Monthly Archives: wrzesień 2023


  1. Soundrebels.com
  2. >

Synergistic Research Purple vs Master

Być może dla wielu z Was aż tak drobiazgowa konfiguracja naszych systemów audio, jakim jest dobór odpowiednio brzmiących bezpieczników, to przesadne rozdrabnianie włosa na czworo, jednak zapewniam w ten sposób myślących, że ten temat to od niedawna bardzo ważny dział naszej zabawy. Firmy mnożą się jak grzyby po deszczu, a każda z nich zazwyczaj oferuje sporą paletę różnie wpływających na dźwięk elektroniki produktów. Na tyle rozbudowaną, że czasem, choćby tak jak dzisiaj, dystrybutorzy proszą o może nie bratobójczy sparing, ale o coś w stylu porównania dwóch konstrukcji z jednej stajni, aby w ten sposób ułatwić klientom wstępną selekcję przed wypożyczeniem do domu. Takim to sposobem jako za sprawą Audiofastu jako ukłon dla ostatnimi czasy sporej grupy zainteresowanych, podczas tego spotkania postaram się wypunktować różnice pomiędzy dwoma bezpiecznikami marki Synergistic Research w postaci drugiego od góry w portfolio marki Purple i obecnie flagowego Master.

Co wiemy na temat ich budowy? Niestety to dość delikatny temat i chcąc ochronić swoje dokonania przed niechcianym kopiowaniem przez konkurencję, informacje są zdawkowe. A wynika z nich, że bezpieczniki powstają w oparciu o technologię kwantową, którą wspiera ostatnio opracowana nowa technologia przewodzenia typu UEF na bazie grafenu oraz bardziej skrupulatne sposoby kondycjonowania prądem o wysokim napięciu. I tak naprawdę to wszystkie dostępne informacje na ich temat. Mało? Teoretycznie wydaje się, że tak, jednak nie oszukujmy się, sami tego nie będziemy kopiować, dlatego dla nas, potencjalnych zainteresowanych najistotniejszym jest, jak każdy z nich wpływa na finalne brzmienie uzbrojonego w nie systemu. A zapewniam, temat jest bardzo ciekawy, co postaram się strawnie wyłożyć w kolejnym akapicie.

Zanim przejdziemy do istoty różnic pomiędzy tytułowymi modelami bezpieczników, pozwolę sobie nadmienić, że na co dzień używam modelu Orange, który wylądował u mnie z trzech istotnych powodów. Pierwszym jest znakomite oddanie swobody i rozmachu grania zabezpieczanego zestawu audio. Drugim bardzo dobra rozdzielczość dolnego i górnego zakresu. Zaś trzecim stosunkowo neutralne, czyli bez specjalnych działań, podejście do średniego zakresu pasma. Wymiana ze zwykłego szklanego rurkowca była w dobrym tego słowa znaczeniu, wręcz uderzeniem dźwiękiem pełnym swobody i wielobarwności każdej częstotliwości. Na tyle zjawiskowym, że gdyby nie sugestia dystrybutora, czy mogę spojrzeć testowo na omawiane dzisiaj modele, pewnie tematu w ogóle by nie było. I gdy wydawałoby się, iż będąc zadowolonym niepotrzebnie podjąłem rękawicę, po zapoznaniu się z nowościami z portfolio Synergistica temat wygląda zgoła inaczej. Inaczej oczywiście w rozumieniu pozytywnym, bowiem kolejne kroki marki w kwestii ochrony elektroniki są jakby naturalnym, co istotne, delikatnie nastawionym na uwypuklenie innych cech dźwięku rozwojem. Co to oznacza?
Na początek Purple. Ten w odróżnieniu od Orange od pierwszych taktów pokazuje, że jego działanie skierowano na zwiększenie energii dźwięku. To oczywiście skutkuje większym nasyceniem przekazu, jednak na tyle zebranym w sobie, że nawet przez moment nie się zbliżamy się do sytuacji odbieranej jako nadmierną otyłość. Muzykę całościowo nadal cechuje bogactwo informacji, z tą tylko różnicą, że nieco bardziej do głosu dochodzi mocniej akcentowany środek pasma. Na szczęście jak wspominałem zebrany w sobie, co przekłada się na znakomicie odbierane podkręcenie pulsu i rytmiki kreowanych wydarzeń muzycznych. Jak to w wartościach bezwzględnych ma się do poprzednika? Główną zmianą jest inny odbiór skrajów pasma. Ale spokojnie, nie w sensie pogorszenia, tylko jako feedback skierowania działań frontu na część centralną, góra finalnie staje się mniej absorbująca, a dół konsekwentnie kontrolowany nie kopie już takim twardawym kick-iem. Gdzie tu progres? Przecież o tym piszę. W podniesieniu dawki energii środka, co z automatu stawia resztę zakresu do pionu, czyli w służbie średnicy, co na bazie zasłyszanych od znajomych opinii było bardzo dobrym krokiem marki.
Co na to mogący pochwalić się bardzo sugestywną nazwą bezpiecznik Master? Cóż, w skrócie, bowiem różnice choć diametralne, to jednak są rozwojem cech poprzednika, pokazuje palcem bezpiecznikowi Purple, gdzie jego miejsce. Czy biorąc pod uwagę znakomity wynik tańszego, naprawdę Master jest lepszy, a nie inny? Dla mnie bez dwóch zdań lepszy. Jak to możliwe? Wbrew pozorom sprawa jest prosta, bowiem flagowiec w całość działania Purple tchnął pakiet rozdzielczości i nienachalnej transparentności, czyli jednym słowem zwiększył w przekazie dawkę powietrza, wyrazistości oraz dosadności. To natomiast spowodowało, że do łask wróciła ochota sygnalizowania swojego jestestwa przez skraje pasma, co wprost przełożyło się na poprawę czystości kreowanych wydarzeń. I nie chodzi o rozjaśnienie, czy wyszczuplenie, bo nic takiego się nie dzieje, tylko poprawienie odbioru całości na poziomie nienachalnej drapieżności, z ewidentnym, dla mnie mimo ciekawego wyniku Purple, wręcz oczekiwanym powrotem do łask poprawnej dosadności góry i konkretnego kopnięcia na dole. Nagle wydawałoby się pełne radości opowieści muzyczne z poziomu fajnej namacalności, niczym kameleon zamieniają się na realizujące się w okowach naszego domostwa, wykonywane li tylko dla nas z bezpośrednim kontaktem na wyciągnięcie ręki spektakle muzyczne.

Próbując zebrać powyższe spostrzeżenia jakąś sensowną całość, nie będę szukał grupy docelowej dla konkretnego modelu bezpiecznika. Powód jest oczywisty, czyli bezapelacyjna jakość Mastera. Jednak mimo to, jeśli ktoś z Was jest na etapie poszukiwania tego rodzaju akcesoriów prądowych, powinien spróbować u siebie obydwu modeli. Owszem, zawsze lepiej wypadnie flagowiec, jednak czasem już wynik uzyskany z Purple może okazać się na tyle satysfakcjonujący, że przeskok jakościowy Mastera przez pryzmat ceny może okazać się co najmniej do zastanowienia. Niestety różnice w cenie nie są symboliczne. Co prawda dla mnie w pełni odzwierciedlają oferowane zalety, jednak nie oszukujmy się, życie to zawsze sztuka kompromisów. A Purple to szkoła Mastera, tylko z innym poziomem ekspresji. Ale żeby nie było, nie jest to dzień i noc, tylko jednostkowy stopień poziomu sonicznego wtajemniczenia.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Synergistic Research
Ceny
Synergistic Research Purple: 1009 PLN
Synergistic Research Master: 3001 PLN

  1. Soundrebels.com
  2. >

BennyAudio Immersion II

Link do zapowiedzi: BennyAudio Immersion II

Opinia 1

Wszyscy wiemy, że gramofon w systemie audio kochającego muzykę osobnika homo sapiens obecnie nie jest jakąś ekstrawagancją, tylko pełnoprawnym, a pokusiłbym się, że jednym z podstawowych źródeł dźwięku. Owszem, temu faktowi często przypisuje się status chęci bycia modnym w pewnych grupach, czy tak zwanym hipsterem, jednak fakt jest faktem, gramofon fajny jest i basta. A jeśli tak, nie dziwnym jest, że tego typu konstrukcje posiada praktycznie każdy liczący się na rynku, często niemający nic wspólnego z popularnym drapakiem – piję do doświadczeń w tworzeniu takich urządzeń od podstaw – producent audio. Czy to dobrze? I tak i nie, bowiem w pierwszym przypadku fajnie, że dzięki temu oferta na rynku jest taka duża, jednak z drugiej wiadomym jest, iż to są twory powstałe na zamówienie w innych podmiotach gospodarczych, co często przekłada się na zrobienie czegoś atrakcyjnego wizualnie z nośną metką, za to w kontekście bezwzględnej jakości oferowanego dźwięku już niespecjalnie zachwycającego. Po co o tym wspominam? Z bardzo prostego powodu. A jest nim dostarczony przez sopocki Premium Sound gramofon od początku do końca zaprojektowany, wykonany, pomierzony i wdrożony w życie rodzimego pasjonata. O czym konkretnie mowa? Otóż tym razem z naprawdę wielką przyjemnością zapraszam na zawsze będący dla mnie duchowym przeżyciem miting przy czarnych plackach z kompletnym konglomeratem analogowym – mowa o od podstaw zaprojektowanym napędzie i ramieniu prowadzącym wkładkę – Bennyaudio Immersion II.

Co mogę powiedzieć na temat naszego bohatera? Otóż w kwestii samej bryły mamy do czynienia z ciekawym wzorniczo, z jednej strony masywnym, jednak z drugiej nieprzesadzonym rozmiarowo, a przez to sprawiającym przyjemną dla oka zapowiedź dobrego, wolnego od zniekształceń spowodowanych pasożytniczymi wibracjami dźwięku pomysłem na plintę. Ta mając sprostać takiemu zadaniu, została wykonana z kilku najpierw klejonych, a potem w celach usztywniania konstrukcji skręcanych ze sobą warstw sklejki bukowej, którą od góry i dołu zamknięto 10 milimetrowymi plastrami z aluminium. Ale to nie koniec zabiegów mających na celu maksymalnej stabilizacji będącego ostoją dla ramienia werku, gdyż wewnątrz tej swoistej platformy nośnej pomiędzy wspomnianymi połaciami glinu i główną częścią obudowy zaaplikowano oddzieloną warstwą tłumiącą w postaci 3 milimetrowej płyty ze stali nierdzewnej. Jak widać, stabilność i odporność gramofonu na potencjalne niechciane artefakty to oczko w głowie pomysłodawcy projektu. Oczko, w pozytywnym odebraniu przez potencjalnego klienta którego ma pomóc finalne okeinowanie plinty jednym z kilku dostępnych wzorów forniru. Przechodząc z opisem do również opracowanego własnym sumptem, będącego wynikiem okraszonych niezliczoną ilością pomiarów lat pracy ramienia, istotnym jest wspomnienie jego osadzenia na pozwalającej idealną kalibrację podstawie z grubego puca POM-u. Samo ramię zaś to mogący się pochwalić długością 12.5 cala, wyposażony w wymienną główkę z włókna węglowego unipivot. Budowę samego ramienia oparto o konglomerat podobnego do główki włókna węglowego, aluminium i stali nierdzewnej. Jego okablowanie wewnętrzne bazuje na monokrystalicznym srebrze od Albedo zakończone gniazdami RCA Furutecha. Niepozostawiający złudzeń, że to istotny element konstrukcji talerz wytoczono z często stosowanego do tego celu POM-u o grubości 65mm i wadze 7.5 kg. Łożyskowanie zaś, to odwrócona, oparta na kulce z węglika wolframu konstrukcja hydro-dynamjczna. Napęd wspomnianego talerza realizowany jest przez pasek napędzany osadzonym w plincie gramofonu, bezszczotkowym silnikiem prądu stałego. Tak w skrócie prezentujący się polski pomysł na popularny drapak na czas testu ubraliśmy w ostatnio robiącą sporo zamieszania na rynku wkładkę Hana Umami Red.

Jak zapisał się w mej pamięci tytułowy gramofon? Zanim przejdę do konkretów, przypomnę, iż miałem już z jednym modelem tego producenta swoje co prawda wyjazdowe, ale jednak zapoznawcze pięć minut. I muszę powiedzieć, że już wtedy pokazał pewne interesujące cechy typu swoboda kreowania pełnej rozmachu wirtualnej sceny. To było na tyle intrygujące, że po ówczesnych rozmowach na temat potencjalnego testu miałem nadzieję nie tylko na powtórzenie tego efektu, ale w znanych mi warunkach systemowych i lokalowych pokazanie kilku innych ciekawych niuansów. Oczywiście to nie był jakiś determinujący dobrą lub złą ocenę warunek, bo już wówczas muzyka wręcz czarowała swoją projekcją, a jedynie niezobowiązujące oczekiwanie. I wiecie co, nawet nie na szczęście, bo w duchu byłem wręcz pewny, Immersion II mnie nie zawiódł. Tym razem do wspomnianej swobody prezentacji doszło potwierdzenie dobrego osadzenia w masie i zejścia w dolnych rejestrach. Ale zaznaczam, poziom nasycenia i wagi dźwięku nie spowodował często lubianego przez początkujących amatorów tego rodzaju źródeł efektu ulania się krągłego, aż kapiącego od słodyczy, finalnie brzmieniowego ulepku, tylko został dobrany tak, aby z jednej strony przekaz był dźwięczny, jednak z drugiej cechowała go dobra podstawa, a przy tym nie stracił odpowiedniej szybkości kreowania świata muzyki. I nie chodzi o to, że akurat ja tak lubię, tylko każda, dla kogoś na pierwszy rzut ucha nawet najbardziej ciężkostrawna muza aby być interesującą i wciągającą, w odpowiednich momentach musi być i zwiewna i masywna. Niestety nawet najprzyjemniejsza „słodycz”, czy wręcz „otyłość” zrobi z niej karykaturę. Oczywiście można i tak, to wolny kraj i każdy ustawia sobie system, jak chce, jednak ja próbując opisać istotne elementy brzmienia danego produktu, muszę odnosić się do wartości bezwzględnych, gdyż te dla źródeł cyfrowych i analogowych w ogólnych wartościach są tożsame. I w takiej, dobrze zrównoważonej estetyce malowania świata wypadł nasz bohater. Było radośnie, bo kiedy trzeba lekko, a dzięki temu bez efektu wysiłku, ale również z dobrym wypełnieniem i agresją. Co prawda na tle posiadanej przeze mnie, założonej na podstawowym werku niemieckiej firmy Clearaudio, wkładki Dynavector z minimalnie mniejszą energią uderzenia dźwiękiem, ale za to z większą płynnością, o wyższym poziomie jakości grania od moich zabawek nie wspominając, gdyż to inna liga ze względu na wyrafinowanie gramofonu, jednak nie oszukujmy się, to najprawdopodobniej zwyczajny efekt nieco innego brzmienia konstrukcji każdego z producentów rylców, co zapewniam, w odbiorze nie było jakimkolwiek problemem, a jedynie nieco innym podejściem do naprawdę drobnych niuansów. Jak to przełożyło się na słuchany materiał muzyczny?
Odsłuch rozpocząłem od jubileuszowego wydania kompilacji wielu lat pracy zespołu Aerosmith. To rockowe popisy buntowników mojej młodości, co z automatu sprawiało, że taki zlepek wydawniczych epok musi skończyć się różnorodnością brzmienia następujących po sobie kawałków. I nie piszę tego, żeby ich krytykować, tylko po to, aby pokazać, że gramofon spod znaku Bennyaudio znakomicie to różnicował. Oczywiście dbał o utrzymanie zrywności i agresji podanego z dobrym pakietem dociążenia, często pełnego agresji dźwięku, ale na szczęście pokazywał również, iż dosłownie każdy, nawet z tej samej płyty, ale nagrany podczas innej sesji utwór nosił nieco inne cechy realizacyjne. Ale spokojnie, wspominam jedynie o istotnych dla pokazania prawdy umiejętnościach drapaka, bowiem clou jego bytu – sposób podania materiału – dzięki wspomnianym wcześniej cechom pozwalał bezproblemowe wciągnięcie mnie w wir obcowania z kapelą mojej młodości na pełne cztery krwisto-czerwone krążki. Z wymaganym drive’m, uderzeniem i drapieżnością, ale również z przypisaną tego rodzaju źródle porcją koherentności. Zapewniam, wszystko działo się na najwyższym poziomie atrakcyjności.
Innym tematem był występ Nick-a Cave’a „Tender Prey”. Tym razem chodziło konkretnie o pokazanie tembru głosu tego charyzmatycznego artysty. Naturalnie jako weryfikacja przywołanego lżejszego podejścia do energii środka i dolnej części pasma. I? Spokojnie. Potwierdzając moje, będące wynikiem sporego okresu zabawy z tytułowym gramiakiem podejrzenia wszystko było w jak najlepszym porządku, z tą tylko różnicą w stosunku do osobistego seta, że podane ze znacznie większym wglądem w nagranie, co tylko wzmocniło ekspresję brzmienia wokalu Nicka.
Na koniec ponadczasowy standard w postaci jazzowej opowieści „Kind Of Blue” Milesa Davidsa. Jak to zabrzmiało? Jednym słowem określiłbym to jak bajka. Wszechobecny mistycyzm poprzecinany rozmową dęciaków dzięki dobremu ustawieniu barwy, nasycenia oraz lotności każdego pojedynczego dźwięku brzmiał w sposób wręcz magiczny. Czy w taki sposób, jak to zostało nagrane lata temu to już inna bajka obciążona kolejnym masteringiem wprowadzającym posiadane przeze mnie tłoczenie na rynek – mam to na taśmie i wiem, że to nieco inny świat. Jednak najważniejsze, że nawet tak mocno ograbiony z pierwszej estetyki brzmienia materiał za sprawą znakomicie wdrożonej w życie pracy inżynierskiej właściciela marki Bennyaudio potrafił przywołać podobną radość ducha jak ze Studera A80. Z nieco inaczej postawionymi, będącymi skutkiem różnych podejść kolejnych masteringowców akcentami sonicznymi, ale nadal przywołując tamtą magiczną atmosferę. Namacalną i wręcz na wyciągniecie ręki, za co właśnie kocham ten format zapisu muzyki.

