Opinia 1
W każdym, z głową i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, zarządzanym przedsiębiorstwie obowiązuje pisana, bądź nie, mniej bądź bardziej formalna hierarchia i to nie tylko w domenie personalnej, co produktowej. Dzięki temu wiadomo, kto mówiąc wprost rządzi i co jest na topie a tym samym logicznie daje się wytłumaczyć zarówno pobory w pierwszym, jak i cenę końcową w drugim przypadku. Mocno zhierarchizowana a przede wszystkim zrozumiała struktura nie budzi wątpliwości a tym samym zapewnia jakże miłą stabilizację. Oczywiście personalna i produktowa fluktuacja w obu przypadkach zapewnia rozwój, jednak rozwój na drodze ewolucji a nie rewolucji. Wydawać by się mogło, że za typowo modelowy przykład może służyć Japonia, co poniekąd jest zgodne z prawdą, choć wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę jest nasz dzisiejszy bohater – pochodzący z Kraju Kwitnącej Wiśni przewód zasilający Acrolinka. Mowa o modelu 8N-PC8100 Performante, który w firmowej drabince, nomenklaturowo, znajduje się poniżej topowego 7N-PC9900 MEXCEL a jednocześnie nie dość, że jest od niego droższy (23 900 vs 19 900 PLN / 1,5m), to w dodatku wykonano go z wyższej klasy surowca – miedzi o czystości 8N a nie 7N, jak to ma miejsce w przypadku 9900. Dziwne? Teoretycznie tak, choć warto mieć na uwadze, iż w niniejszym przypadku mamy do czynienia z nader ścisłą, ograniczona bodajże do 99 sztuk limitacją, a te jak wiadomo rządzą się swoimi prawami. Jeśli zastanawiacie się Państwo o co w tym wszystkim chodzi, zamiast skupiać się na firmowej heraldyce proponuję zająć się konkretami, czyli co tak naprawdę w nim siedzi i jak owo „coś” po prostu gra.
Jeśli chodzi o walory natury estetycznej, to PC8100 zachowuje pełnię cech swojego rodzeństwa. Standardowe, lub jak kto woli zunifikowane, eleganckie kartonowe i wyściełane miękka gąbką pudełko kryje nieprzesadnie sztywny i gruby (ø 16 mm) srebrno-czarny przewód zakończony świetnymi i znanymi z poprzednio przez nas recenzowanych modeli masywnymi wtykami, których korpusy wykonano z żywicy, mosiądzu, łapiącego za oko włókna węglowego i aluminium a do styków użyto miedzi berylowej pokrytej rodowanym srebrem. O ich wpływie pisaliśmy przy okazji testów 7N-PC6700 Anniversario, więc zainteresowanych zachęcamy do eksploracji naszego archiwum. Z kolei sam przewód to umieszczone wokół rdzenia z nici jedwabnej i absorbera elektromagnetycznego trzy przewodniki złożone z 50 żył o ø 0.37 z miedzi 8N Stressfree w izolacji z wysoko-cząsteczkowej żywicy poliolefinowej. Całość szczelnie otula mieszanka poliolefiny monomerycznej, wolframu, struktury amorficznej i proszku węglowego, na którą naniesiona jest kolejna warstwa poliolefiny monomerycznej. Następne poziomy zabezpieczeń stanowią powłoka antywibracyjna, redukująca szumy BEAT, plecionka z drutów miedzianych emaliowanych poliuretanem i drutów srebrzonych, a od zewnątrz mamy widoczną gołym okiem koszulkę odpornego na promieniowanie UV poliuretanu.
Z kolei pochylając się nad brzmieniem naszego dzisiejszego bohatera warto już na wstępie, po raz kolejny, niczym mantrę, powtórzyć informację, że przewodów, a szczególnie Acrolinków, należy słuchać dopiero po porządnym, co najmniej kilkusetgodzinnym wygrzaniu, bo wyjęte prosto z kartonu grają na jakieś 20-25% swoich możliwości. Jest szaro, płasko i z jednej strony jazgotliwie a z drugiej bez nawet śladowej rozdzielczości. Jeśli więc nie macie Państwo możliwości wypożyczenia egzemplarza o solidnym przebiegu, lub co najmniej tygodnia na jego akomodację we własnym systemie, to lepiej sobie odpuśćcie temat, bo tylko się rozczarujecie a bajki z mchu i paproci o tym, jak taka funkiel-nówka „rozwalcowała” po wielokroć droższą konkurencję, bądź poległa z kretesem przy zwykłej komputerówce możecie ustawić na półce obok podobnych im urojeń leśnych dziadków i kitu jaki serwują nam politycy.
Jak zatem gra wygrzany Acrolink 8N-PC8100 Performante? W telegraficznym skrócie śmiem twierdzić, że … obłędnie. Koniec kropka. Zainteresowanych i usatysfakcjonowanych jednoznacznym werdyktem zapraszamy do kasy Nautilusa –dystrybutora marki. Dziękujemy i do widzenia.
Ale, że co? Za krótko? Przecież co i rusz spotykamy się z zarzutami, że zbyt się rozpisujemy, że zdania takie długie i pogubić się można, watek stracić a po przeczytaniu sążnistej epistoły i tak i tak samemu posłuchać trzeba. Jeśli jednak komuś taki masochizm pasuje i jednak zamiast zerojedynkowej odpowiedzi lubi nieco dłuższą formę, to zapraszam do zdecydowanie mniej lakonicznej oceny.
Jednak powyższy entuzjastyczny ton wypowiedzi pozwolę sobie utrzymać, gdyż 8100 jest pozycją w portfolio Acrolinka wyjątkową. Wyjątkową głównie ze względu na zauważalną i zarazem oczywistą ewolucję, jakiej japońskie przewody od pewnego czasu podlegają. Już kontakt z ww. 7N-PC6700 Anniversario pokazał, że do głosu doszły „młode wilki” a test 7N-PC9900 MEXCEL tylko to potwierdził. Chodzi bowiem o to, że Acrolinki na przestrzeni ostatnich kilku lat akcent z dystyngowanej gęstości przeniosły na rozdzielczość i dynamikę. Dzięki temu 8100 nie muli, nie limituje i nie zaokrągla, nic nie jest zawoalowane, wycofane, czy stonowane. Jeśli jednak w tym momencie komuś zapala się czerwona lampka, czy przypadkiem efektem nie jest zbytnia wyczynowość, czy wręcz ofensywność, od razu uspokajam, że nic takiego nie ma miejsca. Tu chodzi, podobnie jak w ww. modelach, o uwolnienie obecnych w materiale źródłowym potencjału, energii i informacji a nie ich jakąś autorską multiplikację i dosypywanie czegokolwiek z zaplecza. Przykładowo „Convergence” Malii i Borisa Blanka pokazał, że można zachować zjawiskowo gęstą i wysyconą średnicę, otwartą, mocną i szalenie rozdzielczą górę i potężny, acz świetnie kontrolowany bas przy jednoczesnym nieprzekraczaniu granic dobrego smaku i realizmu. Nie problem bowiem wywołać krótkotrwały efekt „Wow!” podkręcając wszystko na przysłowiowego maxa, gdyż schody zaczynają się gdy pierwszy zachwyt minie a my zostaniemy z takim koszmarkiem zbudowanym na wzór schematu „Loudness war”. A z 8100 ciche fragmenty są ciche a głośne – głośne, w dodatku nie zerojedynkowo, lecz z niezwykłym bogactwem stanów pośrednich. Proszę zwrócić uwagę, iż powyższy, utrzymany w dość leniwych tempach album tak naprawdę nie ma żadnych dramatycznych zwrotów akcji, orkiestrowych tutti i innych podobnych im ekstremów a jednak zarówno masywny, niemalże wszechobecny bas nie tylko nie jest monotonny i jednolity, bo taki nie jest, to również nie przykrywa blisko i zmysłowo podanego wokalu Malii, a jednocześnie stanowi oczywistą przeciwwagę dla bogactwa góry.
Jednak pełnię swoich możliwości tytułowy Acrolink pokazuje na zdecydowanie bardziej wymagającym repertuarze, gdzie liczy się nie tylko wolumen, lecz również precyzja odwzorowania wieloplanowości i właśnie wspomnianej rozpiętości dynamicznej. Dlatego też podczas testów wielokrotnie i z niekłamanym upodobaniem wracałem do fenomenalnego albumu „Smetana: Moldau; Liszt: Hungarian Rhapsody No. 2; Roumanian Rhapsody No. 1 – Sony Classical Originals” Leopolda Stokowskiego. Dodając do tego wyśmienitą – w pełni zgodną z rzeczywistością barwę i fakturę naturalnego instrumentarium wydawać by się mogło, że złapaliśmy Pana Boga za nogi. I jest w tym sporo prawdy, gdyż w porównaniu z nomen omen świetnym i lubianym przeze mnie Acoustic Zenem Gargantua II japoński przewód jest zdecydowanie bardziej rozdzielczy i bliższy prawdzie jeśli chodzi o skalę widowiska, którą to z kolei amerykański konkurent po hollywoodzku rozdmuchuje i spektakularyzuje. Jest mu zatem bliżej do topowego Furutecha i wspomnianego już wcześniej 7N-PC9900 MEXCEL. Jednak bliżej bynajmniej nie oznacza tak samo, gdyż jak to w życiu bywa diabeł tkwi w szczegółach, co akurat w tym przypadku oznacza nieco inną narrację układu przestrzennego. O ile bowiem 8100 akcent stawia na precyzję ogniskowania źródeł pozornych i niezwykle misterne kreślenie konturów poszczególnych instrumentów i wokalistów, co sprawia, iż ich namacalność jest wręcz czasami onieśmielająca, o tyle dwie powyższe kontrpropozycje z równą atencją traktują również mikro-informacje o kubaturach w jakich konkretnych nagrań dokonano. Mamy zatem sytuację, w której z jednej strony operujemy na naprawdę ekstremalnym poziomie jakościowym a jednocześnie nadal stajemy przed wyborem, czy lepiej mieć lepszy wgląd w to, co dzieje się pod sklepieniem Opactwa Noirlac w „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, czy jednak gościć we własnych czterech (w przypadku OPOS-a ośmiu) kątach kilkuosobowy, kameralny skład. Oczywiście w tym momencie z premedytacją przejaskrawiam całą sytuację i wyolbrzymiam dające się wychwycić różnice, ale jeśli takowe istnieją, a istnieją, to właśnie moją rolą jest o nich wspomnieć, wybór pozostawiając już Państwu. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć – tu nie chodzi o wybór między ciosem w brzuch, bądź twarz, jaki dawał swoim oponentom Bruce Willis w „Ostatnim skaucie” a jedynie, co z resztą podkreśliłem, swoiste zaakcentowanie poszczególnych składowych niezwykle misternej układanki jaką jest iście high-endowa reprodukcja naszego ulubionego repertuaru.
No i wygląda na to, że stajemy przed odwiecznym dylematem w stylu „osiołkowi w żłobie dano”, choć z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia, mając w ręku i mogąc sobie pozwolić na Acrolinka 8N-PC8100 Performante raczej już bym go dystrybutorowi nie oddał. Nie dość bowiem, że to ściśle reglamentowana limitacja, to jeszcze brzmieniowo nie można jej rozpatrywać w kategorii lepszej/gorszej alternatywy 7N-PC9900 MEXCEL a jedynie jako byt równoległy skierowany do grona szczęśliwców o jasno sprecyzowanych oczekiwaniach.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Prawdopodobnie się zdziwcie, ale osobiście mimo dogłębnego przekonania o wpływie okablowania na brzmienie systemu audio, na co chwila pojawiające się ich nowe inkarnacje reaguję bardzo zachowawczo. Owszem, obecny rozwój technologii jest oszałamiający, jednak co można zmienić w kawałku zazwyczaj wykorzystującego ten sam materiał przewodniku, aby co dosłownie kilka lat ogłaszać światu, że dokonało się znaczącego kroku naprzód. Naturalnie z wieloletniej recenzenckiej autopsji wiem, iż głównymi zmianami są czystość przewodnika, czasem splot i ilość nitek w każdej z żył, różnorodność oraz wielowarstwowość ekranowania tudzież izolacji, jednak być może komuś się narażę, ale to nie zawsze przekłada się na aż tak szokująco pozytywne wyniki podczas osobistych prób. Taki też stan ducha zaliczyłem podczas wstępnych rozmów na temat dzisiaj opiniowanych kabli sieciowych. I nie było znaczenia, że rozprawialiśmy o światowym gigancie. Powiem więcej. To na bazie dotychczasowych kontaktów jedynie podnosiło poprzeczkę oczekiwań. Nie było zmiłuj się, tylko konkretne, wytyczone w odpowiedzi na materiały reklamowe odpowiednio wysokie oczekiwania. Kto mierzył się z tak wymagającym kryterium? Otóż w tym spotkaniu przyjrzymy się znanemu japońskiemu Acrolinkowi i jego najnowszej odsłonie kabla sieciowego 8N-PC8100 Performante, którego pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy Nautilusowi.
Idąc tropem nazwy tytułowego dawcy energii elektrycznej, zastosowanym przewodnikiem jest miedź o czystości 8N. Jednak jak wiadomo, użycie nawet najbardziej zjawiskowego półproduktu nie gwarantuje uzyskania zamierzonego, oczywiście pozytywnego wyniku sonicznego i konkretnej estetyki brzmienia. Do tego potrzebna jest wiedza, jak za pomocą kilku zabiegów technicznych z pozoru zwykłą miedź zmusić do pokazania prawdziwej natury muzyki. Co to za wiedza i zabiegi? Po pierwsze bazując na informacjach producenta należy zbudować kabel z trzech żył po 50 cienkich drucików ø 0.37 każdy. Następnie odizolować je dwoma warstwami wysoko-cząsteczkowej żywicy poliolefinowej z udziałem wolframu, struktury amorficznej i proszku węglowego w warstwie pierwszej oraz sekcją antywibracyjną w drugiej. W dalszej kolejności ekranować całość plecionką emaliowaną poliuretanem wespół z posrebrzanym drutem miedzianym. A na koniec otulić całość poliuretanem odpornym na promieniowanie UV. Jeśli chodzi o wtyczki, te w kwestii styków wykonać z berylowej miedzi powierzchniowo rodowanej srebrem, zaś korpusu z mariaż żywicy, mosiądzu, włókna węglowego i aluminium. Przyznacie, że z pozoru wygląda to na bułkę z masłem. Jednak nie oszukujmy się, diabeł tkwi w szczegółach, których z racji bycia pilnie strzeżoną tajemnicą nie zgłębimy, dlatego pozostaje mi przejść do opisu reakcji mojego zestawu na wpływ testowanego kabla sieciowego.
Jak zakończyła się prądowa batalia Japończyków o dobry dźwięk w moim sanktuarium? Sam jestem zaskoczony, ale nie mogę powiedzieć nic innego, jak znakomicie. Powiem więcej. To była przysłowiowa, w dobrym tego słowa znaczeniu petarda. Zaletą ósemki okazała się być znacząca odmienność prezentacji od zazwyczaj kojarzonego z Acrolinkiem dosładzania świata muzyki. Gdybym lekko przerysowując przekaz miał określić jego pracę w moim systemie, powiedziałbym, że 8N-PC8100 wyciskał z niego siódme poty. Muzyka została znakomicie zebrana w ryzach, przez co fajnie przyspieszyła, ale w sobie tylko znany sposób z tonacją nie poszybowała w górę. Nadal oferowała odpowiednią masę i barwę, z tą tylko różnicą, że zaczęła mocniej i szybciej tętnić życiem. Owszem, w pierwszej chwili dało się odczuć jakby zmniejszenie plastyki przekazu, jednak to nie była szkoda jako taka, tylko konsekwencja idealnego prowadzenia dźwięku, bez najdrobniejszych wycieczek w stronę rozmycia źródeł pozornych zwanego przez wielu piewców brytyjskiej szkoły grania, poszukiwaną przez nich muzykalnością. Po prostu mój zestaw został wzięty na fajną w odbiorze smycz. Co bardzo ciekawe, na takim postawieniu sprawy zyskiwała praktycznie każda twórczość od szaleńczego rocka, elektroniki, czy free-jazzu, po klasykę, mainstreamowy jazz i pewnie się zdziwicie, ale nawet muzykę dawną. Powód? Wyartykułowane wybitne kontrolowanie wydarzeń na wirtualnej scenie nie skutkowało najmniejszym skróceniem wybrzmień. To nadal były pełne najdrobniejszych, czasem trwających wieczność, niuansów przebiegi nutowe, jednak teraz jedynie w innym, bliższym srebra, przy okazji bardziej żywym, niż złota odcieniu. Ktoś może odebrać to jako pewnego rodzaju zbytnią techniczność, jednak będąc wyczulonym na słabe prezentacje moich ulubionych płyt spod znaku Johna Pottera, czy Jordi Savalla, ani razu nie odebrałem tego w ten sposób, gdyż japoński kabel oczyszczając nieco powietrze klasztornych budowli, we wcześniej mocno nasyconym przekazie pozwalał mi lepiej dostrzec lekko zatuszowane artefakty. Przyznam szczerze, że po znakomitej zabawie z płytami rockowymi – o tym za moment, trochę bałem się, iż owa wzorowa transparentność będzie zbyt dosłownym pokazaniem przecież często bardzo emocjonalnych barokowych utworów. Tymczasem poznawszy zalety takiej prezentacji, ku mojemu zdziwieniu, nawet kilkanaście dni po procesie testowym z wielką przyjemnością wracałem do Acrolinka. Powodem była jego zaskakująco nasączona życiem prezentacja. Bez najmniejszych oznak przerysowania, tylko zdroworozsądkowe pokazanie najdrobniejszych aspektów, z mocnym akcentem dolnych partii, dobrze osadzonego środka i otwartej, ale nie nadpobudliwej góry pasma, o co w ekstremalnym High Endzie przecież chodzi. Dlatego nawet tak wyrafinowana muza nie nic a nic nie traciła, a w pewnych aspektach typu swobodnie oddane realia wydarzenia, nawet zyskiwała.
Powoli zbliżając się do końca tego testu, na moment powrócę do muzyki rockowej. Ta jak wiadomo często ma problemy z jakością realizacji, co zazwyczaj objawia się jej nerwowością, zbytnią lekkością, a czasem krzykliwością. To natomiast w połączeniu z transparentnością Acrolinka mogło zostać przekłute w męczącą nerwowość. Jednak jak wspominałem, 8100 przy okazji nienagannego panowania nad idealnym rysunkiem źródeł pozornych, nie zapominał również o ich masie i energii, co w efekcie przekuwało się jedynie na bardziej wyrazisty czasowo, ale przy tym nadal mocny w energię atak, a przez to tak oczekiwane tętnienie tego rodzaju środków wyrazu scenicznych artystów. Przecież wiadomym jest, że bez tego nawet najbardziej wrogo wykrzyczany rockowy tekst na tle złowieszczo tnącego powietrze instrumentarium nie stworzy odpowiedniego nastroju. To musi być ogień w najdrobniejszym aspekcie, w czym tytułowy Japończyk miał swoje niekwestionowane trzy grosze.
