W dzisiejszym odcinku pozwolę sobie na swoiste zmierzenie się z dwoma stereotypami – pierwszym, zgodnie z którym przewody Ethernet, czyli tzw. „skrętka” nie grają i drugim, bazującym na dość powszechnym poczuciu, iż skoro Polska stała się istnym zagłębiem kablowym, to reszta świata ów segment najdelikatniej rzecz ujmując sobie odpuściła. O ile pierwszą kwestią zajmę się dosłownie za chwilę, to druga wydaje się dość prosta do wytłumaczenia. Otóż niby ostatnio było sporo szumu wokół Valhalli 2 Nordosta, ale z tego co mi wiadomo nikt z grona nie tylko krzykaczy, dla których nic nigdy nie gra, bo w „Młodym techniku” przeczytali, że są tam same zera i jedynki, lecz również i recenzentów jeszcze nie dostał w swoje ręce. Z kolei ograniczając się li tylko do naszego soundrebelsowego podwórka, do tej pory mieliśmy okazję opisać z wydawać by się mogło obszaru zarezerwowanego dla IT, przewody Fidata HFLC, przy okazji recenzji switcha Silent Angel Bon N8 Wireworld Chroma 8 + Starlight 8, Cardas Audio Clear Network a na solowych występach niemalże pełnej oferty rodzimej manufaktury Audiomica Laboratory czyli poczynając od topowego Anort Consequence, poprzez Artoc Ultra Reference, na Arago Excellence, oraz również polskiej produkcji i nie mniej wyrafinowanej proweniencji JCAT Reference LAN Cable GOLD kończąc. Niby w pojedynku na sztuki Polska vs reszta świata mamy coś na kształt remisu, jednak gorlickie przewody każdorazowo łapały się na dedykowane wyłącznie im epistoły, więc de facto szala zwycięstwa przechyla się na ich stronę. W związku z powyższym i naszą głęboką wiarą w to, że do pełni szczęścia potrzebna jest równowaga, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja, dzięki uprzejmości katowickiego RCM-u, pozyskaliśmy przewód kolejnej, nader często goszczącej na naszych łamach marki – Furutech Lan-8 NCF.
Już pierwszy rzut oka sprawia, iż nasz dzisiejszy gość nie ma szans na pozostanie niezauważonym. Jest bowiem po prostu ładny na tyle, że łapie za oko i kradnie show skromniejszej konkurencji. Nie jest przy tym jakiś przesadnie napuszony i gruby. Ba, z pewnym zdziwieniem skonstatowałem, iż wręcz przypadł mu tytuł najcieńszego przewodu Ethernet z jakim ostatnimi czasy przyszło mi się zajmować. Jego średnica niezbyt odbiega od rozmiarówki „cywilnego” zalegającego kilometrami na sklepowych półkach rodzeństwa. Dzięki temu świetnie się go układa i da się go praktycznie wszędzie wcisnąć, choć z racji fioletowego umaszczenia aż korci, by gdzieś go nieco bardziej, aniżeli zazwyczaj wyeksponować. Grunt, że rzuca się w oczy i nie da się go pomylić z konkurencją. Do odbiorcy końcowego dociera za to w estetycznym, acz dalekim od bizantyjskiego przepychu, kartonowym pudełku z realistycznym nadrukiem zdradzającym jego zwartość. Zero ochronnych pianek, wytłoczek i innych atrakcji a przed trudami podróży dodatkowo chroni go firmowy rzep zapobiegający jego rozwijaniu.
We wtykach RJ45(8P8C) zastosowano wykonane z niemagnetycznych, pokrywanych 24K złotem miedzianych styków oraz korpusu a płaszcz zewnętrzny, to już doskonale nam znany z wszelakiej maści Boosterów multi-składnikowy NCF. Z kolei sam przewód spełnia wymogi 8 kategorii, jest zgodny z 40 Gigabit Ethernet i zapewnia przesył sygnałów do 2000 MHz. Co do bardziej szczegółowej budowy, to jak to w skrętce bywa mamy do czynienia z czterema skręconymi ze sobą parami wiązek, jednak skoro jest to Furutech, to i srebrzona miedź poddawana jest procesowi α (Alpha). Ponadto całość jest potrójnie ekranowana – dwoma ekranami z folii aluminiowej i trzecim z miedzianej plecionki, na które naciągana jest warstwa ochronna z elastycznego PVC a zewnętrzną warstwę stanowi wielce przyjemna w dotyku i miła oku czarno-purpurowa (fioletowa) koszulka z przędzy nylonowej.
No i też najważniejsze, czyli brzmienie. Tak, tak – doskonale wiem na jakiej zasadzie działa TCP/IP, jednak równie dobrze zdaję sobie sprawę, iż fakt, że czegoś, przynajmniej na chwilę obecną, na poziom wiedzy i techniki jaką dysponujemy, nie można zmierzyć/zdefiniować, wcale nie oznacza, iż owego czegoś nie ma. Pamiętacie Państwo jak to było z Jitterem? Przecież tam też miały być tylko zera i jedynki, więc nie powinno być mowy o jakichkolwiek różnicach. I co? I obecnie jedynie najwięksi „tytani intelektu” idą w zaparte, obwieszczając że wszystkie transporty grają tak samo. Śmiem zatem twierdzić, iż z transmisją danych audio po ww. skrętce jest dokładnie tak samo. Zatem pytanie o pojawienie się „nowego” Eda Meitnera nie brzmi „czy” a „kiedy”.
Przechodząc do konkretów jako punkt odniesienia przyjąłem najczęściej przez siebie używane łączówki Anort Consequence i Artoc Ultra Reference pracujące pomiędzy switchem Silent Angel Bon N8 i Luminem U1 Mini, oraz ww. switchem a pełniącym rolę NAS-a I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB. Oczywiście przez ponad tydzień dałem japońskiemu, jeszcze pachnącemu fabryką (otrzymałem jeszcze nieużywany – zafoliowany egzemplarz), gościowi spokojnie się ułożyć i dopiero, gdy uznałem, że starczy już tego dobrego wziąłem się za krytyczne odsłuchy. I proszę mi wierzyć, iż zauważane zmiany bynajmniej nie miały charakteru kosmetycznych, delikatnych, czy wręcz oscylujących na granicy percepcji i autosugestii. One były adekwatne, do żonglerki pozostałym, obecnym w moim systemie okablowaniem, czy to sygnałowym, abstrahując od domeny przez nie obsługiwanej, głośnikowym czy zasilającym.