Czy opisane powyżej, co bardzo istotne, rodzime spojrzenie na winylowy świat ma szanse na realną akceptację przez każdego miłośnika muzyki? W moim odczuciu jak najbardziej. A powodem jest unikanie ekstremów w stylu zbytniego przeciążania tudzież nadmiernego akcentowania transparentności kreowanego w naszych domostwach wirtualnego przekazu. Dodatkowo do listy zalet zaliczyłbym umiejętne pokazywanie istotnych dla każdego rodzaju muzyki niuansów technicznych z pracą realizatorów włącznie. A wszystko odbywa się na tak wysokim jakościowo poziomie, że nie przesadzę, gdy powiem, iż stajemy z nią dosłownie i w przenośni oko w oko, ups, ucho w ucho. Reasumując. Bennyaudio Immersion II to znakomity tak od strony designu – przypominam o poczuciu solidności dzięki fajnym proporcjom bryły, jak i oferowanego dźwięku – o tym rozprawia cały poprzedni akapit – gramofon, który po spędzonych z nim kilkunastu dniach sam na sam, bez jakiegokolwiek naciągania faktów zaliczam do segmentu High End.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nie jest i nigdy nie było tajemnicą, że w naszej dwuosobowej redakcji to Jacek jest specem od analogu, kiedy ja z kolei uwielbiam „taplać” się w plikach. Nie oznacza to jednak, że u Jacka pliki „nie grają” a u mnie toru analogowego brak, bo tak nie jest, co z resztą niemalże w ramach naszej radosnej twórczości przelewanej na łamy SoundRebels staramy się udowadniać. Niemniej jednak każdy z nas ma swój ogródek i z mniejszą, bądź większą regularnością, lub wręcz wybitnie okazjonalnie, uskutecznia wycieczki po okolicznych działkach dzieląc się zdobytymi doświadczeniami. I na taką właśnie fakultatywną wycieczkę chciałbym w ramach niniejszej epistoły Państwa zaprosić, gdyż w trakcie naszych wakacyjnych wojaży w sopockim Premium Sound w oko i w ucho wpadła nam autorska, w dodatku rodzima konstrukcja, czyli BennyAudio Immersion II, który koniec końców wylądował w naszym głównym systemie. Skoro zatem czytacie te słowa, to znak, że jesteście tuż po lekturze „spowiedzi” Jacka, którą to pozwolę sobie uzupełnić o własne, mocno niezobowiązujące 3×3, czym ujął mnie tytułowy gliwicki gramofon.

Co prawda trzykrotnie (1, 2, 3) prezentowana w Sopocie wersja „Benka” nieco skuteczniej łapała za oko pyszniącą się naturalnym fornirem plintą, jednak uczciwie trzeba przyznać, że i w czerni naszemu bohaterowi do twarzy. Ponadto dzięki nieco innemu umaszczeniu recenzowanego egzemplarza łatwiej nam unikać podświadomego doszukiwania się podobieństw do jakiś czas temu goszczącego w naszych systemach Dr. Feickert Analogue Woodpecker. Przechodząc do konkretów warto zwrócić zatem uwagę na kompletnie autorską konstrukcję obejmującą nie tylko transport, lecz również i ramię, co wcale takie oczywiste już nie jest, gdyż zazwyczaj niewielkie, dopiero stawiające kroki na rynku audio manufaktury wolą pod tym względem zaufać ogólnodostępnym konstrukcjom. Krótko mówiąc mamy do czynienia z nader zwartym i zarazem minimalistycznym projektem, który z racji tak masy całkowitej, jak i wagi samego talerza śmiało możemy zakwalifikować jako klasyczny przykład mass-loadera.
Immersion II nie jest jednak spontaniczną wariacją nt. „komercyjnych” modeli, bądź wręcz zamówionym u któregoś z parających się OEM-em speców (jak daleko nie szukając Clearaudio), skupioną li tylko na aspektach wizualnych, lecz pod płaszczykiem wysublimowanej elegancji kryje się solidna inżynierska wiedza i żmudna ręczna praca poprzedzona latami walki z materią, pomiarami i odsłuchami. Tak właśnie powstała zamknięta niczym masywny sandwich dwiema 10mm aluminiowymi płytami plinta z wycinanej na CNC, klejonej i skręcanej selekcjonowanej sklejki bukowej. Ponadto pod górnym płatem aluminium umieszczono 2mm warstwę tłumiąca i 3mm stalową płytę. Z kolei uzbrojone na potrzeby niniejszego testu we wkładkę MC Hana Umami Red 12,5” ramię to własna konstrukcja typu unipivot z niemagnetycznej stali, aluminium i węglową rurką z olejowym tłumieniem i regulacją VTA w locie. Wewnętrzne okablowanie poprowadzono z monokrystalicznego srebra i pochodzi ono od rodzimego specjalisty w tej materii, czyli bydgoskiego Albedo. Własnego projektu headshell wycięto z 4mm włókna węglowego. W podstawie ramienia umieszczono złocone terminale RCA z zaciskiem uziemienia, więc finalne brzmienie „Benka” modelować można nie tylko wkładką, lecz również doborem odpowiednich interkonektów. Osadzony na odwróconym łożysku hydrodynamicznym masywny, ok.7,5kg talerz o grubości 65mm wykonano z poliacetalu (znanego również pod nazwą POM lub Delrin). Napędza go poprzez okrągły pasek osadzony w plincie, lecz skutecznie wytłumiony bezszczotkowy silnik prądu stałego, którego zasilacz jest zewnętrzny, solidny i co istotne liniowy.

Przechodząc do opisu walorów brzmieniowych naszego gościa powiem szczerze, że się na nim nie zawiodłem, gdyż zagrał dokładnie tak jak lubię a przy tym lepiej aniżeli podczas sopockich wizyt, które to przecież stały się pretekstem do powstania niniejszej epistoły. Czyli bez irytującego rozmycia najniższych składowych, które trzymał w sprzyjających ciężkim brzmieniom ryzach, z werwą i świetną namacalnością, oraz lekko dosłodzoną otwartą i jedwabistą górą. Nie idzie jednak aż tak daleko w swoiście lepką i nieco uspokajającą karmelowość, jak również bazujący na POM-ie Transrotor Dark Star Silver Shadow, lecz szukając w niemieckim katalogu jakiejś analogii z powodzeniem tak pod względem masy, jak i energii przekazu moglibyśmy uznać, iż sporo ma wspólnego z La Roccia Reference. Oferuje bowiem świetny drajw i timing nieosiągalny dla miękko zawieszonych konstrukcji, które o ile w niespiesznych klimatach w stylu „Minione” Anny Marii Jopek jeszcze mogą się sprawdzać, to już przy szaleńczych tempach narzucanych przez ekipę Metallici na „Hardwired…To Self-Destruct” i „72 Seasons” niespecjalnie sprzyjają nadążaniu za zamysłem i poczynaniami muzyków. Nie oznacza to bynajmniej, że bas Immersion II jest nazbyt wykonturowany a przez to chrupki, czy lekki, bo jest wręcz przeciwnie. Bowiem zarówno jego masa, energia i zróżnicowanie zasługują na wysokie noty a prawdziwa wisienką na torcie jest zdolność oddania natychmiastowości nawet najbardziej karkołomnych spiętrzeń dźwięków. Nie odnotowałem również tendencji czy to do sztucznego podbijania dołu pasma, czy też usilnego szukania prędkości tam, gdzie jej po prostu nie ma . Jeśli więc bębniarz łapał za miotełki i delikatnie głaskał czy to werbel, czy blachy, to tytułowa „szlifierka” niczego nie utwardzała i nie dociążała oddając eteryczność i zwiewność takich partii. Jeśli jednak do głosu dochodziła podwójna stopa, to o tym fakcie byliśmy informowani nad wyraz bezpardonowo. W dodatku, niezależnie od odtwarzanego repertuaru a poniekąd wraz z nabijaniem „przebiegu” kolejnymi godzinami odsłuchów uświadomiłem sobie, że Benek jest niezwykle cichy – zupełnie nie słychać go w torze, znaczy się, że nic od siebie nie dodaje pod względem tego, co dobiega naszych uszu z głośników, więc jeśli już coś zaczyna w nich (głośnikach, nie uszach) szumieć, to jest to szum samego nośnika a nie pokłosie zbyt niefrasobliwego osadzenia silnika, czy też nie do końca przemyślanego projektu ramienia. A właśnie, ramię. Tu pozwolę sobie na wybitnie subiektywna dygresję, gdyż będąc przyzwyczajony do pancerności własnej „zemsty hydraulika”, czyli Kuzmy Stabi S z ramieniem Stogi przesiadając się na inną konstrukcję zazwyczaj mam wrażenie, iż obecne tamże ramię jest nazbyt delikatne, żeby nie powiedzieć rachityczne. W Benku owego dysonansu nie odnotowałem, więc duży plus dla jego konstruktora.
Nie mniej intrygująca jest średnica w wiece udany sposób, poprzez minimalne dosaturowanie, faworyzująca wokale i to zarówno damskie, jak i męskie. Wspomniana A.M.J. z Immersion w torze mniej „szeleści” , w głosie Diany Krall („Turn Up The Quiet”) słodkie nuty miodu przeważają nad tymi ostrzejszymi, bazującymi na whisky a z kolei Gregory Porter („Take Me To The Alley”) zachwyca aksamitnym tembrem bez popadania w zbytnią misiowatość. Z jednej strony moglibyśmy z powodzeniem wspomnieć w tym momencie o stereotypowej „analogowej” koherencji i spoistości, lecz z drugiej doskonale zdaję sobie sprawę, że takie skróty myślowe potrafią być zaskakująco dopasowywane do własnych wyobrażeń, czy wręcz przyzwyczajeń, przez co zarówno miłośnicy zbytniego przyciemnienia prowadzącego do utraty rozdzielczości, jak i przeciwnicy owej maniery mogliby uznać ów zwrot za potwierdzenie własnych domniemywań. Tymczasem Immersion II stawia na realizm i dąży do oddania pełnej rozpiętości barw oraz energii drzemiących w każdym dźwięku, więc efekt finalny zależeć będzie zarówno od wkładki w jaką go uzbroimy, jak i okablowania, o phonostage’u nawet nie wspominając. Dlatego też końcowy lifting zależy od konkretnego nabywcy a ja tylko dodam, że również i najwyższe składowe nie dają absolutnie żadnego powodu do krytyki. Są rozdzielcze, mocno zaakcentowane i niezwykle klarowne dając pełen obraz sytuacji, w tym informacje o jakości zarówno samego nagrania, jak i nośnika, choć po (znacznej) części to już zasługa Hany Umami Red. Niemniej jednak wwiercające się niczym wiertło dentysty riffy potrafią dojść niemalże do progu komfortu, lecz jeśli tylko ktoś podczas nagrania, masteringu i tłoczenia przyłożył się do swojej pracy to „Benek” z pewnością nie omieszka nas o tym fakcie poinformować oferując prawdziwą feerię rozbłysków i wirujących w złotym świetle zachodzącego słońca drobin.

Może BennyAudio Immersion II jest niszową i niemalże butikową konstrukcją powstałą jedynie dzięki pasji i uporowi jego twórcy, czyli Tomasza Franielczyka, jednakże tak pod względem konstrukcyjnym, jak i przede wszystkim brzmieniowym nie tylko nie ma kompleksów przy zdecydowanie sławniejszej konkurencji, lecz potrafi zagrać tak, że mając Benka i coś z łatwiej rozpoznawalną „metką” do wyboru większość z nas wolałaby z pewnością posiadane środki ulokować w konstrukcji o lepszym, wyższej klasy brzmieniu. Krótko mówiąc jest to kolejny dowód na to, że powiedzenie „cudze chwalicie, swego nie znacie” nadal jest aktualne, więc nawet nie kierując się różnie rozumianym patriotyzmem, lecz zdrowym rozsądkiem i własnym słuchem sugeruję w trakcie poszukiwań wysokiej klasy gramofonu zwrócić uwagę na tytułową propozycję. Odsłuch w końcu nic nie kosztuje a kontakt z BennyAudio Immersion II może okazać się zaskakującym skrótem do audiofilskiej nirwany oszczędzając Państwu nie tylko czas, lecz również fundusze, które z kolei można spożytkować na kolejne zamówienia płytowe. Czego szczerze Wam życzę.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Premium Sound
Producent: BennyAudio
Ceny
BennyAudio Immersion II: 56 900 PLN
Hana Umami RED: 16 990 PLN

Dane techniczne
BennyAudio Immersion II:
Ramię: 12.5 cala typu unipivot wyposażone w tłumienie olejowe i regulację VTA w locie
Napęd: Silnik BLDC umieszczony w plincie
Zakres prędkości: 33.3 / 45 – sterowanie cyfrowe
Talerz: 65 mm grubości wykonany w z POM
Łożysko: Odwrócone hydrodynamiczne łożysko z materiału syntetycznego odpornego na zużycie
Plinta: typu sandwich wykonana ze sklejki, stali oraz aluminium
Zasilanie: 12 VDC zewnętrzny ultra liniowy zasilacz
Wymiary (W x S x G): 20 x 49 x 30 cm
Waga: 29 kg z ramieniem
Dostępne wykończenia: Czarny mat, polerowana stal, fornir naturalny wg dostępnych rodzajów, inne wykończenia w drodze indywidualnych ustaleń

Hana Umami RED
Szlif igły: Microline
Impedancja cewki: 6 Ω
Napięcie wyjściowe: 0,4 mV
Impedancja obciążenia materiału drutu cewki: > 60 Ω
Pasmo przenoszenia: 15-50 000 Hz
Balans wyjściowy: 0,5 dB / 1 kHz
Separacja kanałów: 30dB / 1KHz
Waga śledzenia: 2 g
Możliwość śledzenia: 70μm / 2g
Podatność dynamiczna: 10 x 10 (-6) cm / dynę (100 Hz) oszacowana przy 17 x 10 (-6) cm / dynę przy 10 Hz
Waga wkładki: 10,5 g

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech Powerflux CI5 NCF

Link do zapowiedzi: Furutech Powerflux CI5 NCF

Opinia 1

O tym, że zasilanie urządzeń Hi-Fi/High-End, w tym okablowanie temuż zadaniu służące, jest kluczową kwestią nikogo znającego się na rzeczy przekonywać nie trzeba. Wystarczy tylko o nie zadbać a sprzęt z pewnością nam się odpowiednio odwdzięczy. Wszem i wobec wiadomo też jaki progres jest w stanie przynieść odpowiednio wyrafinowana konfekcja, czyli pozornie niezbyt istotne, przynajmniej dla postronnych obserwatorów, wtyki. O ile jednak większość szczęśliwców po prostu wpina w zadki swych komponentów co i jak chce, to przynajmniej do niedawna pewna grupa złotouchych musiała się bądź to obejść smakiem, bądź iść na kompromis zastępując topowe a przy okazji masywne (o sporej średnicy) wtyki niżej urodzonym rodzeństwem, lub niskoprofilowymi „cywilnymi” zamiennikami. O kim mowa? O posiadaczach Klimaxów Linna, pierwszych odsłon Luminów (w tym U1 Mini), Wadii (Intuition 01 PowerDac) i wielu, wielu innych przypadków, gdzie producenci niefrasobliwie usytuowali gniazdo zasilające zbyt blisko wystającej poza obrys pleców płyty górnej, bądź sięgnęli po moduły zintegrowane z włącznikiem głównym, gdzie montaż okrągłego wtyku automatycznie ograniczał (Merason Pow1, Lindenmann Musicbook Source II CD), bądź wręcz uniemożliwiał dostęp do owego przycisku. To jednak już historia, bowiem Furutech postanowił ową niszę z właściwą sobie troską zagospodarować i obok dość podstawowych 15-ek wprowadził do swego portfolio „odchudzoną” wariację na temat swoich topowych 50-ek, czyli CF-C15 NCF(R), w którą to raczył był wyposażyć dostarczony przez katowicki RCM przewód zasilający Powerflux CI5 NCF.

Jak mam nadzieję unaoczniają powyższe zdjęcia Furutech Powerflux CI5 NCF prezentuje się wprost obłędnie. Zamiast jednak próbować łapać za oko zbytnim przepychem, czy wręcz tanią krzykliwością kusi dystyngowaną elegancją. Proszę tylko zwrócić uwagę na neutralny chłód konfekcji i charakterystycznej antywibracyjnej, masywnej mufy pokrytych srebrzoną węglową plecionką, przebijający przez wierzchni peszel ciepły fiolet wewnętrznej warstwy przechodzący w jednolitą czerń odcinka biegnącego pomiędzy ww. bulletem a nowym wtykiem, czy też satynę obrączki z oznaczeniem modelu. Tutaj nic nie pozostawiono przypadkowi a i samo opakowanie (zainteresowanych zapraszam do sesji unboxingowej) nie psuje nader pozytywnego wrażenia, gdyż granatowy, połyskliwy karton i miękkie gąbkowe wyściełanie tylko dopełniają całości.
Zaglądając na stronę producenta w poszukiwaniu informacji o naszym dzisiejszym gościu doświadczyłem pewnego graniczącego z dysonansem zdziwienia, bowiem zamiast spodziewanego przyporządkowania go do elitarnego grona „High End Performance” Japończycy przewrotnie wrzucili Powerfluxa CI5 NCF do puli „zwykłych sieciówek”, czyli razem z budżetowymi, dedykowanymi zastosowaniom studyjnym Astorią i Empire. Pikanterii dodaje jeszcze fakt, iż do wyższej kategorii przynależy protoplasta CI5-ki, czyli klasyczny i de facto odrobinę tańszy Powerflux. Czyżby zastosowanie niskoprofilowego i na chwilę niedostępnego w wolnej sprzedaży wtyku CF-C15 NCF(R) zamiast pełnowymiarowej 50-ki zamknęło mu drogę na salony? Prawdę powiedziawszy nie chce mi się w ową, wysnutą z palca i na poczekaniu teorię spiskową wierzyć, więc zamiast przejmować się firmową taksonomią jaką kieruje się ekipa Furutecha pozwolę sobie skupić uwagę na zagadnieniach natury stricte technologicznej i jego walorach brzmieniowych.