Mam nadzieję, że powyższy opis nie pozostawia złudzeń. W przypadku kabla sieciowego Acrolink 8N-PC8100 Performante próżno szukać pogoni za barwowym, często nie mającym nic wspólnego z prawdą uprzyjemnianiem życia. Ten kabel od pierwszych minut nie pozostawia złudzeń, że jego celem nadrzędnym jest dosłowne pokazanie tego, co zapisano na płycie. Co ważne, robi to nad wyraz udanie, bo bez przekraczania cienkiej linii dobrego smaku. Niestety jedno nie ulega wątpliwości. Jest bardzo wymagający dla potencjalnego systemu. Co to oznacza? Po pierwsze korzystający z jego usług zestaw musi być rozdzielczy, gdyż tytułowy samuraj bezlitośnie pokaże jego najsłabsze strony czasem nazywane zjawiskowym pakietem informacji, będącymi zwyczajnymi zniekształceniami. Zaś po drugie docelowa układanka powinna być co najwyżej neutralna, bowiem w przypadku jej startowego rozjaśnienia przekaz bez winy japońskiego okablowania sieciowego może stać się krzykliwy. Jeśli te założenia zostaną spełnione, nawet w przypadku odejścia znanego Wam na co dzień systemu od dawnej estetyki, koniec końcem okaże się to jedynie innym, jednakże nadal bardzo dobrym jakościowo spojrzeniem na ten sam materiał muzyczny. Zaskoczeni tak dobrą oceną? Jak wspominałem kilka akapitów wcześniej, tak ciekawego wyniku sonicznego ja również się nie spodziewałem. Dlatego jeśli jesteście na etapie poszukiwań okablowania sieciowego mówiącego prawdę o danym materiale muzycznym, tytułowy Acrolink powinien być jednym z pierwszych do potencjalnej przymiarki. Czy się sprawdzi, temat jest otwarty i zależny od zastanych realiów z preferencjami słuchacza włącznie. Jednak bez względu na wszystko, czas spędzony przy tak podanej muzyce będzie bardzo ciekawym doświadczeniem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 23 900 PLN / 1,5m
Wygląda na to, że podobnie jak Cambridge Audio swoją serią Edge również i Rotel postanowił spróbować szans na zdecydowanie wyższym aniżeli do tej pory pułapie. Dlatego też z wielkim zainteresowaniem zajmiemy się właśnie przybyłym pod nasz dach wzmacniaczem zintegrowanym MICHI X5.
cdn. …
Opinia 1
Wydawać by się mogło, że znanym nam światem rządzą jasne i zarazem szalenie trudne do przeskoczenia zasady. Wielcy pozostają wielkimi, mali malutkimi a spektakularne awanse i upadki zdarzają się równie często jak nie tyle wygrane wielomilionowych kumulacji w Jackpota, co utrzymanie i umiejętne inwestowanie owych fortun przez obdarzonych niespodziewanym darem losu szczęśliwców. Podobnie jest w audio, gdzie ikonom High Endu niezbyt często zdarza się wypuszczać urządzenia osiągalne dla zwykłych śmiertelników a z kolei operujący właśnie na takim – zdroworozsądkowym pułapie wytwórcy przy próbie wbicia się na wyższą półkę napotykają przysłowiowy szklany sufit. Czasem jednak takie „zamachy stanu” nie tylko mają miejsce, lecz i kończą się nader spektakularnym sukcesem, co nieco zdradzając puentę, w ramach niniejszej recenzji postaramy się udowodnić. Jeśli zastanawiacie się Państwo komu udała się owa sztuka spieszę donieść, iż chodzi o markę, której chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, czyli Cambridge Audio i jej topową serię Edge, z której dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – Audio Center Poland, udało nam się pozyskać na testy dzieloną amplifikację w postaci „usieciowionego” przedwzmacniacza NQ i pary monobloków M.
Nie wiem, czy to tylko moje, spowodowane panującymi upałami urojenia, czy też zwykła nadinterpretacja faktów, niemniej jednak mam pewne podejrzenia, iż wśród grona osób stojących za nomenklaturą obowiązującą w uświetniającej 50-lecie marki i nazwanej ku pamięci jednego z jej założycieli – Gordona Edge’a, serii Edge stoi co najmniej jeden fan przygód Agenta 007. Powód? Cóż, jeśli 200W monobloki nazywa się „M”, czyli kodem szefa MI6 a w przedwzmacniaczu przemyca się Q, czyli kod zbrojmistrza z ww. sagi, to coś musi być na rzeczy. Dość jednak tych konfabulacji gdyż emocje a także oczekiwania sięgają zenitu już przy samym unboxingu https://soundrebels.com/cambridge-audio-edge-nq-m/ , ponieważ CA dostarczane są nie dość, że w nader poręcznych rozsuwanych pudłach, to dalsze ich zabezpieczenie nie ogranicza się do standardowych styropianowych wytłoczek, lecz zasuwanych na zamki błyskawiczne, „szytych na miarę” i zintegrowanych z ukrytą pod nimi sztywną pianką ortalionowych pokrowców, kartonowych osłon na radiatory, silikonowych ochraniaczy krawędzi górnych i utrzymujących stabilność całej konstrukcji sztywnych kątowników. Prawdę powiedziawszy sporo w życiu widziałem, ale nawet na o wiele wyższych pułapach cenowych z tak obsesyjną dbałością o bezpieczeństwo i estetykę opakowania swoich wyrobów jeszcze nie miałem przyjemności. Chapeau bas!
Same urządzenia również prezentują się wręcz zjawiskowo. Pierwszy rzut oka przywodzi co prawda na myśl poprzednie projekty Classé, jednak już po chwili dostrzegamy, iż to, co u Kanadyjczyków było kresem drogi u Brytyjczyków stało się punktem wyjścia, dzięki czemu elegancko zaokrąglone, wyposażone w niewielkie cokoły zamiast standardowych nóżek, aluminiowe bryły są zdecydowanie „lżejsze” optycznie a przy tym łatwiejsze do zaakceptowania przez resztę domowników. Spora w tym zasługa nieco lepszych proporcji, jednak lwia część sukcesu przypada w udziale „lewitującym”, stalowym pokrywom górnym (floating top plate), które „unoszą” się w swoistych nieckach wyznaczonych przez gięte 7 mm grubości pełne profile korpusów w przypadku przedwzmacniacza i frontów, pleców i stanowiących ściany boczne radiatorów w końcówkach, a otoczenie ich blisko dwucentymetrową „fosą” tylko ów efekt pogłębia. Jednak owe lewitujące płyty górne nie są li tylko elementami dekoracyjnymi, lecz z racji odseparowania ich od korpusów metalowymi trzpieniami z przekładkami z tworzywa sztucznego i dodatkowo podklejenia ekranującą przed zakłóceniami EM i RF matą, która dodatkowo powoduje wygaszanie drgań, nie tylko same nie „dzwonią”, lecz zapewniają stosowną ochronę umieszczonej pod nią elektronice.
Równie ciekawym niuansem, tym razem wyłącznie stylistycznym (chyba, że ktoś miałby ochotę wpaść do ekipy za preampem stojącej na popołudniową herbatkę) jest pionowy czarny pasek z danymi geolokalizacyjnymi siedziby firmy na boku NQ. Skoro jesteśmy już przy przedwzmacniaczu nie da się ukryć iż określanie go jedynie tym mianem jest najdelikatniej rzecz ujmując krzywdzące, gdyż tak naprawdę mamy do czynienia z zaawansowanym streaming DAC-iem wyposażonym w pełnowymiarową regulację głośności, którą de facto można sobie wyłączyć. Pomijając lewy narożnik z niewielkim włącznikiem i gniazdem słuchawkowym w centrum frontu ww. kombajnu trudno nie zauważyć 5” wyświetlacza LCD-TFT oraz okupującej prawą flankę podwójnej gałki składającej się ze współosiowo zamontowanego radełkowanego pierścienia pełniącego rolę selektora wejść i centralnego walca odpowiedzialnego za regulację głośności. I tu pozwolę sobie na małą dygresję, którą zacznę od pozytywu, czyli faktu, iż choć jest to układ sterowany cyfrowo a nie oparty na klasycznym potencjometrze, to pokrętło głośności ma swoje punkty graniczne a dzięki widocznemu wgłębieniu da się wstępnie oszacować mające nas zaatakować dawki decybeli. Natomiast z plusów ujemnych … jedyne, co jednak nieco mnie pod względem ergonomii niekoniecznie pozytywnie zaskoczyło, to brak wyświetlania poziomu głośności na bądź co bądź szalenie czytelnym displayu. W końcu nie wszyscy decydują się na sterowanie wyłącznie smartfonem, czy też granie bezpośrednio z natywnych apek popularnych serwisów streamingowych, jak Tidal (z którego korzystałem podczas testów), Deezer, czy Qobuz i Spotify a operując pilotem i/lub wybierając źródła zewnętrzne w lekkim półmroku jesteśmy zdani li tylko na niewielkie, w dodatku niepodświetlone, wgłębienie w ww. gałce. Niby drobiazg, do którego można się oczywiście przyzwyczaić, jak podobno do wszystkiego, choć prawdę powiedziawszy trudny do racjonalnego wytłumaczenia. Podobną „innowacyjnością” pochwalić się może funkcjonalność streamingu, która zarówno aktywowana z panelu głównego, jak i firmowej aplikacji oznacza … konieczność uruchomienia manualnie, bądź wywołanie (przy sterowaniu tabletem/smartfonem), apki stosownego serwisu a cały ciężar komunikacji spada na Chromecast/Spotify Connect, co z automatu przycina możliwości platform oferujących content wysokiej rozdzielczości.
Całe szczęście wystarczy zerknąć od zakrystii, by przestać marudzić i szukać dziury w całym, tylko ze stoickim spokojem autorytatywnie stwierdzić, że nijakich oszczędności i limitów poddani Pałacu Buckingham nie tylko tam nie planowali, ale i nie wdrożyli. Wdrożyli za to coś, co szalenie ułatwia życie recenzenta – oprócz normalnej orientacji napisów są ich zdublowane – odwrócone do góry nogami odpowiedniki, dzięki czemu podczas kablarskich ekwilibrystyk, prowadzonych zazwyczaj od frontu, zapuszczając żurawia od góry z łatwością odnajdziemy stosowny terminal. Obejmująca port USB, HDMI (ARC), coaxial i parę Toslinków uzupełnione hostem USB i slotem dla odbiornika Bluetooth, sekcja cyfrowa zapewnia bowiem obsługę PCM 384 kHz i DSD 256. Z kolei obóz analogowy reprezentują dwie pary wejść RCA i para XLR-ów oraz wyjścia w obu ww. formatach. I tu dobra wiadomość, gdyż wyjść można używać równocześnie, więc np. do końcówek (dedykowane są w pełni zbalansowane) wyjść XLR-ami a wspomagające subwoofery zasilać po RCA. Sercem NQ jest układ DAC-a ESS Sabre ES9018K2M a nad wejściami cyfrowymi czuwają układ XMOS (USB) i WM8805 Cirrus (S/PDIF).
Z racji pełnionych funkcji końcówki mocy mają zdecydowanie skromniejsze wzornictwo i nieco bardziej absorbującą posturę. Ot zunifikowany front goszczący włącznik w lewym dolnym narożniku i precyzyjnie wycięty logotyp marki piętro wyżej. Za element dekoracyjny sugeruję nie uznawać nastroszonych piór bocznych radiatorów, gdyż z racji braku widocznych otworów wentylacyjnych w obudowach nagrzewają się one do naprawdę odczuwalnych temperatur podkręcając tym samym klimat odsłuchów. Warto mieć ów fakt na uwadze i zapewnić im nieco przestrzeni – vide zapomnieć o komponowaniu strzelistych wież ustawiając jeden komponent na drugim. Ściana tylna zaskakuje i to pozytywnie, gdyż oprócz pojedynczych terminali głośnikowych i spodziewanego pakietu wejść w formacie RCA i XLR ze stosownym selektorem, znajdziemy taki sam duet wyjść, dzięki któremu możemy łączyć M-ki w pary, czy wręcz tercety, obsługujące wielodrożne monstra.
W każdym z monobloków zaaplikowano po dwa skręcone ze sobą „plecami” toroidalne, nawinięte w przeciwnych kierunkach 325 VA trafa, dzięki czemu udało się zlikwidować zakłócenia elektromagnetyczne. To jednak nie wszystko, gdyż tuż za przednią ścianką producenci pionowo zamontowali trzecie, również toroidalne, lecz już znacznie mniejsze – dedykowane stopniu wejściowemu, 42VA trafo. Wielce satysfakcjonującą pojemność filtrującą zapewnia osiem polipropylenów po 10 000 μF każdy. Oparty na ośmiu tranzystorach stopień wyjściowy pracuje w klasie … XA, czyli klasie łączącej zalety A-klasowych konstrukcji z wydajnością ich AB-klasowego rodzeństwa, lecz z przesunięciem zniekształceń przejścia przez zero poniekąd poza pasmo słyszalne (głównie chodzi o ich maskowanie przez odpowiednio wysoki poziom sygnału użytecznego).
O ile jednak inwestycja w nie wiadomo jak udany projekt plastyczny, może i obłaskawi niejedną strażniczkę domowego ogniska, to już rozkapryszonemu audiofilowi do szczęścia potrzeba znacznie, znacznie więcej i to wcale nie o wygląd a brzmienie chodzi. Dlatego też po gruntownym wygrzaniu zasiadając do odsłuchu w cichości ducha chciałem, żeby Cambridge’om się udało. Skoro przyszedł komplet, to kurtuazyjnie postawiłem dać szansę całości a gdyby cokolwiek poszło nie tak, oczywiście czysto asekuracyjnie, zamiast zastosować odpowiedzialność zbiorową, skupić się poszczególnych komponentach. Dlatego w „meczu otwarcia” potraktowałem trio jako klasyczny set pre/power, w roli źródła wykorzystując swój transport plików i Ayona jako DAC-a. Pierwsze takty nieco zbyt lekkiego – jedynie Kossy Porta Pro potrafią sobie z ową dolegliwością poradzić, oczywiście w mym mniemaniu, „The Mission” Styx i było co najmniej dobrze – z wykopem, polotem i rozdzielczością. Albumu tego użyłem celowo, gdyż choć wydany w 2017r., to brzmi jakby przeleżał na półce dobre trzy dekady, gdyż po pierwsze jestem z nim niemalże do znudzenia osłuchany, a po drugie to taki melodyjny, wielowarstwowy i polifoniczny art-rock, który pozornie jest mocno niezobowiązujący, jednak im wyższej klasy system mu zafundujemy tym owa wieloplanowość i wynikająca z doświadczenia ekipy za nim stojącej wirtuozeria staje się bardziej zjawiskowa. Oczywiście okraszona wspomnianymi przed chwilą lekkimi oznakami anoreksji. A komplet Edge zachowując idee fixe nieco dociążył i uprzyjemnił przekaz dodając mu tu i ówdzie ciałka. Rezygnując z Ayona i wpinając Lumina bezpośrednio w zadek NQ po USB równowaga tonalna powędrowała w górę i zrobiło się nieco zbyt lekko i analitycznie jak na moje ucho. Co prawda aspekty natury przestrzennej i otwartość przekazu osiągnęły iście imponujący poziom, ale bez dodatkowego subwoofera, którym mógłbym sobie dołu pasma dodać, na dłuższą metę wydawała się nazbyt fatygująca. No to kolejny krok w kierunku zbadania potencjału drzemiącego w testowanych Brexitowcach, czyli przerzucenie odpowiedzialności na zaimplementowaną w preampie kartę streamera Black Marlin i zrobiło się jakby przyjemniej. Mniej wyczynowo a bardziej na luzie. Może i na górze nie było tylu niuansów i audiofilskiego planktonu co poprzednio, może mikroinformacje odpowiedzialne za kreowanie akustyki schodziły na dalszy plan, ale z trybu analizy mózg automatycznie przestawiał się na relaksującą asymilację, czyli zamiast oceniać i dzielić włos na cztery łykał kolejne utwory jak młody pelikan szprotki. Jeszcze dla świętego spokoju w torze pozostawiłem same monobloki w roli DAC-a/preampa wykorzystując Ayona, bądź równolegle testowaną rodzimą, w pełni zbalansowaną pasywkę Vinius audio TVC-04 i wszystkie znaki na niebie i ziemi zaczęły wskazywać, że zupełnym przypadkiem obudziłem jakieś prastare i potężne demony Albionu. Okazało się bowiem, iż NQ na tyle krótko trzymał M-ki przy pysku, że biedactwa nie miały jak i gdzie rozwinąć swych potężnych smoczych skrzydeł i ryknąć, jak na prawdziwe smoki przystało. W dodatku smocza analogia bynajmniej nie jest chybiona, gdyż pierwsze skojarzenie, jaki przyszło mi na myśl, to zauważalne podobieństwo oferowanej wręcz apokaliptycznej potęgi kierowało mój wzrok w kierunku mrocznego i obdarzonego łobuzerskim uśmiechem Gryphona Antileon EVO Stereo. Proszę tylko wstrzymać się w odżegnywaniu mnie od czci i wiary i jeszcze raz na spokojnie przeczytać powyższe zdanie. Mowa bowiem o podobieństwie a nie graniu w jednej lidze, gdyż Duńczyk to bezapelacyjny ekstremalny High-End a końcówki z Londynu jedynie „zwykły”, co patrząc na ich cenę i tak zakrawa na cud w stylu wyjścia naszych pożal się boże kopaczy nożnych z grupy, co de facto pomimo usilnych starań Roberta Lewandowskiego nie nastąpiło. A tu owe cudowne objawienie miało miejsce i M-ki zagrały tak, że klękajcie narody. Było mięsiście, soczyście i przede wszystkim muzykalnie w iście amerykańskim, żeby nie powiedzieć hollywoodzkim stylu. Wolumen generowanego przez M-ki dźwięku jest niezaprzeczalnie imponujący, acz zarazem nieprzesadzony a to dzięki wydawać by się mogło niezwykle oczywistemu zabiegowi. Angielskie monobloki bowiem niczego nie rozdmuchują i nie „pompują” powiększając źródła pozorne do karykaturalnych, znanych z samplerowych realizacji poziomów a jedynie nie przeskalowują ich w dół – nie pomniejszają, dbając przy tym o realizm rozmiaru aparatu wykonawczego. Weźmy na ten przykład ww. ekipę Styx, gdzie mamy 6-7 chłopa (w zależności od tego, czy akurat udziela się Will Evankovich) do tego kilkaset kg. sprzętu co dość szybko powinno uświadomić nam, że wpakowanie ich do dwudziestokilkumetrowego pokoju jest nie tylko kiepskim, co wręcz awykonalnym pomysłem. Dlatego też Edge kreują scenę adekwatną do potrzeb amerykanów zupełnie nie przejmując się rozstawem kolumn. To jednak nadal dość „cywilna” kubatura. Wystarczy jednak sięgnąć po koncertowy „Live at the Royal Albert Hall” Bring Me The Horizon wspieranych przez Parallax Orchestra pod batutą Simona Dobsona. Efekt? Najogólniej rzecz ujmując piorunujący, gdyż przy niemalże koncertowych poziomach głośności zdolny mierzyć się ze startem promu kosmicznego. Co istotne, o ile NQ akcentował selektywność i analityczność, to eM-ki solo zdecydowanie większy nacisk kładły na homogeniczność i spójność prezentacji, stosując skądinąd preferowaną przeze mnie narrację od ogółu do szczegółu. Nie oznacza to jednak, iż wszelakiej maści detale traktowały zgrubnie, czy też podporządkowywały swojej autorskiej wizji. Ot delikatnie profilowały całość, co z jednej strony było doskonale słyszalne, jednak w zupełnie naturalny sposób akceptowalne. Ba, nawet na nie tyle obfitym w dole pasma, co ewidentnie przebasowionym albumie „Thunderbird” Cassandry Wilson, tytułowe końcówki mocy pokazały gdzie tak naprawdę ów masywny i momentami zwalisty bas potrafi zejść i ileż jeszcze informacji tam się znajduje. Podobnie potraktowana została średnica – z sugestywnie podkręconą zmysłowością i namacalnością, która swój czar bez najmniejszych skrupułów propagowała również w górę pasma przywodząc na myśl wysokiej klasy konstrukcje lampowe. Blachy skrzyły się złotem, przeszkadzajki nabrały trudnego do podrobienia realizmu – zamiast szeleścić i cykać ich dźwięk był głębszy, bardziej trójwymiarowy, złożony i nawet loopy, sample, programowane smyczki i całe to komputerowe „niewiadomoco” otoczone zostało iście analogową poświatą. Re-we-la-cja.