Co zatem się zmieniło? Przede wszystkim podejście, narracja do kwestii timingu, wolumenu prezentowanych dźwięków i generalnie rzecz biorąc ich wysycenia. Otóż Furutech Lan-8 NCF może nie ma takiej masy i wysycenia jak rodzime Audiomici, ale nadrabia rozdzielczością i wartkością przekazu. Jest niczym odpowiednik audiofilskiego GTR-a, który dzięki swojemu ponadprzeciętnemu stosunkowi mocy do masy jest w stanie „objechać” niejedną, bardziej dostojną legendę. Nie oznacza to jednak zbytniej i męczącej na dłuższą metę nerwowości i szukania emocji, czy też źródeł adrenaliny, tam gdzie ich po prostu nie ma, lecz zdolność rozpoczynania i kończenia dźwięków w trybie natychmiastowym. Dostajemy zatem niezwykle żywiołowy przekaz, gdy tylko wymaga tego repertuar, vide „For Those That Wish To Exist” Architects robi się piekielnie szybko i agresywnie, a gdy konieczne jest pełne skupienie i tzw. gra ciszą, jak daleko nie szukając na „Tomba sonora” Stemmeklang/Kristin Bolstad zmiana narracji jest 100% i natychmiastowa. Z obłąkańczych metalcore’owych galopad i wwiercających się w korę mózgową wściekłych riffów fioletowa łączówka bez najmniejszych oporów przestawiała się na estetykę pełną mroku, skupienia i wspomnianej ciszy. Ciszy absolutnej, pozbawionej jakichkolwiek szkodliwych artefaktów, cyfrowego „smażenia”, czy podskórnej nerwowości a jedynym co można było wyczuć, to fakt gromadzenia się wilgoci na kamiennych murach katakumb.
Dla pewności, w celu weryfikacji, czy oferowana przez Lan-8 NCF „rześkość” na dłuższą metę nie będzie zbyt absorbująca zaserwowałem sobie cztery kwadranse z operująca na naprawdę wysokich rejestrach Robertą Mamelii, czyli fenomenalnym krążkiem „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” . Jakby tego było mało oprócz perlistego sopranu mamy tu jeszcze akompaniament klawesynu a to nie da się ukryć niezbyt wdzięczny tak do nagrywania, jak i reprodukcji instrument brzmiący z reguły tak, jakby ktoś mniej, bądź bardziej energicznie, skopywał po betonowych schodach worek z rodowymi srebrami. Już samo otwarcie, czyli „Lamento della ninfa” powinno być przysłowiowym strzałem w ucho i … rzeczywiście jest, Jeśli jednak, zamiast kręcić nosem i szukać karmelowej słodyczy tam gdzie jej nie ma, zdamy sobie sprawę, że ów duet właśnie tak intensywnie powinien w górze pasma brzmieć, powinno już pójść z górki. Szczególnie od momentu, gdy dołącza do nich saksofon, a jego barwa i „masa” są nad wyraz zgodne z rzeczywistością, więc nie ma mowy o zbytnim odchudzeniu, czy przesunięciu równowagi tonalnej ku górze. A, że Furutech nie stara się za wszelką cenę czarować, cóż … Może jakby jego słuchacze wzięli pod uwagę motto samego producenta, czyli „Pure Transmission” nie mieliby pretensji do garbatego, że ma proste dzieci.
Jeśli zatem szukacie Państwo łączówek Ethernet o nader szerokim wachlarzu długości, przystępnej cenie i prawdziwym brzmieniu dzisiejszy bohater powinien przypaść Wam do gustu. Majątku nie kosztuje, wygląda obłędnie (vide ponadprzeciętny współczynnik WAF) i co najważniejsze sprawdza się na tyle dobre, że w większości systemów niezwykle trudno będzie Wam znaleźć argument do jego wypięcia.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Dystrybucja: RCM
Ceny: 580 PLN / 0,6m; 680 PLN / 1,2m; 780 PLN / 1,8m; 890 PLN / 2,5m; 1080 PLN / 3,6m
Dane techniczne
Główny przewodnik: srebrzona miedź α (Alpha) OCC 24 AWG (19/0.12)
Izolacja: Specjalnie spieniony PE o grubości: 1.35±0.05mm,
Budowa: 4 skręcone pary – Niebieski/Biały; Pomarańczowy/Biały; Niebieski/Biały; Brązowy/Biały
Potrójne ekranowanie
Ekran 1: folia aluminiowa przewodząca na zewnątrz
Ekran 2: folia aluminiowa przewodząca dwukierunkowo
Ekran 3: plecionka (16/10/0.10) z czystej miedzi α (Alpha)
Koszulka: czarne, elastyczne PVC
Oplot zewnętrzny: Wysokiej jakości przędza nylonowa (Purple/Black)
Dostępne długości: 0.6m / 1.2 m / 1.8 m / 2.5 m / 3.6 m / 5 m; na zamówienie 7.5 m i 10 m
Być może Was zaskoczę, ale przynajmniej w teorii, w obecnym pandemicznym czasie zestawy słuchawkowe powinny osiągać gigantyczne wzrosty brutalnego zawłaszczania rynku audio. Powodem naturalnie są zalecane przez rząd nie tylko praca, ale również spędzanie wolnego czasu w domu, co przy wymuszonym zagęszczeniu osobników w tym samym czasie i często w jednej izbie praktycznie skazuje melomanów na mniej inwazyjne w stosunku do reszty domowników, słuchanie ukochanej muzyki – właśnie przy pomocy wspomnianych nauszników. Jednak gdyby ktoś pomyślał, że podjęcie na przysłowiowym kolanie decyzji zakupowej takiego ustrojstwa rozwiązuje nakreślony przed momentem problem, jest w wielkim błędzie, gdyż podchodząc do tematu w pełni profesjonalnie, czyli w trybie doboru pełnoprawnego systemu audio, stajemy przed mega problemem. Chodzi bowiem nie tylko o przyprawiający o ból głowy nadmiar oferty, ale dodatkowo kwestię przypadkowego nabycia czegoś jedynie udającego dobry produkt. Jak ostatnie dwa aspekty bezpiecznie ogarnąć? Choćby zapoznając się z nakreślającymi ogólny rys brzmieniowy danego komponentu różnorodnymi opiniami. I właśnie jedną z takowych będzie poniższy test japońskich słuchawek Audio-Technica ATH-AWAS, za których pojawienie się w naszej redakcji dziękuję Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design.