Przejdźmy zatem do technikaliów i od razu skupmy się na owym, stanowiącym novum wtyku, czyli CF-C15 NCF(R), który ani chybi przynależy do topowej linii NCF Piezo Ceramic. Jego wykonany z niemagnetycznej stali nierdzewnej i posrebrzanego włókna węglowego wielowarstwowy korpus zawiera specjalny tłumiący i izolujący kopolimer acetalu. Jak wskazuje nazwa, nie zabrakło również pełniącej rolę tłumiącą autorskiej mieszanki Nano Crystal² Formula będącej połączeniem nanokryształów, ceramicznych cząstek piezoelektrycznych i proszku węglowego. Jeśli zaś chodzi o sam przewód, to użyto przewodników z miedzi α (Alpha) OCC (każda z trzech żył składa się z 68 drucików o średnicy 0,127mm) wewnętrzna powłoka zawiera pełniący rolę wytłumienia węgiel a izolacja jest z wysokiej klasy PE. Całość pokrywa zgodna z RoHS elastyczna i charakterystyczna fioletowa osłona PVC i ekran z miedzianej plecionki ø0,12mm α (Alpha). Również i warstwę zewnętrzną potraktowano nad wyraz poważnie, bowiem składa się ona z wewnętrznej koszulki z polipropylenu i wierzchniej plecionki z dedykowanej zastosowaniom audio przędzy nylonowej.

Skoro we wstępniaku wspomniałem o pierwszej inkarnacji najmniejszego transportu Lumina, do której dało się wpiąć co najwyżej FI-28R to i od jego następcy, czyli U2 Mini postanowiłem rozpocząć odsłuchy. Co prawda dzięki obróceniu o 180° gniazda zasilającego 2-ka na dolegliwości swego protoplasty już nie cierpi, ale nic nie szkodziło dopieścić ją wyższej klasy sieciówką. Oczywiście nie omieszkałem bohatera niniejszego testu sprawdzić również z bardziej prądożernymi elementami mojej układanki, jednak już na poziomie plikowego źródła jasnym stało się, że tak pod względem rozdzielczości, jak i dynamiki japoński przewód jeńców nie bierze. O ile jednak przesiadka na niego z Organic Audio Power, bądź Furutecha FP-3TS762 okazywała się miłym/przyjemnym upgradem powyższych składowych, dzięki czemu dźwięk automatycznie ewoluował do wyższego poziomu wyrafinowania i namacalności, o tyle każdorazowy powrót do punktu wyjścia owocował całe szczęście tylko psychicznym bólem porównywalnym do przytrzaśnięcia sobie palców drzwiami. Nie wiadomo gdzie i kiedy ulatywało ze sceny powietrze otaczające egzystujących na niej muzyków, sama scena malała i spłycała się do poziomu podwórkowego teatrzyku a saturacja i blask barw pokrywała smutno-szara warstwa patyny. Niepotrzebnie dramatyzuję i przesadzam? Cóż, jeśli dla kogoś leniwie sącząca się z głośników muzyka jest li tylko niezobowiązującym tłem codziennej krzątaniny, to takie niuanse rzeczywiście mogą nie mieć znaczenia. Jeśli jednak traktujemy ją możliwie poważnie i stanowi ona sedno naszej audiofilskiej pasji, to przecież logicznym jest, iż każdorazowa poprawa jakości jej odtwarzania cieszy a pogorszenie smuci i wywołuje w pełni zrozumiałą frustrację. Patrząc na CI5 NCF z nieco szerszej, wynikającej z odsłuchów zarówno z zazwyczaj pracującym w towarzystwie Nanofluxa Ayona, jak i zasilanej Gargantuą 300W integry Vitusa, doszedłem do wybitnie subiektywnego wniosku, iż stanowi on ogniwo pośrednie pomiędzy szalenie rozdzielczą i żywiołową „landryną” (obecnie dostępną w wersji DPS – 4.1) a wyrafinowanym i dojrzałym Nanofluxem. Jest przy tym nieporównanie bardziej zwarty i zróżnicowany od wspomnianego Acoustic Zena, przy czym jedynie w niewielkim stopniu ustępuje mu pod względem dynamiki i rozmachu, które amerykański przewód ma iście atomowe. Dzięki temu stanowi nad wyraz uniwersalną propozycję i powinien świetnie sprawdzić się wszędzie tam, gdzie liczy się świeżość i żywiołowość przekazu, lecz bez sztucznego podbijania niewymagających takich działań spokojniejszych fragmentów, czy też eksponowania psujących przyjemność odbioru sybilantów. Ot, chociażby na łączącym znamiona radiowej przebojowości z iście schizofrenicznymi zwrotami akcji i niepokojącym mrokiem dark electro „Into the Black” Aesthetic Perfection wszystko spina się ze sobą wprost idealnie tworząc zaskakująco koherentną całość, w której pomimo panującego lepkiego mroku bez trudno można dostrzec poszczególne niuanse, których jak się okazuje jest zaskakujące bogactwo. Zwróćcie państwo na zróżnicowanie basu, ileż tam najprzeróżniejszych odmian syntetycznych tętnień, loopów i dudnień, jakaż rozpiętość faktur i pomysłów na rozplanowanie ich w przestrzeni. A jeśli dla kogoś powyższe bity okażą się zbyt gładkie i słodkie zawsze może sięgnąć po wierne harsh electro wydawnictwo „Goddestruktor” Suicide Commando i dosłownie przetrzeć sobie uszy papierem ściernym, bo łagodności będzie tu tyle co w pilnującym obejścia dobermanie.
Oczywiście na nieco bardziej cywilizowanym materiale do głosu dojdzie jeszcze zdolność świetnego odwzorowania brył i „konsystencji” naturalnego instrumentarium. Począwszy od iście zjawiskowo minimalistycznego „Luxury and Waste” Torun Eriksen i Kjetil Dalland, gdzie Furutech ani o jotę nie dosłodził, bądź wygładził natywnej matowości wokalu dominującego nad szalenie oszczędnym akompaniamentem, poprzez nieco bardziej rozbudowane aranżacje największych przebojów Hanny Banaszak, na wielkiej symfonice ze „Strauss: Also sprach Zarathustra” na czele skończywszy tak scena, jak i aparat wykonawczy niebezpiecznie zbliżały się swymi gabarytami a tym samym skalą, wolumenem generowanych dźwięków, do tego, czego dane jest nam okazjonalnie doświadczać na żywo. Podobnie było z oferowaną przez japoński przewód rozdzielczością, która zamiast objawiać się epatowaniem wyostrzonymi do granic zdrowego rozsądku konturami, czy też oślepiać blaskiem dęciaków, jest po prostu wierna rzeczywistości, więc każdego z muzyków bez trudu wyłuskamy z otoczenia, lecz już splot jego sznurówek będzie zupełnie pomijalnym niuansem a nie składową wymagającą skierowania nań wszystkich reflektorów.

Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc i moja przygoda z Furutechem Powerflux CI5 NCF powoli dobiega końca. Zatem w ramach krótkiego podsumowania pozwolę sobie na taka puentę. Otóż, jeśli niezależnie od powodów, nie czujecie się Państwo gotowi, bądź do końca przekonani, na przesiadkę na flagowego Nanofluxa a jednocześnie zakup „landryny” wydaje się Wam odwlekającym nieuniknione półśrodkiem, to choćby z czystej ciekawości wypożyczcie na kilka dni tytułowy przewód. Nie dość bowiem, że wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż powinien spełnić 99,9% Waszych oczekiwań, to w dodatku wreszcie będziecie mogli użyć go z urządzeniami, które do tej pory skazane były na zdecydowanie niższych lotów jeśli nie kompletne okablowanie, co przynajmniej stanowiącą wisienkę na audiofilskim torcie konfekcję. Reasumując – pod żadnym względem nie uważam wtyku CF-C15 NCF(R) za gorszy od pełnowymiarowej 50-ki, więc gdybym miał w chwili obecnej decydować się na zakup Powerflux-a, to właśnie z racji większej uniwersalności i szerszego zastosowania z pewnością wybrałbym wersję CI5 NCF. Cena praktycznie taka sama a unikniecie ewentualnych problemów z jego wpięciem w zadek dowolnego, nawet nie do końca przemyślanego pod tym względem urządzenia mamy poniekąd w gratisie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak sugeruje tytuł, dzisiejszy miting dotyczyć będzie jednego z bardziej popularnych na rynku producentów związanych z tematyką okablowania audio. Naturalnie mowa o japońskim Furutech-u, który oprócz oferty kablowej, wszelkiego rodzaju wtyków i przewodów z metra ze swojego portfolio bez obaw o pozycję na rynku, udostępnia niezliczonej liczbie rozrzuconych po całym globie, również związanych z tą działką podmiotów swoje produkty. Czym tym razem panowie z kraju kwitnącej wiśni nas zaskoczyli? Nie powiem, temat jest w dwójnasób ciekawy, gdyż po pierwsze – Japończycy postanowili zmodyfikować ofertę w górnych rejonach cennika okablowania sieciowego, a po drugie – przy okazji podążyć z pomocą posiadaczom urządzeń ze skromnymi możliwościami podłączenia zaawansowanej technicznie sieciówki. Co sugeruje druga część ostatniego zdania? Już wyjaśniam. Otóż wiele niezbyt dużych gabarytowo konstrukcji z uwagi na rozmiar pleców skazuje użytkownika na zwykłą komputerówkę. A przecież wiadomo, że temat zasilania to bardzo istotny element naszej zabawy. I gdy wydawałoby się, że dla nich temat jest zamknięty, Furutech postanowił ulżyć melomanom w cierpieniu i powołał do życia kabel prądowy od strony elektroniki zaterminowany wtykiem w kształcie „prostokąta”. Tak tak, prostokąta, a konkretnie prostopadłościanu, co znacząco zmniejsza jego gabaryty, a tym samym eliminuje wspominany przed momentem problem. Co to za cudo? Proszę bardzo. Panie i panowie, miło mi poinformować zainteresowanych, iż za sprawą katowickiego RCM-u w nasze skromne progi trafił wyposażony w dość nietypowy wtyk kabel sieciowy Furutech Powerflux C15 NCF. Jak wypadł? Cóż, po kilka istotnych informacji zapraszam do kolejnych akapitów.

Dla wielu z Was dobrze znających ofertę tytułowego przybytku nie jest tajemnicą, że będący zarzewiem spotkania kabel to nic innego, jak znakomity Powerflux, tylko w tym wydaniu uzbrojony w najnowszą odsłonę wtyków. Mało tego. Wtyków, które podobnie do samego drutu również nie są całkowitą nowością, a jedynie wariacją na temat znanych i stosowanych przez największych tuzów świata kablarskiego od lat tak zwanych pięćdziesiątek – FI-50 NCF R. Wewnętrzna budowa przewodu opiera się na wykorzystaniu przewodnika miedzianego OCC w końcowej fazie poddanego obróbce kriogenicznej. Jeśli chodzi o grubość przewodnika, każdy pojedynczy osiąga średnicę 2.8 mm. Temat izolacji rozwiązują trzy warstwy. W roli pierwszej zastosowano teflon, zaś kolejną oparto o miękkie PVC z domieszką Carbonu. Następnym krokiem jest ekran z miedzianego oplotu, na który naciągnięto trzecią warstwę izolacji, tym razem z PVC o zwiększonej elastyczności. Finalnie całość konstrukcji ubrano w nylonowy opalizujący rękaw, co powoduje, że kabel z zewnątrz osiąga rozmiar 17.5 mm. Tak przygotowany przewodnik na krańcach wyposażono w wysokiej klasy wtyki, czyli nowość w postaci prostopadłościennego CF C-15 R NCF oraz znany z innych modeli FI-E50 R NCF. Dodatkowo na środku zastosowano znaną ze starszych braci mufę i od strony wtyku do gniazda ściennego aluminiowy pierścionek. Ostatnim etapem przed podróżą do klienta jest pakowanie produktu w strojne, granatowe, wyściełane profilowaną gąbką pudełko.

Gdy przyszedł czas na kilka zdań o brzmieniu naszego punktu zainteresowania, najpierw zaznaczę, iż C-15 NCF pozycjonowany jest pomiędzy popularną „landryną”, czyli DPS 4.1, a do niedawna flagowym, niestety po pojawieniu się modelu Project V1 obecnie jako drugim w cenniku Nanoflux NCF. Po co o tym wspominam? Otóż to bardzo istotna wiadomość, bowiem powołanie do życia opiniowanego dzisiaj C-15 NCF miałoby sens, jeśli swoją ofertą soniczną plasowałby się pomiędzy wspomnianymi modelami. Inny wynik z mojego punktu widzenia niestety świadczyłby na niekorzyść Furutecha. Chodzi oczywiście o przypadkowość konstruowania tego typu akcesoriów, co przecież w przypadku takiego gracza byłoby co najmniej lekką wpadką, jeśli nie porażką. Na szczęście na co dzień używam dwóch wspomnianych braci 15-ki i już od pierwszych chwil wiedziałem, że jest dobrze. A dobrze dlatego, że z jednej strony dźwięk nie był tak wyrywny jak w przypadku „landryny”, natomiast z drugiej oferował nieco mniej – oczywiście stosownie do ceny – wyrafinowania niż Nanoflux. Jednak żeby nie było, obydwa mam nie z racji ograniczonych środków na zakup dobrego kabla sieciowego, tylko każdy z nich na co dzień robi swoją, co ważne, dobrą robotę w innym miejscu mojej układanki. Tak tak, każdy ma inne zadnie. Dwa tańsze lub dwa droższe zaburzyłyby poszukiwaną przez lata równowagę dźwiękową zestawu, dlatego drogą prób i błędów mam to co mam. No dobrze, nowy Furutech fajnie wpisał się w portfolio marki, jednak dla Was chyba najważniejszą informacją jest opis brzmienia na tle poprzedniej wersji. Co komu po „ochach” i „achach” nad nowością bez odniesienia do protoplasty. I tutaj, tak jak w akapicie o budowie pisząc o znajomości oferty Furutecha, również wielu z Was nie zaskoczę, gdyż naturalna koleją rzeczy nabrał dystynkcji zastosowanych wtyków. Co to oznacza? Po pierwsze mógł się pochwalić lepszą kontrolą niskich rejestrów, po drugie większą rozdzielczością średnicy, a po trzecie lotnością górnych rejestrów. To naturalnie przebiegło w delikatny, ale wyczuwalny od pierwszego kontaktu sposób. Bez wywracania starej szkoły do góry grania nogami, tylko jako fajnie tchnięcie w przekaz cech lepszego wglądu w nagranie. I jak wspomniałem, bez znaczenia jaki podzakres weźmiemy na tapet, efekt jest zbieżny z ogólnym trendem obecnego konstruowania wszelkiej maści okablowania. Jednak co jest w tym wszystkim bardzo istotne, trzeba uważać, aby nie przekroczyć cienkiej linii natarczywości, co w moim odczuciu Japończykom znakomicie się udało. W jakim sensie? Już wspominałem. Mimo ubrania w transparentne wtyki, nadal cechowała go estetyka plastyki – na tle tańszej „landryny”. Ten zabieg miał go jedynie lekko obudzić, aby z jednej strony muzyka zyskała na witalności i pokazywaniu zawartej w niej radości tworzenia, za to z drugiej w mocnych, często słabo zrealizowanych nurtach muzycznych nie spowodować efektu latających w eterze żyletek. Owszem, są miłośnicy i takiego kreowania wydarzeń scenicznych – po prostu lubią się zmęczyć muzyką, jednak Japończycy zadbali, aby nie był to feedback zastosowania jego okablowania, tylko ewentualne przekraczanie dobrego smaku przy użyciu przez potencjalnego nabywcę karykaturalnie brzmiącej elektroniki. Produkt Furutecha nie może oferować niekontrolowanego ekstremum. Ma być przewidywalnie otwarty, a zarazem esencjonalny. I taki właśnie jest nasz Powerflux C-15 NCF. Nieco żywszy od poprzednika, jednak nadal barwny, a przez to przyjemnie dźwięczny. I chyba nikogo nie zdziwi fakt, że właśnie dlatego sporo drutów z tej stajni cały czas używam.

