby Darin
– “A Quick One” The Who
– “To You” Chie Ayado
– “Kisses On The Bottom” Paul McCartney
– „Satchmo Plays King Oliver” – Louis Armstrong & His Orch – 45 RPM z fenomenalnym wykonaniem „St. James Infirmary”
-“The NOW What?! Live Tapes” Deep Purple
– “We Get Requests” The Oscar Peterson Trio
– Audiophile Legends “Moonlight Serenade” Ray Brown & Laurindo Almeida
– “Saxophone Colossus” Sonny Rollins
– Horace Silver And The Jazz Messengers
– “13” Black Sabbath – CD vs LP
– “Diabolus in Musica, Accardo interpreta Paganini”
– “Duets” Frank Sinatra 20TH Anniverdary Super Deluxe Edition
– “Julie is her name” Julie London
– “Two Men with the Blues” Willie Nelson, Wynton Marsalis
Powyższa lista zawiera, a przynajmniej powinna zawierać, większość nagrań, jakie można było usłyszeć we Wrocławiu w sobotę do ok. godz.16:30 – później niestety musieliśmy się zbierać, żeby w miarę spokojnie i o jakiejś ludzkiej porze dotrzeć do domu.
Wszystkich wrażeń wyrazić oczywiście nie sposób a i prawdę powiedziawszy najlepiej usiąść w domowym zaciszu samemu sprawdzić, które z powyższych pozycji trącają czuła struny naszej muzycznej wrażliwości. Część znanych mi osób uważa ponadto, iż „mówienie o muzyce tańczenie o architekturze”, w związku z powyższym ograniczę się tylko do kilku najbardziej intrygujących momentów sobotniego spotkania.
„13-ka” Black Sabath z CD a następnie z LP, utwór 2. – „God Is Dead ?”
Na CD przekaz zdominowany był przez przesadzony, wzbudzający się i destruktywnie wpływających na czytelność bas. W pierwszej chwili taki monumentalny i spektakularny sposób prezentacji mógł robić wrażenie, jednak to, co jest wskazane przy doom metalu niekoniecznie sprawdza się przy prostym, spontanicznym Rocku. Przesiadka na LP zdecydowanie poprawiła sytuację. Co prawda Thales na początku grymasił i z dźwiękiem działy się dziwne rzeczy, lecz kiedy wreszcie zaskoczył (źródłem anomalii okazały się ładunki elektryczne zgromadzone na dopiero co rozfoliowanej płycie) bezdyskusyjnie zdyskwalifikował cyfrową konkurencję. To, co z cyfry było płaskim i mało angażującym jazgotem nabrało soczystości i homogeniczności. Bas oczywiście nadal pozostawał na faworyzowanej pozycji, jednak nie zaburzał motoryczności i nie zawłaszczał rejonów pasma do niego nienależących. Efekt finalny bogactwem i gęstością średnicy przypominał marschallowską manierę emocjonalnego ‘dopalania’, co w takim repertuarze okazało się zabiegiem nie tylko ze wszech miar pożądanym, lecz wręcz zbawiennym.
Nie mogło też oczywiście zabraknąć „St.James Infimary” z „Satchmo Plays King Oliver” Louisa Armstronga, i prawdę powiedziawszy gdyby trzeba było tylko dla tego nagrania przyjechać do Wrocławia nie zastanawiałem się nawet chwili.
“We Get Requests” The Oscar Peterson Trio można było odsłuchać w wersji 33 i 45 RPM. Różnice może nie były tak kolosalne jak pomiędzy wkładkami mono/stereo, ale znów był to kolejny krok ku absolutowi zarezerwowanemu wyłącznie muzyce granej i słuchanej na żywo.
Wzrost dynamiki i stabilności na pewno były warte dodatkowych nakładów finansowych związanych z osiągnięciem stanu posiadania dwupłytowego 200g wydania.
Powrót do mono i na talerzu Firebird’a zagościł “Saxophone Colossus” Sonny’ego Rollins’a. Timing, artykulacja i faktura przywodziły na myśl wspomnienia z odsłuchów mastertape’ów na topowym szpulowcu. Tutaj nie było miejsca na gdybanie i czysto akademickie dyskusje. Mając takie perełki w kolekcji posiadanie monofonicznej wkładki nie jest żadną fanaberią zblazowanego audiofila, lecz zwykłą koniecznością wynikającą nie tylko z czysto hedonistycznych pobudek, lecz zwykłego szacunku dla odtwarzanego materiału. Chociaż z drugiej strony do zaistniałej sytuacji osobiście bardziej pasuje mi zasłyszane niedawno porównanie do różnicy pomiędzy piękną kobietą przyodzianą w eleganckie pończochy a prezentującą się w rajstopach. Niby i jedne i drugie służą do tego samego, lecz jakby na to nie patrzeć dysonans natury czysto estetycznej jest aż nadto oczywisty.
Przy okazji rytuałów związanych z winylowym sacrum Roger Adamek nie byłby sobą gdyby nie skorzystał z okazji i nie zaprezentował zbawiennego wpływu frezarki, czyli CD Sound Improver’a firmy AUDIO DESK SYSTEME GLASS. Mina posiadacza srebrnego krążka, który został poddany (oczywiście krążek, nie właściciel) obróbce skrawaniem nie była zbyt szczególna, lecz kiedy tak stuningowany dysk wylądował w odtwarzaczu konsternację zastąpiły zdziwienie i uśmiech zadowolenia. Nieopodal szlifierki skromnie stał RCMowski Bonassus, który choć nie grał (przynajmniej w sobotę) budził sporą ciekawość zgromadzonych słuchaczy.
Już niejako na zakończenie naszej wizyty udało nam się ‘załapać’ na fragment prezentacji poprowadzonej, przez zaproszonego przez Piotra Guzka gościa – Pana Adama Domagałę – pomysłodawcę projektu i producenta m.in. albumu „Kilar” Kuby Stankiewicza.
Oczywiście tego typu imprezy nie maja większego sensu bez dostawców rzeczy najwazniejszej, czyli muzyki, Tak też było i tym razem a dzieki obecności stoiska Vinyl Goldmine co i rusz któryś ze słuchaczy uzupełniał swoją płytotekę o brakujące winyle. W moim przypadku było podobnie i z Wrocławia wróciłem z amerykańkim „grubym” tłoczeniem „Machine Head” Deep Purple, choć kilka pozycji z cięższych i bardziej progresywnych obszarów Rocka kusiło, oj kusiło.
Niestety ze względu na napływające wiadomości o pogarszających się warunkach pogodowych nie mogliśmy dłużej zwlekać i z poczuciem niedosytu zmuszeni byliśmy udać się w drogę powrotną. Na zakończenie warto wspomnieć o jeszcze jednym elemencie, który znacząco podniósł komfort odsłuchu. Niezaprzeczalną zaletą inaugurującej tegorocznego „Audiofila” prezentacji była praktycznie bezszelestna i nad wyraz skuteczna klimatyzacja. Niby detal, lecz dla stałych bywalców i wystawców warszawskiego Audio Show, detal, który ma znaczenie.