Już choćby pobieżna analiza załączonych fotografii jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku tytułowych słuchawek jako emocjonalne panaceum na akcentowany we wstępniaku stan lockdownowej walki z pandemią, mamy do czynienia z pozwalającymi odseparować się sonicznie od często nadmiernie ożywionego codzienną egzystencją otoczenia. konstrukcjami zamkniętymi. Owo zamknięcie realizowane jest przy pomocy drewnianych półsferycznych brył z wyściełanymi sztuczną skórą wokół-usznymi padami. Ich wygodne i stabilne osadzenie na naszym ośrodku zarządzania ciałem realizuje wykonany z podwójnych szyn, w celach rozmiarowej uniwersalności odznaczający się sporą sprężystością pałąk. Dopasowanie ustawienia muszli do konkretnego użytkownika realizowane jest przy pomocy aluminiowo-magnezowego widelca z łatwym w obsłudze mechanizmem zapadkowym. Jeśli chodzi o garść technikaliów, pierwszym istotnym z punktu widzenia użytkownika akcentem jest może nie papierowa, ale również nie superciężka, osiągająca nieco poniżej 400 gram (dokładnie 395g) waga AWAS-ów. Kolejną istotną informacją są pokryte powłoką na bazie diamentu i węgla, od tyłu zamknięte w firmowym dwukomorowym systemie D.A.D.S. (Double Air Damping System), 53 mm membrany przetworników. Zaś całość parametrów technicznych wieńczy czułość na poziomie 99 dB i impedancja 40 Ohm. Tak prezentujące się słuchawki spakowano w estetyczne, wyściełane aksamitem, oczywiście profilowane pudełko i w standardzie wyposażono w dwa rodzaje przewodów podłączeniowych – duży Jack 6.3 mm i symetryczny 4-pinoiwy XLR.
Bardziej spostrzegawczy z Was z pewnością zauważyli, iż dzięki nie tyle co życzliwości, ale bardziej dbałości o poprawne wysterowanie tytułowych nauszników przez warszawskiego dystrybutora, na czas procesu opiniotwórczego AWAS-ów pojawił się u mnie wyposażony w funkcję DAC-a, w sekcji przedwzmacniacza, oparty o lampy JJ E88CC, pracujący w klasie „A”, firmowy wzmacniacz Audio-Technica AT-HA 5050H. To średniej wielkości, ale za to o solidnej wadze, przy tym dzięki połączeniu drewnianej podstawy z szampańskim wykończeniem aluminiowej obudowy świetnie prezentujące i do tego bardzo uniwersalne urządzenie. Jeśli chodzi o wspomnianą szeroką kompatybilność, po pierwsze potrafi nie tylko obrobić zewnętrzny sygnał cyfrowy – PCM 384 kHz/32 bit i DSD128 (5.6448 MHz), ale również poinformować nas o częstotliwości jego próbkowania. Po drugie oferuje bogatą sekcją doboru czułości wyjść dla wielu potencjalnie możliwych do zastosowania słuchawek (16-600 Ohm). A po trzecie dzięki wskaźnikom wychyłowym umie w zarezerwowany dla przysłowiowych wycieraczek hipnotyzujący sposób pokazać nam oddawaną moc. Przyznacie, że to naprawdę jest nie tylko piękny, ale również spełniający chyba każdą zachciankę użytkownika produkt, z czego bez żadnych ograniczeń przez dobrych kilkanaście dni z przyjemnością czerpałem pełnymi garściami.
No dobra, po garści danych na temat bohaterów spotkania przejdźmy do opisu brzmienia tytułowych słuchawek. Te w moim odczuciu wypadły znakomicie. Nie faworyzowały żadnego sznytu grania od powodującego lekkie odchudzenie przekazu, poprzez nadinterpretacyjne otwarcie się dźwięku po odznaczające się symptomami nadwagi skierowanie jego działań w kierunku solidnego dociążania. Nic z tych rzeczy. Po prostu dosłownie każda aplikowana w transport CD muzyka mogła pochwalić się z jednej strony dobrą wagą, a z drugiej świetną lotnością, co wręcz idealnie wpisywało się w moje, zapewniam, że bardzo wygórowane oczekiwania brzmieniowe. Co to konkretnie oznaczało? Prozę życia dobrego produktu, czyli umiejętne radzenie sobie z każdym rodzajem muzyki. Przykładowo w stawiającej na magię różnorakiej interpretacji twórczości Claudio Monteverdiego potrafiły nie tylko pokazać koloryt wokalizy i często używanego w tego typu projektach instrumentarium z epoki – gitara barokowa, klarnet, czy viola da gamba, ale również mimo osadzenia generatorów dźwięku tuż przy uszach oddać atmosferę goszczących muzyków zazwyczaj wysoko sklepionych naw klasztornych. Idealnym przykładem tego typu prezentacji był krążek Johna Pottera z formacją The Dowland Project „Care-charming sleep”. Wspierany nie dość, że wszechobecnym, to idealnie współbrzmiącym z głosem artysty echem, świetny występ pomysłodawcy projektu w każdym z utworów wzmacniała umiejętnie dobrana partia instrumentalna. Czy to wspomniana przed momentem barokowa gitara jako prowadzący linię melodyczną akompaniament, czy zjawiskowo zawieszany w solowych występach jako swoisty kontrapunkt dla barokowej recytatywy klarnet, dobitnie pokazywały, że Japończycy podczas projektowania ATH-AWAS zadbali o fajne wyważenie pomiędzy barwą, energią średnicy, masą dźwięku i swobodą jego wybrzmiewania. A zapewniam Was, w przypadku wielu konstrukcji konkurencji bywa z tym różnie. W imię swojego punktu widzenia raz bywa zbyt ociężale, a innym razem zbyt zwiewnie. Oczywiście każdy taki wzorzec ma szansę znaleźć swojego wyznawcę, jednak w dobrym tonie jest tak jak w przypadku naszego punktu zainteresowania, zrobić coś w miarę neutralnego. W podobnym tonie wypadał każdy oparty o romantyczne emocje nurt z jazzem i muzyką klasyczną włącznie. Zawsze była barwa, dobra waga i swoboda kreowania w eterze prezentowanych wydarzeń, co powodowało, że muzyka przyjemnie snuła się niczym poranna mgiełka nad leśną polaną.