No cóż, jesteśmy w akapicie finałowym. A jeśli tak, pora na wytypowanie docelowej klienteli. Komu poleciłbym najnowszą odsłonę sekcji zasilania spod znaku japońskiego Furutecha? Powiem tak. Jedynymi osobnikami, którzy spokojnie mogą go sobie odpuścić, to wielbiciele ekstremalnej transparentności przekazu bez oglądania się na jego równowagę tonalną. Niestety japońscy inżynierowie kochają muzykę, a tę oprócz naturalnej dźwięczności ma cechować dobrze ustawiony poziom nasycenia. I taka estetyka przyświecała mi przez cały proces testowy. Zawsze na pierwszym miejscu była muzykalność zestawu – mam na myśli dobry konsensus pomiędzy wagą, lotnością i szybkością narastania dźwięku, co powodowało, że ani razu nie złapałem systemu na wpadce. Ale zaznaczam. Pisząc to, mam na myśli tak zbytnią, na dłuższą metę męczącą otwartość, jak i niechciane, oczywiście z czasem wiejące nudą spowolnienie rozgrywania się w moim pokoju wydarzeń muzycznych. Czy jestem tym faktem zaskoczony? Nic z tych rzeczy. To przecież Furutech.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 14 950 PLN / 1,8m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Tsakiridis Devices Super Athena

Link do zapowiedzi: Tsakiridis Super Athena

Opinia 1

Z wakacyjnych podróży oprócz zwyczajowej opalenizny i zdjęć większość z nas, w ramach podtrzymujących miłe wspomnienia pamiątek, przywozi znalezione na plaży muszelki, orientalne przyprawy, porcelanę, bądź też inne wytwory rękodzielnicze. A co byście Państwo powiedzieli na pomysł, by do powyższej listy dopisać lokalne wyroby swym przeznaczeniem wpasowujące się w nasze hobby i tym samym tematykę niniejszego periodyku? Popuśćmy zatem wodze fantazji, nie zważajmy na restrykcyjnie przestrzegane limity bagaży, ewentualne opłaty celne, czy tak przyziemne czynniki jak finanse i skupmy się na tegorocznej czołówce wakacyjnych destynacji. I tu już na starcie łapiemy małego Zonka, bo wszystko wskazuje na to, że ze znajdującej się na topie Chorwacji zadowolić będziemy musieli się … rakiją, choć jako środek „popepszający percepcję” od biedy można uznać za audiofilskie akcesorium. Potem całe szczęście jest już z górki, gdyż na drugim miejscu mamy Grecję gdzie na brak przyspieszających bicie serc artefaktów narzekać nie sposób. Jest przecież Ypsilon Electronics, jest Pilium, lab12, Signal Projects i jest nasz dzisiejszy bohater, o którym dosłownie za moment, gdyż na trzecim miejscu uplasowały się Włochy (Sonus faber, Chario, Gold Note, Grandinote, Unison Research etc.) a na czwartym Hiszpania (Artesanía Audio, Wadax). Mając ścisłą czołówkę z głowy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku możemy wrócić do powoli dochodzących po letnim zalewie turystów do swojego zwykłego rytmu Aten, gdzie znajduje się siedziba Tsakiridis Devices, którą to z kolei nad Wisłą reprezentuje częstochowska Delta-Audio. Po co ten cały wstęp? A po to, by oznajmić, iż właśnie rezydującej u podnóża Jasnej Góry ekipie zawdzięczamy wizytę w naszych skromnych progach kondycjonera zasilania Tsakiridis Devices Super Athena.

Śmiem twierdzić, że wystarczy nawet pobieżny rzut oka na Athenę, by poczuć pewnego rodzaju dysonans pomiędzy tym, z czym zazwyczaj kojarzy się pod względem wzornictwa basen Morza Śródziemnego a tym, co znajduje się przed nami. Malownicze miasteczka, zapierające dech w piersiach zabytki, bogactwo ikonografii kontra niemalże epatujący warsztatowo-laboratoryjną surowością Tsakiridis. Rozumiecie Państwo o co chodzi? Niby podobne odczucia miałem podczas spotkania z Grandinote Supremo, choć akurat w niniejszym przypadku ów kontrast jest aż nazbyt widoczny. Całe szczęście kondycjoner to nie jest coś, czym jakoś specjalnie trzeba się chwalić i eksponować, tym bardziej, gdy tak jak tytułowa Athena oferuje możliwość monitorowania swych parametrów pracy poprzez dedykowaną aplikację. Jednak po kolei.
W centrum masywnego srebrzystego frontu umieszczono czarno-zielony wyświetlacz informujący nie tylko o dostarczanym do kondycjonera napięciu, lecz również oddawanych do odbiorników prądzie (w Amperach), mocy (w Watach) i kącie fazowym między napięciem sieciowym a prądem odbiorczym poniżej którego znalazła się dyskretna nazwa producenta a w prawym dolnym narożniku oznaczenie modelu. Na lewo od displaya przycupnęły dwa pokaźne czarne przełączniki odpowiedzialne za włączenie/wyłączenie urządzenia, oraz załączenie dławika a po prawej para bliźniaczych aktywatorów baterii kondensatorów. Gęsto ponawiercaną płytę górną zdobi niewielki szyld z firmowym logotypem.
Ściana tylna wita nas bogactwem wyjść, których jest aż dziesięć i ułatwiającą nawigację ich kolorystyką. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem czerwoną parę dedykowanych prądożernej amplifikacji wyjść bezpośrednich (omijających ukryte w trzewiach potężnego Greka poprawiacze), parę niebieskich – izolowanych trafem gniazd i sześć filtrowanych czarnych wyjść. Listę zamyka zintegrowane z komorą bezpiecznika trójbolcowe wejście zasilające IEC C14.
Główna zasada działania naszego gościa o max. obciążalności 3500W opiera się na filtracji przepuszczającej jedynie wzorcowe 50Hz bazującej na ręcznie nawijanym 800W transformatorze izolującym galwanicznie i potężnym 4000W dławiku. Dzięki temu m.in. wpięte w czarne gniazda odbiorniki nie tylko są chronione przed „śmieciami” z sieci, lecz i same nie interferują między sobą o zaśmiecaniu swojego otoczenia nie wspominając. Nie zapomniano również o odpowiednio pojemnej baterii kondensatorów, których obecność pozwala redukować przesunięcia fazowe a tym samym kompensować moc bierną. Poszczególne baterie kondensatorów aktywujemy z panelu frontowego. Generalnie warto pamiętać o tym, by z pomocą ww. banków dążyć do uzyskania współczynnika jak najbardziej zbliżonego do 1. Filtracja ma charakter symetryczny, zabezpieczenie przeciwprzepięciowe jest zarówno aktywne, jak i pasywne a sam tłumik harmonicznych został zoptymalizowany pod kątem impulsowym i fazowym.

Przechodząc do części poświęconej nie tyle walorom brzmieniowym naszego gościa, co jego wpływowi na takowe, oferowane przez mój dyżurny system na samym początku a tak po prawdzie jeszcze przed rozpoczęciem testów miałem pewne, wydawać by się mogło w pełni uzasadnione obawy. W końcu niekoniecznie pożądanych skutków ubocznych nadmiernej filtracji i tłumienia większość z nas zdążyła doświadczyć na własnej skórze wielokrotnie i co z tego, że finalnie dźwięk stawał się czystszy, skoro eliminowane z przekazu były nie tylko „śmieci z sieci”, lecz również informacje użyteczne dotyczące czy to aury pogłosowej, swobody czy też dynamiki. Ot klasyczny przykład konieczności pójścia na kompromis pomiędzy komfortem wynikającym z zabezpieczenia naszej drogocennej układanki przed anomaliami energetycznymi a niejednoznacznym progresem brzmieniowym. Całe szczęście Tsakiridis nie stawia nas przed dylematem wyboru pomiędzy ciosem w głowę, lub w brzuch jak raczył był czynić z częścią swych interlokutorów wcielający się w postać Joe Hallenbecka świetny Bruce Willis („The Last Boy Scout”), lecz daje zupełnie inne rozwiązanie. Jakie? Przewrotnie stwierdzę, że autorskie i w dodatku na tyle elastyczne, że z powodzeniem mogące okazać się finalnym dla zaskakująco szerokiego grona swoich odbiorców.
Po pierwsze, jeszcze bez „odpalenia” poszczególnych polepszaczy pełni on rolę dość transparentnego i pozwalającego na bieżąco kontrolować podstawowe parametry rozgałęziacza. To jednak niejako przystawka i tak naprawdę funkcjonalność właściwa nicniemającym listwom zasilającym, więc proszę mi wybaczyć, ale akurat ten etap pozwolę sobie pominąć. Prawdziwa zabawa zaczyna dopiero w momencie aktywacji dławika zaskakująco skutecznie poprawiającego rozdzielczość za sprawą eliminacji wszelakiej maści egzystującego zazwyczaj w tle nagrań szumu. Na soundtracku „Lethal Weapon” pojawia się nie tylko więcej powietrza, co na intensywności zyskuje wieloplanowość, oraz głębia sceny, więc przy nader rozbudowanych orkiestracjach poszczególnych kompozycji sprawia to bardzo pozytywne wrażenia nauszne. Nie tracimy więc na trójwymiarowości prezentacji timingu a to już całkiem obiecujący prognostyk. Dla świętego spokoju z nieukrywaną przyjemnością poświęciłem godzinkę na idealny na letnie popołudnie album „Mozart y Mambo: Cuban Dances” Sarah Willis, gdzie zarówno smyczki (Havana Lyceum Orchestra) mają właściwą sobie swobodę i fakturę, na tle której świetnie „ujęta” została słodka i jedwabiście gęsta waltornia solistki. Oczywiście Willis stała bliżej aniżeli reszta składu, więc tak namacalność, jak i gradacja planów w pełni zasłużyły na wysokie noty. Ponadto adekwatny liczebności apatratu wykonawczego rozmach nie pozostawiał złudzeń, że co jak co, ale tak wymiary sceny jak i energia generowanych dźwięków zostały nie tylko nienaruszone, lecz niejako doprowadzone do stanu faktycznego, vide pozbawione ewentualnych, wynikających z niedostatecznej wydajności i/lub przechodzącego „ze ściany” zaśmiecenia limitacji i przeskalowania w dół.
Z kolei załączenie banków kondensatorów oprócz poprawy parametrów natury czysto pomiarowej powoduje jeszcze jedno – delikatny, acz zauważalny … przyrost głośności i wolumenu najniższych składowych. Początkowo do powyższych obserwacji podchodziłem ze zrozumiałym sceptycyzmem i zrzucałem je na karb autosugestii, ale po kilkukrotnych przełączeniach dokonywanych przez niewtajemniczonych domowników i powtarzalności rezultatów przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, gdy zazwyczaj ograniczająca aspekt dynamiczny filtracja działa na ową składową w sposób całkowicie odwrotny i zamiast ją limitować niejako z automatu ją dopieszcza i intensyfikuje. Czy to źle? Przynajmniej w moim mniemaniu absolutnie nie. Podobnego wzrostu (oswobodzenia?) dynamiki dane mi było doświadczyć przy korzystaniu z wdzięków topowego Kecesa BP-5000 i podobnie jak wtenczas nawet przez myśl mi nie przeszło kręcić na to nosem. No bo jak nie chcieć mieć więcej, mocniej i po prostu lepiej, skoro właśnie tego oczekujemy po naszym ulubionym repertuarze. Ot chociażby świetnie łączący prog-metalową złożoność polimetrycznych partii sekcji rytmicznej z matematyczną precyzją i iście ambientowymi wstawkami „PORTALS” formacji TesseracT. Najdelikatniej rzecz ujmując to nie jest najłatwiejszy repertuar tak dla odbiorcy, jak i dla odtwarzającego go systemu, więc i na wszelakiej maści audiofilskich eventach ze świecą go szukać. Dzieje się bowiem na nim dużo, na wielu planach a połamane tempa i niebezpiecznie zbliżające się do pojęcia kakofonii spiętrzenia dźwięków szorstkich, ostrych i ofensywnych skłaniają do kapitulacji niejedną legendę. Tymczasem obecność Tsakiridisa nie tylko nie spowolniła i nie zaokrągliła – ucywilizowała przekazu, lecz pozwoliła mu atakować słuchaczy z jeszcze większą zaciekłością i agresją, jednoznacznie dając świadectwo brakowi jakiejkolwiek limitacji energetycznej układu.

Może i Tsakiridis Devices Super Athena nie jest najładniejszym – designersko dopieszczonym, urządzeniem jakie chcielibyśmy wyeksponować w naszym systemie, jednak gdy tylko uświadomimy sobie fakt, iż jego rolą nie jest wyglądać a jedynie uzdatniać prąd, jakim karmimy naszą drogocenną układankę, a z roli tej wywiązuje się wręcz celująco, to jasnym stanie się, iż do jego obecności nie tylko przyzwyczaimy nasze oczy, lecz za każdym razem, gdy tylko włączymy muzykę będziemy mu wdzięczni za to, że z nami jest.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Co na naszym portalu robi mogąca pochwalić się jakże nośną nazwą marka? Spokojnie, nie mamy do czynienia z biurem turystycznym, tylko z mocno sfokusowanym na ważnym froncie naszej zabawy w zaawansowane audio podmiotem. A ważnym dlatego, że działającym w zakresie dostarczania energii elektrycznej do będącej oczkiem w głowie wielu z nas elektroniki. Naturalnie wszyscy wiemy, że zazwyczaj zaszumionej tętnieniami i innymi artefaktami będących prozą życia osobnika homo sapiens lodówek i im podobnych akcesoriów. I właśnie na walce z nimi, naturalną koleją rzeczy niechcianymi problemami, pochodzący z Grecji byt Tsakiridis postanowił skupić swoją uwagę. Jak mu to wychodzi? O tym opowiem w kolejnej części tekstu, której celem będzie ocena działania dostarczonego przez częstochowskiego dystrybutora Delta Audio kondycjonera Tsakiridis Super Athena.

Jak sygnalizują fotografie, nasz bohater to słusznej wielkości, spokojnie osiągający gabaryty wzmacniacza zintegrowanego prądowy potwór. Mało tego. Z uwagi na będącą jedną z opcji pracy izolacji transformatorowej do poziomu 800W jest przy okazji bardzo ciężki. Wykonany z grubego płata aluminium front w centrum został uzbrojony w pokazujący niezliczoną ilość informacji wyświetlacz – od poboru energii elektrycznej, przez jej poziom w gniazdku, po wyniki uzyskanych działań na bazie dostępnych funkcji oraz cztery przełączniki – w celach wizualizacji po dwa z każdej strony (lewy włącznik, reszta inicjująca pracę wybranego układu). Przemierzając konstrukcję ku tylnemu panelowi, mijamy perforowaną otworami wentylacyjnymi, wykończoną w brokatowym, szorstkim lakierze, ozdobioną tabliczką z nazwą i logo marki, zintegrowaną z bocznymi ściankami górną część obudowy. Natomiast rewers w odpowiedzi na konkretne zamówienie klienta ma do zaproponowania gniazdo przyjmujące „brudną” energię z naszej sieci oraz 10 terminali oddających ją już w postaci oczyszczonej w kilku zaplanowanych procesach. W tej ostatniej kwestii mamy do dyspozycji dwa gniazda bezpośrednie, dwa filtrowane oraz 6 czarnych gniazd filtrowanych oraz izolowanych. Ale to nie wszystko co ma do zaproponowania nasz bohater, bowiem w swoich trzewiach kryje dodatkowo takie funkcje jak: separacja poprzez wspominany 800W transformator, korekcja współczynnika oddawanej mocy, oraz dławik oraz o mocy 4000W. Przyznacie, że jak na tak zwany „polepszacz” prądu jest na bogato. A po kilka informacji, czy gra była warta świeczki, zapraszam do dalszej lektury.

Jakimi wynikami zakończyły się próby okiełznania możliwości greckiego energetycznego terminatora? Powiem tak. Z uwagi na ilość możliwości strojenia pracy każdego rodzaju gniazdek – separacja, filtracja, dobieranie najlepszego współczynnika mocy itp. – w swojej relacji opiszę najlepsze uzyskane wyniki na konkretnym kolorze gniazdek. A zapewniam, że są zaskakujące. Przynajmniej dla mnie. Powód? Otóż ku mojemu pozytywnemu zdziwieniu po odpowiednim dobraniu punktów pracy czarnych, czyli filtrowanych wejść, w kwestii słyszalnych zmian przekaz zyskał najbardziej. Wzrosła jego energia, co przełożyło się na znacznie bardziej bezpośrednie obcowanie z muzyką. Zazwyczaj wszelkiego rodzaju filtracja kończy się u mnie lekkim uspokojeniem, żeby nie powiedzieć upośledzeniem międzykolumnowych wydarzeń w domenie ekspresji, gdy tymczasem grecki terminal prądowy zadał tego rodzaju opowieściom kłam, gdyż na przekór wszystkiemu zwyczajnie wybuchł paletą fajnej energii. Owszem, w stosunku do reszty dostępnych wejść całość nieco stała się nieco bardziej ofensywna, jednak suma summarum wolę tego rodzaju żywiołowość, niż wydawałoby się spokojną, jednak pozbawioną radości obcowania z ukochanymi płytami anoreksję. Spotkanie z muzyką ma być przeżyciem, a nie czasem na sen, dlatego byłem rad, że zwyczajowo niezbyt ciekawie wypadająca u mnie filtracja dzięki wdrożeniu przez Greków kilku swoich pomysłów pokazała, jak nie tylko nie popsuć przekazu, ale dodatkowo tchnąć weń szczyptę radości.
Nieco inaczej całość prezentacji zinterpretowały gniazda czerwone. Podczas ich wykorzystania muzykę cechowała gładkość i pewnego rodzaju dobrze odbierany spokój. Spokój, który kierował cechy dźwięku w kierunku pozłocenia wysokich rejestrów oraz nasycenia środka pasma, co umiejętnie, bo dość obficie, ale bez przekraczania dobrego smaku dopełniały najniższe rejestry. To wręcz natychmiast poskutkowało kreowaniem znacznie głębszej, szerszej i wizualizowaniem o wiele bardziej namacalnej wirtualnej sceny. Nic, tylko zatopić się w ulubionej muzie na wielogodzinne przezywanie jej z bardzo wysokim poziomem intymności.
Na koniec coś o sekcji niebieskiej. Ta poszła drogą wyczuwalnego od pierwszego momentu otwarcia się spektaklu. Skutkiem było podniesienie dźwięczności i lekkości górnych rejestrów, nadanie większej witalności, jednak nadal dobrze osadzonej w masie średnicy oraz delikatne zebranie się basu. Finalnie poczułem większy drive. Jednak żeby nie było, nie lepszy, czy gorszy od poprzedniego wcielenia gniazdek zasilających, tylko inny. I co bardzo istotne, cały czas z duchem ogólnego podejścia do muzyki mojego systemu, jakim jest dobra barwa, esencja i energia. W tym temacie w żadnym przypadku nie było jakiejś specjalnej zmiany kursu, za co należą się brawa.
Wieńcząc akapit o działaniu przysłowiowej „złodziejki” najważniejszym wydaje się być fakt, że podczas każdej zmiany sekcji zasilania zderzałem się jedynie z naciskiem na inny aspekt brzmienia mojej układanki, ale bez wywracania zastanego soundu do góry nogami. Przyznam się, iż aż tak umiejętnego dozowania różnych sposobów na finalne brzmienie zasilanej Atheną zbieraniny się nie spodziewałem. Raczej oczekiwałem powielenia wieloletnich doświadczeń – mniej lub więcej tak zwanego „mułu”, które w odniesieniu do tego co zaznałem podczas testu, kolokwialnie mówiąc, mają się nijak.