Serdecznie dziękujemy za gościnę, wyborną muzyczna ucztę i … do zobaczenia za miesiąc.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Opinia 2
Od kilku lat w stolicy Dolnego Śląska – Wrocławiu – znany wielu bywalcom koncertów jazzowych pan Piotr Guzek, organizuje cykliczne spotkania o tematyce audio. Dzieje się to przy dużym wsparciu finansowym władz miasta, które tym sposobem uzasadniają swoje aspiracje do bycia „Europejskim Miastem Kultury”. Podobna do warszawskiego Audio Show micro – formuła jest odsłoną pojedynczego wystawcy, mającego zaprezentować się z jak najlepszej strony – czytaj: zestawić synergicznie grający set. To nie jest pokaz – przynajmniej w założeniach – stricte komercyjny, lecz zachęcenie słuchaczy do obcowania z muzyką w dobrej jakości i próba namówienia ich do chodzenia na niosące o wiele większą dawkę emocji koncerty. Mimo, że wrocławska impreza nie poraża rozmachem, ma w sobie jakiś magnes przyciągający wielu ludzi z całej Polski. Przykładem możemy być my: Marcin i ja, pchani audiofilską pasją, do zeszłego sezonu jeździliśmy jako obserwatorzy incognito, a w tym roku dzięki propozycji organizatora, zostaliśmy jednym z patronów medialnych obecnego cyklu. Niesie to za sobą trochę obciążeń, na szczęście każde hobby pomaga człowiekowi patrzeć na wszystkie związane z nim problemy, jako łatwe do pokonania, dlatego w miarę naszych skromnych umiejętności i zdecydowanie większych chęci, postaramy się przekazać atmosferę tegorocznych spotkań melomanów i koneserów dźwięku. Będzie to wypadkowa naszych subiektywnych preferencji, ale mam nadzieję, że oddamy ducha tej powołanej przez Piotra Guzka idei.
Obecny cykl zapoczątkował pokaz archaicznego formatu zapisu, jakim jest mający coraz więcej zwolenników poczciwy analog. Z uwagi na bardzo silny trend powrotu gramofonu do łask, organizator postanowił zaprosić powszechnie znanego właściciela salonu RCM w Katowicach – pana Rogera Adamka. Człowiek różnie postrzegany pośród branży, w jednej dziedzinie (analog) nie wzbudza żadnych kontrowersji. Przy wszystkich utyskiwaniach, nawet najwięksi oponenci przyznają, że ten temat zna jak mało kto w naszym kraju i Jego prezentacja miała potwierdzić pełne zaufanie pana Guzka dla fachowości gościa z Górnego Śląska. Z uwagi na fakt, iż obaj kochają muzykę z poczciwej płyty winylowej, bez większych problemów ustalili, że zorganizują swojego rodzaju pojedynek wewnątrz tego formatu: wkładka mono kontra wkładka stereo na materiale jednokanałowym. W dobie kryzysu gospodarczego mało kto może pozwolić sobie na montaż dwóch ramion z odpowiednimi dla zapisu rylcami i wszystkie płyty odtwarza kartridżem stereofonicznym. Sam tak słucham i nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, czy warto pojawić się w styczniowy weekend (18-19) we Wrocławiu. Jeden tor odsłuchowy, ten sam phonostage, gramofon umożliwiający montaż dwóch ramion (Dr. Feickert Firebird) i dwie, z podobnego pułapu cenowego, wkładki – mono, stereo, gwarantowały bezpośrednie, pokazujące ile tracimy na sztucznym łączeniu dwóch ścieżek odczytanych z jednokanałowej płyty, miarodajne starcie. Gdzieś w necie pojawiają się różne opinie, ale osobista weryfikacja była obowiązkowa i niestety dla budżetu domowego, drastycznie zmieniła układ domowej listy wydatków.
Zespól RCM-u nie napinając się na epatowanie ilością zer w cenie przywiezionych komponentów, postawił na ogólne dopasowanie brzmieniowe poszczególnych elementów. Cały pokaz miał być starciem sposobu odczytu (jedno i dwukanałowego) materiału monofonicznego, a reszta toru służyła tylko do uzyskania odpowiedniej jakości końcowego dźwięku, który mimo drugoplanowości był na wysokim poziomie. Zastana konfiguracja wzmacniająca to: kolumny Gauder Akustik Arcona 100, wzmocnieniem zajmowała się zeszłoroczna światowa nowość – zestaw pre-power Alluxity One, a okablowanie pochodziło od duńskiej marki Argento Audio. Jako źródła wystąpiły dwa gramofony – napędzany akumulatorowo Thales TTT-Compact z eliminującym do granicy 0,008 stopnia błąd kąta prowadzenia wkładki ramieniem Simplicity i umożliwiający zamontowanie dwóch ramion na jednej plincie – Dr. Feickert Firebird, a także dzielony odtwarzacz kompaktowy firmy CEC (transport CEC TL3N + przetwornik DA3N). Główne bohaterki tej wrocławskiej odsłony – zamontowane na Dr Feickercie rywalizujące ze sobą wkładki – to Miyajima Zero (mono) na ramieniu SME M2-9R i Miyajima Takumi (stereo) na ramieniu Morch DP-8 ”Anisotropic”. Widok tak zaawansowanego konstrukcyjnie i kompleksowo wyposażonego źródła oczaruje nawet największego przeciwnika. Dla laika taki widok jest dziełem sztuki, a dla winylowca swoistym wymarzonym ołtarzem. Choć nie był to szczyt osiągnięć tej techniki, niestety muszę ostrzec, iż nerka może nie wystarczyć do uregulowania należności podczas procedury zakupowej. Jednak, jeśli ktoś posiada wolne moce pieniężne i nabędzie opisany zestaw, śmiało może zapomnieć o jakichkolwiek zmianach, gdyż taki set gwarantuje satysfakcję na długie lata.