Wydawać by się mogło, że wybujałe ambicje konstruktorów i szumne zapowiedzi o bezkompromisowości topowej linii Cambridge Audio pozostaną takimi wyłącznie na kanwach materiałów promocyjnych. Tymczasem rzeczywistość okazała się zaskakująca zgodna z powyższym stanowiskiem a zaliczenie zestawu Edge NQ & M do ekskluzywnego grona High-Endu stało się czysta formalnością. Co ciekawe Edge bronią się nie tylko jako komplet, lecz i solo, przy czym o ile NQ kusi ponadnormatywną funkcjonalnością i mającą spore grono wiernych akolitów analitycznością, o tyle eM-ki krótko mówiąc rozbijają bank bezczelnie rozsiadając się w VIP-owskich lożach zarezerwowanych wyłącznie dla stałych bywalców high-endowego Olimpu, do grona których zaliczyć Cambridge Audio do niedawna było nie sposób. Jak jednak widać na załączonym obrazku cuda się zdarzają i o ile tylko kierujecie się Państwo własnym słuchem a nie modnymi „metkami” odsłuch Edge NQ & M, bądź chociażby samych eM-ek, które szalenie przypadły mi do gustu, wydaje się nie tyle opcją, co szansą na potężne oszczędności przy kompletowaniu Waszego systemu marzeń.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Przedwzmacniacz liniowy: Vinius audio TVC-04
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Patrząc na nasze dotychczasowe batalie testowe, aż dziw bierze, że tytułowa marka nie miała u nas swoich choćby symbolicznych pięciu minut. Jest nie tylko dobrze znana, ale z uwagi na ciekawe brzmienie za niezbyt wygórowaną cenę również przez wielu bardzo poważana. Mało tego. Jej dodatkowe atuty to pochodzenie oraz hołubienie tak zwanej brytyjskiej szkole grania. O kim mowa? Oczywiście o pochodzącym z Wielkiej Brytanii producencie Cambridge Audio. Co było przyczyną wieloletniego braku zainteresowania wizytą w naszych okowach, w tym momencie nie jest istotne, ważne raczej jest, iż po latach omijania naszej redakcji ów brand zebrał się w sobie i dzięki rodzimemu dystrybutorowi – Audio Center Poland, zaproponował do zaopiniowania wyśmienicie prezentujący wizualnie się zestaw składający się z uzbrojonego w wewnętrzny przetwornik cyfrowo/analogowy i streamer, przedwzmacniacza liniowego Edge NQ i dwóch monofonicznych końcówek mocy Edge M. Interesujące? Jeśli tak i dodatkowo jesteście ciekawi, czy nietuzinkowa aparycja to ostatnie słowo tego tercetu, po odpowiedź zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Tytułowe komponenty z uwagi na przynależność do jednej linii produktowej naturalną koleją rzeczy są bardzo zbliżone wizualnie. Tak po prawdzie głównymi różnicami jest wyposażenie frontów i pleców oraz zastosowanie radiatorów na bokach końcówek mocy. To oczywiście oprócz nieco innej wysokości każdego z rodzajów urządzenia, zawsze jest ten sam pomysł scalenia płynnym łukiem frontu i pleców z bocznymi ściankami i za pomocą przypominającego półkolistą nieckę dystansu, na tle zewnętrznego obrysu obudowy, w celach wygaszania szkodliwych wibracji obudowy, tak zwane pływające osadzenie znacznie mniejszej rozmiarowo górnej połaci skrzynki. Naturalnie aby efekt chwytał za oko, główne komponenty wykończono w kolorze grafitu, zaś wspomniany dystans oraz radiatory w smolistej czerni, co w moim odczuciu tak prezentującym się konstrukcjom pozwala wpisać się w najbardziej wyszukane nie tylko gusta użytkowników, ale również ekstrawaganckie pomieszczenia. Jeśli chodzi o przedwzmacniacz, ten w centrum awersu oferuje użytkownikowi 5” wyświetlacz LCD-TFT, z lewej strony włącznik, tuż obok wejście słuchawkowe, nad nimi wyfrezowane logo marki, zaś na prawej stronie wielką gałkę obsługującą głośność oraz wszelkie nastawy przedwzmacniacza. Przerzucając wzrok na rewers, okazuje się, iż jako konsekwencja implementacji wewnętrznego DAC-a znajdziemy na nim sekcję wejść cyfrowych od USB począwszy, przez HDMI, SPDiF, LAN, na dwóch optycznych skończywszy, pakiet wejść i wyjść liniowych RCA/XLR, kilka terminali konfiguracyjno – serwisowych oraz gniazdo zasilania. Miłym dodatkiem od producenta wydaje się być standardowo dodawany do pre pilot zdalnego sterowania.
Po przedwzmacniaczu liniowym przyszedł czas na kilka zdań o monoblokach. Front jest iście ascetyczny i jedyne czym może się pochwalić, to usadowiony w dolnej części lewej strony mały włącznik oraz nad nim wydrążonym logo marki. Natomiast plecy jednym zestawem zacisków kolumnowych, wejściem sygnału na jego sekcję wzmacniającą, przelotką tegoż sygnału do kolejnej końcówki w standardach RCA/XLR, a także życiodajnym gniazdem zasilania. Wieńcząc dzieło opisu piecyków, istotną wydaje się być informacja oddawania przez nie 200W przy 8 i 350W przy obciążeniu 4 Ohm.
Co mogę powiedzieć o naszym zestawie dnia? Otóż jak na Anglika przystało, Cambridge Audio kroczy drogą dbałości o prezentację środka pasma. Jednak co w tym zestawie jest bardzo istotne, same końcówki mocy są niezwykle euforyczne i dynamiczne, a przez to swobodniejsze w brzmieniu, a o kontrolę nad ich iście wybuchowym temperamentem dba lekko zdystansowany przedwzmacniacz. Na szczęście robi to na tyle umiejętnie, że jedynie doprawia przekaz, przez co umiejętnie unika przekroczenia cienkiej linii dobrego smaku. Muzyka tętni energią, nasyceniem, ale również fajnym detalem w najwyższych rejestrach. Owszem, bez problemu znajdziemy bardziej transparentne zestawienia, jednak wówczas będzie to okupione odchudzeniem centralnej części pasma, które jest pewnego rodzaju oczkiem głowie inżynierów znad Tamizy. Gdzie zatem są zyski, a gdzie straty – jeśli takowe będą miały miejsce – tak nakreślonej estetyki brzmienia serii Edge?
Na początek ewidentne zyski w postaci interpretacji Requiem W.A. Mozarta pod Teodorem Currentzisem. Jak wiadomo, to samo w sobie jest bardzo emocjonalny materiał muzyczny. Jednak panowie z CA nie byliby sobą, gdyby w oparciu o emocje związane z tekstem, jego odtworzeniem nie tylko wokalnym, ale również instrumentalnym, nie przedstawiliby całości w domenie większej barwy każdego z generatorów dźwięku. Niby ryzykowne, ale ku mojemu zaskoczeniu pomysł wypadł znakomicie, Startowa esencja popisów gardłowych i orkiestrowych została poddana procesowi lekkiego nasycenia, a przez nadania większej plastyki i namacalności, jednak w sobie tylko znany sposób całość nie utraciła tak ważnego dla tej muzyki oddechu. Gdy miało być z rozmachem i lotnie, było zadziwiająco lekko, a gdy miała nastąpić wymuszona partyturą, przestawiająca ściany przykładowo chóralna kulminacja, system grzmiał jak podczas dobrej burzy. Żadnego zlewania się przecież bardzo licznych źródeł pozornych, tylko delikatne podkręcenie temperatury grania. Dzięki temu, a zaznaczam, że osobiście lubię tak nasyconą prezentację, mimo znakomitego rozeznania w praktycznie w każdej części dzieła, słuchałem tego majstersztyku prawie z wypiekami na twarzy.
Kolejna pozycja również traktowana była przeze mnie jako potencjalne zyski. Chodzi o płytę Leszka Możdżera w trio „Time”. Było dostojnie, namacalnie, ale również z niezbędnym pakietem informacji o przestrzeni na scenie i blasku perkusjonaliów bębniarza. Naturalną koleją rzeczy w stosunku do mojej referencji fortepian nabrał masy, a kontrabas pokazał minimalnie więcej pudła rezonansowego na tle oszczędniej podanych strun, jednak dla spokoju ducha natychmiast uspokajam co bardziej nerwowych, bowiem gdy ten pierwszy w wyższych partiach nadal świetnie, bo długo wybrzmiewał, drugi konsekwentnie radził sobie z pokazaniem momentu ataku palca na strunę, to perkusja podczas pracy wielkiego bębna nawet na moment nie zdradzała ochoty do nieczytelnego rozlewania się po podłodze. Po prostu muzyka przyjemnie snuła się w międzykolumnowym eterze, przy okazji bardzo wyraźnie pokazując nie tylko szerokość, ale również zjawiskową głębokość wirtualnej sceny.
Na koniec potencjalne – uspokajam, że jeśli już to minimalne – straty. Ale zaznaczam, że odnoszę to jedynie do wartości bezwzględnych i na potrzeby pokazania co mam na myśli temat lekko przerysowuję. Chodzi mi o występ zespołu Metallica na krążku „Death Magnetic”. Owszem, muzyka lekko zwolniła i nieznacznie złagodził się jej atak, jednak w zamian otrzymałem wiele pozytywów. Pierwszym dzięki podsyceniu gęstości średnicy było poprawienie odbioru wszelkich źródeł dźwięku. Wokalista przestał niemiłosiernie drzeć paszczę i swój bunt zaczął okazywać śpiewem, gitary pokazały, o co chodzi w ich scenicznym bycie opartym o soczyste brzmienie strun, a perkusja zagrała wreszcie poprawną, bo nasączoną odpowiednią energią stopą. Jednym słowem muzyka od strony brzmienia nabrała w teorii zbędnej ogłady, ale za to z drugiej pozwoliła z większą przyjemnością się przyswajać. Czy to źle, czy dobrze, zależeć będzie od potencjalnego zainteresowanego. Niemniej jednak sądzę, że gdyby podczas postprodukcji realizator przyłożył się do swojej pracy, płyta brzmiałaby bliżej prezentacji Cambridge Audio. Niestety na bazie doświadczeń z wieloma systemami wiem, że to co usłyszałem podczas testu, było już zasługą Angielskiego wzmocnienia. Z założenia zasługą niechcianą, jednak bez najmniejszych obaw o stronniczość zapewniam, że wielu z Was wręcz poszukiwaną.
Nie chciałbym być źle zrozumiany. W powyższym teście nie usiłowałem udowadniać, że system swoim sznytem brzmieniowym ma cokolwiek poprawiać. Przeciwnie, ma być do bólu neutralny. Niestety z doświadczenia wiemy, iż to jest utopią. Dlatego też tak ważne jest, że jeśli już coś od siebie dodaje, to nie przekracza dobrego smaku. I w takim, co prawda stawiającym na większe nasycenie, ale bez szkody dla ogólnej prezentacji stylu wypadł brytyjski zestaw pre-power. Malował świat fajnymi barwami, nie zapominając przy tym o odpowiednim dawkowaniu swobody prezentacji. Komu poleciłbym tytułowy set? W moim odczuciu jedynymi stojącymi w kontrze do Cambridge Audio Edge NQ & M osobnikami homo sapiens będą wielbiciele ataku, szybkości i ponadprzeciętnej wyrazistości prezentacji ponad wszystko. Oni stawiają na oszołomienie pewnego rodzaju hałasem, do czego szukający piękna w muzyce Anglicy z pełną świadomością czynu, nie są w stanie zaproponować.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Center Poland
Ceny:
Cambridge Audio Edge NQ: 21 900 PLN
Cambridge Audio Edge M: 19 900 PLN / szt.
Dane techniczne
Edge NQ
Zniekształcenia THD przetwornika D/A: <0,0008% (20 Hz – 20 kHz, 24 bity, wyjście 1 V)
Zniekształcenia THD, wejścia analogowe: <0,0008% (20 Hz – 20 kHz, wyjście 1 V)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz (+/- 0,1 dB)
Stosunek sygnał/szum (wyjście 1 V): >103 dB
Przesłuch międzykanałowy (1 kHz):< -100dB
Maksymalne napięcie wyjściowe: 6 V (RCA) lub 6 V + 6 V (XLR)
Wejścia analogowe: 2 pary RCA, para XLR
Wejścia cyfrowe:
– USB Audio Class 2.0, obsługujące PCM do 32/384 i DSD do DSD256
– USB 2.0, prąd zasilania ograniczony do 1 A, FAT32/NTFS/HFS/HFS+
– Coaxial (16/24 bit 32-192 kHz)
– 2 x TOSLINK (16/24 bit, 32-96 kHz)
– HDMI (ARC)
Wyjścia analogowe: RCA, XLR
Łączność bezprzewodowa:
– Bluetooth 4.1 (Smart/BLE) A2DP/AVRCP obsługujące SBC, AAC, aptX i aptX HD
– Wi-Fi IEEE 802.11 b/g lub n (2,4 GHz), kodowanie WEP, WPA, WPA2
Ethernet: IEEE 802,3, 10 Base-T lub 100 base-T
Pobór mocy: 100 W (Max.), <0,5 W (standby)
Wymiary ( W x S x G): 120 x 460 x 405 mm
Waga: 10,2 kg
Edge M
Moc wyjściowa ciągła (<1% THD+N): 200 W RMS / 8 Ω, 350 W RMS / 4 Ω
Współczynnik THD (nieważony): <0,002%/1 kHz przy pełnej mocy (8 Ω); 0,02%/20 Hz-20 kHz przy pełnej mocy (8 Ω)
Pasmo przenoszenia (8 Ω): <3Hz – >80 kHz +/-1 dB
Stosunek sygnał/szum (1 W/8 Ω): >93 dB
Stosunek sygnał/szum (pełna moc): >115 dB
Wzmocnienie: 28 dB (RCA)/ 22 dB (XLR)
Czułość wejściowa: 1,7 V RMS (RCA) / 3,4 V RMS (XLR)
Impedancja wejściowa: zbalansowane 100 kΩ, niezbalansowane 47 kΩ
Wejścia: Zbalansowane, niezbalansowane
Wyjścia: Głośnikowe, wyjście równoległe (zbalansowane, niezbalansowane)
Pobór mocy: 1000 W (Max.), <0,5 W (standby)
Wymiary ( W x S x G): 150 x 460 x 405 mm
Waga: 23,6 kg
Naim Audio wprowadza na rynek pierwszy w historii gramofon wraz z nową generacją kultowego ramienia ARO w ramach ekskluzywnego pakietu Solstice Special Edition – limitowanego do 500 sztuk
Miłośnicy płyt winylowych mogą wreszcie cieszyć się w pełni jakością dźwięku Naim Audio dzięki wprowadzeniu na rynek Solstice, pierwszego gramofonu w prawie 50-letniej historii brytyjskiej marki. W skład pakietu wchodzi nowa generacja kultowego ramienia Naim Aro, wkładka Equinox MC, przedwzmacniacz gramofonowy z serii Solstice, zasilacz i zestaw akcesoriów. Naim stworzy zaledwie 500 sztuk unikalnego pakietu Solstice Special Edition.
„Solstice Special Edition oferuje wyjątkowe, wszechstronne wrażenia. Jeśli kochasz organiczny, autentyczny dźwięk winyli, teraz możesz cieszyć się nim z muzyczną czystością i pasją, jaką może zapewnić tylko system Naim” – mówi Paul Neville, dyrektor ds. badań i rozwoju Naim Audio.
Pełny pakiet Naim Solstice Special Edition:
• Gramofon Naim Solstice NVS TT – wykorzystuje podstawowe filozofie projektowe Naim, takie jak wielopoziomowe mechaniczne rozdzielenie podzespołów, połączone z celebracją pięknych materiałów. Zaimplementowano łożysko magnetyczne podtrzymujące polerowany aluminiowy talerz o dużej masie, razem z unikalnym, samokalibrującym się systemem napędowym, starannie dostarczającym rozpoznawalny dźwięk Naim.
• Ramię gramofonowe Naim Aro – zachowuje oryginalne zasady projektowania i doskonałość, ale jeszcze bardziej zwiększa wydajność dzięki zastosowaniu ulepszonych materiałów – w tym wolframu i włókna węglowego – oraz dodaje zupełnie nowe, bezkompromisowe ustawienie odchylenia, wysokości ramienia i azymutu.
• Wkładka gramofonowa Naim Equinox MC – wyposażona w niezwykle precyzyjną igłę – podobną do głowicy tokarskiej, aby umożliwić pobieranie dokładnych informacji o wysokiej częstotliwości – oraz wspornik z boru, sztywną, ale lekką konstrukcję, która wiernie przenosi ruchy igły na ruchome cewki.
• Przedwzmacniacz gramofonowy Naim Solstice NVC TT – pierwszy przedwzmacniacz gramofonowy Naim wykorzystujący technologię DR, po raz pierwszy zastosowaną we flagowym wzmacniaczu Statement. Wyrafinowana, ultracicha konstrukcja klasy A z dedykowanymi wzmacniaczami dla wkładek MC i MM.
• Zasilacz Naim Solstice NPX TT – zasila zarówno gramofon, jak i przedwzmacniacz gramofonowy. Aby zapewnić najwyższą wydajność, dwie sekcje zasilacza są całkowicie odizolowane, eliminując ryzyko przenikania zakłóceń. Wykorzystuje również technologię Naim DR.
• Zestaw akcesoriów Solstice – zawiera cyfrowy miernik igły; poziomicę; klucze Hex (x3); narzędzie do regulacji winylu; osłonę rzeciwkurzową oraz ściereczkę do czyszczenia.
• Album “Naim Records True Stereo” – wyselekcjonowana kolekcja doskonałej jakości nagrań True Stereo, niedawno zremasterowanych do wersji winylowej przez inżyniera Kena Christiansena.
• Książka Solstice Special Edition – przybliżająca dziedzictwo, technologię i design marki Naim
Sugerowana cena detaliczna – 79 999 zł. Więcej szczegółów i specyfikacje dla każdego elementu Solstice Special Edition można znaleźć tutaj.
Design oraz produkcja
Solstice Special Edition łączy współczesny, przyjazny design z klasycznym wyglądem Naim. Oferuje niesamowitą jakość dźwięku bez komplikacji związanych z wydajnością gramofonów. Prosty w konfiguracji i obsłudze. To wszystko sprowadza się do słuchania Twojej kolekcji winyli, w sposób w jaki nigdy wcześniej jej nie słyszałeś.
Wykorzystano wyrafiowane elementy konstrukcyjne, takie jak cokół gramofonu starannie wykonany z 47 oddzielnych warstw drewna oraz wkładka osadzona w solidnej aluminiowej obudowie wykonanej z jednego kawałka metalu.
Przedwzmacniacz gramofonowy Solstice NVC TT i zasilacz NPX TT są wytwarzane ręcznie w Salisbury, podczas gdy gramofon NVS TT, ramię Aro i wkładka Equinox są precyzyjnie produkowane według unikalnego projektu Naim przez Clearaudio. Podobnie jak Naim, Clearaudio ma ponad 40-letnie doświadczenie w dziedzinie dźwięku premium, posiada liczne patenty na swoje uznane konstrukcje gramofonów. Naim od ponad dwóch lat ściśle współpracuje nad projektem Solstice Special Edition z niemieckim specjalistą, nieustannie prowadząc odsłuchy i wprowadzając udoskonalenia, aby po raz pierwszy dostarczyć niepowtarzalny dźwięk Naim z gramofonu. Wszystkie elementy zostały następnie precyzyjnie wyprodukowane przez Clearaudio, aby zapewnić niezmiennie doskonałą wydajność.
Kolekcja Naim Audio Solstice Special Edition dostępna od końca lipca jest już teraz dostępna w przedsprzedaży u wybranych sprzedawców detalicznych na całym świecie, w sugerowanej cenie 79 999 zł.
Opinia 1
O ile dla statystycznego konsumenta znajdująca się pod panowaniem króla Karola XVI Gustawa Szwecja kojarzyć może się głównie z globalną siecią sklepów meblowych, klopsikami i motoryzacyjnymi markami Saab oraz Volvo (obecnie należy do chińskiego Geely Automobile), to dla audiofilsko zorientowanego odsetka populacji sytuacja przedstawia się zdecydowanie mniej banalnie. Ba, ojczyzna naszych północnych sąsiadów dla złaknionych wyrafinowanych doznań nausznych osobników homo sapiens może jawić się niczym El Dorado. Do wyboru mamy bowiem bazujące na ceramicznych / diamentowych Accutonach kolumny Marten, okablowanie Jorma, elektronikę Bladelius i Primare, czy meble i akcesoria antywibracyjne Solid Tech. No i oczywiście jest jeszcze nasz dzisiejszy, skupiony na lampowej amplifikacji bohater, czyli rodzinna manufaktura Engström, którą tworzą Lars i Timo Engström. I to właśnie z katalogu założonej w 2009 i działającej po dziś dzień, nieopodal Malmo, w Lund marki, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – stołecznego SoundClubu, udało nam się pozyskać na testy otwierający jej portfolio wzmacniacz zintegrowany ARNE.