Komu poleciłbym osobistą przygodę z tytułowym dawcą energii? Jak to komu? Wszystkim. I to z kilku powodów. Pozwala na wysoką obciążalność, zależną od naszej decyzji filtrację, separację oraz zapewnia niezbędny zapas mocy – to tylko ułamek dostępnych opcji, a wszystko dostępne od ręki z przedniego panelu. Co się wówczas dzieje, opisałem powyżej. W skrócie dostajemy kilka sposobów na finalne brzmienie systemu, co oprócz tego, że mamy do dyspozycji różnorodnie oczyszczony prąd, czyni kondycjoner Tsakiridis Super Athena na wskroś uniwersalnym. A jeśli tak i pokrętne życie melomana sprawiło, że jesteście na etapie poszukiwania terminala prądowego, główny punkt dzisiejszego spotkania powinien znaleźć się na nawet na ekstremalnie krótkiej liście potencjalnych konstrukcji do odsłuchu. Naprawdę warto wziąć go pod uwagę.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Delta-Audio
Producent: Tsakiridis Devices
Cena: 9 999 PLN

Dane techniczne
Moc całkowita: 3500VA
Wyjścia: 10 gniazd Schuko
Filtr sieciowy: 2500W plus zabezpieczenie przeciwprzepięciowe na 4 gniazdach (czarne)
Transformator izolujący: 800W na 2 gniazdach (niebieskie)
Wyjścia bezpośrednie: 2 gniazda (czerwone)
Wymiary (S x W x G): 420 x 360 x 180 mm
Waga: 25kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Triangle Magellan Quatuor 40th
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po śnieżnobiałej, „cywilnej” wersji przyszła pora na jubileuszową wersję eleganckich podłogówek Triangle Magellan Quatuor 40th.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Grandinote Supremo

Link do zapowiedzi: Grandinote Supremo

Opinia 1

Przypominacie sobie moje ostatnie, dodam, że szczere zachwyty na temat włoskich kolumn opartych o przetworniki szerokopasmowe z dosłownie i przenośni symboliczną, bo minimalistyczną zwrotnicą jedynie dla sekcji wysokotonowej? Tak tak, mówimy o marce Grandinote. To w aspektach rozmachu i swobody prezentacji było pewnego rodzaju zjawisko, co tylko zaostrzyło apetyt przed sesją testową z kolejnym produktem tej stajni. Jakim? Wspominałem już o tym podczas oceny zespołów głośnikowych, oczywiście chodzi o wzmacniacz zintegrowany. Z wyglądu niepozorny, jednak zapewniam wielki duchem. Który model konkretnie? O tym prawi oczywiście tytuł naszego spotkania, czyli dostarczony przez wrocławskiego dystrybutora Audio Atelier Grandinote Supremo.

Jak wspominałem, to stosunkowo niewielki gabarytowo konstrukcja. Jednak niech nie zmyli Was ten fakt, bowiem jak na taką kompaktowość jest bardzo ciężka. To oczywiście pokłosie szczelne wypełnienie obudowy o sporej głębokości przy dość niedużej szerokości. Pomysł na design naszego bohatera, to matowa czerń frontu i nachodzących płynnym łukiem na połać górną bocznych ścianek oraz biegnąca od awersu po rewers wentylująca nagrzewające się trzewia, chromowana kratownica. Przyznam, że pomysł dość prosty, ale w kontakcie bezpośrednim wyglądający dość ciekawie. Jeśli chodzi o wyposażenie panelu frontowego, ten w obrębie zorientowanej poprzecznie wariacji na temat prostokąta oferuje użytkownikowi czytelny, krwisto-czerwony wyświetlacz oraz pogrupowane z każdej jego strony po trzy przyciski funkcyjne – lewa strona wejścia, prawa obsługa poziomu głośności oraz tuż pod nim okrągły włącznik. Temat tylnego, podobnie chromowanego jak górna kratka panelu zaś, z uwagi na konstrukcję w pełni symetryczną opiewa na cztery odwrócone w stosunku do siebie serie wejść liniowych XLR, pojedyncze terminale kolumnowe i wymuszone purystycznym podejściem do prowadzenia sygnału dwa gniazda zasilania. Mówiłem, że z pozoru to maleństwo, ale tylko z pozoru. Całość konstrukcji posadowiono na półokrągłych stopkach i wyposażono w pilota zdalnego sterowania. Wieńcząc opis Supremo garścią technikaliów, wspomnę jedynie, iż to wzmacniacz zintegrowany pracujący w czystej klasie A i przy poborze 270W potrafi oddać solidne 37W na kanał. Zaciekawieni? Jeśli tak, przyszła kolej na skreślenie kilku konkretów.

Pierwszy z nich jest ewidentnym, bardzo ciekawym, bo pozytywnym zaskoczeniem. Chodzi mianowicie o fakt grania przez naszego bohatera dobrze odbieraną twardością dźwięku. Zazwyczaj klasa A oprócz kroczenia drogą esencjonalności ma swoistą przypadłość zbytniego rozmiękczania przekazu. To co prawda z jednej strony jest miłe dla ucha, bo bezpieczne w dosłownie każdym rodzaju muzyki, jednak na dłuższą metę może być zbyt zachowawcze, żeby nie powiedzieć nudne. Tymczasem owa nienachalna, ale jednak niezbędna „twardość” podczas testowego mitingu nadawała poszczególnym dźwiękom istotnej wyrazistości. Jednak szukających drugiego dna malkontentów uspokajam – to drugi istotny konkret – bez jakiegokolwiek przerysowania, a jedynie jako odpowiednie akcentowanie początku i końca pełnej energii i esencji nawet pojedynczej nuty. I taka klasa A do mnie przemawia, gdyż brylując w estetyce gładkości oraz dobrej wagi cały czas pokazuje słuchany materiał z odpowiednim wigorem. A co najciekawsze, takie aspekty wyłapałem w starciu z przecież w teorii niezbyt idealnymi dla nich kolumnami ze stajni Gauder Akustik. Naturalnie nie tak spektakularnie podane, jak z wykorzystywanym przeze mnie do ich napędzenia duńskim piecem, ale jeśli chodzi o estetykę spojrzenia na muzykę, to była podobna szkoła. Dlatego też chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że dzięki przed momentem opisanym cechom wspieranym podaniem wszystkiego w przyjemnie ciemnawym tonie zdecydowana większość muzyki znakomicie się broniła. Jednak pisząc o obronie, miałem na myśli dobrą stronę tego wyrażenia, gdyż nawet najbardziej nieprzyjazna jakościowo twórczość dzięki utrzymaniu fajnie osadzonej w masie i unikającej rozjaśnienia równowagi tonalnej brzmiała co najmniej dobrze, a w wielu wypadkach bardzo dobrze.
Pierwszą z brzegu jako dobra stacja okazała się ścieżka dźwiękowa nowej odsłony filmu „Blade Runner 2049”. I nie chodzi o sprostanie długotrwałemu utrzymaniu energii schodzących w czeluści piekieł wszechobecnych, najniższych pomruków, tylko pokazanie twardości uderzenia wielu z nich. Owszem, gro to miękkie falowanie modulacji, jednak w tym materiale często występują agresywne w ataku przerywniki, bez których nie byłoby zamierzonego przez kompozytora zaskoczenia. I właśnie z uwagi na fajny wynik w tym aspekcie tę płytę wziąłem na tapet jako pierwszą.
Inną, podobnie ciekawą pozycją okazała się być szarża rockmenów spod znaku metalu w nazwie zespołu w odsłonie „72 Seasons”. Ta produkcja. to ogólny thrash-owy łomot, który podobnie do przed momentem opisywanej muzyki elektronicznej znakomicie bronił się akcentowaniem zwarcia poszczególnych dźwięków. Szybkie zmiany tempa, szaleńcza praca bębniarza nie miałyby szans tak dobrze zaistnieć, gdyby nie zebranie się w sobie poszczególnych fraz. Na szczęście nasz bohater oprócz oferowania dobrego ciężaru każdego uderzenia umiał go dość selektywnie podać, dlatego zakupiony ostatnio dwupłytowy winyl został odsłuchany od przysłowiowej deski do deski.
Na koniec konik tej konstrukcji, czyli czerpiący garściami z nasycenia, gładkości i dźwięczności klasy A, grający trak zwaną ciszą jazz Dominica Millera „Absinthe”. Co mam do powiedzenia na temat tej pozycji? Spokojnie, nie będę skupiał się na kwestiach banalnych typu nasycenie, energia instrumentów i lotność perkusjonaliów, tylko fajnym podaniu goszczącego na tej płycie akordeonu. Był bardzo kolorowy i co jakże istotne, dźwięczny, dzięki czemu mimo, że nie obsługiwał go frontmen, najbardziej mnie zaczarował. Być może z powodu dość rzadkich występów tego typu generatorów dźwięku w jazzie, ale tak naprawdę to nieistotne, bowiem ważne jest, że dostał szansę dzięki sposobowi na muzykę według tytułowej włoskiej myśli technicznej.

Jak spuentuję powyższy opis? Cóż, powiem tak. Pochodzący w Italii bohater testu w postaci A-klasowej integry Grandinote Supremo nie jest dla wszystkich. Powód? Po prostu najzwyczajniej w świecie szuka w muzyce bardziej piękna, niż sposobu na brutalne oszołomienie słuchacza. To zaś sprawia, że poszukiwacze szaleństwa ponad wszystko mogą odebrać go jako zbyt zrównoważonego. Jednak moim zdaniem owa równowaga jest jego najwartościowszą cechą, gdyż idąc za przykładami z testu, w elektronice może nie przytłoczy nas nieobliczalnym w skutkach trzęsieniem ziemi – przypominam o skromnej mocy 37W, ale na pewno nie zabije ducha utrzymania natychmiastowości informowania nas o takich artefaktach, w rocku nie zgubi się podczas eksponowania nieobliczalnych wyczynów stopy bębniarza, a w jazzie ciekawie, ale bez wyprowadzania przed szereg, podświetli pracę z pozoru drugoplanowego, być może nawet sesyjnego, ale jakże ważnego do odbioru całości muzyka. To naprawdę nie jest takie łatwe, gdyż często jest coś za coś. Na szczęście w tym przypadku nawet jeśli taki stan miał miejsce, odbierałem to na poziomie będącej pokłosiem budowy i związanymi z nią ograniczeniami symboliki. To oczywiście bez problemu skłania mnie do wygłoszenia opinii, iż czarujący klasą A Włoch, to naprawdę jest fajny piecyk.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Opinia 2

Człowiek jako istota podobno rozumna, choć patrząc na naszą scenę polityczną i wyniki przedwyborczych sondaży mam co do tego coraz większe wątpliwości, jest tak skonstruowany, że w ramach swych działań poznawczych stosuje mniej bądź bardziej udane porównania względem zakodowanych w jego umyśle punktów odniesienia. Dzięki temu określając charakter / cechy charakterystyczne czegoś nowego odnosi je do już znanego przedmiotu i właśnie z pomocą takich porównań zdolny jest nie tylko dokonywać stosownych zaszeregowań we własnych zwojach mózgowych, lecz przy odrobinie dobrej woli i posiadanych zdolnościach komunikacyjnych dzielić się zdobytą wiedzą z pozostałymi przedstawicielami swojego gatunku. Jest to też całkiem niezła metoda przekonywania jednostek cierpiących na tzw. syndrom inż. Mamonia (lubią tylko to, co znają) do poszerzania własnych horyzontów i jednak poznawania rzeczy i zjawisk dotychczas nieznanych. Skoro bowiem coś nowego jest podobne do czegoś, z czym już kontakt wielokrotnie mieli, to niemalże atawistyczny strach przed owym novum można nie tylko oswoić, lecz wręcz sprowadzić do zupełnie pomijalnego poziomu. Nie da się jednak ukryć, iż taki model poznawczy sprzyja powstawaniu nie zawsze i nie do końca słusznych stereotypów. Jednak jak wiadomo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, więc i jakieś skutki uboczne brane są pod uwagę. Skupmy się jednak na pozytywach, jak przykładowe zazwyczaj zrozumiałe jeśli nie dla ogółu, to dla określonej, posiadającej wspólne zainteresowania grupy pojęcia / słowa klucze. Ot pierwsze z brzegu, doskonale znane na naszym – audiofilskim podwórku „lampowe” brzmienie. Pomijając bowiem czysto wizualny aspekt umownego lampowca, wzmianka o nomen omen stereotypowych walorach brzmieniowych wyzwala u odbiorców szereg określonych skojarzeń tworząc tym samym płaszczyznę do dyskusji i weryfikacji własnych wyobrażeń ze stanem faktycznym, czyli z rzeczywistością. Tym oto sposobem niepostrzeżenie i zupełnym przypadkiem dotarliśmy do sprawcy całego zamieszania, czyli przesympatycznego Massimiliano Magri, który za punkt honoru postanowił stworzyć urządzenia tranzystorowe nie tylko wykazujące cechy brzmieniowe wyposażonej w rozżarzone bańki konkurencji, lecz i zbudowane na ich podobieństwo. Jak postanowił, tak zrobił a dzięki uprzejmości wrocławskiego Audio Atelier mogliśmy na własne uszy przekonać się z jakim skutkiem, gdyż na testy trafił do nas topowy, wykonany w technologii Magnetosolid, A-klasowy wzmacniacz zintegrowany Grandinote Supremo.

Jak mam cichą nadzieję doskonale widać na załączonych zdjęciach nasz dzisiejszy gość niespecjalnie wykazuje stereotypowe cechy właściwe swej śródziemnomorskiej proweniencji. Próżno szukać tu iście barokowej ornamentyki, orzechowych wstawek, czy ekskluzywnych skórzanych akcentów. Ot minimalistyczny, nieco surowy korpus bazujący na chropawej czerni i połyskliwym srebrze dyskretnych dodatków w postaci ramek na panelu przednim oraz kratki wentylacyjnej na płycie górnej i pleców uwagę zwraca głównie swoimi proporcjami (473 mm głębokości przy 318 szerokości i 196 wysokości) i wagą (40kg), aniżeli wyszukanym wzornictwem. Mniej więcej w centrum płyty frontowej umieszczono czerwony LED-owy wyświetlacz informujący o wybranym wejściu i sile głosu. Nad nim znajdziemy formowy logotyp, pod nim oznaczenie modelu a na obu flankach rozlokowano po trzy przyciski – po lewej zapewniające obsługę wejść i nawigację po menu a po prawej regulację głośności. Za oko łapie również pokaźnych rozmiarów połyskujący szlachetną czernią włącznik główny.
Przeprowadzka na zaplecze przynosi pewne niespodzianki. O ile widok pojedynczych, acz solidnych i na tyle szeroko rozstawionych, że zdolnych przyjąć nawet masywne widły przewodów nie wywołuje zdziwienia, to już do asymetrycznego i w dodatku ustawionego w odwrotnej kolejności dla lewego (1-4) i prawego (4-1) kanału rozmieszczenia czterech par wejść XLR trzeba się po prostu przyzwyczaić. Podobne zdziwienie może budzić widok dwóch gniazd zasilających, gdyż o ile w przypadku smoka w stylu naszego APEX-a wydaje się to czymś zupełnie naturalnym, o tyle w 37W integrze może uchodzić za zwykły przerost formy nad treścią i niepotrzebną komplikację. Tym bardziej, że umieszczenie gniazd zasilających bezpośrednio pod terminalami głośnikowymi niezbyt ułatwia aplikację okablowania. Nie ma jednak co marudzić, gdyż gniazda to całe szczęście klasyczne IEC C14 a nie C20, jak w Gryphonie.
Jeśli zaś chodzi o budowę wewnętrzną, to tak jak zdążyłem nadmienić mamy do czynienia z A-klasową konstrukcją wykonaną w technologii Magnetosolid, czyli de facto autorską wariacją na temat klasycznych lampowych kanonów z transformatorami wyjściowymi, gdzie lampowy stopień wyjściowy zastąpiono parą tranzystorów na kanał. Sam układ jest w pełni symetryczny i pracuje bez sprzężenia zwrotnego. Niezbyt imponującą mocą 37W na kanał niespecjalnie sugerowałbym się przejmować, gdyż po pierwsze te A-klasowe, a po drugie „pseudo-lampowe” Waty śmiało możemy liczyć razy dwa i jeśli już, to pewien niepokój u posiadaczy trudnych do wysterowania kolumn może budzić dość niska wartość współczynnika tłumienia (>230), choć i tu finalny werdykt wydadzą nasze uszy a nie analiza suchych danych technicznych. Można też przestać zaprzątać sobie głowę zupełnie wyimaginowanymi problemami i zdecydować się na firmowe, wysokoskuteczne kolumny, jak daleko nie szukając goszczące jakiś czas temu u nas Mach 8XL i zapomnieć o jakichkolwiek, wynikających z niedopasowania charakterologicznego anomaliach.