Wydaje mi się, że mocną stroną portalu „Soundrebels” jest podwójne spojrzenie na opisywany temat – nie konsultujemy ze sobą tekstu i wniosków końcowych, a znając reporterską drobiazgowość w wyliczankach sprzętowych i płytowych Marcina, nie będę powielać tych wiadomości, skupiając się na emocjach, jakie przeżyłem podczas tego spotkania. Oczywiście oprę je na podobnych płytach, jednak w formie wrzutek informacyjnych. Tak jak wcześniej pisałem, nie było takiej siły, która zmusiłaby mnie do wykreślenia tego wyjazdu z dalekosiężnych planów rodzinnych. Analog to dla mnie sposób na odzyskiwanie witalności w życiu codziennym, pozwalający nabrać sił, do toczenia walki z brutalnie wyzyskującym nas światem. Jeśli nie mamy odskoczni pozwalającej na chwilową alienację w świat muzyki lub innego hobby, nasze życie nie ma sensu. Ja staram się nie dopuszczać do zrobienia z siebie poganianego przez korporacyjnych szefów „japiszona” i zawsze wygospodaruję trochę czasu na przyjemności. Raz więcej, raz mniej, ale czekam na to z utęsknieniem. W tym resecie dnia codziennego pomaga mi właśnie analog, który chłonę z całym dobrodziejstwem inwentarza (sporo czasu pochłania obsługa). Na swoim gramofonie zawiesiłem niskopoziomową stereofoniczną wkładkę MC i używam ją do wszystkich rodzajów płyt, bez względu na technikę zarejestrowania dźwięku – mono-stereo. Od dłuższego czasu nachodzą mnie jednak myśli zastosowania drugiego ramienia ze stosowną jednokanałową igłą drapiącą placek asfaltu. Brakowało mi jedynie potwierdzenia słuszności inwestycji, dlatego opisywana prezentacja była świetną okazją do postawienia przysłowiowej kropki nad „i”. Wiele razy przekonałem się o wyssaniu z palca szerzonych w sieci informacji, ale mając dużą dawkę zaufania dla katowickiego RCM-u, bez większych obaw wybrałem się do Wrocławia. W końcu jak nic nie usłyszę, będę bogatszy o nowe doświadczenia i w kieszeni zostanie trochę środków płatniczych na płyty. Wiedząc, że odtwarzanie materiału monofonicznego nie wymaga zajęcia miejsca w sweet-spocie, niezobowiązująco zasiadłem w ostatnim rzędzie z boku. Na nieszczęście dla mojej małżonki to, co dobiegło do moich organów odpowiadających za kontakt foniczny ze światem zewnętrznym, przeszło najśmielsze oczekiwania.
Zanim przystąpię do opisu wrażeń, dodam ważną dla wielu chętnych wkroczenia w świat mono słuchaczy informację. Do pokazu w zdecydowanie większej części używano nowotłoczonych i łatwo dostępnych na rynku płyt. Podjęcie decyzji o montażu drugiego dedykowanego do mono ramienia, nie zmusza nas do nalotu na antykwariaty w poszukiwaniu takich rodzynków, tylko pozwala na wysyłkowe zakupy w sklepach internetowych. To było celowe działanie, pokazujące, jak łatwo wkroczyć na tą ścieżkę.
Wracając do pokazu, gdy popłynęły pierwsze muzyczne takty gigantów rocka – The Beatles z krążka „Yellow Sumarine”, wszystkie moje oczekiwania zostały wywrócone do góry nogami. Spodziewałem się lepszego – choć nie wiedziałem dokładnie jakiego – dźwięku, ale to na pewno nie była wizja innej półki jakościowej. Staram się nie epatować zbytnio emocjami, ale czasem się nie da i teraz mamy podobny przypadek. Najlepsze rezultaty w wykazaniu przewagi jednego aspektu nad drugim, uzyskujemy zaczynając od lepszej jakościowo wersji, gdyż skok w dół łatwiej wychwycić, tymczasem dostaliśmy całkowicie odwrotną procedurę, która nie wpłynęła na odróżnienie poziomu przeskoku jakościowego. Pierwsza, stereofoniczna odsłona monofonicznego zapisu brzmiała przyzwoicie, ale drugie dedykowane podejście (mono) tchnęło w odtwarzany materiał zadziwiająco dużą dawkę życia. Wszystkie źródła pozorne nabrały kolorytu i nasycenia, zwiększając tym sposobem swój odstęp od szumu tła, które teraz było prawie niesłyszalne. Oczywiście pomiędzy utworami dało się odczuć towarzyszący temu formatowi przesuw igły po płycie, ale użycie odpowiedniej wkładki zmniejszało go do niezauważalnych dla winylomaniaka poziomów. Ta czytelność i namacalność pozwoliła na chłonięcie całości przekazu, bez rozdrabniania go na składowe pasma i jakości sceny muzycznej, która z uwagi na sposób realizacji nie może odwzorować jej w trójwymiarze. Dla kogoś, kto tego nie doświadczył, moje dywagacje mogą brzmieć śmiesznie, ale obecni ze mną słuchacze raczej nie zaprzeczą moim słowom. Najdziwniejszy jest fakt, że nie była to kosmetyka, tylko przeskalowanie jakości na wyższy poziom percepcji. Porównując odsłonę stereofoniczną do monofonicznej, ta pierwsza była płaska, szumiąca i mało angażująca. Gdybym tego nie usłyszał, prawdopodobnie bym nie uwierzył, ale po to są podobne spotkania, by umożliwić audiofilom wyrobienie własnego zdania. Siedząc z tyłu widziałem sporo kręcących z niedowierzaniem głów i sądzę, że kto się pojawił, na pewno nie żałuje tego posunięcia.
Dalsze pozycje płytowe potwierdzały słuszność odtwarzania ich dedykowanymi wkładkami, a tytuły muzyków pokroju JACKIE McLEAN’a & CO ze swoimi projektami dawały popis bogatych w mikro-informacje pasaży nut. Nisko i matowo grająca, wymagająca sporej pojemności płuc do obsługi tuba, na przemian z soczystym, gładkim saksofonem i dźwięczą trąbką, prowadziły ciekawe konwersacje, które na tle fortepianu i perkusji w pełnej krasie pokazały warsztat bohaterów sesji nagraniowej. Ta z pozoru wolno i monotonnie snująca się muzyka, przykuwała uwagę namacalnością i typową dla analogu pastelowością brzmienia. Każdy muzyk dostał swoje pięć minut, w których udowadniał nieprzypadkowość znalezienia się w studiu nagraniowym. To było moje ulubione granie.
Słuchanie w formacie mono nie było jedynym wyznaczonym przez naczelnego wodza „Korei Północnej” celem imprezy i w jej trakcie mieliśmy również nauszny pokaz działania skrawarki do płyt kompaktowych, porównanie cd do winyla, jak też konfrontację materiału wytłoczonego w dwóch prędkościach 33 i 45 rpm. Ja wiedziałem jak to się skończy i usłyszałem tylko potwierdzenie moich wcześniejszych doświadczeń. Użyta do tego celu płyta Oscara Petersona, to wydany przez oficynę Verve i zatytułowany „WE GET REQUESTS” czarny krążek. Powolnie snujący się po strunach kontrabasu smyczek, w akompaniamencie zawieszonych w wirtualnym bycie dzwonków, już na 33 obrotach był majstersztykiem artysty i realizatora nagrania, ale zwiększenie odległości rowków i prędkości ich odczytywania, zbliżyło nas do absolutu dźwiękowego, pozwalając wychwycić szmer przesuwającego się po strunach włosia smyczka. Tak jakbyśmy przyłożyli ucho do kontrabasu. Piorunujący efekt, a to przecież warunki wystawowe, które mimo najlepszego ustawienia zawsze są pewnym kompromisem, pozwalającym ogarnąć większą ilość słuchaczy. W takim tonie mógłbym ciągnąc ta opowieść w nieskończoność, jednak sądzę, że tymi kilkoma przykładami udało mi się przekazać to weekendowe przesłanie. Jeśli ktoś nie był, a miałby chęć skonfrontować tą relację z rzeczywistością, może zaznać podobnych doznań w katowickim salonie. Wystarczy jeden telefon.