Nieco inaczej sprawy miały się w repertuarze wykorzystującym atak, nieobliczalność w domenie zmian tempa i zapotrzebowania na energię, czyli elektronicznym i rockowym swoistym rollercoasterze. Jednak inaczej nie oznacza kontynuacji w dobrym tego słowa znaczeniu, jazzowo-barokowego przynudzania, tylko wbrew pozorom niczym kameleon diametralną zmianę priorytetów. Naturalnie bez wycieczek w nadmierne odchudzanie przekazu jako pozwalający przyspieszyć muzyce w konsekwencji szkodliwy myk, tylko cały czas w oparciu o dobrą równowagę tonalną. Gdy podczas słuchania najnowszego krążka grupy Metallica „S&M 2” do głosu dochodziła perkusja, mocne gitary, czy sekcja kilkunastu kontrabasów, membrany słuchawek oczywiście w zaplanowanym przez muzyków rytmie brutalnie targały moimi wewnątrzusznymi kowadełkami. Innym razem, gdy w pewnym momencie po mocniejszej kawalkadzie dźwięków miała nastąpić nagła kilkusekundowa cisza, dźwięk milkł dosłownie natychmiast. To było coś na kształt przysłowiowego strzału i tylko od czasu trwania tej ciszy i poziomu słuchania tak podanej muzyki zależał efekt jakby cichego pisku w uszach. Te na przemian podawane wybuchy energii i otchłań ciszy wyraźnie sugerowały mi jedno. Co? Oczywiście przywołaną łatwość zmiany prezentacji japońskich słuchawek. Bez szkodliwego uśredniania w zależności od słuchanego repertuaru miałem w domu raz bezpardonową wojnę światową – rock i elektronika, a raz czas zadumy i nostalgii – oparty o ciszę jazz Tomasza Stańki „Lontano” lub zespołu RGG „Szymanowski”, tudzież obrazująca czasy powstawania chrześcijaństwa „Pasja Św. Jana” według Jana Sebastiana Bacha pod Sigiswaldem Kuijkenem „Johanes Pasion”.
Puentując powyższy opis brzmienia japońskich słuchawek, mogę powiedzieć tylko jedno, w zestawie z firmowym wzmacniaczem przekaz był wyśmienity. Zawsze dobrze dociążony i co ważne zaskakująco swobodny, ale nigdy nie przeciążony i nadpobudliwy. To zaś powodowało, że nie było repertuaru, który zgłaszałby jakiekolwiek problemy natury złej interpretacji. Gdy zachodziła potrzeba prezentacji krótkotrwałych uderzeń, skonfigurowany testowo system słuchawkowy reagował bez najmniejszej zadyszki. Natomiast w przypadku obcowania z muzyką dla duszy, w równym stopniu do możliwości pokazywania szaleństwa kreował naładowany emocjami świat mistyki. Czy trzeba czegoś więcej? W moim mniemaniu nie. Jednak jeśli z jakiejś przyczyny zapragniemy delikatnie przeciągnąć szalę brzmienia w którąś ze stron – soczyściej lub lżej, drobna zmiana okablowania powinna pomóc nam trafić w punkt. Jeśli mimo tego w przypadku próby ożenku coś między Wami nie zaiskrzy, nie będzie to kwestia jakichkolwiek problemów tegoż zestawu, tylko Waszych nadmiernie wyimaginowanych oczekiwań. Ja gdybym nie miał osobnego sanktuarium muzycznego, a przez to byłbym skazany na tor słuchawkowy, pierwszym na liście do poważnych decyzji byłby dzisiaj opisany duet. Powód? Po prostu dobre przygotowanie do obcowania z praktycznie każdą muzyką, o co w dobrze rozumianej uniwersalności tego typu konstrukcji przyjemności chodzi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 7 999 PLN
Dane techniczne
Typ: Zamknięte dynamiczne
Średnica przetworników: 53 mm
Pasmo przenoszenia: 5 – 42,000 Hz
Max. moc wejściowa: 2,000 mw
Czułość: 99 dB/mW
Impedancja: 40 Ω
Waga: 395 g, bez przewodu
Przewód: Odłączany 3.0 m OFC (A2DC / złocony Jack 6.3 mm OFC); Odłączany 3.0 m zbalansowany OFC (A2DC / 4-pin XLRM)
Linn prezentuje następną generację Klimax DSM, najdoskonalszego urządzenia do transmisji strumieniowej i najlepszego, które przybliża użytkownika do strumieniowej perfekcji audio. Opierając się na blisko pięciu dekadach nauki i zdobywania doświadczenia w zakresie cyfrowych technologii, projektanci zaprojektowali od podstaw wszystkie elementy i w pełni zoptymalizowali je pod kątem najwyższej możliwej jakości dźwięku.
Tworząc na nowo swój flagowy odtwarzacz strumieniowy, Linn wprowadza kunsztowną, specjalnie zaprojektowaną obudowę, która zapewnia akustyczną izolację z wizualnym i namacalnym wrażeniem luksusu. Co niezwykle ważne, obudowa skrywa bijące serce Klimax DSM i jego najważniejszy element, Organik DAC – przełomowy, pierwszy w historii w pełni autorski przetwornik cyfrowo-analogowy Linna.
Gilad Tiefenbrun, dyrektor zarządzający Linn, powiedział: „Nowy Klimax DSM jest najdoskonalszym urzeczywistnieniem pasji Linna do muzyki i jest tak bliski doskonałości strumieniowania dźwięku jak to tylko możliwe. Do każdego elementu podeszliśmy z absolutną dbałością o szczegóły, wewnątrz i na zewnątrz, aby mieć pewność, że zoptymalizowany jest pod kątem wydajności w każdym aspekcie. Od momentu wprowadzenia modelu Klimax DS w 2007 r. Linn zainwestował znaczne środki w ludzi, umiejętności oraz możliwości produkcyjne i połączyliśmy to wszystko, aby stworzyć nasz nowy flagowy odtwarzacz strumieniowy wykorzystujący pierwszy DAC, który w całości opracowany został przez firmę Linn.
Organik jest doniosłym osiągnięciem dla marki Linn, czyniąc następną generację Klimax DSM naszym najnaturalniej brzmiącym produktem w historii. Wraz z nowym poziomem precyzji wykonania obudowy i zachwycającym wizualnie oraz dotykowo interfejsem, model ten jest urzeczywistnieniem ekstremalnej inżynierii”.
Organik DAC: bijące serce
Zaprojektowany bez kompromisów i w pełni autorski Organik DAC jest zwieńczeniem pięciu dekad innowacji audio i trzech dekad doświadczenia w technologii cyfrowej.
Moduł ten opracowany został od podstaw i łączy przetwarzanie FPGA (ang. Field-Programmable Gate Array) z dyskretnym stopniem konwersji, po raz pierwszy zapewniając Linnowi precyzyjną kontrolę i optymalizację każdego stopnia konwersji cyfrowo-analogowej. Potężny stopień przetwarzania FPGA wykorzystuje specjalnie opracowane algorytmy, aby zapewnić zwiększone nadpróbkowanie, precyzyjniejszą kontrolę głośności i pozbawioną zniekształceń modulację. Towarzyszący mu dyskretny stopień konwersji zapewnia sygnał analogowy z ekstremalnie niskimi zniekształceniami dzięki nowemu oscylatorowi o ultra-niskim jitterze i starannie zaprojektowanej sieci dystrybucyjnej zegara. Są one inteligentnie połączone w ramach unikatowej dwustronnej konstrukcji, która ogranicza tor sygnałowy do absolutnego minimum.