A teraz najważniejsze, czyli brzmienie, choć tak po prawdzie, chociażby ze zwykłej przyzwoitości powinienem jeszcze wspomnieć o aspekcie natury poniekąd ergonomicznej. Mowa o nader zauważalnych ilościom ciepła, jakie podczas pracy generuje nasz dzisiejszy bohater, co w trakcie upalnych dni, jakich ostatnimi czasy nie brakowało, okazało się może nie tyle wyzwaniem, co cechą predestynującą Supremo do odsłuchów późnowieczorno-nocnych, aniżeli towarzysza codziennej krzątaniny. Krótko mówiąc Grandinote świetnie sprawdza się w roli tzw. farelki, więc przy temperaturach za oknem zbliżonych do 30 °C wraz z nim warto zaopatrzyć się w klimatyzator, bądź jak piszący niniejsze słowa zarywać kolejne noce. Żarty jednak na bok, bo miało być o graniu a nie grzaniu. A te, granie znaczy się, Supremo oferuje wyborne i co najważniejsze, zgodnie z zapewnieniami producenta, operujące w stricte lampowej estetyce. Mamy zatem brzmienie gęste, dyskretnie dosłodzone, lecz również „lampowo” holograficzne i rozdzielcze. Co ciekawe, owa gęstość zupełnie nie spłaszcza czy też nie ogranicza czytelności prog-rockowej wielowątkowości i melodyjnej złożoności „By Royal Decree” The Flower Kings. Zaskakująco rozbudowane instrumentarium, jak daleko nie szukając zdublowane gitary basowe, czy nader szeroki wachlarz perkusjonaliów miały świetną definicję i timing, dzięki czemu włoska superintegra zgrabnie unikała zaszufladkowania do grupy urządzeń o zbyt pluszowych, „rozmarzonych” najniższych tonach. Co prawda moje dyżurne 300W tranzystorowce tak pod względem definicji, jak i precyzji kreślenia źródeł pozornych oraz prowadzenia basu miały zdecydowanie więcej do powiedzenia, jednak akurat w ich przypadku dramatyczna różnica w oddawanej mocy w porównaniu do naszego gościa robi swoje i nie ma co się temu dziwić. Przesiadka na nieco ostrzejsze klimaty w stylu „The Spell” Cellar Darling ujawnia kolejne „lampowe” konotacje w postaci niezwykle miłej mym uszom intensyfikacji warstwy wokalnej, której absolutną królową jest niejaka Anna Murphy stanowiąca idealny kontrast dla brutalnych riffów i zapuszczających się w iście doomowe, depresyjne klimaty poczynania swoich kompanów. W kategoriach bezwzględnych można mówić o dyskretnym zaokrągleniu skrajów, przez co szorstkość i ostrość co bardziej agresywnych riffów ulega ucywilizowaniu, lecz ocenę ww. zjawiska pozostawiam indywidualnemu osądowi zainteresowanych, gdyż doskonale zdaję sobie sprawę, że część z odbiorców może odebrać to jako niewielkie, jednak zauważalne odstępstwo od bezwzględnej prawdy, gdy dla pozostałych owa tonizacja będzie wielce oczekiwana i pożądana z racji chęci odpoczynku przy reprodukowanych przez Supremo dźwiękach a nie smagania nimi po uszach. Warto jednak mieć świadomość, iż dalsze brnięcie w coraz to cięższy repertuar reprezentowany czy to przez „3rd Degree – The Raising” Gemini Syndrome, czy też niebezpiecznie zbliżający się do progu akceptacji i zrozumienia „Descent” Orbit Culture tylko owe próby ucywilizowania pogłębi, co z niezbyt łatwymi do wysterowania kolumnami, jak daleko nie szukając nawet moje dyżurne Contoury niejako z automatu będzie prowadziło do znacznej utraty motoryki na rzecz niekoniecznie prawidłowo rozumianej, przynajmniej w moim mniemaniu, muzykalności.
Całe szczęście powrót na łono natury i do powszechnie akceptowalnego repertuaru z klasycznych i jazzowych kręgów, jak chociażby daleki od zbytniego skostnienia i irytującej egzaltacji poprzez wprowadzenie sporej dawki gorących rytmów „Mozart y Mambo” Sarah Willis grubą kreską odcina się od ww. anomalii pozwalając w pełni rozwinąć skrzydła naszemu gościowi. Do głosu dochodzi zaskakująca swoboda i świeżość dźwięku przejawiająca się pełną kontrolą i doskonałym wglądem w strukturę całkiem pokaźnego aparatu wykonawczego oraz niezwykła soczystość i homogeniczność przekazu. Dzięki temu zamiast na chłodno analizować poszczególne partie instrumentów niejako z biegu i w pierwszej kolejności zaczynamy dobiegające naszych uszu frazy kontemplować w ujęciu globalnym a dopiero, gdy wygodnie umościmy się w fotelu i/lub przy kolejnej sesji odsłuchowej, z czystej ciekawości zaczynamy śledzić poczynania poszczególnych instrumentalistów. Krótko mówiąc nasz proces poznawczy z Grandinote w systemie biegnie od będącego kluczową kwestią ogółu do stanowiących jego składowe szczegółów a nie jak to czasem bywa na odwrót, gdzie zabiegające o naszą atencję poszczególne niuanse i akcenty budują zdolność objęcia ich zmysłami a następnie wymagają mozolnego składania z nich, niczym z puzzli, w miarę sensownej kompozycji. Tutaj wszystko jest na swoim miejscu tworząc harmonijną i spójną całość, więc zamiast analizować przechodzimy w tryb regenerującej zszargane nerwy syntezy.

W ramach finalnego podsumowania nieco przewrotnie i pół żartem, pół serio mógłbym stwierdzić, że Grandinote Supremo z racji generowanych ilości ciepła jest idealną propozycją dla wszystkich zmarzluchów a dzięki niezwykle eufonicznemu i bogatemu w słodkie akcenty brzmieniu o uzależniającej gładkości uwagę na niego powinni zwrócić słuchacze o bardziej melomańskiej aniżeli audiofilskiej naturze. A tak już zupełnie na serio, to po pierwsze trudno mieć pretensję od A-klasowego nomen omen „pieca”, że się grzeje, więc wystarczy świadomość tegoż faktu a po drugie warto zadać sobie kluczowe w naszym hobby pytanie. Pytanie, czy wolimy słuchać poszczególnych, niejednokrotnie sztucznie wyeksponowanych i wyekstrahowanych z całości dźwięków, czy też opartej na emocjach i przynoszącej ukojenie muzyki. Jeśli to pierwsze, to raczej dalej będą Państwo kontynuowali swe poszukiwania a jeśli bliżej Wam do drugiej frakcji, to kontakt z Grandinote Supremo może okazać się równoznaczny ze złapaniem upragnionego króliczka.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Grandinote
Cena: 112 000 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 37 W/8 Ω
Współczynnik tłumienia: >230
Pasmo przenoszenia: 1,5 Hz – 350 kHz
Wejścia: 4 x XLR
Tryb pracy: klasa A
Budowa: dual-mono
Pobór mocy: 270 W
Wymiary (S x W x G): 318 x 196 x 473 mm
Waga: 40 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ciarry KG-5040mkII
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po pięciu latach od spotkania z pierwszą wersją rodzimych odgród przyszła pora na ich najnowszą odsłonę. Panie i Panowie oto Ciarry KG-5040mkII.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Denon DP-3000NE

Denon, światowej sławy lider w dziedzinie wysokiej jakości komponentów audio, przedstawia gramofon DP-3000NE. Nowy flagowy gramofon z napędem bezpośrednim klasy premium ucieleśnia zaangażowanie firmy Denon w kunszt wykonania. Został drobiazgowo dopracowany umożliwiając miłośnikom muzyki delektowanie się muzyką z płyt winylowych z niezapomnianą wyrazistością szczegółów.

W DP-3000NE zastosowano rozwiązania technologiczne klasy audiofilskiej, by zapewnić możliwie najdokładniejszą reprodukcję dźwięku:
• Nowo zaprojektowane ramię Denon S-shape optymalizuje prowadzenie wkładki, a dzięki 9 milimetrowej regulacji wysokości można uzyskać precyzyjny kąt śledzenia w pionie (VTA), aby zoptymalizować wydajność i uzyskać idealne dopasowanie do dowolnej maty talerza.
• Piękny, ciemny fornir z naturalnego drewna hebanowego pokrywający solidną obudowę z litego drewna o dużej gęstości, idealnie komponuje się z metalowym talerzem, ramieniem i elementami sterującymi, tworząc oszałamiający wizualny dodatek do każdego wnętrza. Solidne nóżki izolujące zapewniają wytrzymałość i dużą stabilność wymaganą do szczegółowego odtwarzania muzyki pozbawionej rezonansu.
• Konstrukcja napędu bezpośredniego zapewnia prędkość obrotową, która nie ulega wahaniom, niezależnie od wybranej wartości RPM i obciążenia oraz niemal natychmiast osiąga pełną wydajność. Nie ma konieczności wymiany starzejącego się paska.
• DP-3000NE jest wyposażony w piękną, krystalicznie przezroczystą, zdejmowaną osłonę przeciwpyłową, która chroni gramofon, wkładkę i płytę.
• Nowy układ kontrolujący silnik z napędem bezpośrednim wykorzystuje algorytm do sterowania trybem przełączania zasilania silnika o wysokiej precyzji, zapewniając stabilne, ciągłe napięcie, eliminując jednocześnie wszelkie zmiany prędkości lub niepożądane wibracje nawet przez długi okres użytkowania.
• Kilka opcji regulacji sprawia, że ramię DP-3000NE idealnie nadaje się do współpracy z szeroką gamą wkładek MM oraz MC. Regulacje obejmują VTA, wagę wkładki, anti-skating (0-3g), a także regulację wysokości.
• Możliwość wyboru prędkości 33 1/3 rpm, 45 rpm oraz 78 rpm.

DP-3000NE będzie dostępny w sprzedaży w październiku 2023 roku cenie detalicznej 11 999 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Auralic Aries G2.2

Link do zapowiedzi: Auralic Aries G2.2

Opinia 1

Choć większość z nas bez większych oporów jest w stanie przyznać, iż głównym dogmatem audiofilizmu nie jest złapanie a li tylko gonienie przysłowiowego króliczka, to od pewnego pułapu cenowego zbyt dynamiczna fluktuacja modeli w portfolio danego producenta niezbyt sprzyja poprawności wzajemnych relacji. O ile jeszcze w budżetówce i dolnych rejonach Hi-Fi coroczny lifting modeli ma jeszcze jakieś logiczne wytłumaczenie, gdyż operujący na tych pułapach nabywcy należą do grona tzw. jednostrzałowców, czyli pojawiają się, kupują i potem na długie lata znikają z radaru przestając drążyć temat, gdyż skoro coś działa, to jaki sens jest rozglądać się za czymś nowszym, to im wyżej w cenniku, tym sezonowość wietrzenia szafy coraz bardziej traci rację bytu. Tak przynajmniej podpowiada nam doświadczenie i logika. Okazuje się jednak, że od powyższej reguły są pewne wyjątki ją potwierdzające i właśnie z takim, wręcz klinicznym przypadkiem przyjdzie nam w ramach niniejszego spotkania się zmierzyć. O kim, a raczej o czym mowa? A o ostatnimi czasy nader regularnie goszczącym na naszych łamach Auralicu, który najdelikatniej rzecz ujmując nie pozwala na nawet chwilę spokoju swoim wiernym akolitom. Nie wierzycie? Cóż, najwidoczniej niezbyt uważnie śledzicie poczynania tego azjatyckiego producenta, który co i rusz udoskonala swoje wytwory a zamiast bawić się w kosmetyczne niuanse i mniej bądź bardziej gruntowne upgrade’y po prostu wypuszcza ich kolejne generacje. I tak też jest z naszym dzisiejszym gościem, czyli chyba najpopularniejszym urządzeniem w wiadomym katalogu – transportem / streamerem Auralic Aries w odsłonie G2.2, która jest już nie wiem którą inkarnacją kanapkowego protoplasty. Z czysto kronikarskiego obowiązku tylko wspomnę, iż w tzw. międzyczasie, czyli ostatniej dekadzie przez nasze redakcyjne systemy przewinęły się również budżetowa odsłona Mini, stanowiąca inaugurację nowego „rozdania” G1 i jej bezpośredni następca G1.1. Nie można jednak zapominać, że równolegle rozwijana była bardziej wypasiona odsłona, czyli G2 i G2.1 a podczas ostatniego monachijskiego High Endu, wraz z naszym bohaterem światło dzienne ujrzał flagowy G3. Uff, nie da się ukryć, że chcąc trzymać rękę na pulsie i testować wszystko co wprowadza na rynek Auralic moglibyśmy gościć te urocze maluchy jeśli nie co miesiąc, to co dwa-trzy a i tak nie mielibyśmy pewności, że zdążylibyśmy przed kolejnymi porządkami. Dlatego też nie ma co tracić czasu na czczą paplaninę, tylko trzeba zakasać rękawy i brać się do pracy, co też niniejszym czynimy biorąc dostarczonego przez stołecznego MiP-a Ariesa G2.2 na redakcyjny tapet.

Początkowo zastanawiałem się, czy kwestii designu nie potraktować nieco po macoszemu, bo w końcu ile razy można opisywać niemalże to samo. Jednak po chwili przyszło opamiętanie, gdyż uświadomiłem sobie, iż pomimo zaskakującej częstotliwości wypuszczania przez Auralica kolejnych odsłon swoich produktów rynek wtórny bynajmniej nie pęka od poprzednich inkarnacji w szwach a to znak, że ci co kupili urządzenie przynależne do którejś ze starszych, względem aktualnej, generacji nadal z niego korzystają a nowe „wytwory” trafiają do systemów osób bądź to dopiero wkraczających do ww. „uniwersum”, bądź odświeżających swój ołtarzyk, lecz bez pozbywania się poprzedniego źródła. Dlatego też, choćby w ramach porównania z odsłoną G1.1, pozwolę sobie poświęcić naszemu gościowi choćby kilka zdań. I tak, już przy wypakowywaniu, udokumentowanym unboxingową sesją uwagę zwraca zaskakująco wysoka waga jak na bądź co bądź niezbyt pokaźnych rozmiarów urządzenie. Powodem takiego stanu rzeczy jest m.in. podwójna obudowa Unity Chassis II składająca się z zewnętrznej, widocznej gołym okiem anodowanej na satynową czerń aluminiowej „skorupy” i wewnętrznego sub-chassis z niklowanej miedzi. Jak sami Państwo doskonale widzicie masywny, delikatnie zbiegający się ku krawędziom bocznym front zdobi centralnie umieszczona czerniona tafla szkła chroniąca 4” wyświetlacz hi-res true color. Lewy dolny narożnik frontu przydzielono włącznikowi budzącemu/usypiającemu naszego gościa a z kolei prawe skrzydło przypadło w udziale czterem przyciskom funkcyjnym, czyli Play, „M” i Up oraz Down. Nad ich funkcjami nie będę się zbytnio rozwodził, gdyż wszystko zostało szczegółowo opisane w 54 stronicowej instrukcji i jedynie wspomnę, iż oprócz podstawowej obsługi i nawigacji po playlistach z ich pomocą użytkownik jest w stanie dokonać wszelkich nastaw w zaskakująco rozbudowanym menu. Zanim jednak zmienimy punkt obserwacji tytułowego transportu warto jeszcze wspomnieć o dość oczywistej różnicy w porównaniu z wersją G., bowiem srebrna wtenczas masywna aluminiowa podstawa w obecnej odsłonie została już zunifikowana pod względem kolorystycznym z resztą korpusu. A skoro o nim mowa, to całość została posadowiona na zaskakująco dopracowanych antywibracyjnych nóżkach w których wnętrzu umieszczono po sześć precyzyjnie dobranych do wagi Auralica sprężyn, więc oczywistym jest, że nie należy traktować go jako bazy nie tylko dla kolejnego komponentu naszego systemu, lecz również próbować domowymi sposobami tuningować kładąc na nim mniej bądź bardziej audiofilskie obciążniki. Skoro płytę górną zdobi jedynie firmowy logotyp, to raczej nie ma sensu poświęcać jej więcej uwagi aniżeli jest to konieczne, więc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku możemy spokojnie przenieść się na zaplecze. A tam … niby wszystko po staremu, choć pojawia się kilka nowości. Jednak po kolei. Zgodnie z tradycją ściana tylna jest delikatnie cofnięta względem obrysu korpusu, lecz na całe szczęście znajdujące się na niej zintegrowane z włącznikiem głównym i komorą bezpiecznika trójbolcowe gniazdo zasilające IEC zostało umieszczone na tyle daleko od górnej krawędzi obudowy, że nie ma problemu z aplikacją przewodów zasilających zakonfekcjonowanych nawet masywnymi wtykami. Oba górne narożniki okupują trzpienie trójzakresowych anten Wi-Fi a centralną połać pleców zajmuje sekcja cyfrowych interfejsów obejmująca port USB i Ethernet, firmową magistralę L-Link dla Vegi i Leo w standardzie HDMI, wejście dla zewnętrznego zegara, Toslink, koaksjalne, AES/EBI i oczywiście USB (cała czwórka separowana galwanicznie). Pilota na stanie nie ma, jednak to żaden problem, gdyż Auralica po pierwsze obsłużymy z palca frontowymi guzikami, po drugie z niestety dostępnej jedynie na iOSa dedykowanej apki Lightning DS (androidową alternatywą są kompatybilne z OpenHome aplikacje BubbleUPnP i Linn Kazoo, ograniczenie się do TIDAL Connect / Spotify Connect, lub po prostu inwestycja w Roona ) a po trzecie, jeśli komuś będzie mało zawsze może skorzystać z nader przydatnej funkcji Smart_IR i sparować go z dowolnym pilotem jaki mamy w posiadaniu.
A cóż piszczy w trzewiach? Całkiem sporo. Przeglądając materiały firmowe można dojść do wniosku, że producent za punkt honoru uznał walkę z wzajemnymi interferencjami poszczególnych podzespołów, co jego zdaniem zapewnia separacja galwaniczna oparta na nowych, ultra-szybkich separatorach galwanicznych m.in. obniżających już i tak niezwykle niski jitter. Co ciekawe ową separacją objęto również gruntownie przeprojektowaną, ukrytą w osobnej komorze … sekcję zasilania, w której z kolei w porównaniu do G2.1 zdublowano pojemności filtrujące i zastosowano dwa, oczywiście odizolowane od siebie, ultra-ciche, klasyczne liniowe transformatory, co w dobie wszechobecnych impulsówek jest niewątpliwie miłą niespodzianką. Sercem urządzenia jest nowy 64-bitowy cztero-rdzeniowy procesor, system ma do dyspozycji 4GB pamięci DDR4 a wejścia i wyjścia cyfrowe, zgodnie z założeniami platformy Tesla G3 połączono bezpośrednio z rdzeniem procesora dzięki czemu o 90% zredukowano tak opóźnienia jak i jitter. Po pełną listę obsługiwanych formatów i częstotliwości zapraszam na sam dół, gdzie stosowne litanie standardowo zamieszczamy a z czysto kronikarskiego obowiązku jedynie nadmienię, że Auralic oprócz wsparcia bezliku serwisów streamingowych obsługuje sygnały PCM 384 kHz / 32 bit, DSD512 i MQA, choć akurat przyszłość tego ostatniego „kontenera” na chwilę obecną jest jedna wielką niewiadomą.