Tak po krótce wyglądał pierwszy dzień wrocławskiego spotkania zatytułowanego „Audiofil”. Z dziennikarskiego obowiązku dodam, że wszystkie wynikające z przyczyn technicznych przerwy uświetniał opowieściami pomysłodawca imprezy Piotr Guzek. W swojej karierze zawodowej spotkał wielu artystów, o których godzinami mógłby mówić i tylko główny cel imprezy nakazywał skracać anegdoty do minimum. Kto był w ten weekend dowiedział się wielu ciekawych rzeczy i wyciągnął jakieś wnioski. Czy złe, czy dobre, zależy od preferencji, jednak sądzę, że przybyli goście nie żałowali spędzonego w akompaniamencie winylu czasu i z przyjemnością odwiedzą pana Piotra Guzka podczas następnej osłony tegorocznego cyklu.
Jacek Pazio
Opinion 1
As I already mentioned on Facebook, this is my third meeting with the model Spirit 3 from the Austrian manufacturer Ayon. This situation may be seen as a joke, because you might think, that the distributor is sending the device as many times as needed for the amount of superlatives and positive remarks reaches the desired level, or that the reviewer has memory problems and does not remember what he already reviewed. But both, the Krakow based distributor Eter Audio as well as myself, we have esteem for the readers and would not allow ourselves to act like that. This confusing situation is caused by the manufacturer. The company modifies the product heavily without changing the name. No mk2, 3, or anything. The amplifier started its existence and as Spirit 3 and continues it under the same name, so we cannot determine the version based on it. Theoretically we could use the tubes as reference, but when the owner tends to change them often, the only way of detection of the version remains the serial number.
Let us start with some history of this product, looking on how the Spirit 3 changed over the last 24 months. The first version I reviewed in May 2011, was equipped with the jubilee Shuguang Treasure Series KT88 (50th anniversary) tubes, while the other stages were built around the JAN Philips 12AU7. The next version, described on the Soundrebels portal (link), used KT88 tubes branded by Ayon, while the JAN tubes were replaced by a pair of Tungsol 12AU7 and a pair of 6SJ7 NOS General Electric tubes. The newest version, we are reviewing now, boast changes in the output section, where instead of the 88 tubes the Tungsol KT150 were employed, which are gaining popularity among advanced tube lovers. No other modifications were mentioned to me, however there is a change increasing user friendliness of the device – the LEDs indicating faulty tubes, that were on the back plate, were replaced by a display, that has a similar function and additionally displays the countdown during power-up. Also the service USB port was removed, as many do-it-yourself freaks tried to use it, and the manufacturer was not happy about that. Besides those, quite insignificant, changes, the device looks the same as the previous version. There is a phase correctness indicator, massive loudspeaker terminals, dedicated to 4 and 8Ω speakers, four inputs (one of them XLRs), preamplifier output and power amplifier direct input. There is also a mode selector present (Normal/Direct).
The front panel of the current version of the Spirit does not differ from its predecessor – the centrally placed and red backlit logo (it blinks during start-up and power-down), knurled knobs for volume control (with a dedicated display) and input selector placed on the sides, with a column of ruby colored LEDs indicating the input and showing the mode of the amplifier. There is also a IR receiver. We can also see the close relationship between the older and newer version looking at the top plate of the amplifier, where we can see, that initially KT88 tubes were planned to be used for the amplifier. This was also confirmed by the manufacturer, who confirms, if we can use KT150 tubes based on the serial number of the unit. Of course we can also switch between triode and pentode mode for the output stage. To cut things short, when you know at least one model from the Ayon offering, you know them all. One more thing – to alleviate any conspiracy theories – in May I tested the amplifier with the serial number 04191, while the current unit bears the number 04402.
Before I unpacked the hero of this test from the double box and the perfectly fitting foam shapes, I was thinking, if Gerhard Hirt allowed the more lyrical side to surface, like in the newest version of the Crossfire 3 (link), or returned to the transparency he promoted for years. Because the tested unit came to me directly from a listening session, preceded by a two-week burn-in, I decided that the time required for fitting the tubes, setting up some internet radio broadcast, as well as preparing a brownie and placing it in the oven is more than enough for trying to listen to the Ayon using some of my favorite recordings.
In the beginning a small digression. Because the manufacturer/distributor provided the amplifier with a manual referring to the KT88 version only, I had to perform a small research. The web pages of the manufacturer and distributor quoted only “archival” data, only with some pictures of the newest version, so I needed to search further. Finally, the pages of a distributor in New Zealand quoted very important parameters, including the output power of this version. So I quote after Audio Reference Co. (15 Graham Street; Victoria Quarter; Auckland 1010; New Zealand) – pentode mode: KT88 2x55W / KT120 2x60W / KT150 2x80W; triode mode: KT88 2x35W / KT120 2x40W / KT150 2x60W. As you can see, the power output increases significantly, so that even the triode mode is fully usable even with conventional speakers.
So I turned the output mode selector to the magical “T” and founded myself some repeat treat and turned on “La Tarantella – Antidotum Tarantulae” (L’Arpeggiata / Christina Pluhar). Before the first notes of „La Carpinese (Tarantella)” faded I had already a smile on my face, which later could only be removed surgically. The ethereal and aerial tube sound was supported by contours stable like a concrete wall and such an immediate articulation of the vocalist supported by the virtuoso playing of the ensemble, that I got up from my couch to verify the settings of the amplifier. There was place for beautiful timbres, passion and romance in “Lu Gattu la Sonava la Zampogna (Ninna Nanna)” or fiery, catching, Spanish rhythms in “Tarantella Napoletana, Tono Hypodorico”, which sounded with the Spirit almost like the guitar acrobatics of Rodrigo Y Gabriela. Well, I thought. OK, let me give you something to try – and keeping the previous playlist in mind I fed the player with the album “Lento” Youn Sun Nah and … I do not know, when I finished listening to the whole album. Each tap on a string was so clear and palpable, as if Ulf Wakenius would sit between the loudspeakers and play in my room. To be sure I listened also to “Enter Sandman” from the album “Some Girl”, by the same lovely artist, and I did not detect any veiling, rounding, slowing down or losing any agility or savageness. However this idyllic mood slowly disappeared when I started to play heavier repertoire. Although “Misplaced Childhood” Marillion was still OK, although I expected more kick from the drums solo opening the “Bitter Suite (I: Brief Encounter/Ii: Lost Weekend/Iii: Blue Angel)”, already with “American Idiot” Green Day I decided to stop torturing the Austrian integrated switching it off, as preparation for switching over to pentode mode. Cooling down the unit before the switch is recommended by the manufacturer.