Wykorzystując dekady doświadczenia w optymalizowaniu projektu obwodu, każdy komponent został wyselekcjonowany, zaprojektowany i rozmieszczony przez inżynierów firmy Linn i przeniesiony na płytkę obwodu drukowanego Linn w fabryce w Glasgow. Inwestycja w najnowszą technologię produkcji do montażu powierzchniowego umożliwiła dalsze udoskonalenie techniki płytki drukowanej, wliczając rozmieszczenie mniejszych komponentów z bardziej rygorystyczną tolerancją, a także zastosowanie najnowocześniejszych pieców z fazą gazową, aby zapewnić zerowe utlenianie lutowanych styków na płytkach.
Organik zapewnia znacznie niższy szum i zniekształcenia, uzyskując wyniki lepsze niż kiedykolwiek Linn osiągnął w swojej historii. Moduł ten profesjonalnie konwertuje sygnał cyfrowy na analogowy, aby uzyskać najprecyzyjniejsze odwzorowanie oryginalnego sygnału muzycznego, ujawniając jeszcze więcej niewielkich szczegółów, które zapewniają bliższe emocjonalne połączenie z muzyką.
Z wbudowanym DAC-iem Organik, Klimax DSM staje się nowym punktem odniesienia w strumieniowaniu muzyki, zapewniając doskonałe wrażenia muzyczne.
Ekstremalna inżynieria
Własna, zaawansowana i nowa technologia produkcji umożliwiła firmie Linn precyzyjne zaprojektowanie nowej obudowy zgodnie z niezwykle rygorystyczną tolerancją. Każdy aspekt tej wyjątkowej, specjalnie opracowanej obudowy odgrywa kluczową rolę w zachowaniu oryginalnych detali muzycznych, emanując jednocześnie luksusowym wzornictwem. Wykonana ze specjalnej klasy aluminium, swoim uderzającym designem zapewnia nowej rodzinie Linn DSM świeżość, zachowując jednocześnie wytworną i niezwykle cenioną sygnaturę modelu Klimax.
Sama masa konstrukcji w połączeniu z wewnętrznym tłumieniem izolują urządzenie od wibracji w pomieszczeniu, a precyzyjnie wycięte kieszenie i przegrody odseparowują stopnie analogowy, cyfrowy i mocy, w pełni chroniąc elektronikę przed wewnętrznymi zakłóceniami.
Wycinane diamentem okręgi na górnej powierzchni nawiązują do rowków płyty, składając hołd ikonicznemu gramofonowi Linn Sondek LP12. Umieszczona na górze tarcza łączy najwyższej jakości materiały – mosiężne łożysko, precyzyjnie wycięte szkło, wytrawioną ze stali nierdzewnej ramkę i dopełniające całości 100 punktów świetlnych.
Najlepszy możliwy dźwięk
Wyjątkowa jakość dźwięku Klimax DSM z nowym DAC-iem Organik, wliczając obsługę rozdzielczości dźwięku do aż 384 kHz/24 bitów i DSD256, zapewnia wszystkim strumieniowym i podłączonym cyfrowym, analogowym i bezprzewodowym źródłom dźwięku nowe życie.
Podłączone źródła analogowe również będą czerpały dodatkowe korzyści dzięki całkowicie nowej konstrukcji bardziej zaawansowanego i wyróżniającego się niższymi zniekształceniami przetwornika analogowo-cyfrowego. DAC wykorzystuje własną płytkę obwodu drukowanego z zarezerwowanym dla niego zasilaniem, podczas gdy porty Exakt Link umożliwiają bezpośrednie połączenie LP12 z Urika II.
Wejście USB umożliwia bezpośrednie podłączenie do komputera w celu stworzenia najbardziej zaawansowanego niezależnego przetwornika c/a. Z kolei wbudowana łączność bezprzewodowa umożliwia wygodne podłączanie źródeł poprzez Wi-Fi lub Bluetooth. Ponadto wersja AV udostępnia wejścia HDMI i ponownie wykorzystuje DAC Organik, aby zwiększyć wydajność wszystkich podłączonych źródeł AV. Model ten obsługuje również eARC dla telewizorów z funkcjami smart.
Rodzina Linn DSM
Następna generacja Klimax DSM dołącza do gamy produktowej, którą tworzą Klimax DSM, Selekt DSM i Majik DSM, aby zaoferować trzy różne konstrukcje, ale dzielącej tę samą firmową estetykę. Z uderzającym nowym wzornictwem, Klimax DSM wyraźnie dominuje w całej gamie.
Produkty
Dwa warianty Klimax DSM zapewniają wybór zależnie od preferencji odsłuchowych. Klimax DSM (Audio) został stworzony z myślą o tych, którzy chcą podłączyć wyłącznie źródła muzyki. Klimax DSM (AV), z wbudowanymi złączami HDMI, zapewnia bogatsze wrażenia audio również ze źródeł wideo.
Osoby oczekujące najwyższej wydajności z kompletnego systemu Linn powinny zdecydować się na nowy Klimax System Hub. Umieszczony jest w takiej samej doskonałej obudowie co Klimax DSM następnej generacji, dzięki czemu czerpie korzyści z ulepszonej izolacji akustycznej. Ponadto urządzenie wyposażone jest w nowy, jeszcze lepszy przetwornik analogowo-cyfrowy, a pod względem połączeń oferuje te same wejścia, co wersja Klimax DSM (AV), wliczając opcję zaktualizowania o obsługę dźwięku przestrzennego.
Imponujące połączenie Klimax System Hub z głośnikami Klimax 350 lub Klimax Exaktbox, obydwa z wbudowanym nowym DAC-iem Organik, zapewniają rezultaty nie z tego świata.
Klimax DSM następnej generacji pojawi się w sprzedaży w kwietniu br. Poglądowe ceny detaliczne poszczególnych wersji wyniosą:
Klimax DSM (Audio/AV) – 171 599 zł;
Klimax System Hub – 85 799 zł;
Klimax System (Hub + Klimax 350 z Organik DAC) – 414 699 zł;
Klimax Exaktbox z Organik DAC – 85 799 zł;
Głośniki Klimax 350 z Organik DAC – 328 899 zł.