Jeśli ktoś z Państwa w tym momencie liczył na stereotypowy skandynawski minimalizm, to po części jego oczekiwania zostaną spełnione, lecz pomimo swego pochodzenia i bazowania na stricte oldschoolowej – lampowej technologii, design Arne jest na wskroś nawet nie tyle nowoczesny, co wręcz futurystyczny. I to futurystyczny na tyle, że z powodzeniem mógłby pojawić się na planie klasyka „2001: Odyseja Kosmiczna”, gdyż swą aparycją świetnie koresponduje m.in. z inspirowanym dziełem Stanleya Kubricka japońskim Weltronem 2007. Krótko mówiąc próżno w jego bryle szukać surowej kanciastości, którą zastąpiono płynnością linii. Ba, patrząc na ARNE z profilu można byłoby domniemywać, iż jego bryła powstawała nie na desce kreślarskiej przedstawiciela branży audio, lecz w tunelu aerodynamicznym nomen omen szwedzkiego Koenigsegga, gdzie kluczowym parametrem jest współczynnik oporu aerodynamicznego CX. Owo wrażenie potęguje wykonana z przydymianego, giętego szkła osłona lamp, którą nakładamy na korpus wzmacniacza niczym panoramiczny hardtop nad siedziska ekskluzywnego roadstera.
Przejdźmy jednak do szczegółów. Pierwsze co się bowiem rzuca w oczy, to wszechobecna biel i to nie biel fortepianowa, do jakiej w Hi-Fi i High-Endzie zdążyliśmy się już przyzwyczaić, lecz lekko chropawa – strukturalna. Delikatnie odchylony do tyłu front ze zlokalizowanymi na prawej flance gałkami wyboru źródła i siły głosu, oraz bursztynowym oczkiem/czujnikiem IR (na wyposażeniu jest pilot zdalnego sterowania) informującym o stanie pracy płynnie przechodzi w łukowato wygięty płat pełniący rolę nie tylko podstawy pod lampy, lecz również czoła osłony bloku skrywającego transformatory. I tutaj znów zaskoczenie, gdyż szwedzki duet zrezygnował nie tylko z ozdobnych szyldów, lecz również zwyczajowych „lustrzanych” wstawek podkreślających atrakcyjność pyszniącej się na nich „szklarni”. A tutaj nic, zero, null, tylko bezkresna biel. Srebrny logotyp pojawia się dopiero w centrum szklanej osłony, którą jak mniemam, nie każdy będzie zakładał. Idźmy dalej. Lamp jest osiem. W pierwszej linii skromnie przycupnęły cztery ultra-niskoszumowe pentody Siemens D3a (7721) a tuż za nimi wyborne, pracujące w push-pullu sygnowane przez Engströma triody 300B-ZR (wykonywane na za mównie Szwedów w wersji Zirconium lampy KR Audio KR 300BXLS).
Zarówno ściany boczne, jak i płyta górna zostały szczodrze ponacinane, co jak się szybko miało okazać nie było podyktowane li tylko fantazją projektanta, lecz wynikało z faktu, iż tytułowy wzmacniacz zauważalnie się nagrzewa. Rzut oka na ścianę tylną i …wreszcie jest ozdobna tabliczka znamionowa z niewielkim logotypem producenta i zajmującą niemalże połowę powierzchni szyldu nazwą modelu. Dolny, ukryty w niewielkim wykuszu, panel z przyłączami oferuje gniazdo sieciowe z dedykowanym włącznikiem, pojedyncze, dedykowane 5 Ω obciążeniu, terminale głośnikowe WBT nextgen™ i po dwie pary wejść RCA i XLR Neutrika. Wartą podkreślenia informacją jest niewątpliwie fakt, iż ARNE jest w pełni zbalansowaną konstrukcją, przez co obecność XLR-ów na jego tylnej nie jest tylko zabiegiem czysto kosmetycznym, czy też wymuszonym przez rynek rozszerzeniem funkcjonalności, lecz wynikającym z jego topologii. Urządzenie wyposażono w nasze rodzime regulowane stopy antywibracyjne … Franc Audio Accessories.
Jeśli zaś chodzi o zagadnienia konstrukcyjne, to choć sam producent z niekłamaną dumą obwieszcza, iż ARNE jest kwintesencją jego dotychczasowych tak inżynierskich, jak i muzycznych doświadczeń, czyli klasycznym spécialité de la maison, to zarazem daleki jest od twierdzenia, skoro już zahaczyliśmy o wątek konsumpcji, iż pozjadał wszelkie rozumy i zawsze wszystko wie najlepiej. Dlatego też przy tytułowym projekcie palce maczali nie tylko Lars i Timo, lecz również związany z kolejną lampową legendą a zarazem jednymi z najlepszych monachijskich prezentacji – Silbatone, oraz Kevin Scott z Living Voice’a, co poniekąd tłumaczy obecność ww. integry w systemie z Vox Olympianami podczas monachijskiego High Endu w 2018 r.
Przez wentylacyjne nacięcia można dostrzec, iż w Arne użyto transformatora C-core szwedzkiego Lundhala dla stopnia sterującego i dwóch toroidów estońskiego Audesa dla lamp mocy. Dławiki Lundhala znajdziemy również w filtracji stopnia wyjściowego. W różnicowym stopniu sterującym pentody D3a pracują w trybie triodowym sprzężone stałoprądowo (DC) ze stopniem wyjściowym i są bezpośrednio połączone z siatkami lamp wyjściowych. Dzięki temu nie tylko wyeliminowano z toru audio kondensatory, lecz również uzyskano wyśmienite parametry – m.in. „headroom”, czyli zapas przed przesterowaniem. Zarówno w samym zasilaczu, jak i w stopniu sterującym znajdziemy za to tranzystory mosfet przykręcone do poprzecznie biegnącego przez obudowę aluminiowego radiatora, co daje odpowiedź na nurtujące nas podczas testów pytanie czemu korpus Arne tak mocno się nagrzewa.
Wychodząc z założenia że nazwa może nie tylko stygmatyzować (daleko nie szukając brak rodzimej dystrybucji nomen omen świetnych platform i stolików antywibracyjnych Silent Running Audio), lecz sugerować, przynajmniej w branży audio repertuar, w którym dane urządzenie czuje się jak przysłowiowa ryba w wodzie, album otwarcia był dla mnie oczywisty. Skoro bowiem sam producent raczył był nadmienić, iż nasz dzisiejszy gość dostał imię po legendzie skandynawskiego, i nie tylko skandynawskiego, jazzu a przy tym ikonie audiofilskich realizacji, czyli samym Arne Domnérusie, krytycznych odsłuchów nie mogłem rozpocząć inaczej niż od „Jazz At The Pawnshop” i poprawić „Antiphone Blues”. Przy pierwszym albumie mikrodynamika, nawet przy cichym odsłuchu okazała się tyleż wyborna, co wręcz porywająca a jej wersja makro- , która włączyła się do gry mniej więcej w okolicach „High Life”, ani na moment nie pozwalała spokojnie usiedzieć w miejscu. Za to na „Antiphone Blues” klasyczny opad szczęki zafundowała mi zdolność szwedzkiego wzmacniacza do kreowania wydarzeń nie tylko w wektorze szerokości i głębokości, lecz przede wszystkim wysokości. Może to i dla większości koneserów High-Endu oczywista oczywistość, jednak Engström nie tyle sam robił, co miał zdolność ukazania całej aury pogłosowej i wysokości Spanga Church. Uzyskaliśmy dzięki temu nie tylko w pełni namacalny dystans we wszystkich 3 wymiarach dzielący wykorzystywane instrumentarium, lecz również świetnie zobrazowaną kubaturę je goszczącą.
Podobnie sprawy przedstawiały się na miniaturze „Zupełnie Przypadkiem” Łukasza Mazura, gdzie z jednej strony fortepian miał właściwy sobie gabaryt i wynikającą z niego potęgę, lecz poprzez niezwykle finezyjną jego „eksploatację” akcent postawiony był właśnie na mikro-dynamice, więc nawet na moment nie dominował nad przepięknym, iście anielskim wokalem Ilony Sojdy na „Matulu Moja”. I gdy tak zatapiałem się w niespiesznej kontemplacji nad wyrafinowaniem i kunsztem fortepianowych fraz zupełnie zapomniałem o tym, że tuż za rodzimą EP-ką na playliście znajduje się ścieżka dźwiękowa do netflixowego „Army of the Dead” Toma Holkenborga i gdy z tzw. nienacka z głośników gruchnął towarzyszący Richardowi Cheese i Allison Crowe big band na „Viva Las Vegas” o mało nie zszedłem na zawał. Serio, serio. To był bezpardonowy i błyskawiczny atak na moje niczego niespodziewające się zmysły. A potem już poszło z górki, by na rave’owym „Swimming Pool” i apokaliptycznym „Not Here” wgnieść mnie w fotel a potem pomiatać przez dwie minuty z niewielkim okładem. Pół żartem, pół serio śmiało mógłbym stwierdzić, iż właśnie owe dwie minuty sprawiły, że w mych notatkach pojawiła się adnotacja o najmocniejszych 30W jakich dane mi było w życiu słyszeć. Krótko mówiąc jeśli ktoś do tej pory liczył, że skoro obcujemy z legendarną 300B, to mamy misterną niczym pajęcza sieć eteryczność i precyzyjnie, acz delikatnie i lekko kreślone kontury, to spokojnie może przestać się łudzić i zejść na ziemię. ARNE gra bowiem z niezwykłą bezpośredniością, co niejako predestynuje go do reprodukcji nagrań koncertowych, gdzie właśnie taka – bazująca na dialogu artystów z publicznością, narracja znacząco podnosi autentyzm doznań. W ramach weryfikacji powyższych obserwacji warto pojechać po przysłowiowej bandzie, dlatego też podczas testów nie stroniłem od radosnego porykiwania na „The Wrong Side Of Heaven And The Righteous Side Of Hell, Volume 1” Five Finger Death Punch, gdzie po studyjnej czternastce następuje nader żywiołowy a przy tym równie obszerny, koncertowy krążek. Po album ten sięgnąłem z premedytacją, gdyż miałem świadomość, że raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby na triodzie takiego łomotu włączać. Tymczasem pracujący w push-pullu, czyli zdecydowanie wydajniejszy mocowo, aniżeli standardowy SET, ARNE potężną porcję kalifornijskiego brutalnego metalu łyknął niczym młody pelikan szprotkę. Bas nie dość, że schodził piekielnie nisko, to jeszcze miał kontrolę, na którą mój 300W Bryston 4B³ patrzył z niekłamanym szacunkiem. Średnica była równie intensywna, lecz i ona niezbyt wpisywała się w lampowy stereotyp, gdyż oscylowała raczej wokół neutralnej komunikatywności aniżeli przesaturowanej namiętności. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by nieco dosłodzić przekaz okablowaniem, co w moim przypadku oznaczało użycie trudnych do pobicia Vermöuth Audio Reference XLR, niemniej jednak analogii brzmieniowej naszego dzisiejszego bohatera zamiast wśród eterycznych triodowców szukałbym raczej w gronie topowych Ayonów, czy nawet „dwóch wież” Octave, czyli zestawu Jubilee. Nie mówię, że to takie samo brzmienie, jednak wszystkie ww. konstrukcje zmierzają dokładnie w tym samym kierunku. Kierunku, gdzie mocowe ograniczenia dawno zostały za nami i słuchamy tego, czego w danym momencie chcemy, a nie tego, na co wzmacniacz może sobie a tym samym i nam pozwolić. Podobne podejście zintegrowany Engström ma do kolumn. Chcecie Państwo go spiąć z jakimiś wysokoefektywnymi tubami? Proszę bardzo, jeśli jednak macie do dyspozycji wydawać by się mogło zupełnie niepasujące do lampy „ceramiki” w stylu Gauderów, czy nader często pojawiających się w jego towarzystwie Martenów, to proszę się nie krępować i po prostu to zrobić. Dla przykładu – począwszy od moich niezbyt wdzięcznych do wysterowania Contourów a skończywszy na Jacka Consequence’ach szwedzka integra trzymała je niezwykle „krótko przy pysku”, nawet na moment nie pozwalając na niesubordynację. W dodatku podobnie jak pozostałe podzakresy, również i góra pasma, choć niezwykle odważna i mocna trzymana była w ryzach z jednej strony dostarczając pełnię informacji zawartych w materiale źródłowym a z drugiej, nawet na tak bezpardonowym repertuarze, jak 5FDP nie przekraczając cienkiej czerwonej linii, za którą natywna ww. gatunkowi muzycznemu agresja przeradza się w ofensywną i męczącą manierę reprodukującej ją elektroniki.
Z założenia miał to być kolejny test lampowej integry, który w dodatku – patrząc na rezydujące na jej pokładzie lampy, wydawał się być z góry skazany na dość kameralny i stonowany emocjonalnie repertuar. Tymczasem Engström ARNE jednym kopnięciem wywrócił wszystko do góry nogami. Z eterycznymi i słabowitymi SET-ami miał bowiem tyle wspólnego, co szyba z szybowcem, a grał jak leci wszystko i praktycznie ze wszystkim. Jaki z tego morał? Dość oczywisty, czyli zanim cokolwiek ocenimy trzeba owego czegoś u siebie posłuchać. Bez tego pozostają baśnie z mchu i paproci snute przez internetowych speców, którzy li tylko na podstawie zdjęć i własnej, czysto wyimaginowanej pseudo-wiedzy ferują autorytatywne sądy. Jeśli więc macie Państwo ochotę na bezkompromisową lampę a tytułowa szwedzka integra znajduje się w Waszym zasięgu, dajcie jej po prostu szansę i posłuchajcie w zaciszu domowego ogniska.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Być może dla wielu z Was będzie to dość śmiała teza, jednak osobiście jestem więcej niż przekonany, iż w tym starciu testowym zmierzymy się z dla wielu miłośników muzyki niekwestionowanym obiektem pożądania. Powodem takiego stanu rzeczy jest jednoznacznie pozytywny szum o tytułowej marce zarówno na zagranicznych wystawach, jak i w wielu periodykach branżowych, który dziwnym trafem mimo globalnej dystrybucji nie przekładał się na pojawienie się jej oferty na naszym rynku. Na szczęście co się odwlecze, to nie uciecze, czego dowodem jest roztoczona kilka lat temu opieka nad szwedzką marką przez stołeczny SoundClub, oraz co z naszego punktu widzenia jeszcze bardziej pozytywne, gościna w naszych okowach otwierającego ofertę tytułowej manufaktury, opartego o pracujące w układzie push-pull lampy 300B wzmacniacza zintegrowanego ARNE.
Próbując przybliżyć tytułową integrę od strony wizualnej i technicznej, na samym początku nie mogę przemilczeć faktu z jednej strony jej bardzo spokojnego, a z drugiej dla wielu właśnie z uwagi na ową prostotę, dość mocno kontrowersyjnego designu. Na szczęście nie jest to sytuacja typu kochaj, albo rzuć, jednak dość spora, do tego biała, czyli de facto nieco rosnąca w oczach obserwatora obudowa może wielu piewców ekstremalnego minimalizmu lekko uwierać. Jednak uwierać, w tym przypadku nie oznacza odpychać, gdyż temat postrzegania znakomicie tonizuje wykonana z giętego szkła, brązowa osłona lamp elektronowych. Jak to wygląda? W tym przypadku nie mamy do czynienia z typową, odciętą od reszty obudowy platformą nośną dla baniek próżniowych i zazwyczaj skrywanych w kubkach transformatorów, tylko imitującą tego typu konstrukcją uformowaną z giętych blach skrywających transformatory wewnątrz obudowy. Owszem, 4 szklane bańki mocy 300B zajmują frontowe pozycje na wyeksponowanej poziomej połaci, jednak tuż za nimi początkowo pozioma część obudowy na 2/3 głębokości mocnym skosem zdecydowanie zaczyna się unosić. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości od tyłu dołącza do niej tym razem skośnie opadająca i po ponownym płynnym wygięciu przechodząca w plecy, przyjemna dla oka kolejna kształtka. To podniesienie tylnej części obudowy oczywiście wymusiły schowane wewnątrz trafa, nad którymi dla niezbędnej wentylacji trzewi w szczytowym miejscu obowiązkowo nacięto tworzące półokrąg, zorientowane poprzecznie podłużne otwory. Jeśli chodzi o front Arne, patrząc od dolnej krawędzi, po osiągnięciu 1/4 wysokości jest lekko pochylony i wzbogacony w pozwalające sterować pracą wzmacniacza dwie gałki – mniejsza selektor wejść, większa regulacja głośności. Ostatnim akcentem użytkowym tej powierzchni jest znajdująca się pod gałką wyboru wejścia liniowego dioda informująca o stanie urządzenia. Po kilku uwagach na temat awersu przemierzając obudowę ku tyłowi, nie sposób nie wspomnieć o dodatkowych otworach wentylacyjnych ba bocznych ściankach jako podobnie do górnej części obudowy podłużne nacięcia, jednak tym razem w bliżej nieokreślonym, artystycznym kształcie. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, jako lekkie zagłębienie w stosunku do reszty płaszczyzny awersu oferuje użytkownikowi po dwa wejścia liniowe RCA i XLR, jeden zestaw zacisków kolumnowych, zacisk masy, włącznik główny i gniazdo zasilania IEC. Wieńcząc dzieło opisu naszego punktu zainteresowań doprecyzuję info ze wstępniaka i dodam iż lampy mocy 300B wykonywane są przez czeskiego specjalistę od szklanych baniek KR-Audio, zastosowane dwóch sztuk na kanał w układzie push-pull pozwala wzmacniaczowi Engström Arne oddać niebagatelne 30W mocy.
Jak można się domyślić, obecnie przybliżane testowe spotkanie z opisywanym brandem nie było oparte na dziewiczym kontakcie, bowiem kilkukrotnie miałem okazję zapoznać się z jego możliwościami na wystawie w Monachium. To co prawda zawsze było co najmniej ciekawe granie, jednak okupione wieloma niewiadomymi, dlatego też w swoim starciu na bazie znakomicie znanych mi warunków, wzmacniacz miał tak zwaną czystą kartę. Z małym wskazaniem, ale z zachowaniem zimnej krwi. Krwi, która w końcowym rozrachunku została rozgrzana do w dobrym tego słowa znaczeniu, czerwoności. Powód? Chodzi o możliwości Arne. Otóż na wstępie przelewania na klawiaturę swoich wniosków chciałbym poruszyć jedną zasadniczą kwestię. Zapomnijcie o przypisywanemu lampie 300B czarowi prezentacji muzyki, jej problemach typu słabowitość w domenie wysterowania kolumn. I nawet nie chodzi jedynie o jej aplikację w układzie push-pull – choć to w głównej mierze jest bardzo istotne, tylko dodatkowo świetną realizację tego układu. Nie zgłębiałem nadmiernie trzewi wzmacniacza, jednak na bazie nausznych doświadczeń mogę powiedzieć, jedno, tak swobodnie prowadzonych moich Dynaudio Consequence przez oferującego 30W lampiaka dotychczas w swoich progach nie gościłem. Rozmach, oddech i energia dźwięku jak z dobrego tranzystora, a i te ostatnie – nawet mocarne – w taki nieposkromiony sposób bardzo często nie dawały sobie rady. To zaś sprawiało, że żadna muzyka w wartościach bezwzględnych nie była dla Szweda jakimkolwiek problemem.