Putting the switch over was like starting a second turbo, and the sound run forward as a classy, absolutely not ecologic, but very macho V8. Mad tempo, rough music, hitting your heart directly, did not allow to just sit down quietly. You could feel the hard rock roughness, roguish sparks in the eyes and lack of care for tomorrow. There was no finesse in that sound, and that was right, as trying to place rock musicians into black suits often results in hilarious, tragic or hilarious and tragic events. So I stayed in the area of untamed harshness and reached for things like “Countdown to Extinction” Megadeth, issued by MFSL, or “Inhuman Rampage” Dragon Force with the virtuoso “Through the Fire and Flames”. Both albums allowed me to quickly verify my ideas about placing tube amplification into my system. While the Crossfire 3 with Avantgarde speakers still seems unbeatable, given you will the main prize in a lottery, yet the newest Siprit 3, equipped with a quartet of 150 tubes, seems like a winner when your pockets are not so deep. It really can be very satisfactory, regardless of what we are used to listen to. Please believe me, or better try it for yourselves in your own listening rooms, but to date no other tube amplifier was able to reproduce the potential of the phenomenal melodic line, ornamented with truly byzantine guitar sounds, of the “Hangar 18” Megadeth (“Rust in Peace”) with such a finesse backed with a titanium skeleton and a touch of sweetness. I start to believe, that the presence of at least one Rammstein album during the presentation of Ayon electronics is not pure coincidence. I searched through my library, found “Reise, Reise” and played “Ohne Dich” and “Amour”. It was pure sweetness like in marzipan covered with dark chocolate and enjoyed with a cup of double espresso. The vocals of Till Lindemann, boosted appropriately, sibilants present, audible but far from becoming offensive, and the German edginess became a nice prelude to more civilized, yet placing the threshold even higher, challenges.
Starting with “Rhapsodies” Stokowski and ending with “Orchestral Works, Vol. 2” Lutoslawski, the newest Spirit produced a reference setup of a symphonic orchestra, building it far beyond the boundaries of my loudspeakers, and allowing to look inside the recordings, look at individual musicians, but without losing the overall view and coherence. It seems, that Gerhard Hirt finally combined fire with water – the, characteristic for older Ayon, analyticity with the legendary, tube musicality and emotionality. From the more “Hollywood-like” productions I often used the soundtrack of the “Space Battleship Yamato” Naoki Sato & Yasushi Miyagawa, which combines the romantic notes from “Pearl Harbor” and the bombastic apocalyptic vision from “Gladiator” by Hans Zimmer with elements characteristic for Japan. For such albums dynamics and breath are key. The sound must be big, bombastic, to be able to have the “wow!” effect. It was doable with the Spirit 3. I should say, it was the nature of this amplifier.
Now with all those positive things I wrote about the newest version of the Ayon Spirit 3, equipped with the Tungsol KT150 tubes, we should think, if there are any shortcomings there? Well … given the price you have to pay for it, I cannot find any. Maybe one thing – with the covers for the tubes in place, it looks horrible, but on the other hand, they protect well against over active youngsters, or animals. This is really one of the best tube amplifiers you can buy to a price level of 30-40 thousand zlotys I heard.
Text and photographs: Marcin Olszewski
Distributor: Eter Audio
Price: 15 900 zł
Technical Details:
Class of Operation: Triode* or Pentode mode, Class-A*
Tube Complement: 4x KT150 Tung-sol;2 x 12AU7, 2 x 6SJ7 tubes
Load Impedance: 4 & 8 Ohms
Bandwidth: 12Hz – 60kHz
Output Power-Pentode mode KT88: 2x 55W / KT120 2x 60w / KT150 2x80w
Output Power-Triode mode KT88: 2x 35W / KT120 2x 40w / KT150 2w60w
Input sensitivity for full power: 600mV
Input Impedance at 1 kHz: 100KΩ
NFB: 0dB
Volume Control: Potentiometer
Remote Control: Yes
Inputs: 3x Line In, 1 x XLR In, 1 x Direct In
Output: 1x Pre out
Dimensions 480W x 370D x 250H
Weight: 32 kg
System used in this test:
– CD / DAC: Ayon 1sc
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Stream player: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Meridian Control 15
– Integrated Amplifiers: Electrocompaniet ECI 5
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR LessLoss Anchorwave; Organic Audio;
– Digital IC: Fadel Art DigiLitz, Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye, Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cables Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + cable LC-2mk2
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Ethernet cables: Neyton CAT7 +
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips; Acoustic Revive SPU-8, RST-38H, RAF-48H, RIQ-5010 & RIQ-5010
Opinion 2
Ayon Spirit III was my second contact with this company. After the Crossfire III there was time to get acquainted with a device from a similar generation, but from a much more affordable price level. Marcin had the opportunity or misfortune – pick one – to listen to all incarnations of the model, while I had none. So without prejudice I welcomed it at my home. I always am very positive to everything that has tubes, and when a product comes from such a renowned manufacturer, my interest is raised even further. The amplifier that came for testing is quite universal, due to its buildup. There are two amplification modes: triode and pentode. This increases the amount of loudspeakers you can choose from. When you are looking for the tube charm, then triode mode is to be used, and you should rather look for easy to drive, high efficiency loudspeakers; but when you already have good speakers, you can try to use the pentode mode for that, which should be able to cope with most loads. This “two-in-one” may seem excessive, at first glance, but looking at this from the perspective of an audiophile, who has cyclic events of “audiophilia nervosa”, we can have significant savings, as turning one insignificantly looking knob, we have a completely different amplifier in our hands. The price level of the Ayon Spirit III is not so low, thus many buyers would not really be happy to sell it with a loss and buy another amplifier instead. I think, that this was a good move from the manufacturer.
How an Ayon looks like everybody knows, and it is hard to forget it, after seeing it once. The main chassis is a flat, 8 cm high, aluminum body with rounded edges. On this platform, on the back end, there are three cups housing the transformers, and in front of those, near the sides, the power tubes were placed – in this case the KT150. Between those the rest of the tubes were positioned, and in the front the mode selector. The front panel has only two knobs: volume on the left, with a level display, and input selector on the right, with LEDs indicating the selected input. There is also a red backlit manufacturer logo in the middle. The back panel is much more crowded: four RCA inputs, one XLR, Pre Out, Direct In input, loudspeaker terminals with separate outputs for 4 and 8 Ohm, count down display for the soft-start circuit, phase control LED, ground switch, IEC power socket and bias control point. Despite the amount of things stuffed there, the whole is very clean and readable. The main power switch is located on the bottom, near the left front foot. Like I already mentioned during the Crossfire III test, the design uses two modern colors – black and silver (the latter being polished surgical steel), which combined with the glowing tubes, look fabulous. I like the design very much, and I think, that there will not be many people, who would dismiss the looks. As an addition to the device we get also a small remote controller, made from one piece of aluminum, which controls only the basic functions of the amplifier.