Niezwykle cieszy nas fakt, iż dzięki uprzejmości stołecznego SoundClubu, mamy okazję, po raz trzeci, po ATM-211 i ATM-3211 gościć w naszych skromnych progach japońskie, oparte na lampach 211 monobloki Air Tighta. Panie i Panowie oto ATM-2211.
cdn. …
Opinia 1
Skoro na pierwszy ogień poszły, nie wiedzieć czemu budzące niezdrowe emocje, szczególnie wśród jednostek znajdujących się daleko poza targetem takowych, akcesoria, czyli podstawki pod kolce ISSB-40 i przewody CIS-35 rodzimej manufaktury Graphite Audio śmiało możemy kontynuować eksplorację bydgoskiego portfolio i zając się produktem, posiadającym zdecydowanie bardziej morderczą, aniżeli jego poprzednicy, konkurencję na rynku. O czym mowa? O podstawkach a dokładnie stożkach antywibracyjnych IC-35 Isolation Cones, które możemy aplikować gdzie i jak tylko fantazja nam podpowie. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem nawet niezobowiązująco surfując po odmętach Internetu z łatwością można natrafić na przykłady zastosowania im podobnych „dodatków” sygnowanych przez Finite Elemente, Music Tools, Stillpoints, etc. pod nad wyraz szeroką gamą urządzeń i w najprzeróżniejszych konfiguracjach. Ponadto, zdradzając nieco dalszą część naszych wybitnie subiektywnych refleksji, również i my sami na 35-kach stawialiśmy zarówno źródła, jak i wzmacniacze a i sama ich (stożków, nie urządzeń) orientacja miały zauważalny wpływ na finalne brzmienie naszych systemów. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi cóż tym razem zmajstrował Szymon Rutkowski nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić Was na dalszą część naszej epistoły.
W kwestii walorów natury estetycznej IC-35 dorównują swojemu rodzeństwu zarówno pod względem dbałości o opakowanie, jak i będącej pochodną budulca z jakiego je wykonano aparycji. Mamy bowiem do czynienia z dostarczanym w eleganckim, czarnym, kartonowym pudełkiem wyściełanym gęstą, przyciętą pod wymiar zawartości pianką, zestawem trzech niewielkich stożków. I to naprawdę niewielkich, gdyż w porównaniu z używanymi przeze mnie na co dzień pod CD-35 nóżkami Finite Elemente Cerabase compact, czy nawet zbliżonymi kształtem Nordostami Sort Kone BC rodzime akcesoria wręcz nikną w oczach. Ot popielato-szare stożki o 3 cm wysokości i 3,5 cm podstawie wykonane z autorskiej mieszanki grafitu i posługując się firmową nomenklaturą „wyrafinowanego i rewolucyjnego polimeru o unikalnych właściwościach antywibracyjnych i tłumiących”. Jesteście Państwo usatysfakcjonowani? Mi osobiście w zupełności owe ogólniki wystarczają, gdyż abstrahując od tego, czy producent deklarowałby użycie wykopanego w Tajdze meteorytu, pochodzącego z Madagaskaru pumeksu, bądź kontrolowanego zegarem atomowym pola magnetycznego i tak i tak kluczowym byłby wpływ owego akcesorium na mój system. Dlatego też nie przedłużając czysto akademickich dywagacji sprawdźmy jak tytułowe „duperelki” sprawdzą się w boju, czyli najwyższa pora na doświadczenia natury empirycznej.
Mając świeżo w pamięci występy ISSB-40 & CIS-35 nie bez satysfakcji pragnę poinformować iż ogólna charakterystyka zmian wprowadzanych przez IC-35 jest w pełni zgodna, z jednym małym „ale”, o czym dosłownie za moment, z moimi wcześniejszymi obserwacjami. Przy okazji od razu pozwolę sobie na małą dygresję natury porównawczo użytkowej ze wspomnianymi akapit wcześniej Nordostami Sort Kone, bowiem o ile amerykańska konkurencja ma jasno sprecyzowaną, że się tak wyrażę orientację, czyli powinna być skierowana wierzchołkiem ku górze, o tyle bydgoskich maluchów możemy używać ze zdecydowanie większą dowolnością, gdyż to użytkownik – już na słuch, czyli w zależności od własnego widzimisię i oczekiwań, decyduje o tym, czy grafitowe stożki będą „grały” z wierzchołkiem u góry, czy u dołu. Od razu też uprzedzę ewentualne pytania i rozwieję wątpliwości potwierdzając, iż orientacja IC-35 … jest doskonale słyszalna.
I od tej kwestii proponuję rozpocząć, bowiem intensywność zmian wprowadzanych przez Graphite’y ustawione według „amerykańskiego wzorca” jest, przynajmniej w moim systemie, tyleż zaskakująca, co dyskusyjna. Otóż zaaplikowane pod skądinąd z natury neutralnego Brystona 4B³ 35-ki na tyle daleko przesunęły estetykę brzmienia w kierunku niemalże prosektoryjnej analityczności i swoistej antyseptyczności, że w pierwszej chwili zacząłem się zastanawiać, czy w całym tym recenzenckim rozgardiaszu nie dokonałem jakiś przypadkowych zmian w którymś z pozostałych urządzeń, choć jak pamięcią sięgnę żadne z nich takich tendencji brzmieniowych nigdy nie wykazywało. Czyżby lampy w Ayonie CD-35 właśnie dokonywały żywota serwując mi swój łabędzi śpiew? Może „nowy układ” musi się wygrzać? Dałem sobie czas na ochłonięcie, weryfikację wszystkich nastaw i połączeń oraz oczywiście odsłuch, co biorąc pod uwagę zasygnalizowane zmiany skłoniło mnie do nieco asekuracyjnego sięgnięcia po słodkie i ciemne wokale, jak Queen Latifah („Trav’lin’ Light”), czy Gregory Porter („Dinner Party”). I powiem tak. Znam jednostki, które przy takim obrocie sprawy popadłyby w niemy zachwyt, gdyż precyzja i pieczołowitość z jaką dosłownie każdy dźwięk ulegał rozbiciu na atomy były porażające. Jednak osobiście wolę w ramach uprawianego hobby słuchaną muzyką się delektować aniżeli przywdziewać uniform „analityka dźwięków” a właśnie w taką narrację próbowały narzucić Graphite’y. Tak jak jednak nadmieniłem, są miłośnicy takowych specjałów. Wspominałem jednak również o nawet nie tyle pewnej, co pełnej zgodności z testowanym wcześniej rodzeństwem a jak już z pewnością Państwo zauważyliście, przynajmniej do tej pory, niczego takiego nie udokumentowałem. Przypadek? Nie, jedynie pochodna takiej a nie innej aplikacji. Wystarczyło bowiem ustawić 35-ki wierzchołkiem do dołu, by ową zgodność osiągnąć. Oczywiście taka aplikacja wymaga nieco więcej uwagi i częstokroć pomocy któregoś z domowników, choć powiem szczerze, że po kilku roszadach doszedłem do takiej wprawy, że przekładałem 35-ki sam i to niemalże „w locie”.