Dla przykładu weźmy na tapet bardzo wymagający pod względem drive’u i energii krążek Johna Zorna w kompilacji MASADA „Live In Sevilla 2000”. To jest znakomita realizacja koncertowego free-jazzu, który raz przyspiesza, innym razem zwalnia, ale za każdym razem każdy dźwięk ma nas uderzać i bezlitośnie przecinać między-kolumnowy eter. Czy to nadająca rytm, w wielu kawałkach bardzo istotna stopa perkusji, czy szaleństwo spierających się ze sobą saksofonu frontmena i trąbki wtórującego mu muzyka, każda nutowa fraza z uwagi na pełne szaleństwo grania tej formacji, powinna wręcz wybuchać. I ku mojemu wielkiemu, acz pozytywnemu, zaskoczeniu tak czyniła. To była feeria nieposkromionych popisów, do czego wiele znacznie mocniejszych wzmacniaczy nawet się nie zbliżało, a co dodatkowo bez szkód w szybkości narastania dźwięku i jego energii zostało dotknięte posmakiem szklanej bańki. Bańki bez wytykanych przez przeciwników tego rodzaju układów elektrycznych zniekształceń oraz szkodliwego upośledzania dźwięku poluzowaniem krawędzi poszczególnych bytów na scenie, zwanych magią, tylko oferującej odpowiedni konsensus nasycenia, plastyki i wyrazistości prezentacji. Jednym zdaniem był tak pożądany w tego typu muzyce z jednej strony mocny, a z drugiej przyjemny barwowo wykop.
W podobnym tonie, mimo stawiania raczej na wszechobecny spokój, jednak pełen wyrazistości w prezentacji poszczególnych źródeł pozornych wypadł spokojny jazz Tomasza Stańki w kwartecie na płycie „Lontano”. To również powinien być wręcz wycyzelowany świat muzyki, z tą tylko różnicą, że narysowany na bazie wszechobecnej ciszy. To często są pojedyncze, wybrzmiewające w nieskończoność, zawieszone na nieskazitelnie czarnym tle dźwięki, czemu nasz unikający zbytniego kolorowania i zaklinania świata zniekształconymi słabowitą inkarnacją lampy bohater fantastycznie sprostał. Otrzymałem dostojny, ale wyrazisty w krawędzi fortepian, energicznie zaprezentowany, z dobrym bilansem pudła i struny kontrabas oraz świetnie zawieszone, podparte mocną stopą perkusjonalia, na tle których z pietyzmem wybrzmiewała trąbka naszego, niestety od kilku lat nieżyjącego już mistrza T. Stańki. To w dużej mierze był przekaz oparty na pojedynczych, świetnie rozlokowanych na szerokiej i głębokiej scenie sonicznych bytach, ale niewiarygodnie targających moimi uczuciami, co biorąc pod uwagę odtwarzający te muzykę system z lampą w torze, na długo zostanie w mej pamięci.
Na koniec, biorąc pod uwagę zawartość merytoryczną, a przez to tak po prawdzie najbardziej wymagającą do prezentacji, została mi do opisania batalia z muzyką barokową w wykonaniu formacji Jordi Savalla „El Cant De La Sibil-La”. Zapewniam, że łatwość oddania jej ducha to tylko pozory, gdyż nie chodzi jedynie o odwzorowanie wielkości kubatury klasztoru goszczącego muzyków, wszechobecnego w nim echa oraz rozlokowania poszczególnych artystów ze wskazaniem na odmienne pozycjonowanie wokalistki i wtórującego jej chóru, tylko dodatkowo pokazanie tembru głosu artystki, zawartego w nim pakietu emocji oraz mocy jego przenikania przez przecież sporych rozmiarów pomieszczenie. Mało tego. Bardzo ważnym jest również utrzymanie barwy i esencjonalności głosu Monserrat Figureas w często śpiewanych pełnymi płucami mocno przeciąganych czasowo fraz, a także nie tylko moc i energia wspierającego ją chóru, ale również pozwalająca na wyłuskanie z tej wielkiej grupy pojedynczych głosów, selektywność jego prezentacji. Jaki był efekt w oparciu od estetykę grania Szweda? Na pierwszy rzut uchem wszystko było na swoim miejscu. Jednak po wgryzieniu się w szczegóły, mogłoby być więcej esencji w dosłownie każdym występującym na tej płycie źródle dźwięku od wokalizy począwszy, na instrumentarium – często z epoki – skończywszy. To nie oznacza, że było źle, tylko biorąc pod uwagę, jak potrafią to zrobić niektóre wzmacniacze, Arne skupił się bardziej na utrzymaniu dźwięku w ryzach nieposkromionej poprawności – energia, atak, wyrazistość, nieco oddając pola jego emocjonalności budowanej pewnego rodzaju w rozedrganiem dźwięku. I zapewniam, że nie mówię tym przypadku jedynie o wzmacniaczach lampowych, gdyż takie rzeczy oferuje choćby mój „A” klasowy Gryphon. Chodzi raczej o konsekwentną realizację przedprodukcyjnych założeń konstruktorów, czyli w przypadku Engströma Arne zaoferowanie słuchaczowi fajnego konsensusu w słuchaniu pełnego spektrum muzyki w oparciu o w teorii niby słabowite lampy, z biorąc pod uwagę niską skuteczność testowo podpiętych Dynaudio, wręcz dowolnymi zespołami głośnikowymi. Wówczas w imię czegoś zawsze trzeba coś poświęcić. Ważne jest jednak, że w przypadku szwedzkiej myśli technicznej były to naprawdę niewielkie kompromisy.
Mam nadzieję, że w powyższym tekście wyraziłem się jasno. Chodzi o to, że mimo zastosowania w układach elektrycznych lamp elektronowych, mało tego, rozkapryszonych 300B, wzmacniacz praktycznie nie pokazywał najmniejszych ograniczeń w oddaniu niezbędnego spektrum mocy pozwalającej poprawnie wysterować moje duńskie „szafy”. To zaś pozwala domniemywać, iż gdy do Arne zapniemy coś bardziej przyjaznego i dodatkowo okablujemy go gęstszymi drutami, w kwestii barwy i wspomnianego rozedrgania dźwięku temat będzie jawił się w pełni oczekiwanych przez Was kolorach. Jednak w tym momencie stanowczo zaznaczam, to co testowo udało mi się osiągnąć bez siłowego naginania rzeczywistości, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Podczas wpinania integry w tor bałem się dosłownie o wszystko. Od braku mocy w ekstremalnych kawałkach począwszy, przez bułę na basie, na przygaszeniu światła na scenie skończywszy. Tymczasem dźwięk nie tylko, że w odpowiednich momentach wbijał mnie w fotel, ale za sprawą świetnej wyrazistości dodatkowo tryskał tak ważną dla muzyki radością. Gdzie widziałbym naszego lampowego, w testowym wydaniu białego rumaka? Powiem tak. Jedynymi, którzy powinni się nad mim zastanowić, to orędownicy z reguły okupionej wieloma zniekształceniami i uśrednianiem dźwięku, magii lampy. Reszta jak w dym, może wpinać Arne w swój zestaw bez zbędnych obaw, gdyż na przekór obiegowym opiniom w tym wydaniu Szwed nie jest zimny, ani też chcąc zaprzeczyć owej teorii, siłowo przegrzany. Jest po prostu strażnikiem energicznego, jednak bez wycieczek w karykaturalność skrajów pasma akustycznego, grania.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research OMEGA CLOCK
– Shunyata Sigma V2 NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 30 000 €
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 30 W
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 1% (przy 30 W)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz-40 kHz (+/- 1 dB)
Wzmocnienie: 20 dB
Czułość wejściowa: 1 V (30 W, obciążenie 5 Ω)
Impedancja wejściowa: 12 kΩ
Impedancja wyjściowa (przy obciążeniu 5 Ω, 1 kHz): 1,8 Ω
Nominalna impedancja głośników: 5 Ω
Zastosowane lampy: 4 x 300B, 4 x D3a (7721)
Regulacja głośności: 48-stopniowa, ze zdalnym sterowaniem
Wymiary (S×W×G): 498 × 315 × 460 mm
Waga: 38 kg
Opinia 1
Dziwnym zbiegiem okoliczności od naszego ostatniego spotkania z elektroniką Luxmana pod postacią dzielonego zestawu C-900u & M-900u upłynął równo rok i … jeden dzień. Dla jednych to szmat czasu a dla innych ledwie chwilka, która nie wiedzieć kiedy umknęła i jeśli miałbym w tym momencie zadeklarować swą przynależność do którejś z powyższych frakcji, to skłonny byłbym dopisać się do drugiego obozu. Po prostu ostatni rok, pomimo braku wydawać by się mogło na stałe wpisanych w audiofilski kalendarz wystaw i prezentacji okazał się dla nas na tyle obfitujący w przyspieszające bicie serca wizyty i to wizyty urządzeń, które jeszcze do niedawna mogliśmy podziwiać jedynie podczas wielkoformatowych imprez w stylu monachijskiego High-Endu, czy rodzimego Audio Video Show, że czasu na nudę, stagnację i około-covidowy marazm nie mieliśmy wcale. Dlatego też sformułowana tuż po epistole poświęconej 900-kom deklaracja gotowości przyjęcia pod swój dach plasujących się oczko niżej 700-ek wydawała nam się na tyle świeża, iż dopiero przy jej ponowieniu zorientowaliśmy się, że lada moment na torcie naszych oczekiwań będziemy mogli zdmuchnąć pierwszą świeczkę. Całe szczęście, niejako rzutem na taśmę, czyli jeszcze przed nadchodzącymi wielkimi krokami wakacjami ekipa Sieci Salonów Top HiFi & Video Design podjęła stosowne działania i koniec końców dzielona amplifikacja Luxman C-700u & M-700u trafiła do nas na testy.
W telegraficznym skrócie możemy uznać, iż w ramach niniejszego odcinka przyjdzie nam się zmierzyć z nader wiernymi, acz nieco pomniejszonymi, kopiami starszego rodzeństwa. Pierwszą i tak naprawdę jedyną, poza nieco mniej absorbującymi gabarytami, różnicą natury wizualnej jest zastąpienie szczotkowanych płyt górnych ich satynowymi – piaskowanymi, zgodnymi z resztą powierzchni korpusów płatami aluminium.
Przedwzmacniacz C-700u zachwyca masywnością frontu, w którego lewym narożniku wyfrezowano dedykowaną włącznikowi głównemu niewielką nieckę, nad którą umieszczono błękitną mikro-diodę informującą o stanie pracy urządzenia. Kierując wzrok ku prawej stronie napotkamy masywną, toczoną gałkę selektora wejść z dyskretnie ulokowanymi pod nim przyciskami Monitor i Line Straight (pominięcie equalizację), dwa pokrętła regulacji tonów wysokich i niskich, pionowe okno bursztynowego wyświetlacza i kolejne pokrętło – tym razem umożliwiające precyzyjne ustawienie balansu. Uwagę zwraca bliźniacze do wybieraka pokrętło głośności a tuż pod nim para guziczków – Output mode (aktywujący wyjścia RCA, XLR, bądź oba rodzaje), oraz EXT Pre – umożliwiający korzystanie z zewnętrznego preampu / procesora.
Widok ściany tylnej zachwyca panującym tam porządkiem i logiką rozmieszczenia poszczególnych sekcji. Wejść liniowych mamy do wyboru, do koloru – dwie pary XLR-ów i pięć RCA, do tego dochodzi para wyjść na zewnętrzy rejestrator, oraz bliźniacza -umożliwiająca monitorowanie całego procesu i jak na japoński standard przystało nie zabrakło zacisku uziemienia. Nie mniej imponująco prezentuje się sekcja wyjściowa z dwiema parami RCA i podobnym wolumenem XLR-ów. Jest też para gniazd RCA dedykowanych zewnętrznemu pre/procesorowi, interfejsy firmowej magistrali sterowania, włącznik główny i dwubolcowe gniazdo zasilające IEC. Standardowe wyposażenie obejmuje równie elegancki co jednostka główna pilot zdalnego sterowania a pod względem ergonomicznym, warto wspomnieć o możliwości wybrania pracy wyświetlacza w trybie zoom, dzięki czemu nastawy głośności będą czytelne nawet z kilkumetrowej odległości.
Zapuszczając żurawia do trzewi 700-ki bardzo szybko zorientujemy się czemuż przyszło zajmować jej niższy stopień podium aniżeli 900-ka. Tym razem bowiem nie mamy już do czynienia z konstrukcją w pełni zbalansowaną, więc zamiast czterech korzysta z dobrodziejstw dwóch autorskich, niezwykle precyzyjnych, 88-krokowych elektronicznie sterowanych tłumików LECUA 1000 (Luxman Electronically Controlled Ultimate Attenuator). Całe szczęście nie zapomniano o najnowszej generacji firmowego układu sprzężenia zwrotnego ODNF 4.0, w którym jedynie zniekształcone elementy sygnału audio przesyłane są z powrotem do obwodu wzmacniającego, aby zoptymalizować efekt ujemnego sprzężenia zwrotnego. Z równą atencją potraktowano zasilanie, gdzie pracuje klasyczny transformator OI wraz z parą kondensatorów o pojemności 3,300μF każdy.
Z kolei stereofoniczna, zaskakująco ciężka, dobijającą do 30 kg, jak na swoje gabaryty końcówka mocy M-700u już od progu zalotnie trzepocze do nas swymi „wycieraczkami”, czyli podświetlonymi na biało wskaźnikami wychyłowymi. Lewą flankę masywnego aluminiowego frontu przydzielono włącznikowi głównemu i dedykowanej mu diodzie a tuż obok skromnie przycupnęły dwie diody informujące o wybranym wejściu, przycisk selektora wejść i aktywator iluminacji ww. wskaźników mocy. Mniej więcej na środku szerokości znalazł się jeszcze jeden odwiert skrywający kolejną diodę, o której istnieniu dowiemy się jedynie wtedy, gdy przestawimy tryb pracy 700-ki na mono. Płyta górna, z racji odprowadzenia całkiem zauważalnych ilości ciepła z ukrytych wewnątrz korpusu radiatorów została wzdłuż bocznych krawędzi solidnie ponacinana i zabezpieczona od spodu gęstą siateczką. Plecy tytułowej końcówki nie rozczarowują. Do dyspozycji mamy bowiem symetrycznie rozmieszczone pojedyncze, acz szalenie poręczne i solidne terminale głośnikowe, pomiędzy nimi parę wejść RCA i XLR, zacisk uziemienia, gniazdo IEC i włącznik zasilania. Całość dopełniają hebelkowe przełączniki trybu pracy końcówki (mono/stereo) oraz odwracania fazy na lewej flance i gniazdo firmowej magistrali po prawej. Japońska końcówka mocy jest w stanie oddać po 120W przy obciążeniu 8Ω i po 210W przy 4Ω na kanał a po zmostkowaniu 420W (8Ω). Jeśli dla kogoś z Państwa owe deklaracje wydają się niewystarczające, to pozwolę sobie nadmienić, że 700-ka w krytycznych momentach zdolna jest oddać 840W przy 1Ω w stereo i 1 680W przy 2Ω w trybie mono, więc nawet zamiast kolumn podłączając stół bilardowy nie powinno być nawet najmniejszych problemów z jego prawidłowym wysterowaniem. Spora w tym zasługa nader solidnego zasilania w skład którego wchodzą 550 VA transformator typu EI i bateria ośmiu 10 000μF kondensatorów.
Wielokrotnie wspominałem, iż z oczywistych – czysto hedonistycznych względów, najlepiej byłoby kontakt z poszczególnymi markami ograniczyć li tylko do ich topowych wyrobów. Bierzemy takiego flagowca na tapet, nieśpiesznie się z nim zaprzyjaźniamy, poznajemy jego dobre i złe strony i już wiemy na co tak naprawdę stać danego wytwórcę. Nie muszę chyba jednak nikogo z Państwa uświadamiać, że życie to nie leniwy spacerek i rzadko kiedy bywa wyłącznie pasmem sukcesów. Dlatego też nader często zdecydowanie bardziej efektywna jest metoda małych kroków i mozolne wspinanie się po kolejnych, prowadzących właśnie do owych sukcesów szczeblach. Ponadto rozpoczynanie przygody z daną marką od jej crème de la crème niesie ze sobą kolejne zagrożenia. Skoro bowiem rozsmakujemy się w stricte bezkompromisowych rozwiązaniach, to przesiadka na pozycje okupujące niższe półki może okazać się na tyle bolesna, by zepsuć całą przyjemność płynącą z naszego hobby a tym samym i humor nam samym. Dlatego też warto sobie eksplorację portfolio danego dostarczyciela dóbr luksusowych do jakich Hi-Fi i High-End ewidentnie należą rozsądnie dozować i zbytnio się przy tym nie spieszyć. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż mając już na koncie kilkutygodniowy romans z 900-kami bezpośrednia przesiadka na tytułowy duet mogłaby postawić go w niezbyt komfortowej sytuacji. Tymczasem rok przerwy owe zagrożenie nader skutecznie zminimalizował. Nie piszę jednak tego, by niejako naszych gości tłumaczyć, lecz jedynie przypomnieć rządzące światem prawa, niemniej jednak o oczywistych analogiach i porównaniach ze starszym rodzeństwem nie zapominając.
Mając możliwość niespiesznego, pozbawionego presji czasu, przetestowania obu komponentów zaznajamianie z nimi rozpocząłem nie od kompletu a samej końcówki mocy zastępując nią mojego dyżurnego Brystona 4B³. Pierwsze takty „Anno Domini High Definition”, czyli chyba najrzadziej przeze mnie słuchanego i mówiąc wprost średnio wpasowującego się w moje gusta albumu Riverside i … z niekłamanym zdziwieniem stwierdziłem, że japoński piecyk zaskakująco dobrze poradził sobie z tą dość szorstką i niezbyt muzykalną strawą. Od razu zaznaczę, że nie było to pisanie bądź co bądź znanej mi muzyki na nowo, lecz zamiast obnażania jej mankamentów, m.in. natury realizacyjnej, swoiste ucywilizowanie. Co prawda nie sposób w tym momencie mówić o aż tak gęstym i przesyconym barwą graniu jak w przypadku M-900u, lecz zauważalnie mocniej osadzonym w soczystości i intensywności średnicy, aniżeli kiedykolwiek był w stanie pokazać mój Kanadyjczyk. Dzięki temu prog-rock nabrał jakże miłego wysycenia i potęgi nic a nic nie tracąc ze swojej zadziorności. Wystarczyło jednak zmienić repertuar na cudownie śpiewnego, acz niepozbawionego pazura bluesa w wykonaniu Joe Bonamassy („Royal Tea”), gdzie Luxman już niczego poprawiać nie musząc skupił się na oddaniu swobody a do głosu doszły takie składowe jak niezwykle sugestywna, dalece wykraczająca poza rozstaw kolumn i świetnie zorganizowana w domenie głębokości przestrzeń, czy też znana ze starszego rodzeństwa pewność siebie objawiająca się nie sztucznym prężeniem napompowanych sterydami mięśni a stoickim spokojem i idealną równowagą. Ogniste solówki leadera wgniatały w fotel, a PRAT nie pozwalał spokojnie usiedzieć w fotelu.
Dołożenie przedwzmacniacza jeszcze tę, wielce satysfakcjonującą, sytuację poprawiło. Zaakcentowana została bowiem mikrodynamika, przez co nawet podczas wieczorno-nocnych odsłuchów osłabieniu i wyciszeniu nie podlegały wszelakiej maści, budujące klimat nagrań, smaczki. Weźmy na ten przykład „Take Me To The Alley” Gregory Portera, gdzie z jednej strony mamy niezwykle głęboki, jedwabisty wokal, a z drugiej eteryczne partie werbla, zaledwie muskane blachy co i rusz kontrowane świdrującymi dęciakami. Ponadto jak na dłoni słychać różnice pomiędzy ekspresją trąbki Emanuela Harrolda a dostojnością saksofonów – altowego Yosuke Sato oraz tenorowego Tivona Pennicotta. Niby to oczywiste, jednak chciałbym w tym momencie podkreślić, że w wydaniu Luxmanów różnicowanie bynajmniej nie oznacza odseparowania, czy wręcz alienacji zamkniętych w swoich „budkach” muzyków, lecz zachowanie obecnego między nimi flow i wzajemnych, zachodzących między nimi interakcji. Proszę zwrócić uwagę na ową kooperację nie tylko podczas spokojnych, lecz również na bardziej dynamicznych, jak daleko nie szukając niemalże hard-bopowym „Fan the Flames”, kompozycjach.