Tests of class D products spoiled me, in terms of dragging things around, but everything must come to an end and I needed to bring the 32 kg heavy amplifier two floors up all by myself. The well described connectors allowed for quick setup of the amplifier and problem free integration into my system. Due to my previous experience I allowed the Spirit III to warm up for two hours – cold it is not very pleasant, later the view of glowing electrodes packed into strange glass bulbs warms things up. The used tubes are really the strangest I have seen, and when I saw them for the first time I could not hold off my laugh. Fortunately further listening allowed to get acquainted and get used to this visuals.
It happened, that the first place, where I listened to the Ayon, was the Warsaw Club of the Audiophile and Music Lover (KAIM). The amplifier was set to pentode mode. When we tried to switch over to triode – it turned out to be a bad idea, and we completed the listening using only the more powerful setting. The place we use for listening sessions increases bass response and only lots of power can prevent the loudspeakers from become excessively booming (although this also is not always true). In this setting the sound was high classed, but without anything extra. My listening room is much easier to handle, but the loudspeakers are very demanding, so I started listening with the same settings as in the club. You can make a good first impression only once, so I did not want to destroy it. But what I heard did not differ much from my experience in the club. There was dynamics, the sound was edgy, but without the timbre I expected, and without the openness I know my loudspeakers produce. I felt this dullness of the treble and monotone bass. It was a good sound for a mediocre amplifier, and yet, this one came from a renowned, experienced manufacturer. So I was a little dissatisfied and driven only by the reviewers sense of duty I switched it to triode mode … and Eureka! That was it! Shine, timbre, freedom! It paid back to have a sense of duty and try out all settings. Otherwise this could be a very short and very dull story. Already a few times before, I noticed that big power is not the only thing needed to achieve synergy in an audio setup, and this was confirmed again. The sound got alive, became much more interesting and engaging. To have full nirvana I allowed the amplifier to burn-in for another hour in this setting.
When the synergy setting was found, integrating the Austrian amplifier with my Japanese set, the amplifier enchanted in most of the repertoire I wanted it to play. Chamber jazz with all its relishes sounded very good. The sound stage was nicely lit with far and broad planes, the positioning of the musicians was exceptionally readable, all the efforts of the mastering people were reproduced properly, with the emotions underlined with beautiful timbre as a bonus, known from the best tube amplifiers. This is the direction I took when searching for my sound, and it is not easy to balance. Too much saturation may slow down the sound and round off the bass too much, what in consequence can also round off the treble. And then this is far from a good sound. Of course a tube amplifier has more problems in getting such an edge I have from solid state, but that what was presented by the Ayon Spirit III was at an very high level. After listening to it with a digital source for a few days, weekend came, and suddenly I got an enlightening. So I have an open and vivid tube amplifier, it is Saturday evening, I have a very good analog setup, so why don’t I listen to it? The aura of a turntable rotating a vinyl disc supported by glowing vacuum tubes became a way of returning to the basics, and with the abilities of the tested amplifier, this journey went surprisingly well. Often such a setup gets too round, the treble becomes too softened, or dull, and with vinyl discs from the years of its reign, may destroy all the pleasure from listening. The Ayon Spirit III however, showed, that it is a very good contender in that area, so I could play something from my library. After careful consideration I placed on the Dr Feickert platter a vinyl disc from 1976. I like very well recorded ensembles with a vibraphone as lead instrument, so I chose Gary Burton in a quintet, with the project “Dreams So Real”. While Gary showed the vividness and depth of his instrument, the rest of the musicians skillfully supported him, not forgetting about their own mastery while playing solos. Although there was a solid state preamplifier in between – the RCM Theriaa – you would say it was. Smooth, pastel and saturated in the midrange sound caressed my ears, not allowing me to make notes. Despite that I finally wrote some positive remarks and one, but explainable, shortcoming. But first things first. When trying to keep the magic of vinyl on a leash, I looked thoroughly on the reproduced stage and I did not notice any problems with that. The musicians had a lot of freedom for their acrobatics with the instruments, and the individual planes and their readability were masterful. Regarding the acoustic spectrum – I already wrote in the beginning: openness of the upper frequencies and the tube typical timbre allowed me to enjoy every note played. The only thing that bugged me a little, were the sparse lower octaves. A bit more there, and the Austrian would be on a level hard to beat by anybody. I think, that this can be alleviated with properly adjusted loudspeakers. I would like to remind, that the tested amplifier was placed in a system, that can show every shortcoming of a tested unit, and if it would sound like my reference, then this would be a surprise for the constructor himself – Gerhard Hirt – this amplifier is somewhere in the middle of his catalog. There are more refined products designed to compete with extreme Hi End. But even this amplifier, costing about 16000 zlotys, showed, that you can build around it a very satisfactory system for listening to music.
The mentioned ECM disc was the material to show the assets of the Spirtit, so to make things a bit more difficult for it, I took the denser electronic material from Massive Attack. There are some softer pieces on the disc, but I used the sharper ones for the test. The used album was the three disc version of their best compositions called “The Best of Massive Attack” pressed on 180g heavy weight vinyl. Like often with electronics, there is enough bass present, so the slight shortcoming of the tested amplifier in that area became invisible. Its quality was a bit below the level I expect as master with such kind of music, but already the fact, that it did not flow over my room like lava was a very good sign. The rest of the frequency spectrum was as good as I expected. I think, that people, who like music to move internal organs, will not even look at tube amplification, but when you take care of proper, synergistic setup of the audio system, especially choosing high efficiency loudspeakers, then the Austrian Ayon will provide lots of joy.
Having to remove the Ayon from my system, I was a bit sorry, that time flew so quickly. Fortunately there are many similar products on the market, and I will have an opportunity to test them. I will remember well this time, due to the fears how the device will work with my loudspeakers, as well as because of the proper configuration for testing. The, theoretically, superfluous setup of the amplifier with a mode selector allowed for successful listening. My loudspeakers, usually very difficult to drive, fared very well with the less powerful triode mode, better than with the pentode setting. My first experience in the KAIM did not allow for much optimism, but the old audiophile rule – try it in your own room with your own stereo – turned out to be 100% true in this case. Weighing the pros and the cons of this integrated, which can also be used as a power amplifier, in two settings – triode and pentode mode – we can say, that it is very universal. Of course this does not mean, that we can go without listening to it in our system, being potential buyers, but as long as we do not own, or search for, loudspeakers, which require to be directly connected to a power plant, we should quite easily find a model fitting our musical taste. This test also reminded me, that I should never judge too quickly. You tend to think, that when big power has issues with openness and freedom of sound, when you switch to a less powerful mode, it will be even worse. And yet, the Ayon Spirit III showed clearly, that such circulating opinions cannot be the foundation for choices done during the search for your final configuration.
Jacek Pazio
The system used in the test, a complete set of Combak Corporation.