No to po powyższym słowotoku wreszcie można wygodnie rozsiąść się w fotelu i sprawdzić cóż tytułowy transport potrafi, bo pomijając przekonania płaskoziemców, że cyfra to cyfra, bit to bit, a jeśli zera i jedynki się zgadzają, to wszystko co owe ciągi liczbowe wypuszcza gra dokładnie tak samo, to życie a dokładnie czysto empiryczne doświadczenie dowodzi, że również i na tym etapie jakość ma znaczenie i transport transportowi nierówny. Nieco uprzedzając fakty powiem, że okazji by na własnej skórze, znaczy się uszach o tym się przekonać miałem wiele, w tym również w ramach niniejszego testu. W dodatku z płynącym z głębi serca smutkiem muszę przyznać iż posiadany przeze mnie Lumin U2 Mini już po pierwszych taktach „Conundrum” Alex Skolnick Trio odegranych prze Auralica rzucił ręcznik na ring i ze spuszczoną głowę potruchtał do szatni. Ba, podobny rezultat dałby z pewnością również sparring z G1.1, który znacząco odstawał od naszego bohatera tak pod względem wspomnianej rozdzielczości, jak i koherencji i spoistości przekazu, więc nie ma co rozpaczać, tylko przejść do porządku dziennego nad tym, że urządzenie z wyższej półki gra po prostu lepiej i potrafi więcej . Niemniej jednak, nie dało się bowiem nie zauważyć, że tak rozdzielczość jak i dynamika operowały na zdecydowanie wyższym pułapie wyrafinowania i intensywności z jakim mam do czynienia na co dzień. Tak gitarowe pasaże, jak i praca sekcji rytmicznej może nie tyle wyrywały z butów, ale operowały na takim poziomie realizmu, że prawdę powiedziawszy, jeśli ktoś dałby mi możliwość pozostawienia go, znaczy się Ariesa G2.2 w systemie, to pomimo konieczności inwestycji blisko 2kPLN w pilota w postaci najtańszego iPada, bez chwili wahania przystałbym na tę propozycję, by przez najbliższe kilka długich lat nawet pod uwagę nie brać poszukiwania jakiegoś alternatywnego rozwiązania.. Dynamika tak w skali makro jak i mikro odzwierciedlała wszelkie pomysły artystów a całość brzmiała niemalże tak dobrze jak na żywo i to bez zbędnego przejaskrawiania czy to konturowości źródeł pozornych, czy też sztucznego podkreślania obecnej w nagraniu aury pogłosowej. Było to, co być powinno, czyli to, co zostało zawarte na materiale źródłowym bez wzbogacania całości o jakieś zbędne i ponadprogramowe ozdobniki i wodotryski. Udało się zatem najnowszej odsłonie Auralica uniknąć zbytniej analityczności i iście prosektoryjnego chłodu a jednocześnie nie popaść w zbytnią, pseudoanalogową lepkość, przez co z jednej strony pełnymi garściami mogliśmy czerpać z pokładów drzemiącej w niej muzykalności a z drugiej zapomnieć o obawach związanych z brakiem różnicowania jakości materiału źródłowego. Na nieco bardziej karkołomnym repertuarze za jaki z pewnością można uznać ścieżkę dźwiękową do „The Last Voyage of the Demeter” autorstwa Beara McCreary’ego do głosu doszedł jeszcze jeden aspekt. Otóż Auralic z zaskakującą łatwością i naturalnością oddawał zarówno najbardziej spektakularne spiętrzenia dźwięków, jak i wieloplanowość poszczególnych partii. Nie szedł jednak na łatwiznę czy to spłycając scenę, czy wręcz ustawiając muzyków w jednej linii, bądź poprzez sztuczne wykonturowanie i wyostrzenie dawać pozorne wrażenie rozdzielczości a tak po prawdzie kreować pozorną detaliczność, lecz niezależnie od złożoności i liczebności aparatu wykonawczego był w stanie nim z iście zegarmistrzowską precyzją zarządzać. Również cięższe i zaskakująco rzadko goszczące na recenzenckich playlistach brzmienia w stylu „Thirteenth Step” A Perfect Circle, czy „Rust In Peace” Megadeth pokazały, że i ogniste riffy i iście kakofoniczne spiętrzenia perkusyjnych partii wspartych potężnymi szarpnięciami basu mają zarówno odpowiednie zróżnicowanie, jak i są w stanie zachować pełną kontrolę a nie monotonnie dudnić powodując u słuchaczy zamiast zainteresowania zwykłe i prozaiczne znużenie.

Na podstawie powyższych obserwacji śmiem twierdzić, iż Auralic Aries G2.2 w pełni zasługuje na miano jeśli nie najlepszego (w końcu jest G3), to przynajmniej jednego z najlepszych transportów cyfrowych dostępnych w chwili obecnej na tym pułapie cenowym na rynku. Oferuje bowiem zaskakująco wyrafinowane, rozdzielcze i zarazem szalenie dynamiczne brzmienie bez popadania czy to w zbytnią analityczność, czy też operującą na przeciwległym krańcu skali stereotypową analogowość i wręcz lampowe przesłodzenie. Po prostu robi to, co do niego należy i robi to na tyle perfekcyjnie, że jeśli tylko nie dysponujecie Państwo przynajmniej dwukrotnością oczekiwanej za niego przy kasie kwoty, to dalsze poszukiwania można z powodzeniem uznać za sztukę dla sztuki, bądź mówiąc wprost zwykłą stratę czasu. Jeśli jednak ktoś na upartego szuka argumentów przeciw, to zawsze można za takowe uznać niezaprzeczalnie upośledzoną obsługę z poziomu Androida i Windowsa, gdzie lokalnymi plikozbiorami jesteśmy zmuszeni zarządzać z poziomu Kazoo a zasoby Tidala/Spotify eksplorować poprzez ich Connecty. Jak to jednak mawiał klasyk „nobody’s perfect”. Niemniej jednak, gdyby G2.2 finalnie zagościł u mnie na stałe prędzej czy później na zakup niekoniecznie wpisującego się w wyznawane przeze mnie wartości iPada i tak i tak bym się zdecydował, czego też i Państwu serdecznie życzę, gdyż o ile tylko dźwięk a dokładnie jego jakość jest dla Was priorytetem, to tytułowy Auralic powinien okazać się spełnieniem wszelkich oczekiwań.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie trzeba być specjalnie wyszkolonym agentem śledczym, aby po krótkim researchu naszego portalu zorientować się, jak prężnie na obecnie najlepiej rozwijającym się rynku – streamowanie muzyki – działa będąca zarzewiem spotkania marka Auralic. Świadczy o tym chociażby mnogość oferty od półki cenowej dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego, po urządzenia aspirujące do segmentu High End. Co konkretnie mam na myśli, wspominając pułap ekstremalnej jakości brzmienia? Specjalnie o tym wspomniałem, bowiem tym tematem dochodzimy do clou tej przygody. Otóż ów teoretyczny top topów w każdym aspekcie dosłownie i w przenośni dzieli włos na tak zwane czworo, czyli ni mniej, ni więcej, jak tylko się da, z pozoru kompaktowe urządzenia separuje na poszczególne, zajmujące się konkretną czynnością samoistne komponenty. To w skrócie oznacza, że typowy odtwarzacz plików rozczłonkowujemy na czysty transport, sekcję przetwornika i często dla każdego z produktów osobne zasilanie. Cel? Eliminacja zakłóceń pochodzących od zbyt ciasno upchniętej w jednej obudowie elektroniki. Tak tak, to czyste szaleństwo, jednak w pełni weryfikowalne „nausznie” i jeśli chcemy iść drogą absolutu, nie ma ścieżek na skróty. I taką drogą postanowił również pójść dzisiejszy bohater, który za sprawą warszawskiego dystrybutora MIP wystawił do testowego boju transport plików Auralic Aries G2.2. Czy taki ruch wart był przysłowiowej świeczki? Cóż, odpowiedzi na to pytanie postaram się udzielić w kolejnych akapitach.

Zanim przejdziemy do opisu brzmienia, kilka słów o aparycji naszego bohatera. Ta z oczywistych względów jest kontynuacją designerskiej linii modeli Aries, czyli średniej wielkości aluminiowa, wykończona w matowej czerni, ciekawa wzorniczo skrzynka. Jej wykonany z grubego płata glinu front najpierw fajnie, bo lekkim łukiem zaoblono, by finalnie czytelnym z dość dużej odległości wyświetlaczem podzielić na trzy sekcje. Te ostatnie natomiast zostały obdarzone guzikami funkcyjnymi, z czego z lewej strony znajdziemy jedynie włącznik, natomiast prawej cztery obsługujące Menu urządzenia, manipulatory. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, znajdziemy na nim typowe dla tego rodzaju elektroniki przyłącza od dwóch wejść antenowych Wi-Fi, przez zespolone z włącznikiem głównym i bezpiecznikiem gniazdo zasilania, po pakiet cyfrowych wejść – USB, LAN, 2xHDMI, wejście wzorcowego zegara zewnętrznego, TOSLINK, COAXIAL oraz AES/EBU. Tak prezentujące się urządzenie dodatkowo podnosząc jego optyczną atrakcyjność skonsolidowano z nadającą mu lekkości, zintegrowanym na stałe z głównym modułem urządzenia cokołem. Myślicie, że to zbyteczne działanie? Bynajmniej, co dobitnie unaocznia kontakt na żywo. Wieńcząc akapit dawką technikaliów wspomnę li tylko o najważniejszych, czyli odtwarzaniu plików w standardzie częstotliwości próbkowania do DSD512 oraz DXD i przygotowaniu do współpracy z większością popularnych platform streamingowych. Resztę znajdziecie w zwyczajowej tabeli wieńczącej każdą sesję testową.

Jak sonicznie wypadł pomysł wypuszczenia na rynek czystego transportu plikowego? Powiem szczerze, że to spotkanie uważam za najbardziej dojrzałe z dotychczasowych spotkań z tą marką. Owszem, będąc uczciwym, należy wziąć pod uwagę fakt korzystania w poprzednich potyczkach (z naturalnych względów) mniej zaawansowanych układów wewnętrznych każdego komponentu, aniżeli w tym podejściu, jednak nie oszukujmy się, taki, czyli maksymalizujący uzyskanie najlepszego dźwięku na bazie swojej konstrukcji cel przyświecał mocodawcom Auralica. To w pełni zaplanowany i moim zdaniem znakomity, bo dający wolną rękę potencjalnemu nabywcy ruch. Czym mnie tak pozytywnie zaskoczył? Otóż, gdy poprzednie epizody nawet z najbardziej zaawansowanym modelem swoje działania na polu jakości brzmienia oczekiwanie kierowały ku zwiększeniu nasycenia i plastyki dźwięku, na tle ożenku Ariesa G2.2 z moim Vivaldim DAC2 zawsze oscylowały w estetyce bardzo bezkompromisowego zaznaczania ofensywności przekazu. Co prawda bez przekraczania dobrego smaku, jednak wyrazista – czytaj dość ostra – kreska źródeł pozornych oraz solidnie doświetlone wysokie tony były typowym dla tego brandu, rozpoznawalnym od pierwszych nut znakiem rozpoznawczym. Nie, żebym miał przeciw takiemu postawieniu sprawy coś przeciwko, jednak gdy wkraczamy w strefę stroniącego od zbytniego przywiązania do pojedynczych cech High Endu, oddech i swoboda kreowania wydarzeń muzycznych nie powinna opierać się li tylko na wyrazistości i bezpośredniości. Przy okazji mamy dostać wprowadzające koherentność dźwięku dobre wypełnienie i plastykę, co z jednej strony ograniczy poczucie zbyt mocnego akcentowania niektórych aspektów, a z drugiej nadal wszystko zostanie podane z należnym oddechem i pełnią zawartych w muzyce informacji. I taki obrót sprawy miał miejsce w przypadku „nakarmienia” naszym bohaterem stacjonującego u mnie na co dzień dCS-a. W bezpośrednim zderzeniu z wcześniejszymi próbami dźwięk jakby spuścił z tonu chęci zarzucenia mnie milionem nonszalancko podanych informacji, dzięki czemu epatował bardziej przyjazną dla ucha esencjonalnością, mniejszym „krawędziowaniem” fraz muzycznych, a mimo to, ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, nic a nic nie stracił na lotności i oddaniu najdrobniejszego niuansu każdej nuty. Dla mnie postęp jakości był niezaprzeczalny. Nadal nosił znamiona mocnego uderzenia energią i rytmiką – jak to w zwyczaju mają produkty z tej stajni, jednak już na poziomie jakościowym współpracującego z nim przetwornika cyfrowo-analogowego, w tym przypadku z większym naciskiem na spójność przekazu. Czy to dobra wiadomość? Ależ naturalnie. Co prawda wynik podobnych mariaży zawsze będzie zależał od tego, z czym połączymy Ariesa, ale to było zamierzone, gdyż bez zbędnych roszad na poziomie źródła możemy powoli wskakiwać na wyższe pułapy jakości brzmienia posiadanego systemu zwyczajną wymianą DAC-a. Ale uwaga, najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nadal będzie słychać ogólnie lubianą przez melomanów szkołę brzmienia źródeł opisywanego podmiotu gospodarczego, po utracie czego z dużą dozą prawdopodobieństwa wielu wielbicieli tej marki mogłoby się od niej odwrócić. W wydaniu testowym szkołę bez problemu radzącą sobie nie tylko z najbardziej wymagającymi nurtami muzycznymi typu rock i elektronika – dostałem istotny drive, wagę oraz zwartość przekazu, ale również z muzyką dla duszy spod znaku jazz-u i muzyki barokowej – zostałem poczęstowany odpowiednią plastyką i niewymuszoną lekkością zawieszenia fraz w eterze. Jak widać, na pewnym poziomie wspomniane dzielnie włosa na czworo nie tylko ma sens, ale jest nawet wymagane, co wreszcie zrozmumiawszy, dotychczas stawiający na kompletne źródła streamujące muzykę Auralic postanowił wdrożyć w życie.

Gdy dobrnęliśmy do puenty tego spotkania, jak rzadko kiedy będzie mi łatwo znaleźć grupę docelową dla opisywanego transportu Auralic Aries G2.2. To bez jakiegokolwiek naciągania faktów jest cała populacja miłośników muzyki. I nie ma znaczenia, czy mniej lub bardziej esencjonalnie podanej, bowiem finalny wynik brzmienia i tak ustalamy doborem przetwornika D/A. Jednak bez względu na wszystko, korzystając z Ariesa jako dawcy sygnału, zawsze dostaniemy niezbędny dla pokazania radości w muzyce pakiet czytelności podania, jednak co bardzo ważne jedynie okraszony, a nie zdominowany cechami skonfigurowanego z nim przetwornika. Dla mnie to nie tylko istotna, ale również pozytywna cecha.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: MiP / Auralic.pl
Producent: Auralic
Cena: 28 500 PLN

Dane techniczne
Obsługiwane formaty plików audio: AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, OGG, WAV / WV, AAC, MP3, MQA, WMA
Obsługiwane częstotliwość próbkowania
PCM: 44,1 kHz – 384 kHz / 32 bit
DSD: DSD64 (2,8224 MHz), DSD128 (5,6448 MHz), DSD256 (11,2896 MHz), DSD512 (22,57892 MHz)
Obsługiwane serwisy audio: Amazon Music Unlimited, HighResAudio, KKBOX, Qobuz Sublime+, NetEase Music, TIDAL Connect, Spotify Connect,TuneIn, radio internetowe, AirPlay 2, RoonReady
Komunikacja: Gigabit Ethernet, Trójzakresowe Wi-Fi 802.11b/g/n/ac, Bluetooth; USB (dla pamięci masowych/transportów CD)
Wyjścia: AURALiC Lightning Link; USB Audio, AES/EBU, koncentryczne, Toslink
Pobór energii: 50W max.; <10 W uśpienie; <0,5W Standby
Wymiary (S x G x W): 34 x 32 x 9,6 cm
Waga: 10,2 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio Engineers Cera Kinetic

Opinia 1

Po iście jubilersko-biżuteryjnych bibelotach, za jakie niewątpliwie w pełni zasłużenie uchodzą zjawiskowe Harmonixy RF-808Z Million postanowiliśmy nieco spuścić z tonu i zejść na ziemię, pochylając się nad zdecydowanie bardziej przystępną propozycją o podobnym zastosowaniu. Od razu też nadmienię, że wraz ze zmianą pułapu cenowego na jakim będziemy w ramach niniejszej epistoły operować zmianie uległ również kraj pochodzenia. Proszę się jednak na zapas nie martwić, że w ramach cięcia kosztów z mekki audiofilizmu przeniesiemy się na jakieś jego odległe rubieże, gdyż nadal pozostaniemy w bliskich naszym sercom klimatach. Krótko mówiąc chodzi o Londyn, a więc stolicę Zjednoczonego Królestwa, gdzie ma swoją siedzibę debiutująca jakiś czas temu na naszych łamach manufaktura Audio Engineers, z której to portfolio polski przedstawiciel – krakowski Audio Anatomy / High End Alliance raczył był wystawić pod nasz osąd stopki antywibracyjne Cera Kinetic. Jeśli zatem zastanawiacie się Państwo co potrafią dostarczane w zgrabnych drewnianych trumienkach, utrzymane w nieco surowym klimacie angielskie akcesoria nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was do dalszej lektury.