Mając jednak możliwość przekręcenia gałki i zwiększenia serwowanych dawek decybeli warto to uczynić, gdyż japoński duet łapie wtenczas wiatr w żagle budując niezwykle angażujący i pozbawiony limitacji spektakl. W dodatku bez najmniejszych problemów i grymaszenia jest w stanie oddać zarówno rozmach wielkiego aparatu wykonawczego, jak „Bruckner: Symphony No. 3 in D Minor” (Christian Thielemann/Wiener Philharmoniker), czy też obronić zasadność pozornej jego profanacji elektroniką, jak na jeszcze ciepłej ścieżce dźwiękowej „Mobile Suit GUNDAM Hathaway” Hiroyuki Sawano. W porównaniu do mojej dyżurnej amplifikacji 700-ki wyraźnie zagęszczały i dociążały przekaz, jednak bez jego uśredniania i zamulania. Ot zauważalne obniżenie środka ciężkości z zachowaniem równowagi tonalnej średnicy i otwartości góry skutkujące finalnie większą spektakularnością. O ile bowiem Bryston bardziej wnikał w strukturę i niejako DNA kompozycji akcentując ich misterną kompozycję, o tyle japońska dzielonka akcent stawiała na wolumen i potęgę a dopiero w dalszej kolejności odsłaniała poszczególne niuanse. Który z powyższych punktów widzenia bliższy jest Państwu preferencjom nie mi wyrokować, jednak dla ułatwienia dodam, iż umownie możemy uznać, że Luxmanom bliżej do stereotypowego podejścia reprezentowanego przez grono melomanów aniżeli ortodoksyjnych audiofilów, co powinno być cenną wskazówką dla wszystkich tych, którzy kompletując własne płyto- i pliko – teki kierują się przede wszystkim ich walorami muzyczno – emocjonalnymi, na aspekt natury realizacyjno – wykonawczej zwracając uwagę co najwyżej przy okazji.
Przechodząc po podsumowania warto podkreślić, iż Luxmany C-700u & M-700u stanowią duet nie tylko nader atrakcyjny wizualnie, co przede wszystkim zapewniający szalenie miłe doznania soniczne. Nie dziesiątkując naszych muzycznych zbiorów pokażą drzemiący w nich potencjał i to praktycznie na każdym poziomie głośności, w dodatku bez konieczności posiłkowania się regulacją barwy, choć i takową opcję posiadają. A czy mają coś za uszami? Prawdę powiedziawszy nic mi o tym nie wiadomo, tym bardziej, że przedwzmacniacz nie faworyzuje żadnej z opcji połączenia, więc o ile nie dysponujemy zbalansowanym źródłem spokojnie możemy użyć dowolnie wysokiej klasy interkonektów RCA, choć już do końcówki przydadzą się solidne XLR-y. Jeśli natomiast zależy nam maksymalnym wykorzystaniu zalet połączenia zbalansowanego, to wartym rozważenia pomysłem wydaje się połączenie tytułowego M-700u z preampem z serii 900. Mezalians? W żadnym wypadku, wyłącznie racjonalna gospodarka posiadanymi środkami i inwestowanie ich tam, gdzie je najlepiej słychać.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VM
Opinia 2
Japońska marka Luxman swój oficjalny byt na naszym rynku może określić frazą: „nareszcie jestem”, gdyż po latach dystrybucyjnej posuchy na dobre zadomowiła się nas Wisłą. Co prawda do niedawna, przynajmniej teoretycznie, była możliwość zakupu kilku modeli, jednak w nader ograniczonym zakresie i bez lokalnego wsparcia, co dla wielu zainteresowanych klientów często okazywało się być barierą nie do przejścia. Na szczęście kojarzona z konkretnymi decyzjami w sprawach zaspokajania potrzeb rodzimych melomanów Sieć Salonów Top HiFi & Video Design podjęła rękawicę i od kilku lat w oferuje pełne portfolio Japończyków. Niestety jak to w życiu bywa, mnogość oferty nawet wytrawnych melomanów może przyprawić o ból głowy, dlatego aby nieco ułatwić Wam sprawę, uznaliśmy za stosowne wtrącić swoje trzy grosze. Gdy użyjecie wyszukiwarki, okaże się, że robimy to od samego zarania nowej ery Luxmana w naszej przestrzeni. Jeśli natomiast zastanawiacie się co tym razem wylądowało na naszym tapecie, z niekłamaną przyjemnością oznajmię, iż po teście sekcji wzmacniacza zintegrowanego L-509X oraz dzielonego zestawu pre-power C-900U & M-900U, dzięki staraniom wspomnianego dystrybutora przyszedł moment na przyjrzenie się stojącemu oczko niżej w cennikowej hierarchii Luxmana od 900-ek, zestawowi przedwzmacniacza liniowego C-700U wespół ze stereofoniczną końcówką mocy M-700U.
Jak można się spodziewać, młodsze rodzeństwo 900-ek bazuje na tym samym pomyśle na obudowy co flagowce. Oczywiście różnią się skomplikowaniem układów elektrycznych, a przez to minimalnie wielkością skrzynek, ciężarem i naturalną koleją rzeczy nieco innym pakietem terminali przyłączeniowych. Obydwie konstrukcje ubrano w fenomenalnie wykończone, nadające wizerunkowi zjawiskowego sznytu industrializmu, aluminiowe obudowy. Przedwzmacniacz przy identycznych rozmiarach szerokości i głębokości co końcówka mocy jest od niej nieco niższy. Jego front okupują dwie duże gałki selektora wejść i wzmocnienia sygnału, lekko przesunięty na prawą flankę, pionowo usadowiony, mieniący się cytrynową poświatą na czarnym tle, wielofunkcyjny wyświetlacz, z lewej strony tuż przy podstawie zagłębiony włącznik, zaś na prawo od niego na całej szerokości przedniego panelu rozstrzelone cztery okrągłe guziki – MONITOR, LINE STRAIGHT, OUTPUT MODE, EXT PRE i trzy spłaszczone w miejscu użytkowania, obsługujące funkcje regulacji basu, wysokich tonów i balansu, małe pokrętła. Powiem szczerze, że to dość bogata w różnego rodzaju manipulatorów połać, ale ku mojemu pozytywnemu zdziwieniu efekt jest świetny. Oczywiście takie postawienie sprawy awersu ma również swoje pozytywne reperkusje na wypełnionym po brzegi tylnym panelu, bowiem producent o nasz konfiguracyjny komfort zadbał siedmioma wejściami liniowymi (5 RCA i 2 XLR), przelotkami RCA – MONITOR i REC OUT, czterema wyjściami liniowymi (po dwa RCA i XLR), zaciskiem masy, dwoma gniazdami LAN do konfiguracji firmowego zestawu w jedną całość, włącznikiem głównym i gniazdem sieciowym. W komplecie z przedwzmacniaczem otrzymujemy również idącego tropem srebrnego aluminium jako główny korpus, pilota zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o końcówkę, ta z racji pełnionej funkcji, a więc zapewniania koniecznej kolumnom energii jest od pre o połowę wyższa. Ale to nie koniec różnic wizualnych, gdyż w trosce o odpowiednią wentylację ukrytych wewnątrz radiatorów górna połać obudowy została wyposażona w zorientowane na bokach dwie serie prostokątnych tworów zaślepionych siatką imitującą wzór plastra miodu. Przerzucając nasze zainteresowanie na przód mieniącego się srebrem pieca, ten na podobieństwo przedwzmacniacza wykorzystuje identycznie zlokalizowany i tak samo zagłębiony przycisk inicjacji pracy, tuż obok dwie diody informujące o wyborze standardu wejścia liniowego oraz dwa guziki wyboru wejścia i opcjonalne wyłączanie wskaźników wychyłowych. Jak już jesteśmy przy tak lubianych przez wielu z nas, w przypadku Luxmana białych wycieraczkach, konstruktorzy przerzucili je na prawą stronę nieco powyżej poprzecznej osi awersu. Wieńcząc opis wizualny i wyposażeniowy M-700U, jestem zobligowany wspomnieć, iż ten w kwestii tylnego panelu w jego centrum patrząc od góry, może pochwalić się po jednym zestawie wejść RCA i XLR, zaciskiem masy, tuż pod nimi gniazdem zasilania i głównym włącznikiem, lekko na bokach po jednym zestawie zacisków kolumnowych i na zewnętrznych rubieżach – z lewej strony trigerami zmiany trybu pracy z opcji stereo na mono oraz doboru polaryzacji fazy w gniazdach XLR, a z prawej terminalem LAN dla skomunikowania urządzenia z resztą firmowych komponentów.
Przyglądając się naszemu dzisiejszemu zestawowi przez pryzmat dotychczasowych batalii z ofertą Luxmana, 700-ki ze swoimi walorami sonicznymi plasują się pomiędzy integrą L-509X, a wyżej pozycjonowanym setem 900. Przekaz jest nasycony, jednak nieco bardziej wstrzemięźliwie esencjonalny od wyżej wycenionej 900-ki, co powoduje, że muzyka nadal odznaczając się dobrą wagą, w domenie plastyki jest nieco mniej wyczynowa, ale za to nadal z słyszalnie większym pakietem gładkości od stawiającego na atak i szybkość z oznakami oszczędności w nasycaniu średnicy, wzmacniacza zintegrowanego. Oczywiście to w każdą ze stron można lekko skorygować resztą systemu – najprościej okablowaniem, jednak na tle poprzednich występów bez jakichkolwiek prób siłowego naginania rzeczywistości temat pozycjonowania brzmieniowego wygląda w sposób opisany przed momentem. I w takiej, najbliższej prawdzie w stosunku do wcześniejszych bojów z pełną świadomością słuszności działania odbyła się ta batalia testowa.
Gdy powiedziałem „a”, czyli z obrazowaniem brzmienia testowej układanki odniosłem się do wyższego modelu, naturalną koleją rzeczy powiem „b” i opiszę zmiany w oparciu o te same produkcje muzyczne, od znakomitej Cassandy Wilson w produkcji „Traveling Miles” począwszy. Wiadomym jest, że ta pani ma głęboki, nasycony i emocjonalny głos. Dodatkowym aspektem tej płyty jest mocno podkręcona realizacja, co w przypadku zbyt lekkiego podejścia systemu do kwestii nadania przekazowi odpowiedniej temperatury i gęstości może skończyć się ogólną utratą magii tembru jej śpiewu i ogólnym przerysowaniem, czyli zbyt obfitym pokazaniem ostrości krawędzi dźwięku całego składu muzyków. Na szczęście nieco inne podejście 700-ek do tego tematu nie odbyło się drastycznym przewartościowaniem znanej mi z topowej serii, estetyki brzmienia, dlatego owszem, całość prezentacji lekko podryfowała z tonacją w górę, jednak odbierałem to jako oczywiście słyszalną od pierwszych chwil, bardziej kosmetyczną, a nie szkodliwą ingerencję. Czyli? Po prostu było minimalnie mniej esencjonalnie, co w przypadku wspomnianej divy z jednej strony ewidentnie przełożyło się na nieco mniejszą intymność jej wokalizy, jednak z drugiej założę się o skrzynkę jabłek, że wielu z Was akurat taki stan rzeczy może bardziej przypaść do gustu. Ja przynajmniej abstrahując od jakości dźwięku znacznie droższego zestawu, odebrałem tę prezentację z identyczną przyjemnością, gdyż to nadal była ta sama świetnie kreująca świat muzyki piosenkarka, tylko ze swoimi wokalnymi atutami osadzona na nieco innym poziomie esencjonalności, co uspokajając potencjalnych malkontentów ani trochę nie skutkowało nadinterpretacją skrajów pasma – przypominam o mocno podciągniętym realizacyjnie masteringu – ze szczególnym uwzględnieniem najwyższych rejestrów.
Kolejnym przykładem nieco inaczej zaprezentowanego, ale nadal równie ciekawego jeśli chodzi o wynik brzmieniowy, materiału, byli znakomici Doorsi z płytą „The Doors”. To w teorii był znacznie trudniejszy krążek, gdyż mastering w czasach jego powstawania nie był najważniejszą kwestią. Dlatego też muzyka w głównej mierze odznacza się drobną niedowagą, co często potrafi skutkować krzykliwością zbyt lekko odtwarzających ją systemów. Zwyczajnie już przy nieco głośniejszym odsłuchu potrafi zacząć stawać się nieprzyjemnie nadpobudliwa tudzież jazgotliwa. Dlatego tak istotne jest, aby potencjalny zestaw w swoim kodzie DNA miał zapisane umiejętne dozowanie barwy, masy i zdroworozsądkowej gładkości. Umiejętne, gdyż zbyt dużo dobra zwanego nasyceniem i jemu pochodnym, aspektom potrafi zgasić zapał muzyków do pokazania swojego buntu, czego mimo świetnej wagi oferowanego dźwięku znakomicie uniknęła konfiguracja 900-ek. Jak zatem z tym materiałem wypadły 700-ki? Oczywiście od strony masy dźwięku było lżej. Jednak za to bez najmniejszych szkód przekaz fajnie przyspieszył, co w dużej mierze zbliżyło go do prezentacji lubianej przez piewców ostrego rocka ponad wszystko. Muzycy w dobrym tego słowa znaczeniu szaleli bez opamiętania, jednakże robili to na tyle rozumnie, że ani razu nie przekroczyli cienkiej linii oddzielającej dobre i słabe granie. Ale dla jasności dodam, iż tak po prawdzie powinno być nieco gęściej, co Luxman potrafi pokazać z pomocą wyższego modelu. Jednak zalecam spokój, gdyż w tym przypadku mimo odmienności prezentacji w ostatecznym rozliczeniu była to raczej inna interpretacja barwowa, niż jakościowa.
Na koniec kilka słów o mocnych akcentach grupy Yello w produkcji „Touch”. Chyba nie muszę udowadniać, iż w tym przypadku całość odznaczała się większą wyrazistością jako skutek zmiany wagi dźwięku. Wszytko nabrało delikatnej poświaty i na skrajach poszczególnych pasm zostało pokazane w dobitniejszy sposób. Czy to oznacza, że lepiej niż w starciu ze starszymi braćmi, bo to w głównej mierze muza elektroniczna? Dla wielu pewnie tak, jednak biorąc pod uwagę sporo zarejestrowanej na niej wokalistyki – bez względu na jej zamierzenie częste preparowanie, mimo fajnego odbioru osobiście optowałbym za kapkę większym body dobiegającego do mnie dźwięku. Co prawda w wydaniu testowym bez najmniejszych problemów był całkowicie do przyjęcia, ale nieco dalszy od zrównoważonej prawdy. Tylko tyle. A jeśli tak, to nie zdziwię się, gdy wielu z Was w ogóle tego nie zauważy. Tym bardziej, że na tle wzmacniacza zintegrowanego L-509X była to oaza plastyki i przyjemnego nasycenia. Dlatego przed ostatecznym wydaniem wyroku zalecam osobistą weryfikację, gdyż rozprawiam o spowodowanych pozycjonowaniem w cenniku niuansach, a nie mankamentach.
Czy w przypadku stania na rozstaju dróg zwanym poszukiwaniem docelowego wzmocnienia zdecydowałbym się na przed momentem opisywany zestaw pre-power Luxmana? Ze spokojem ducha odpowiadam tak, gdyż to nadal jest bardzo muzykalne, a jedynie mniej esencjonalne niż wyższy model granie. Po co zatem tyle razy wytykałem wszelkie różnice pomiędzy nimi? Spokojnie, nie w celach deprecjonowania naszego bohatera, tylko pokazania gdzie w domenie finalnego sznytu brzmieniowego usadowiono go w firmowym portfolio. Komu zatem oprócz siebie zadedykowałbym clou naszego spotkania? Mam nadzieję, że nie zdziwicie się, gdy padnie słowo wszystkim. Powód? Umiejętne dobranie barwy i swobody prezentacji, co spokojnie odpowiednią konfiguracją da się przekuć trochę w jedną i w druga stronę – gęściej lub lżej i szybciej, a dzięki czemu po eliminacji sonicznych ekstremistów grono potencjalnych nabywców sięga od prawa do lewa. A gdy do tego dodam niższą cenę tytułowego zestawu C-700-U & M-700 od flagowego punktu odniesienia, na me usta ciśnie się jedno zasadnicze pytanie: „Czego chcieć więcej?”. Szczerze? W tej cenie, trzeba będzie mocno się starać, a mimo tego wynik nie będzie oczywisty.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Ceny
Luxman C-700u: 31 999 PLN
Luxman M-700u: 32 999 PLN
Dane techniczne
Luxman C-700u
Czułość/impedancja wejściowa: RCA 250mV/46kΩ, XLR 250mV/67kΩ
Wyjściowa/wejściowa impedancja: RCA 1V/90Ω, max. 11V; XLR 1V/600Ω, max. 11.5V
Pasmo przenoszenia: 20 Hz to 20 kHz (+0, -0.1dB); 5 Hz to 120 kHz (+0, -3.0dB)
Zniekształcenia THD: RCA 0.007% (20Hz to 20kHz); XLR 0.010% (20Hz to 20kHz)
Odstęp sygnał/szum(IHF-A): RCA 125dB, XLR 122dB
Zakres regulacji equalizacji: BASS: ±8dB @ 100Hz
TREBLE: ±8dB @ 10kHz
Pobór mocy: 28W; 2.0W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 130 x 430 mm
Waga: 14.6 kg
Luxman M-700u
Moc wyjściowa: 2 x 120W (8Ω), 2 x 210W (4Ω), 420W (8Ω) w trybie mono
Moc chwilowa: 2 x 840W (1Ω), 1,680W (2Ω) w trybie mono
Czułość wejściowa: 1.1V/120W (8Ω)
Wzmocnienie (GAIN): 29.0dB
Impedancja wejściowa : RCA 51 kΩ, XLR 34 kΩ
Pasmo przenoszenia: 20Hz – 20 kHz (+0, –0.1dB), 1 Hz – 130 kHz (+0, –3.0 dB)
Zniekształcenia THD: < 0.009% (1kHz/8Ω); < 0.1% (20Hz to 20kHz/8Ω)
Odstęp sygnał/szum (IHF-A) : 115dB
Transformator: 550VA EI
Współczynnik tłumienia (Damping factor): 350
Pobór mocy: 370W, 110W (w stanie spoczynku), 0.4W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 190 x 427 mm
Waga: 27.5 kg
Opinia 1
Tytułowa marka na naszym portalu już kilkukrotnie miała swoje pięć minut. Co ciekawe, były to na tyle znamienne w skutkach chwilę, że jeden z epizodów zakończył się decyzją pozostawienia sobie wówczas opiniowanej zabawki na dłużej. To zaś sprawiło, że ani przez moment nie przyszło nam do głowy, aby z jakiegokolwiek powodu zakończyć dogłębne poznawanie oferty duńskiego producenta. Takim to sposobem po testach sekcji wzmocnienia Diablo 300, Antileon i Mephisto, przedwzmacniaczu liniowym Pandora, oraz przetworniku D/A Kaliope, mając w zanadrzu przyjrzenie się źródle, w tym podejściu przyszedł czas na kolumny głośnikowe. O kim mowa? O duńskiej manufakturze Gryphon Audio, która dzięki wielkiemu wysiłkowi logistycznemu łódzkiej ekipy Audiofastu- kolumny razem ze skrzyniami ważą prawe 240 kg sztuka – wystawiła do oceny drugi od góry w cenniku model Trident II. Intrygujące? Przyznam szczerze, że po miesiącach walki o pojawienie się tych paczek w naszych okowach osobiście ich wizytą byłem bardzo podekscytowany. Jednak co ciekawe i prawdopodobnie Was zaskoczę, ten stan ducha wzmagał dodatkowy aspekt. Mianowicie chodzi mi stosunkowo rzadką budowę kolumn, czyli podwojenie sekcji basowej w jej górnej części bliźniaczym układem zastosowanym tuż nad podłogą. Powód? Tego trzeba zaznać na własnej skórze, bowiem chodzi o brak jakiegokolwiek kompromisu w oddaniu swobodnej ściany pełnego energii dźwięku ze szczególnym uwzględnieniem wzorowej kontroli właśnie najniższego zakresu. W swoim portfolio posiadam już dwa osobiste zderzenia z tego typu konstrukcjami w postaci Dynaudio Evidence Master oraz Gauder Akustik Darc 140 i wiem z czym to się mówiąc kolokwialnie, je. Jednak przypadek ocenianych kolumn z Danii do całej zabawy wnosi jeszcze jeden smaczek, jakim jest jeszcze rzadziej niż wspomniane podwojenie sekcji basowej, zasilenie je wewnętrznymi (500W każdy) wzmacniaczami w klasie AB, czyniąc z naszych bohaterek kolumny pół-aktywne. Nie muszę chyba nikomu udowadniać, iż to był kolejny intrygujący dla mnie temat, który mimo sporej odporności na pewnego rodzaju wyjątkowość, nie oszukujmy się, najczęściej goszczonych u siebie drogich komponentów, w tym przypadku w pewien sposób sprowadził moje oczekiwania do poziomu wrzenia. Jeśli zatem jesteście zainteresowani, jak poniższy miting przy muzyce odbił się na mojej psychice, zapraszam do lektury od razu lojalnie zaznaczam z racji długości tekstu swoistej sagi.