Wracając jednak do meritum. Powyższa rotacja stożków w pierwszej kolejności przywróciła przed-aplikacyjne status quo a następnie zajęła się jego dopieszczaniem w domenie rozdzielczości, timingu i dynamiki w jej mikro – odmianie (makro zostawiając w spokoju, gdyż z tą 300W Kanadyjczyk radzi sobie wybornie). Swoista powtórka z rozrywki – odsłuch dwóch ww. albumów, jednoznacznie potwierdził fakt całkowitej eliminacji analitycznych zapędów testowanych akcesoriów, czyli przekładając z polskiego na nasze, zarówno Queen Latifah, jak i Gregory Porter dali sobie spokój z podkreślaniem i cyzelowaniem każdego z sybilantów, jak daleko nie szukając nasza rodzima AMJ, towarzyszące im instrumentarium wróciło z zajętego przez roboty parku maszynowego w ręce prawdziwych – z krwi i kości, muzyków, a zamiast poszczególnych dźwięków z głośników wreszcie popłynęła muzyka. I to niezwykle wartkim strumieniem. Powiem więcej, w pierwszej fazie poprzesiadkowej akomodacji nawet „szeleszcząca” na „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni wydawała się bardziej „przy kości”. Oczywiście w porównaniu z punktem wyjścia, czyli stadium bez akcesoriów, nie dało się pominąć wyraźnej poprawy rozdzielczości, jednak podkreślę to z premedytacją „rozdzielczości” a nie jak poprzednio analityczności. Dla osób postronnych i na papierze owe różnice mogą wydawać się symboliczne, jednak proszę mi wierzyć na słowo, a najlepiej przekonać się na własne uszy, iż rozdzielczość do analityczności mają się do siebie tak, jak dajmy na to Blanton’S Straight From The Barrel 64,6% do … i tu Czytelników znających moją słabość do destylatów z Islay zaskoczę, do równie hardcore’wej torfowo-kamforowo-jodynowej francuskiej Yeun Elez 46%. Niby oba specyfiki wymagają „obycia” i znajomości tematu, jednak nie sposób ich ze sobą pomylić.
Jeśli jednak ktoś cały czas waha się, czy Graphite’y zbytnio nie obnażą niedoskonałości jego płyto i pliko-teki posłużę się przykładem, który powinien rozwiać ewentualne wątpliwości. Przykładem będącym nader zgrabnym połączeniem thrashu z hard i metalcorem, czyli „Carnivore” Body Count z m.in. fenomenalnym coverem i zarazem hołdem dla nieodżałowanego Lemmy’iego „Ace of Spades”. Warto również nieco uważniej wsłuchać się w „Another Level”, czy wyraźnie inspirowanymi slayerowymi riffami „The Hate Is Real”, gdzie wydawać by się mogło w kulminacyjnych momentach stajemy przed przysłowiową ścianą dźwięku i nic poza nią dostrzec się nie da. Cóż, jeśli tak Państwo sądzicie, to spróbujcie IC-35 a przekonacie się, że nie do końca jest to prawdą. Aplikacja Graphite’ów jest niczym dokładniejsze przyjrzenie się okładce ww. albumu. Z resztą okładce autorstwa naszego rodaka – Zbigniewa Bielaka, który ma już na swoim koncie prace zdobiące albumy takich formacji jak Decide, Ghost, Solstafir, Watain, Mayhem, Vader czy Paradise Lost. Niby mamy na niej „gangstera”, lecz zamiast zwykłej kreski jego podobizna składa się z misternie skomponowanych ze sobą budynków, ulic i ludzi. Podobnie jest ze strukturą muzyczną – bez tytułowych stożków widzimy li tylko bryłę a z nimi również jej strukturę, najdrobniejsze składowe i to kreślone niezwykle pewną ręką. Od siebie tylko dodam, że warto się w niej (strukturze, nie ręce) zagłębić, bo odpowiedzialny za jakość realizacji Will Putney stworzył prawdziwy majstersztyk a w tak ciężkich klimatach nie zdarza się to zbyt często. Dół pasma i dolna średnica ulegają swoistemu stężeniu, stają się bardziej zwarte – lepiej zdefiniowane a przy tym szalenie daleki od osuszenia, więc nie ma co oczekiwać, że partie perkusji przypominać będą chodzenie po letniej ściółce, bądź konsumpcję karnawałowego chrustu, czyli faworków. O nie. Nadal będziemy mieli pełen pakiet informacji dotyczący ich gabarytu i masy a jedynie otulająca je „tkanka tłuszczowa” zostanie przerobiona na piękną crossfitową rzeźbę.
Krótko mówiąc w odpowiednim ustawieniu, lub jak kto woli orientacji, Graphite Audio IC-35 nie działają jak przysłowiowe szkło powiększające, nie przeskalowują perspektywy i nie wypychają na pierwszy plan rzeczy, które do niego nie należą. Nie majstrują też przy barwie, oraz równowadze tonalnej. Sprawiają jednak, że słychać nie tylko więcej ale i lepiej, czyli śmiało można je porównać do kuracji przywracającej nam nie tylko młodzieńczy wzrok, lecz i słuch, czyli do powrotu do czasów, gdy muzyka sprawiała nam największa przyjemność. Choć tak po prawdzie stan ten staram się utrzymywać permanentnie na możliwie najwyższym poziomie a obecność IC-35, tylko mi w tych działaniach pomogła. I już dosłownie na sam koniec – oprócz amplifikacji sugeruję 35-ki przetestować pod źródłami, tym bardziej, że efekty takich eksperymentów, przynajmniej pod lampowymi odtwarzaczami Ayona, wybitnie subiektywnie – na moje ucho, dość bezpardonowo pokazały, że można z nich wycisnąć dużo, dużo więcej aniżeli firmowe, bądź nawet aplikowane w limitowanej wersji 35-ki Ceramic Disc Classic Franc Audio Accessories, są w stanie zaoferować.