Electronics Reimyo:
– Separate DAC + CD player: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Tube preamp: CAT – 777 MK II
– Solid state power amp: KAP – 777
Speakers: Bravo Consequence +
Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (Section woofer)
IC RCA Harmonix HS 101-GP
Digital IC: Harmonix HS 102
Table: Rogoz Audio
Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i
Analog stage:
– Turntable:
drive: Dr. Feickert Analogue „Twin”
arm: SME V
cartridge: Dynavector XX-2 MK II
– Phonostage: RCM „THERIAA”
Bowers & Wilkins prezentuje słuchawki P5 Maserati Edition
Najnowszy owoc współpracy dwóch legendarnych marek: mobilne słuchawki hi-fi P5 Maserati Edition
Bowers & Wilkins z dumą prezentuje mobilne słuchawki hi-fi P5 Maserati Edition. Dołączają one do wyjątkowych kolumn głośnikowych Bowers & Wilkins 805 Maserati Edition i unikatowego samochodowego systemu audio Bowers & Wilkins, stworzonego dla Maserati Ghibli i Quattroporte.
Maserati i Bowers & Wilkins słyną ze swojego poświęcenia technologicznym innowacjom w dążeniu do najwyższych osiągów. Obie znane są ze względu na bezkompromisową dbałość o szczegóły oraz wykorzystywanie najdoskonalszych materiałów i szczycą się osiągami i jakością swoich konstrukcji. To wyjaśnia, dlaczego obie firmy ponownie zacieśniły współpracę w celu tworzenia wspaniałych produktów.
P5 Maserati Edition
Niezwykle cenione mobilne słuchawki hi-fi Bowers & Wilkins P5 teraz dostępne są w specjalnej wersji Maserati Edition, dopełniając stonowanym bogactwem Maserati niezrównane możliwości brzmieniowe Bowers & Wilkins.
Składając hołd dziedzictwu projektowemu obu marek, P5 Maserati Edition gwarantuje wciągające mobilne doświadczenie słuchania i prawdziwe możliwości soniczne, które są wspólne dla wszystkich konstrukcji audio Bowers & Wilkins i łączą się z projektem elementów i materiałów, pochodzących z bogatego włoskiego dziedzictwa Maserati. P5 Maserati Edition wykończone są wysokogatunkową naturalną skórą w charakterystycznym dla Maserati ikonicznym i wyróżniającym kolorze racing blue i zapewniają niezwykle komfortowe dopasowanie. Ponadto słuchawki P5 Maserati Edition wzbogacone zostały o emblemat ze słynnym trójzębem Maserati, który umieszczono na pałąku nagłownym, a także ekskluzywny futerał podróżny, wykonany z pikowanej skóry. Trójząb zaprojektował w 1926 r. Mario Maserati, wzorując się na posągu
Neptuna z bolońskiej fontanny na Piazza Maggiore.
Naturalnie P5 Maserati Edition gwarantują wielokrotnie nagradzane właściwości dźwiękowe, z których słyną oryginalne mobilne słuchawki hi-fi P5, z relaksującym naturalnym brzmieniem płynącym ze specjalnie opracowanych, ultralinearnych magnesów neodymowych i zoptymalizowanych membran wykonanych z Mylaru. Maksymalną izolację od szumu zewnętrznego zapewnia połączenie uszczelnionych skórzanych poduszek nausznych i zamkniętego projektu tyłu obudowy wyposażonego w sztywną metalową płytkę. Całość
gwarantuje niesamowity komfort nawet podczas długotrwałych sesji odsłuchowych.
Tak, jak oryginalne mobilne słuchawki hi-fi P5, wersja P5 Maserati Edition dostarczana jest z przewodem „Made for iPhone”, umożliwiającym prowadzenie rozmów telefonicznych i sterowanie urządzeniem, a także z wysokiej jakości standardowym przewodem audio z pozłacanymi wtykami. Ich wymianę ułatwiają magnetycznie mocowane poduszki nauszne, po zdjęciu których użytkownik uzyskuje łatwy dostęp do złączy.
Stonowany styl Maserati i możliwości brzmieniowe Bowers & Wilkins sprawiają, że P5 Maserati Edition stają się światowym liderem luksusowego odsłuchu.
Mobilne słuchawki hi-fi P5 Maserati Edition będą dostępne na przełomie stycznia i lutego 2014 r., a ich poglądowa cena detaliczna wyniesie 1800 zł.
Mając kontakt, nawet z nie wiadomo jak wyszukanej urody przedmiotem bardzo często nie potrafimy odnaleźć w nim choćby minimalnego śladu, piętna jego twórcy. Nie wiemy, czy jest to wyrób nad zaprojektowaniem którego, ktoś spędził bezsenne noce, czy to kolejny efekt koroporacyjnej burzy mózgów nad statystycznymi danymi prognozującymi potrzeby określonej grupy docelowej. Dlatego też, gdy tylko nadarza się ku temu okazja, staram się poznać ludzi stojących za danym wzmacniaczem, kolumną, czy przewodem. Usiąść, spokojnie porozmawiać i spróbować spojrzeć na dany przedmiot przez pryzmat ich poglądów, pasji i przekonań. Poznając człowieka, poznaję niejako jego dzieło i nawet, jeśli efekt finalny daleki jest od spełnienia moich oczekiwań z reguły rozumiem powody takiego stanu rzeczy. Chodzi o gusta Drodzy Państwo, a jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje, co nie oznacza jednocześnie, że nie można na ich temat rozmawiać. Oczywiście powyższe dywagacje mają sens tylko i wyłącznie w sytuacji, gdy spełniony zostaje jeden, podstawowy warunek – urządzenie jest poprawnie zaprojektowane i wykonane. Niestety w dzisiejszych czasach, i to nie tylko w audio, mamy do czynienia m.in. ze zjawiskiem tzw. rebrandingu polegającym na przemianowywaniu produktów firm trzecich na własne, dorabianiu do tego odpowiednio zagmatwanej, tajemniczej i patetycznej ideologii a co najważniejsze pompowaniu ceny końcowej mającej odpowiednio pozycjonować dany produkt na rynku. W związku z powyższym każdy wyjazd do siedziby, fabryki konkretnego wytwórcy jest idealną szansą poznania założyciela – fundatora danego przedsięwzięcia, ale i w pewnym sensie również weryfikacją rzeczywistego procesu technologicznego.
Tak też było i tym razem – zmiana dystrybutora, a raczej przywrócenie polskiej dystrybucji włoskiej marce Zingali Acoustics zaowocowało nie tylko pojawieniem się uroczych kolumn na zeszłorocznym Audio Show, ale i wizytą przedstawicieli prasy w zlokalizowanej nieopodal Rzymu (Aprilii) fabryce.
Panowie Giuseppe Zingali i Yair Wahal z wrodzonym zapałem i swadą opowiadali zarówno o historii firmy nie tylko prezentując modele archiwalne, ale i oprowadzając po nader rozległych włościach.