Kreśląc kilka informacji na temat tytułowych kolumn, na początek przyznam szczerze, iż nie ma co się oszukiwać, tytułowe Dunki są wielkie. Niestety lekko ponad 190 cm wysokości to naprawdę nie przelewki. Jednak mimo tego za sprawą kilku tricków dość swobodnie potrafią może nie całkowicie zniknąć z pokoju, ale spokojnie przestać przytłaczać słuchacza swoimi gabarytami. Głównym zabiegiem optymalizacji wizerunkowej jest ich sięgająca jedynie 30 cm szerokość. Naturalnie producent został w ten sposób zmuszony do zastosowania ratujących stabilność, poprzecznie przytwierdzonych łap z regulowanymi stopami, ale zapewniam, to jest bardzo udany zabieg. Niestety takie potraktowanie sprawy przy założeniu zejścia kolumn do 16Hz, w celu zapewnienia odpowiedniego litrażu spowodowało nadmuchanie tej wąskiej obudowy w gąb do poziomu 80 cm. Jednak uspokajam potencjalnych oponentów, nawet w moim, w teorii nieco zbyt skromnym gabarytowo pomieszczeniu – ok 100 m³ – kolumny ani trochę nie wyglądały na zwaliste. Jak to możliwe? Kolejnym po szerokości skrzynek aspektem walki o wizerunkową ogładę był ich fenomenalny design w postaci zapożyczonych – podobno przy wiedzy Franco Serblina – od włoskich kolumn Sonus faber, rozciągniętych pionowo pomiędzy podstawą i górnym panelem kolumny w jej przedniej i tylnej części, przezroczystych sonicznie gumek w roli maskownic. Innym nadanie każdemu z głośnikowych modułów przedniej ścianki znakomicie widocznych pionowych wręg. Następnym zastosowanie na przecież głębokich bocznych ściankach, niwelującego ten temat, fenomenalnego motywu preparowanego w kolorystyce złotawego brązu i czerni egzotycznego drewna. Kolejnym zlokalizowanie w tylnej części bocznych ścianek wygłuszonych miękkim materiałem, biegnących od samego dołu do góry ażurowych modułów antywibracyjnych. Innym wykończenie poprzecznych łap w technice szczotkowanego aluminium z wydrukowanym na zewnętrznej krawędzi każdej z nich logo marki. Wystarczy? Spokojnie to było pytanie retoryczne, gdyż wygląd w tym przypadku jest tylko jedną z składowych pewnego rodzaju wyczynowości opiniowanych paczek, dlatego na tym opis ich aparycji ze spokojem ducha zakończę.
Wolę przejść do technikaliów. Te są równie przemyślane jak problem postrzegania. Po pierwsze producent dzięki odpowiedniemu uformowaniu frontu zadbał mechanicznie, a nie elektronicznie (dodatkowa komplikacją zwrotnicy), o zgodność czasową współpracy ze sobą poszczególnych przetworników. Po drugie podwoił sekcję basową – po dwa głośniki na górze i na dole – wokół wysokotonówki AMT i okalających go średniaków w typowym układzie d’Apolitto. Po trzecie zastosował zwrotnicę aktywną, zasilając wspomniane basowce dedykowanymi wzmacniaczami w klasie AB. Zaś po czwarte w przypadku Trident-ów II mamy do czynienia z konstrukcjami zamkniętymi, czyli pozbawionymi dla wielu samego zła, często zwanych burczy-basami, portów bass-refleks. Ale to nie koniec ciekawostek, bowiem owa samowystarczalna sekcja najniższych częstotliwości została wzbogacona o możliwość doboru według swoich potrzeb w trzech punktach, opartego na teorii Linkwitza-Greinera tak zwanego poziomu dobroci basu, a także jego ilości w zakresie od -100 do +6 dB i filtr dolnoprzepustowy. Kontynuując trop zagadnień około-basowych, nie trzeba chyba nikogo uświadamiać, iż takie rzeczy musi coś obsługiwać. Po raz kolejny zalecam spokój, gdyż całość elektroniki skryto wewnątrz obudowy, a jedynie co da się zauważyć gołym okiem, to zorientowane na tylnej ściance, oczywiście sprytnie okryte pionowymi gumkowymi maskownicami, wielkie pionowe radiatory chłodzące wzmacniacze, usadowione pod nimi panele sterujące każdą z kolumn, zaciski głośnikowe dla zakresu środka oraz wysokich tonów i gniazda sieciowe. Co oznacza zwrot panel sterujący kolumnami? Nic specjalnego. Po prostu znajdziemy na nim zestaw pozwalających komunikować się pomiędzy sobą i wzmacniaczem za pomocą dostarczonego okablowania serię gniazd – komputerowe, RCA, XLR, hebel wyboru terminali RCA lub XLR oraz pakiet przycisków konfigurujących sekcję dolnego zakresu. Tak uzbrojone wieże według producenta zapewniają pasmo przenoszenia od 16 do 27 kHz przy spadku -3 Ohm i co w dalszej części udowodnię, że jest bardzo istotne nie tylko z racji możliwości zastosowania niskiej mocy wzmacniacza dla centralnego zakresu, oferują aż 95 dB skuteczności. Jak zdradzają fotografie, podczas decyzji zakupowej za dopłatą mamy możliwość zamówienia panelu pokazującego aktualne ustawienia kolumn wraz z dedykowanym temu procesowi pilotem. Na szczęście z jednym małym ale, ten sam pakiet zdjęć daje jasno do zrozumienia, iż bez tego również możemy obyć. Co oznacza owo „ale”? Z testowej, kilkunasto-tygodniowej autopsji wiem, że często korzystałem z różnych punktów dobroci i ilości dolnego zakresu i natychmiastowa wiedza z fotela na czym w danym momencie stałem i równie natychmiastowa możliwość korekcji tego stanu rzeczy była nie do przecenienia, dlatego radzę na tym nie oszczędzać. To przy cenie kolumn jest ułamek kwoty, a czyni je jeszcze bardziej przyjaznymi w użytkowaniu. Powiem więcej, w razie zakupu zapewniam, że wieloletnim użytkowaniu. Dlaczego? Spokojnie, nie z racji niebagatelnej wagi i przez to potencjalnych problemów logistycznych, ale po odpowiedź na to pytanie zapraszam do poniższych akapitów.
Na początek opisu brzmienia drugich od gry zespołów głośnikowych Gryphona zdradzę swoją największą obawę, jaką jest konstrukcją półaktywna z pewnego rodzaju odmianą w moim odczuciu dotychczas zawsze szkodzącego prezentacji układu DSP – mam na myśli tak zwaną dobroć basu. DSP z jednej strony ułatwia kontrolę niskich tonów, ale zazwyczaj sprawia, że jeśli nie żyją swoim życiem, to w najlepszym wypadku w stosunku do reszty pasma są lekko przerysowane, a czasem nawet jednostajne. Chodzi o ich momentami zbyt ambitny oraz narysowany w sposób wręcz idealny udział w przekazie. Owszem, to wielu osobnikom homo sapiens może się podobać. Jeśli jednak w praktycznie każdej prezentacji dla przykładu jazz-owego trio, mimo bycia muzykiem sesyjnym, kontrabasista w ekstremalnych przypadkach jest frontmenem lub mniej drastycznie artystą nieuprawnienie ważnym jak wspomniany pomysłodawca danego projektu, tudzież wszystkie tego typu składy grają na tych samych instrumentach – ewidentnie wyczuwalna podobna estetyka brzmienia wspominanego kontrabasu i czasem nawet perkusji, w przypadku High Endu to jest rażące odejście od pokazania prawdy o słuchanej muzyce. Często zjawiskowej w odbiorze, jednak dalekiej od założeń naszego obcowania z jej wielobarwnością, czasem niedoskonałością, jednak na ile to możliwe, dokładnym oddaniem zadań każdego z artystów. A to jest dopiero jeden z możliwych do wystąpienia niechcianych artefaktów, gdyż do tego przykładu śmiało można dorzucić całkowicie inną estetykę brzmienia niskich tonów na tle reszty zakresów częstotliwościowych. Zapewniam, kilkukrotnie się z tym spotkałem, dlatego też już podczas wstępnych rozmów z dystrybutorem była to pierwsza rozwiewana, oczywiście jako ustne zapewnienie, kwestia. Jednak wiadomym jest, iż każda pliszka swój ogonek chwali, dlatego mimo solennych zapewnień łódzkiej ekipy, ten temat był dla mnie wręcz kluczowy.
Zanim przejdę do konkretów, wspomnę jeszcze, iż bez względu na półaktywność kolumn w oddaniu niskich tonów, zestaw w tej materii był bardzo czuły na okablowanie i współpracującą elektronikę. Przećwiczyłem to dobrze, gdyż podczas testu z powodzeniem zapewniając Tridentom II dodatkowe sygnały w standardzie RCA lub XLR dla sekcji aktywnej, skonfigurowałem dwa sety. Jeden z przedwzmacniaczem liniowym jako dawca sygnału XLR do końcówki mocy i kolumn. Zaś drugi w oparciu o regulowane wyjście w przetworniku cyfrowo-analogowym Vivaldi, XLR-em karmił Mephisto, a dającym tę samą wartość wzmocnienia co wyjście zbalansowane terminalem RCA (ten DAC ma taką opcję) dostarczał informacje do kolumn. W drugim nastąpiła również drobna korekta bardzo mocno determinujących końcowy wynik soniczny kabli głośnikowych dla zakresu środka z wysokimi tonami i sygnałowych dla basu. To były dwa różne dźwięki. Pierwszy odznaczał się gęstością, aż kapiącą energią i zjawiskowym nasyceniem, co niestety dla kilku moich znajomych – zaznaczam, iż nie dla wszystkich i trochę również dla mnie, okazało się zbyt intensywnym doznaniem. Dlatego też w poniższej epistole posłużę się przypadającą do gustu większej grupie znajomych, już świetnie zrównoważoną w domenie nasycenia, a przez to prezentującą wzorową szybkość narastania sygnału oraz energii konfiguracją numer 2.
Jak informowałem, z tego typu konstrukcjami z podwojonymi sekcjami basu spotkałem się nie raz. To zawsze była zarezerwowana dla nich swoboda w oddaniu pełnego spektrum pasma akustycznego bez efektów ubocznych siłowej lub uśrednionej prezentacji. Po prostu w dobrym tego słowa znaczeniu dostawałem ścianę fenomenalnego, bo nieskrępowanego dźwięku bez względu na zadany poziom głośności. Oczywiście powodem takiego stanu rzeczy było rozdzielenie energii tego zakresu na dwa znajdujące się na skrajach obudów sektory i tym sposobem znacznie mniejszy udział podłogi w finalnym brzmieniu systemu. Teoretycznie dostawałem identyczny power jak z typowego rozwiązania, jednak z o niebo większą, odczuwalną od pierwszego dźwięku swobodą, co bez dwóch zdań po występach Dynaudio Evidence Master i Gauder Akustik Darf 140 tym razem z nawiązką potwierdziły testowane konstrukcje z Danii. Co mam na myśli pisząc z nawiązką? Otóż słowem kluczem jest półaktywność, a przez to wspieranie dolnego zakresu przez aktywną zwrotnicę i wysoką skuteczność naszych bohaterek. Chodzi bowiem o fakt, że owo pełne spektrum energii wespół z mikro i makro-dynamiką otrzymywałem od najniższych do najwyższych poziomów głośności. Niestety poprzednio słuchane tego typu zestawy były obciążone lekką utratą tych niuansów. Nie w sposób jakoś bardzo degradujący ich brzmienie, ale na tle dzisiejszych bohaterek wyraźnie słyszalnie. To nie oznacza, że Tridenty II biły je na głowę, tylko pokazały, jak dobrze potrafi zabrzmieć i co wnosi do codziennego życia z muzyką umiejętnie zestrojony aktywny bas, z czym na przykładzie kilku płyt postaram się Was zapoznać.
Rozpocznę od znanych Wam z moich opisów trio Paula Bley’a w koncertowej produkcji „When Will The Blues Leave”. To był nigdy wcześniej nie zaznany przeze mnie spektakl. I nie mówię w tym momencie o budowaniu fenomenalnie oddanej koncertowej sceny z idealną lokalizacją zawieszonych w estetyce projekcji 3D poszczególnych artystów, jej szerokości i głębokości oraz różnicowaniu zawieszenia dźwięku instrumentów na odpowiedniej wysokości, bo to w pewnych aspektach oceniając stricte subiektywnie, mam i słyszałem w nieco lepszym wydaniu – być może przyczyna leży w rozdzieleniu w moich Dynkach góry i środka pasma na dwa obsługujące inną część danego pasma przetworniki, a w Gauderach w użyciu diamentowego wysokotonowca, tylko dzięki swobodzie prezentacji wraz z bezkompromisową projekcją energii każdego generatora dźwięku, świetnym oddaniu namacalności tego wydarzenia. W jednym z niedawno zamieszczonych na naszym portalu testów pisałem o świetnie odebranej przeze mnie na tej płycie pracy kontrabasu. Chodziło o natychmiastowo słyszalny atak palca na strunę i jej pełną współpracę z pudłem rezonansowym, co przekładało się na pokazanie nie tylko wyrazistości działań artysty, ale również zaprezentowanie drapieżności czasem soczystych i krągłych, a innym razem twardych i mówiąc kolokwialnie kopiących słuchacza, zazwyczaj malowanych luźniejszą kreską, tak lubianych przeze mnie owych przerośniętych skrzypiec. Taki wzorzec miałem dotychczas. Niestety opiniowane dzisiaj kolumny w sobie tylko znany sposób brutalnie go zweryfikowały. Czym? Otóż podczas występujących w czwartym kawałku karkołomnych popisów przywołanego przed momentem instrumentu Garego Peacocka oprócz równie spektakularnie wspierającego go w pracy fortepianu, tym razem fenomenalny udział w podkręcaniu wymowy jego artyzmu miał również perkusja ze szczególnym wskazaniem na stopę. Zazwyczaj słuchając tego utworu nieco trzeba się jej doszukiwać, gdyż odbieramy ją jako lekkie, pozbawione większej energii, jakby niezbyt dobitne, czasem wręcz kartonowe uderzania w tle. Tymczasem wspierana 500W wzmacniaczami w sekcji basu, wysoka skuteczność kolumn pokazały, iż ten wielki bęben jest pełnoprawnym bytem tego kontrabasowego pasażu. Spokojnie, nie wychodzi przed szereg, tylko pokazaniem zarezerwowanego dla niej pakietu energii czasem rytmicznie, a czasem lekko free-jazzowo, czyli zamierzenie chaotycznie powoduje punktowe trzęsienia ziemi. Tego nawet nie słychać, tylko wyraźnie czuć, ale jest na tyle naturalne, a przez to podświadomie oczekiwane, że po powrocie do moich, przecież obsługujących od dołu do góry bliźniaczy zakres częstotliwości, Dynaudio Consequence, bardzo mi tego brakowało. To były chwilowe ataki niczym nieskrępowanej energii, czego moje codzienne paczki z pomocą co prawda mocarnego, ale obsługującego całe pasmo wzmacniacza nie były wstanie wywołać, a dedykowana, co bardzo ważne, idealnie zestrojona z resztą pasma, pracująca w klasie AB, mocna sekcja aktywna Gryphonów pokazywała bez najmniejszej zadyszki. Mało tego. Bez jakiegokolwiek skrępowania nawet na wysokich poziomach głośności, które o dziwo podczas tego testu były na porządku dziennym. Takiego obrotu sprawy nie spodziewałem się nawet w najbardziej proroczych snach, dlatego nawet jeśli jest Wam po drodze brzmieniowej, czy cenowej z tego typu konstrukcjami, zalecam ich posłuchać. Ale zaznaczam, świat już nigdy nie będzie taki sam, bowiem nie chodzi mi o brutalność niskich rejestrów, tylko ich rozdzielczość, a przez to bezkompromisową wielobarwność i w pozytywnym tego słowa znaczeniu spektakularność. Spektakularność dodatkowo dostrajaną opisywaną regulacją dobroci i ilości basu.
Gdy temat dla wielu z Was najważniejszego zakresu mamy mniej więcej opisany, w kolejnej odsłonie wspomnę o muzyce równie wymagającej, jednak stawiającej na jej zgoła inne cechy. Mam na myśli wszelkiego rodzaju muzykę dawną, która w głównej mierze bazując na lotności i eufoniczności dźwięku, wspomniane zaplecze basowe spychała na poziom jedynie niezbędności zaspokojenia niezbyt wymagających podwalin. W tym przypadku również byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. A muszę zaznaczyć, iż smukłe Dunki grały dość ciemnym i cały czas pełnym energii dźwiękiem. Jednak ciemnym i mocnym w tym przypadku nie oznaczało pozbawionym oddechu lub swobody odrywania się od kolumn. Te kwestie mimo przecież stosunkowo wielkich gabarytowo zespołów głośnikowych były na najwyższym poziomie, pozwalając im dosłownie zniknąć sonicznie z mojego pomieszczenia, na co w pierwszych minutach kontaktu z nimi zwracało mi wielu goszczonych przyjaciół. To naturalnie oprócz niewielkiej szerokości uzbrojonych w głośniki frontów, było również skutkiem idealnego konsensusu pomiędzy wielkością kolumn – to zazwyczaj daje efekt niewymuszenia przekazu, a pełną kontrolą każdego spójnie zaprezentowanego pełnego spektrum pasma. W efekcie podczas odsłuchu płyty Johna Pottera „Care-charming Sleep” z formacją The Dowland Project emocjonalnie zostałem przeniesiony jeden do jeden w realia nagrania. Dowodem na obronę tej tezy po pierwsze było wierne pokazanie wielkiej kubatury sakralnej z pełnoprawnym udziałem pojawiającego się w niej echa. Po drugie – wyraźne ogniskowanie źródeł pozornych nie tylko w wektorach szerokości i głębokości, ale również z poziomu zajmowanej przez nich posadzki. A po trzecie prezentacja co prawda skromnego, ale jakże wymownego instrumentarium w postaci choćby przykładowego klarnetu basowego nie tylko z jego esencjonalnością, plastyką, lecz także świetnym różnicowaniem mocy poszczególnych przedmuchów. Nie wiem dlaczego, ale bez względu na poziom startowej głośności również podczas słuchania tej płyty ręka samoczynnie dryfowała w stronę pilota celem podniesienia ilości wypełniających moją samotnię decybeli. Co ważne, pozbawionych najmniejszych zniekształceń, bowiem w innym wypadku skończyłoby się to swoistą kakofonią, a w zderzeniu tego materiału z naszymi bohaterkami nigdy nic takiego się nie wydarzyło.