Skoro o „pro-ekologicznym” opakowaniu wspomniałem we wstępniaku, to jeszcze tylko nadmienię, że jego wnętrze, oprócz wiadomego wsadu wypełnia precyzyjnie docięta szara pianka, dzięki czemu podczas trudów podróży nic w nich nie dzwoni i za przeproszeniem nie lata. I tu od razu profilaktyczna uwaga natury użytkowej. Otóż sugeruję podczas otwierania wykazać się zwiększoną czujnością i/lub dokonywać owej aktywności na stole / jakiejś tacy, bowiem znajdujące się na wyposażeniu kulki nie dość, że cechuje niezbyt pokaźny rozmiar, to i wykazują one tendencje do „uciekania” a gonienie takich maleństw po parkiecie, bądź wydłubywanie z mięsistego „persa” nie każdemu może przypaść do gustu. Dlatego też lepiej zapobiegać niepotrzebnym nerwom i ewentualnej, nieplanowej gimnastyce już na samym początku znajomości. Jednak ad rem.
Wbrew pozorom AECK (Audio Engineers Cera Kinetic) nie są prostymi, wytoczonymi aluminiowymi walcami z gumową „uszczelką” na spodzie, jakich wykonanie można byłoby zlecić nawet średnio uzdolnionej młodzieży szkolnej w ramach praktyk zawodowych / zajęć ZPT, lecz zdecydowanie bardziej skomplikowanymi ustrojstwami. Okazuje się bowiem, że o ile zewnętrzna skorupa może sprawiać właśnie wspomniane wrażenie trywialnej prostoty, to diabeł jak to zwykle bywa tkwi w szczegółach, których gołym okiem nie widać. I tak, korpus wykonano na sterowanych cyfrowo obrabiarkach (CNS) z niemagnetycznego, wysokiej jakości stopu aluminiowo-magnezowo-krzemowego oraz specjalnego, wysokowydajnego polimeru krystalicznego. Ich wewnętrzne wypełnienie stanowią ceramiczne drobiny z tlenku glinu o zróżnicowanej średnicy i twardości zbliżonej do diamentu (ww. drobiny mają 9 a diament 10 w skali twardości Mohsa), dzięki czemu pochłanianie drgań jest znacznie efektywniejsze, a energia kinetyczna jest sprawniej zamieniana w ciepło. To jednak nie wszystko, gdyż kierując się ku podstawie natrafimy jeszcze na elastomerowy pierścień i krystaliczną bazę polimerową. Jak sami Państwo z pewnością zdążyliście zauważyć zewnętrzne i górne powierzchnie AECK zdobią firmowe logotypy, które wykonano laserem. Nie sposób pominąć niewielkich, acz bardzo istotnych kulek ze stali węglowej, które można opcjonalnie umieścić w dedykowanych wgłębieniach wykonanych na powierzchniach nośnych naszych bohaterek. I w tym momencie pozwolę sobie na kolejną małą dygresję, albowiem producent tytułowych akcesoriów dopuszcza zarówno podstawianie ich poza fabrycznie zamontowanymi w odsprzęganych z ich pomocą urządzeń nóżkami, jak i bezpośrednio pod nimi. O ile jednak pierwsza opcja, poza zagrożeniem porysowania podwozia dopieszczanego delikwenta wydaje się najbardziej skuteczną, o tyle druga w praktyce może sprawiać pewne problemy natury konstrukcyjno-logicznej. Otóż znaczna część firmowych stopek/nóżek ma już jakieś zapobiegające ślizganiu po podłożu podklejenie a czasem i podfrezowanie / nagwintowany otwór umożliwiający wkręcenie dodatkowego kolca, przez co obecność ww. kulki przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Dlatego też sugeruję nie tyko do każdego z przypadków podchodzić indywidualnie, co po prostu własnousznie dokonać najskuteczniejszego i najbardziej wpisującego się we własne gusta wyboru. Dodatkowo nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż zminimalizowanie powierzchni styku podstawek z urządzeniem poprzez zastosowanie wspomnianych kulek nie sprzyja obsłudze urządzeń wymagających częstych „manualnych” czynności w stylu top-loaderów, czy też pozbawionych pilota wzmacniaczy.
A, i jeszcze jedno. Otóż biorąc pod uwagę nośność stopek wynoszącą w pełni wystarczające w 99.9% przypadków 45kg/szt. nic nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystywać je również pod kolumnami, do czego m.in. zapraszają wspomniane stożkowe nawiercenia na ich wierzchach.

Przechodząc do części poświęconej wpływowi tytułowych stopek na brzmienie stawianych na nich urządzeń pierwszym i zarazem niezaprzeczalnym faktem jest, iż takowy istnieje. Mając ów szczegół niejako z głowy możemy teraz już bez większego ciśnienia skupić się na tym w którą stronę owe zmiany idą, co też jednocześnie powinno być wskazówką dla poszukiwaczy takich a nie innych działań tuningujących posiadaną układankę. I tak, za główną dominantę AECK w moim systemie uznałem zdolność nader przyjemnej energetyzacji i zbierania – kondensacji dźwięku. Z angielskimi stopkami drajw i timing dostawały przysłowiowego kopa, jednak nie na zasadzie sztucznego podbicia i podkręcenia tempa, lecz świadomego i zdroworozsądkowego zaakcentowania. Dzięki temu zamiast efektu kiepskiego subwoofera, czy też pamiętanych przez pokolenie 40+ boomboxów i mega-bassów otrzymujemy nie tyle silniejsze, co lepiej zdefiniowane kopnięcie a wraz z nim ciągłość propagacji energii. Nie mamy zatem samej fasady uderzenia, za którą nie idzie oczekiwana masa, lecz pełen ciężar gatunkowy a co najważniejsze również pełną kontrolę „stromości” wygaszania. Kiedy wymaga tego sytuacja otrzymujemy zarówno płynną i niemalże snującą się karmelopodobną melasę, bądź krótki i „chrupki” niby karnawałowy faworek strzał gasnący równie szybko jak się pojawił. Zyskują na tym nie tylko wszelakiej maści perkusjonalia, lecz generalnie sekcja rytmiczna, co z wiadomych względów nader pozytywnie wpływa na timing i drajw reprodukowanych nagrań. Co ciekawe powyższe obserwacje nie dotyczyły li tylko ciężkiego Rocka („Imperial” Soen), czy utrzymanej w klubowych klimatach elektroniki („Confessions on a Dance Floor” Madonny), lecz pozornie kojących i wyrafinowanych pozycji w stylu „Visits” Torun Eriksen, czy „The Hunter” Jennifer Warnes. Jeśli dodamy do tego bardziej precyzyjne kreślenie tak brył, jak i lokalizacji źródeł pozornych jasnym staje się, że Cera Kinetic sprawdzą się również wszędzie tam, gdzie nieco błędnie rozumiana muzykalność poszła o krok, bądź nawet dwa za daleko, przez co może i wszystko brzmi ładnie, lecz gdzieś po drodze zagubiła się zdolność różnicowania, czy wręcz definiowania poszczególnych składowych spektaklu muzycznego. Proszę tylko mnie źle nie zrozumieć. Aplikacja tytułowych akcesoriów nie wywoła w Państwa systemach istnej rewolucji, nie odmieni diametralnie ich oblicza i nie okaże się lekiem na całe zło, bo tak nie będzie. Tu raczej chodzi o poziom zmian w warstwie finalnego dopieszczenia i jeszcze skuteczniejszego uwalniania drzemiącego w danej konfiguracji potencjału. Są przy tym wyraźnie inne od ww. Harmonixów, które z kolei stawiały akcent na saturację, czy też aspekt emocjonalny przekazu, więc przynajmniej teoretycznie adresowane są do nieco innego grona odbiorców. To jednak czysto akademickie dywagacje, gdyż co system i co słuchacz, to inne warunki i inny, czysto subiektywny werdykt. Warto jednak podkreślić, iż w dążeniu do precyzji definiowania stopki Audio Engineers jak diabeł wody święconej unikają wszelakich oznak osuszenia, czy podkreślania sybilantów, co pozwoliłem sobie potwierdzić zarówno podczas sesji z „Nærmere” Ane Burn, jak i ewidentnie szeleszczącej na „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni wszystko było jak należy a zamiast świstów i gwizdów otrzymałem niezwykle zmysłowe dwa seanse z blisko podanym i nomen omen namacalnym pierwszym planem i dyskretnie odsuniętą reszta aparatu wykonawczego.

Zbliżając się do nieuchronnego końca niniejszej epistoły mam cichą nadzieję, że nie oczekują Państwo ode mniew tym momencie kategorycznej i niepodlegającej dyskusji rekomendacji Audio Engineers Cera Kinetic wszystkim razem i każdemu z osobna. Czemu? To chyba oczywiste? Chociażby z szacunku dla Państwa inteligencji, bowiem tak jak wspomniałem wcześniej, co system, pomieszczenie, odbiorca, to osobny przypadek, więc do każdego należy podchodzić indywidualnie. Jedyne co mogę zasygnalizować, to fakt, że AECK nie zwiększą wolumenu najniższych składowych i nie ocieplą przekazu, więc jeśli z Waszych kolumn wieje prosektoryjnym chłodem, to lepiej szukać ratunku gdzie indziej. Jeśli jednak pozornie wszystko wydaje się Wam OK i nie cierpicie na niedobór muzykalności, to ich aplikacja sprawi, że całość ma spore szanse zabrzmieć w nieco bardziej uporządkowany i precyzyjny sposób. Nie wiem, jak Wy, ale osobiście uważam, że w tej cenie, to całkiem sporo, tym bardziej, że wprowadzane przez angielskie stopki zmiany mają charakter progresu a nie kompromisu, w którym podciągnięcie jednego aspektu dźwięku wiąże się z pogorszeniem innego. Krótko mówiąc posłuchać ich i tak i tak finalnie będziecie musieli sami, do czego z resztą gorąco namawiam.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak dosłownie kilka dni temu przy okazji testu platformy Franc Audio Accessories wspominałem, walka z wibracjami podłoża pod elektroniką to chleb powszedni naszej zabawy w wyciskanie z posiadanego zestawu tak zwanych siódmych potów. Owszem, postawiony na byle czym również wydobędzie z siebie dźwięk, jednak sprawą sporną pozostaje jakiej jakość. Dlatego powiem tak. Jeśli wystarcza Wam sound na poziomie kuchennego radyjka, temat wydaje się być nadmiernym rozdrabnianiem włosa na czworo i oprócz tego, że macie z przysłowiowej górki, możecie odpuścić sobie lekturę dalszej części tego testu. Jednak w przypadku posiadania wiedzy, iż temat warty jest kompleksowego podejścia, dzisiaj mamy dla Was kilka informacji o ciekawych podstawkach na bazie jednej kulki osadzonej na owalnym cokole spod znaku angielskiej marki Audio Engineers model Cera Kinetic Isolation Feet. Konstrukcja wydaje się prosta, jednak dla nas najważniejsze jest, jak w oparciu o ciekawe trzewia sprawdza się w boju, co dzięki staraniom krakowskiego dystrybutora Audio Anatomy postaramy się dzisiaj przybliżyć.

Jeśli chodzi o kwestie związane z budową tytułowych produktów antywibracyjnych, główna część konstrukcji stanowi estetyczna baryłka wykonana w technologii CNC z wysokiej jakości niemagnetycznego stopu aluminium, magnezu i krzemu oraz wysokowydajnego krystalicznego polimeru. Jednak niech nie zmyli nikogo pewnego rodzaju wizualne oklepanie projektu, bowiem jak to zawsze bywa, diabeł tkwi w szczegółach. A są nimi zastosowany wewnątrz rzadko spotykany materiał tłumiący i jako bezpośredni styk produktu z urządzeniem kulka ze stali węglowej. Kulka wiemy co robi, zapewnia zazwyczaj oczekiwany, – choć nie zawsze, bowiem to zależy od pomysłu na sposób wygaszania wibracji – czyli minimalny styk z unoszonym produktem. A co miałem na myśli, pisząc o rzadko spotykanym materiale tłumiącym jako wypełnienie wspomnianych baryłek nośnych? I tutaj ciekawostka. Otóż wypełnienie pojemników Cera Kinetic bazuje na specjalnie wykonanych, różnej wielkości cząsteczkach ceramicznych z tlenku glinu. Jednak clou tematu jest dobór kruszcu ze względu na twardość tego rodzaju materiału, która jest bardzo zbliżona do diamentu, a to w połączeniu z luźnym przemieszczaniem się poszczególnych cząsteczek pomiędzy sobą ma poprawiać wygaszanie szkodliwych wibracji w szerokim zakresie częstotliwości. Jak to wypadnie w boju testowym? Przyznam szczere, że wiele rodzaju pomysłów na walkę o stabilność elektroniki miałem już u siebie, ale z takim jeszcze nie miałem okazji się zapoznać. I wiecie co? Nie zwiodłem się, co spróbuję przekuć w kilka ciekawych strof w kolejnej części tekstu.

W jakim sensie tytułowy produkt mnie nie zawiódł? Powiem tak. Po przeczytaniu informacji na stronie producenta na temat budowy i zapoznaniu się z przewidywanym finalnym działaniem Kinetic-ów byłem ciekawy, jak daleko panowie zapędzili się w swoich prognozach. Tymczasem po posadowieniu widniejącego na fotografiach wzmacniacza Grandinote okazało się, że bynajmniej nie lali wody. Być może w innej konfiguracji efekt byłby jeszcze bardziej spektakularny, jednak na bazie tego co uzyskałem pod włoskim piecem stwierdzam jednoznacznie, że konstrukcje ze stajni Audio Engineers są warte grzechu. W jakim rozumieniu? Wspomniany piecyk przed testową ingerencją grał fajnie, bo z przyjemną soczystością średnicy i esencjonalnością basu. Na tyle zjawiskowo, że śmiało można rzec, iż tranzystor w dobrym rozumieniu tego słowa naśladował lampę. Co zatem wydarzyło się po aplikacji wyspiarskich podstawek? Otóż przekaz ciekawie stał się bardziej zwarty, wyostrzyła się kreska rysująca źródła pozorne, na czym zyskała czytelność górnych rejestrów. Ale spokojnie. Nie była to zamiana na poziomie zawieszenia w eterze przysłowiowych żyletek, tylko jakby poprawienie holografii i punktowości kreowania wydarzeń scenicznych. Zyskał na tym atak i szybkość narastania sygnału, co sprawiło, że gdy przed podstawieniem stopek muzyka rockowa z uwagi na fajne rozluźnienie atmosfery czasem miała pod górkę, finalnie podczas sesji testowej była pełnoprawnym materiałem do nie tylko słuchania samego w sobie, ale dzięki pozostawieniu ciekawej plastyki do słuchania przez dłuższy czas. Efekt był na tyle uniwersalny, że jak rzadko nie zauważyłem typowego oddawania czegoś w zamian za coś, tylko delikatną korektę ogólnej prezentacji. A jeśli tak, chyba uwierzycie mi na słowo, że wcześniej świetnie brzmiąca muzyka barokowa i jazzowa mimo lekkiej zmiany priorytetów prezentacji nadal nacechowane były swoimi walorami. Walorami typu nienachalna dźwięczność, intymne zwieszenie w przestrzeni i gdy wymagał tego materiał niezbędna do pokazania odpowiedniego pakietu emocji esencjonalność. Na początku sądziłem, że to omamy słuchowe, gdyż nie oszukujmy się, nawet lekkie uszczuplenie i zwiększenie otwartości dźwięku po jakimś czasie wyjdzie bokiem wspomnianym nurtom. Niestety i oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu, nic takiego nie miało miejsca. Owszem, czuć było innym poziom intymności, jednak gdy przed podstawieniem stopek odbierałem je jako feedback mocnego naśladownictwa przez tranzystor szklanych baniek, to po aplikacji Kinetic-ów system grał jak dobrze osadzony w barwie, ale jednak rasowy tranzystor. To źle? Bynajmniej, bowiem najważniejszy w tym wszystkim był fakt unikania przezeń niechcianej natarczywości. A to duży plus.

Gdzie widziałbym tytułowe baryłki? To według mnie wynika z powyższego tekstu. W pierwszej kolejności wszędzie tam, gdzie szukamy delikatnej korekty brzmienia naszych zabawek w domenie zwarcia dźwięku. Natomiast w drugiej tam, gdzie mimo naszego ogólnego zadowolenia system stoi na przysłowiowej szafce z Ikei bez żądnych tego typu akcesoriów. Być może finalnie okaże się, że końcowy efekt soniczny po aplikacji opiniowanych zabawek antywibracyjnych Wam nie podejdzie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby nawet spontaniczny, choćby dla swojej wiedzy skok na głęboką wodę u wielu z Was otworzyłby oczy, a tak naprawdę uszy. Jednak jest jedno ale. Potem ciężko jest wrócić na „stare śmieci”.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001

Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Audio Engineers
Ceny: 319€ / 3 szt.; 399€ / 4 szt.

Dane techniczne
Wymiary (średnica x wysokość): 45 x 26 mm; 45 x 29,5 mm (z kulką)
Waga: 180g / szt.
Nośność: 45kg / szt.