Ogrom hal produkcyjnych przypominał minione lata świetności włoskiej gospodarki, choć z drugiej strony recesja przyczyniła się również do tego, że firmy takie jak Zingali nie muszą gnieździć się na kilkudziesięciu metrach, lecz mogą sobie pozwolić zarówno na lokum, jak i park maszynowy, o jakim do niedawna większości producentów nawet się nie śniło.
Mając niemalże nieograniczoną powierzchnię do zagospodarowania grzechem byłoby jej nie wykorzystać, więc i w Zingali postarano się nie tylko o pomieszczenie przeznaczone do wygrzewania kolumn przed wysyłką (każda para musi przepracować co najmniej 24h), jak i wykonano model oparty na wcześniej wykorzystywane przetworniki JBLa, aby pracując nad nowymi modelami cały czas mieć na podorędziu brzmienie, od którego cała ta przygoda z dźwiękiem się zaczęła.
Pan Giuseppe Zingali co i rusz podkreślał, że jedynie terminale głośnikowe (WBT) i drewno na fronty (importowane z Kalifornii) nie pochodzą z Włoch, a wszystkie pozostałe elementy są wykonywane na miejscu, bądź zamawiana u lokalnych poddostawców. Nie będę ukrywał, iż fakt importowania drewna z USA wywołał moje zdziwienie, lecz okazało się, iż powód takiego działania miał swoje czysto techniczne podłoże. Chodziło mianowicie o to, by zapewnić oprócz atrakcyjnego tzw. „rysunku” przede wszystkim odporność i stabilność fizyczną przy czasem trudnych do przewidzenia warunkach lokalowych. W końcu wydając kilka, czy nawet kilkadziesiąt tysięcy € na wymarzone kolumny nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie podejmował ryzyka związanego z pękaniem frontu na skutek rozpalenia w kominku po powrocie z długiego weekendu spędzonego na nartach.
Skoro część udowadniającą, że „Made in Italy” nie jest tylko naklejką pojawiającą się na przypływających z Azji „półproduktach” przejdźmy do meritum.
Przez część muzealną przeszliśmy dość śpiesznie, gdyż po drugiej stronie recepcji naszym oczom ukazał się prawdziwy Hall of Fame.
W urządzonej z iście bizantyjskim przepychem i włoską fantazją sali zarówno pod ścianami, jak i ‘nawie głównej’ rozstawiono zarówno ‘kamienie milowe’ w historii firmy, jak i przedstawicieli limitowanych edycji dedykowanych m.in. takim markom motoryzacyjnym jak Ferrari, czy Porsche.
Naszą uwagę zwróciły ukryte pod firmowymi pokrowcami modele, których premierę przewidziano zarówno na tegoroczny High-End w Monachium, jak i przyszły 2015 rok. z wiadomych względów nie mogę napisać o nich nic, oprócz tego, że warto uzbroić się w cierpliwość.
Oczywiście tego typu wycieczka nie miałaby większego sensu, bez …dokładnie – mają Państwo absolutna rację – bez odsłuchu pary topowych Zingali Client Evo 3.18 za ‘drobne’ 52.000€, które były o dziwo o 20.000€ tańsze od stojących nieopodal modeli Client Name Evo 2.1. Indagowany w sprawie tej pozornej niekonsekwencji Pan Giuseppe z rozbrajającą szczerością stwierdził, że po prostu Client Evo 3.18 grają bardziej liniowo i finezyjnie a zarazem poprawniej, jednak to właśnie oparte na 21” wooferze Client Name Evo 2.1 mają największy … wykop i to właśnie za nie Klienci są w stanie wysupłać drobną różnicę w cenie obu modeli. Niestety nie mieliśmy okazji być świadkami takiego bratobójczego pojedynku, lecz nawet wersja ‘audiofilska’ potrafiła uderzyć z siłą parowego młota w trzewia zgromadzonych w 40 metrowym, profesjonalnie zaadaptowanym akustycznie pokoju demonstracyjnym słuchaczy. I właśnie kilka słów o adaptacji chciałbym w tym momencie napisać. To, że większości z nas zabiegi mające na celu poprawę warunków odsłuchowych jednoznacznie kojarzą się najpierw z wizualną dewastacją docelowego pomieszczenia, a następnie próbami obłaskawienia rozeźlonej małżonki nie musze nikomu przypominać. O dziwo, zarówno w ‘Hall of Fame’, jak i demo-roomie było nie tylko ładnie, ale i elegancko, a wrażenia nie psuły żadne gąbki, wykonane ze sklejki dyfuzory i inne wątpliwej urody utrojstwa. Oczywiście cały pic polegał na tym, że oprócz konkretnych wymiarów ustroje zostały dyskretnie bądź to ukryte, bądź tak wpasowane w pozostałe dekoracje, że stanowiły nie tylko ich integralną część, ale i same nadawały pomieszczeniu niebanalnego wyglądu. Wystarczy tylko wspomnieć o gęsto rozsianych na suficie stożkach AcoustiConeŽ 61BA produkcji Brüel Acoustics.
Oprócz ortodoksyjnego stereo Zingali nie zapomina o miłośnikach srebrnego ekramu oferując własne, autorskie rozwiązania umożliwiające w ‘domowych’ warunkach osiągniecie brzmienia zarezerwowanego do niedawna wyłącznie dla naszpikowanych zaawansowaną elektronika sal kinowych, warto jednak pamiętać, by przed próbą osiągnięcia koncertowych poziomów głośności uprzedzić, a jeszcze lepiej zaprosić na projekcję sąsiadów.
Mając na uwadze dynamicznie rozwijający się sektor systemów desktopowych i PC audio Zingali nieśmiało wprowadza ekskluzywnie wykończone modele dedykowane majętnym i wybrednym odbiorcom szukającym niebanalnego uzupełnienia komputerowych źródeł muzyki.
W dodatku, choć ich wygląd w porównaniu z Evo 3.18 budził powszechne rozbawienie, to już brzmienie dalekie było od żartu. Oczywiście ten mikroskopijny zestaw 2+1 w 40 metrowym pokoju nie miał szans, jednak zajmując miejsce 1,5-2 od mini-bałwanków można było z łatwością usłyszeć potencjał drzemiący w tych uroczych mikrusach.
Opuszczając późnym wieczorem fabrykę Zingali Acoustics czułem zarówno niesamowitą satysfakcję, z faktu poznania producenta, i miejsca, w którym te niezwykłe kolumny powstają jak i niedosyt wynikający z niemożności spędzenia tam co najmniej tygodnia, podczas którego mógłbym na spokojnie nie tylko prześledzić proces narodzin poszczególnych modeli, jak i przesłuchania kilku, bądź tez kilkunastu gotowych wyrobów.
Serdeczne podziękowania dla organizatora tej pasjonującej wyprawy – Pana Bartłomieja Nowaka z GFmod Audio Research, oraz gospodarzy – Panów Giuseppe Zingali i Yair Wahal za gościnę i cierpliwość. Do zobaczenia w Monachium.
Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski
Najnowsze komentarze