Jako ostatni przykład świetnego radzenia sobie kolumn z praktycznie każdym materiałem muzycznym wystąpi zespół AC/.DC w kompilacji „For Those About to Rock”. Cel? Zderzenie z ekstremalnie szybkim oddaniem energii podczas występujących na jednym z kawałków armatnich wystrzałów. Dlaczego tylko to? Powód jest banalny i opisany już w pierwszym przykładzie płytowym. Przecież gdy zestaw znakomicie raził sobie z trudnym do prezentacji, bo obsługiwanym przez niekwestionowanego mistrza kontrabasem oraz nigdy wcześniej tak pokazaną wspierającą go perkusją i do tego w fenomenalnej realizacji, byłem więcej niż spokojny o chyba najważniejsze dla tej formacji, gitarowe riffy i mocno determinujący dobitność ich popisów występ równie istotnego bębniarza. Byłem jedynie ciekawy, co wydarzy się w momencie przymusu oddania pełnego spektrum oderwanego od naturalnych instrumentów dźwięku przy szaleńczym tępię całego składu w jednym czasie. Czy przekaz nie starci na klarowności, z uwagi na lekkie przygaszenie światła na scenie nie utraci wyrazistości i najzwyczajniej w świecie niekwestionowaną – zaznaczam pozytywną – wyczynowością kolumn nie przerysuje intencji artystów. Miał być ogień, ale z zachowaniem ważności w danym momencie występów poszczególnych źródeł pozornych, co bez jakiegokolwiek uśredniania lub nadinterpretacji wydarzało się podczas słuchania każdego krążka z tego typu muzyką.
Powoli puentując to spotkanie, w pierwszej kolejności chciałbym usprawiedliwić się za ponadnormatywny słowotok. Niestety, gdy podczas testu doznam emocji na poziomie opiniowanych kolumn, nawet nie wiem, kiedy tekst zaczyna przypominać twórczość Elizy Orzeszkowej. Mam nadzieję, że śledząc moją zabawę w opiniowanie komponentów audio, nauczyliście się przechodzić nad tym do porządku dziennego. Jeśli tak, wieńcząc test, w pełni świadom konsekwencji zapewniam, iż na bazie przeżytych emocji o naszych bohaterkach nie mogłem pisać inaczej aniżeli w samych superlatywach. A przecież to mimo moich starań była konfiguracja przygotowana na mniej więcej 90% możliwości, to co wydarzyłoby się po dobiciu do setki? Czy abstrahując od niestety wysokiej ceny Gryphon Audio Trident II i naturalną koleją rzeczy ich sporych gabarytów, jest to propozycja dla każdego? Otóż bez najmniejszego poczucia przysłowiowego drukowania meczu jestem w stanie zarekomendować je dosłownie wszystkim. Począwszy od wytrawnych melomanów – świetny występ w gatunkach muzycznych typu jazz, muzyka dawna i klasyczna, a na najbardziej wymagających audiofilach skończywszy – znakomite oddanie najdrobniejszych niuansów muzyki bez względu na repertuar, czyli sławetna stopa perkusji w trio Paula Bley’a i zjawiskowe popisy formacji rockowej. Jest tylko jedno małe ale. Spokojnie, nie wywrócę powyższego wyroku do góry nogami. Mam na myśli drobnostkę, jaką jest potencjalna decyzja obcowania z muzyką w estetyce nasycenia w na tle znakomitej większości tego typu oferty, lekko ciemnawej projekcji, a przez to unikającą nadmiernego epatowania ciętymi skalpelem skrajami pasma. To jest przekaz wiernie oddający najbardziej skomplikowane przebiegi nutowe bez względu na poziom głośności, jednak w kodzie DNA nastawiony na maksymalne oddanie spójności, w służbie której biuro projektowe zaprzęgło wiele ciekawych patentów. Jakich? Proszę bardzo. Umiejętnie sonicznie zgrało przetwornik elektroakustyczny AMT ze sporą baterią klasycznych głośników stożkowych. Zastosowało obudowę zamkniętą. Oraz stworzyło wysoko-skuteczną konstrukcję pół-aktywną. Przyznacie, że od wdrożonych do pracy, często poszukiwanych jako pojedyncze realizacje, pomysłów aż się roi. A to dopiero połowa sukcesu, gdyż jako podbicie zasłużonego stempla ekstremalnego High-Endu producent zaproponował klientowi zostawiającą konkurencję sporo w tyle, zaawansowaną konstrukcyjnie obudowę i jej zjawiskowy design. Nie wiem co po ewentualnych odsłuchach być może Was, ale po procesie testowym mnie od decyzji pozostawienia sobie tych paczek na stałe odżegnuje jeden niepozorny aspekt. Nie cena, nie wielkość, tylko niestety mała uniwersalność kolumn. Otóż przy użyciu tytułowych konstrukcji nie ma szans na przetestowanie znakomitej większości wzmacniaczy zintegrowanych. Gdyby nie to, kto wie, co by się wydarzyło.
Jacek Pazio
Opinia 2
Dzisiejsza recenzja to, przynajmniej dla mnie, swoiste spotkanie po latach i niejako powrót do wieku niemowlęcego … SoundRebels. Chodzi bowiem o to, iż debiutujące chwilę po powstaniu naszego magazynu – w maju 2013, podczas monachijskiego High Endu, odświeżone Tridenty II (pierwsze wersje światło dzienne ujrzały bodajże w 2005 r. na Hong Kong AV Show) co prawda mignęły mi w tzw. przelocie i nawet załapały się na kadr, bądź dwa, jednak mówiąc szczerze zupełnie nie zapadły w pamięć. Dziwne? Niekoniecznie, gdyż nie dość, że podczas tego typu imprez ogrom doznań już po pierwszym dniu nader skutecznie impregnuje uczestników na dalsze ekscytacje, to w dodatku fizyczną niemożnością jest ogarnięcie wszystkich prezentacji, paneli dyskusyjnych i mniej, bądź bardziej spontanicznych spotkań. Dlatego też warto mieć świadomość, że fakt zobaczenia czegokolwiek na tego typu wystawach, targach i eventach bynajmniej nie oznacza zebrania pakietu informacji pozwalających na choćby pobieżną ocenę o jakiś głębszych refleksjach nawet nie wspominając. Dlatego też o ile świadomość istnienia Tridentów posiadaliśmy, to niczego konkretnego powiedzieć o nich nie mogliśmy. Całe szczęście stan owej niewiedzy śmiało możemy uznać za niebyły, gdyż dzięki uprzejmości i godnemu podziwu zaangażowaniu ekipy łódzkiego Audiofastu koniec końców duńskie monstra do OPOS-a (Oficjalnego Pokoju Odsłuchowego SoundRebels) trafiły.
Choć doskonale zdaję sobie sprawę, iż na tronie w zamku Ry niezagrożenie zasiadają nieosiągalne dla nas Kodo a widok Tridentów w wystawowych salach nie wywoływał dotychczas zbytnich emocji, to już ich uwieczniona podczas unboxingowej relacji aplikacja w naszych skromnych ośmiu kątach nieco ową optykę zmieniła. Niby wszyscy zdawaliśmy i nadal zdajemy sobie sprawę, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, lecz ustawienie dwóch ponad 200 kg i blisko dwumetrowych kolumn sprawiło, że nasze dyżurne i bądź co bądź szalenie dalekie od filigranowości Dynaudio Consequence nie tyle zmalały, co wręcz skarlały, więc czym prędzej zmuszeni byliśmy usunąć je z naszego pola widzenia, by uniknąć nawet podświadomych porównań. Nie da się bowiem ukryć, iż Tridenty są ze wszech miar imponujące, lecz wbrew pozorom wcale nie przytłaczające. Ba, patrząc na nie przez ostatnie półtora miesiąca, co i rusz dochodziliśmy do wniosku, iż nie tylko się z nimi oswoiliśmy i przyzwyczailiśmy, czyli mówiąc wprost nie mielibyśmy nic przeciw, gdyby u nas na stałe zostały, lecz przede wszystkim, że pomimo swoich gabarytów są po prostu zgrabne. W dodatku wykonano je z takim pietyzmem i finezją, że nie sposób nie uznać ich za prawdziwe dzieło sztuki użytkowej i przykład, że najwyższej klasy wzornictwo może iść w parze z prawidłami rządzącymi akustyką. Proszę tylko spojrzeć na fronty, na których choć trójdrożny układ przetworników przypomina ten znany m.in. z Dynaudio Evidence Master, czyli będące domeną sekcji wysoko-średniotonowej centrum i oba skraje zajęte przez basówce, to jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Jakich? Chociażby takich, że w Dynaudio fronty są „płaskie” a w Gryphonach ściana przednia jest wklęsła, dzięki czemu okupujące komory górną i dolną aktywne sekcje basowe, w których pracują łącznie cztery nachylone 8” woofery o membranach z włókna szklanego napędzane 500W AB klasowymi końcówkami mocy mają wyrównaną charakterystykę czasową względem sekcji hi-mid. W ramach małej dygresji i uświadomienia zainteresowanym, że zastosowana amplifikacja nie została potraktowana po macoszemu warto wspomnieć iż w każdej z kolumn ukryto końcówki mocy o wadze … 70 kg! W sekcji średnio-wysokotonowej znajdziemy klasyczny układ D’Appolito z 1’’ wysokotonowcem AMT ( Air Motion Transformer) i parą 5’’ kewlarowych średniotonowców. Kolejnym, nader istotnym detalem są maskownice, w których zamiast konwencjonalnej „dzianiny” mamy transparentne akustycznie struny nad wyraz sugestywnie pryzwodzące rozwiązanie wprowadzone w życie przez samego Franco Serblina. Ściany boczne pokrywa szalenie elegancki fornir a tylna, oprócz skądinąd spodziewanych pojedynczych, bliźniaczych do tych z Diablo 300, Mephisto, etc., terminali głośnikowych łapie za oko nad wyraz rozbudowaną „centralką” pozwalającą w ramach dopasowania nader absorbujących swymi gabarytami kolumn do konkretnego pomieszczenia ustawić odpowiednie parametry dobroci i poziomu głośności aktywnej sekcji basowej, którą o ile tylko najdzie nas ku temu ochota można również wyciszyć. Skoro jednak jedziemy po przysłowiowej bandzie, wraz z samymi kolumnami otrzymaliśmy mały drobiazg – opcjonalny (drobne 18 670 PLN) Trident Panel plus dedykowany pilot zdalnego sterowania, dzięki którym wszelkich nastaw dokonamy nie ruszając się z miejsca odsłuchowego. Przesada? Bynajmniej, gdyż odpada nam kilka (naście) spacerów do kolumn nie tylko podczas ich „kalibracji” do naszego pokoju odsłuchowego, lecz również zyskujemy nader swobodny dostęp do zmian w zależności od konkretnego albumu, czy nawet utworu. Przerost formy nad treścią? O ile dla jednostek cierpiących na nerwicę natręctw może to być rzeczywiście problem, jednak zdroworozsądkowo podchodząc do tematu, jeśli sam producent daje nam możliwość jednym kliknięciem sprawienie, że na „…And Justice for All” Metallicy wreszcie pojawi się coś na kształt basu, to na miły Bóg, czemu nie mielibyśmy z tego skorzystać. Warto też pamiętać, iż o ile do sekcji wysoko-średniotonowej sygnał dostarczamy wspomnianymi przewodami głośnikowymi, to już do aktywnych sekcji basowych będziemy potrzebowali odpowiedniej długości łączówek RCA/XLR.
Stabilność kolumnom zapewniają masywne wystające poza obrys ich korpusów aluminiowe szyny z szeroko rozstawionymi przyozdobionymi firmowymi logotypami „łapami”. I jeszcze jedno – finalne, w pełni customizowane wykończenie, ogranicza niemalże wyłącznie fantazja nabywcy, choć Duńczycy, co godne pochwały, wykluczają możliwość użycia drewna gatunków zagrożonych i pochodzących z lasów deszczowych.
A teraz najważniejsze, czyli brzmienie, które biorąc pod uwagę stanowiącą równowartość dwupokojowego mieszkania w obrębie granic administracyjnych Warszawy, powinno być co najmniej boskie i … było. Jednak nie od początku, gdyż po pierwsze same kolumny musiały się rozegrać i choć okres ich dochodzenia do pełni możliwości nie dorównał nawet nie tyle rozgrzewce, co ultra-maratonowi jaki zafundowały nam Consequence’y, to pierwsze dwa tygodnie upłynęły nam na eksperymentach nie tylko z optymalną dobrocią i natężeniem najniższych składowych, lecz również samym okablowaniem tak głośnikowym, czy sygnałowym jak i … zasilającym. Generalnie na nadmiar wolnego czasu, o nudzie nawet nie wspominając, nie narzekaliśmy. Jednak efekt finalny jaki udało się osiągnąć przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Niby po takich kolosach spodziewać by się można adekwatnie spektakularnych doznań, jednak pierwszą a zarazek kluczową cechą Tridentów jest umiejętność całkowitego … znikania. Pociąga ona za sobą kolejną, czyli pełen realizm reprodukowanego materiału muzycznego, który nie jest ani niepotrzebnie rozdmuchiwany ani tym bardziej przeskalowywany – pomniejszany, lecz adekwatny do aparatu wykonawczego. Ma być kameralnie i nastrojowo? Bardzo proszę – wystarczy włączyć zrealizowany podczas trzydniowej sesji w RecPublica Studios „Celuloid” Marka Napiórkowskiego i Artura Lesickiego, bądź zdecydowanie bardziej chropawe i orientalne „Of Shadows” Kamancello, by gościć u siebie oba powyższe duety (Kamancello to projekt Shahriyara Jamshidi’ego i Raphaela Weinroth-Browne’a) , które z powodzeniem mieściły się w oktagonalnej kubaturze naszego OPOS-a. Tutaj jednak mała uwaga. Otóż Gryphony idealnie oddając różnice w barwie i strukturze poszczególnych instrumentów i nader pieczołowicie różnicując nie tylko całe albumy, co wręcz wskazując na niuanse wyróżniające poszczególne utwory, cały czas trzymały rękę na pulsie dbając o ich niejako nadrzędną spójność i koherencję. Mówiąc wprost prowadziły słuchacza od ogółu od szczegółu, czyli najpierw prezentowały obraz całości, a potem, wraz z rosnącym zaangażowaniem odbiorcy odkrywały kolejne plany i zakamarki, by finalnie skończyć na tzw. audiofilskim planktonie.
Jednak z podobną wiernością oryginałowi zabrzmiały podszyty udzielającym się słuchaczom niepokojem i pełen iście infradźwiękowych tętnień „Dreamcatcher” autorstwa Jamesa Newtona Howarda oraz już klasyczny, symfoniczny „Perfume – The Story of a Murderer” w wykonaniu Berliner Philharmoniker / Sir Simon Rattle. Co ciekawe o ile dwa pierwsze albumy reprezentowały narrację typu „Oni są tu”, to dwa kolejne przykłady bezdyskusyjnie przenosiły nas – słuchaczy, w zdecydowanie bardziej okazałe przestrzenie. Duńskie kolumny nie narzucały przy tym jakiejś własnej maniery, czy też powtarzalnej sygnatury. Ot, dążyły do możliwie jak największej transparentności, jednak zamiast bezdusznej, laboratoryjnej analityczności szły organiczną, zdecydowanie bliższą naturalności drogą, bowiem ich dźwięk za każdym razem odbierałem jako jeśli nie nieco przyciemniony, to z pewnością mniej przejaskrawiony i wyczynowy aniżeli powszechne, stereotypowe wyobrażenia o ekstremalnym High-Endzie bywają, a zarazem szalenie rozdzielczy. I w tym momencie docieramy, przynajmniej w moim mniemaniu, do źródła takiego a nie innego postrzegania tytułowych kolumn, które zamiast cokolwiek kreować skupiają się na eliminacji barier ograniczających osiągnięcie upragnionego celu, czyli maksymalnego zbliżenia się do pierwotnego aktu wykonawczego. Z premedytacją nie użyłem określenia „live”, gdyż akurat w tym przypadku nie chodzi o „koncertową” ścianę dźwięku (wspomniana Metallica), choć z osiągnięciem takowego efektu Gryphony nie mają najmniejszego problemu, lecz o zdolność oddania autentyzmu samego aktu wykonywania konkretnego dzieła na potrzeby rejestracji. Przy czym wcale nie musimy ograniczać się do krążków nagranych na przysłowiową setkę, gdyż tu raczej chodzi o sam klimat, magię chwili, gdy zaczynają się rodzić nasze ulubione dźwięki a my sami znajdujemy się na wyciągnięcie ręki od ich twórców. Rozumieją Państwo o co chodzi? O mikro-dynamikę, dzięki której nie tylko słyszymy, lecz fizycznie czujemy nawet pozornie ciche i szalenie dalekie od wystrzałów armatnich rodem z „Tchaikovsky: 1812 Overture” Erich Kunzel / Cincinnati Pops Orchestra dźwięki. W końcu dźwięk to zgodnie z Encyklopedią PWN „zaburzenie falowe w ośrodku sprężystym”, więc trudno się dziwić, że organem odbiorczym są nie tylko nasze uszy ale i my cali. O ile jednak większość kolumn skupia się na potęgowaniu wrażeń z dołu pasma i to wespół z nader destruktywnymi dawkami decybeli o tyle Tridenty owe działania realizują w pełnym paśmie akustycznym.
Jeśli jednak jesteście Państwo ciekawi jak nisko tytułowe kolumny potrafią zejść, to polecę wygodnie rozsiąść się w fotelu i włączyć ścieżkę dźwiękową do „Wrath of Man” https://tidal.com/browse/album/181141925 Chrisa Bensteada. Gwarantuję, że już po kilku minutach zaczniecie poważnie się zastanawiać nad założeniem jakiejś kamizelki kuloodpornej, bądź zaopatrzeniu się w podobną do stosowanych przez oddziały prewencji solidną tarczę. Tutaj nie ma zmiłuj i chwili na wytchnienie, skoro jednak uznaliście, iż niegłupim pomysłem będzie nawet nie tyle rozbudzenie , co rozjuszenie duńskich smoków, to teraz miejcie odwagę ponieść tego konsekwencje. A na przyszłość radzę dobrze się zastanowić o co prosicie.
A jaki morał płynie z powyższej epistoły? Ano taki, że jeśli tylko dysponujecie Państwo środkami pozwalającymi na zakup Tridentów II Gryphon Audio, to macie szansę na … połowiczny sukces. Warto bowiem pamiętać, że jego pełnię osiągniecie dopiero z równie wyrafinowaną amplifikacją, od siebie w tym momencie podpowiem, iż najlogiczniejszym (proszę tylko nie mylić tego ze zdrowym rozsądkiem) wyborem wydaje się Mephisto w wersji stereofonicznej, bądź jeszcze lepiej monobloków i oczywiście zdolne je pomieścić lokum. Jest to bowiem przykład rasowego, ekstremalnego High-Endu, w którym nadrzędna zasada mówi, że jeśli na coś się decydujemy, to albo robimy to „na 110%”, albo wcale.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– streamer Melco N1A/2EX
– switch Silent Angel Bon n N8
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Audio Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audiofast
Cena: 554 480 PLN + 18 670 PLN Trident Panel
Dane techniczne
Wykorzystane przetworniki:
Tweeter: 1’’ AMT
Średniotonowe: 2 x 5,5”
Basowe: 4 x 8”
Pasmo przenoszenia, -3 dB (zależne od pomieszczenia): 16Hz – 27kHz
Czułość, SPL, 1m@1W: 95dB
Impedancja nominalna: 4 Ω
Częstotliwości zwrotnicy, zasada Duelunda: 250Hz, 2kHz
Zaciski wejściowe głośników/ kanał: 1 set
Moc wyjściowa (RMS) na kanał w rzeczywistym obciążeniu: 500W, Class A/B
Moc szczytowa na kanał w rzeczywistym obciążeniu: 2000W
Zniekształcenie (THD + N): < 1%, 500W
Gain: +38dB
Regulacja głośności sekcji basowej (co 0,5dB): -100dB – +6dB
Low Cut : 16Hz
Ustawienia Q (do wyboru) : 0.30, 0.35, 0.40
Pasmo przenoszenia (wzmacniacz mocy): 0 – 250 kHz
Impedancja wejściowa, zrównoważona (20-20000Hz): 40 kΩ (XLR), 20 kΩ (RCA)
Zużycie energii:5W (Stand-by), 2 x 200W (bezczynność), 1800W (max)
Pojemność filtrująca zasilacza: 2 x 180.000 μF
Wymiary (S x W x G): 52 x 193 x 81 cm (sztuka)
Waga brutto : 2 x 237 kg
Najnowsze komentarze