Na pytanie, czy w takim razie warto w nie zainwestować kwotę będąca mniej więcej równowartością jednej topowej wtyczki zasilającej Furutecha musicie Państwo odpowiedzieć sobie sami. Jednak już zupełnie prywatnie, skoro konsekwentnie i z premedytacją unikamy jak ognia wartościowania recenzowanych przez siebie audiofilskich specjałów za pomocą klas, gwiazdek, procentów i odcisków, czuję się w obowiązku napisać finisz otwartym tekstem. Po aplikacji tytułowego zestawu Graphite Audio IC-35 pod swoim Brystonem 4B³ nie znalazłem żadnego, podkreślam żadnego, argumentu, oczywiście poza koniecznością przetestowania ich z innymi elementami mojego systemu, aby je stamtąd wysmyknąć, o odesłaniu do producenta nawet nie wspominając. Dlatego też, krótko mówiąc zostają.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Co ciekawego można powiedzieć o będącej bohaterem dzisiejszego spotkania marce Graphite Audio? W moim przypadku od startu na usta cisną się trzy informacje. Po pierwsze jest polską myślą techniczną. Po drugie na tle często przesadnie rozbudowanych, a mimo to osiągających mierne wyniki w walce ze szkodliwymi wibracjami, konstrukcji konkurencji jej oferta w kwestii skomplikowania budowy jawi się jako iście minimalistyczna. Zaś po trzecie, to co posiadają w swoim portfolio, na bazie poprzedniego testu podstawek pod kable głośnikowe i krążków pod kolce kolumn głośnikowych, jestem w stanie określić jako wręcz zjawiskowo spełniające swoje zadanie. Myślicie, że zbyt mocno pojechałem z tymi pochlebstwami? Bynajmniej, gdyż co prawda jestem na etapie przemeblowywania swojego sytemu na poziomie elektroniki i bazując na tym co mam, nie czynię zbyt nonszalanckich ruchów na polu docelowej walki z wibracjami, ale za to Marcin jednego z opiniowanych produktów nie ma zamiaru zwracać do producenta. Zaskoczeni? Ja nie. Dlaczego? Z pierwszym pisemnym dowodem mieliście okazję się już zapoznać. Jednak gdy powiedziało się „A”, należy powiedzieć „B”, co w tym przypadku oznacza, że w poniższej epistole postaram się przybliżyć zainteresowanym, co takiego potrafią stożkowe podstawki pod elektronikę Graphite Audio IC-35, o których wizytę u nas zadbał sam producent.
Niestety, jak to w przypadku wszelkiego rodzaju pomysłów na biznes bywa, tak jak u znakomitej większości producentów, również w przypadku tytułowego brandu drobiazgowe informacje na temat know-how całego przedsięwzięcia owiane są słodką tajemnicą. Powód jest prozaiczny i sprowadza się do ochrony swojego pomysłu przed chamskim podrabianiem. Dlatego jedno co na temat dzisiaj ocenianego produktu marki Graphite Audio wiemy, to fakt użycia do wykonania tytułowych stożków będącego częścią nazwy marki grafitu. W jakich proporcjach, tego nie zdradza. Jednak niezbitym faktem jest, iż dzisiaj przyjrzymy się stosunkowo niewielkim gabarytowo stożkom pod elektronikę. Jednak słowo „niewielkim” w najmniejszym stopniu nie ogranicza realizacji naszych potencjalnych potrzeb, gdyż te osiągające średnicę 35 mm w podstawie i wysokość 30 mm swoiste groty, przy zastosowaniu trzech sztuk są w stanie unieść urządzenia ważące nawet 50 kilogramów. Przyznacie, że taki wynik bardzo mocno podnosi ich postrzeganie w domenie uniwersalności. Pewnie dlatego na bazie doświadczeń producenta, po oznakowaniu firmowym logo, standardowo pakowane są po trzy sztuki do wyściełanych profilowaną gąbką, oczywiście bazujących swoją kolorystyką na ciemnym odcieniu grafitu, tekturowych pudełek.
Jak obrazują fotografie, swoją próbę oceny działania stożkowych podstawek oparłem o implementację pod bardzo czuły transport CD. Naturalnie ich wpływ słychać pod wszystkimi urządzeniami, ale chyba zgodzicie się ze mną, że gdy rozprawiamy o czytniku informacji z płyty, który do obrotu srebrnego krążka i przesuwu soczewki używa gumowych pasków klinowych, a do tego razem z płytą wiruje ważący prawie pół kilograma metalowy dekiel, śmiało można uznać, iż mamy do czynienia z jednym z najbardziej wrażliwych komponentów audio spośród ich niemalże nieskończonego zbioru. Dlatego też zdając sobie sprawę z zaistniałej sytuacji, wszelkie wnioski są wynikiem wspomnianego przed momentem polsko-japońskiego mariażu. Co z niego wynikło?
Przyznam szczerze, że byłem zaskoczony. Powodem było powtórzenie się sytuacji z zabawy z podstawkami pod kable i kolumny głośnikowe. Dźwięk ewaluował w stronę większego zwarcia, ale nic a nic przy tym nie cierpiała jego masa, co notabene prawie zawsze jest niechcianym skutkiem ubocznym. W tym przypadku początkowe lekkie rozmycie kreski rysującej źródła pozorne i przez to ich jak gdyby nie do końca zdefiniowana zwartość, zostały zamienione w wyraźny obraz z pewnego rodzaju bonusem w postaci przekonwertowania wspomnianych artefaktów na dodatkową energię dźwięku, a nie ich zazwyczaj powodujące odchudzenie przekazu alienowanie. Oczywiście to natychmiast zwiększyło transparentność przekazu, co od razu uspokajam, z uwagi na bardzo ograniczony poziom zniekształceń mojego źródła nie przełożyło się na szkodliwą nadinterpretację wysokich rejestrów, tylko przyjazne dla ucha doświetlenie wyższej średnicy i przez to większą swobodę wybrzmiewania słuchanej muzyki. Co bardzo ważne, każdej muzyki. I tej dobrze i słabo zrealizowanej. Ta gorsza jakościowo naturalnie bardziej pokazywała swoje problemy, ale nie przekraczała poziomu dobrego smaku. Jeśli chodzi zaś o tę dobrą, jeśli w znakomitej większości takiej słuchacie, Graphite Audio IC-35 będzie wodą na młyn na ponowne odkrywanie posiadanych kolekcji płytowych. Będziecie mogli znacznie bardziej wejść w nagranie, a przez to głębiej je przeżywać. I mam na myśli w tym momencie nie tylko muzykę wokalną, jazzową, czy barokową, które w estetyce przyjemnego odbioru znacznie wyraźniej pokażą zarejestrowane wydarzenia, ale również, a może przede wszystkim elektroniczną. Jeśli ta w jakimś stopniu, być może dzięki nieobliczalności i energii następujących po sobie wydarzeń, również Was zniewala, z pomocą tytułowych polskich stożków być może wyśle Was w przysłowiowy kosmos. To nie będzie już tylko fajne elektroniczne granie, a narysowane z precyzją komputera oddanie atmosfery biblijnego Armagedonu. Zaskakująco fenomenalny emocjonalny feedback zaliczyłem m.in. z grupą The Acid i jej krążkiem „Liminal”, co jest o tyle ciekawe, że jak pewnie wiecie, nie przepadam jakoś specjalnie za tego typu twórczością. Jednak to nie znaczy, że czasem z nią nie obcuję. I jednym z przedstawicieli tego typu muzy w moim zbiorze jest właśnie owa formacja. Powód? Wspomniany krążek nie jest monotonny. To są brutalnie przenikające się dźwiękowe kawalkady. Raz szybko i ostro, zaraz po tym wolno z fajnym modulowaniem fraz nutowych i zjawiskowo preparowaną wokalizą, ale najważniejsze, że materiał jest dobrze zrealizowany, co pozwoliło mi podkręcić gałkę wzmocnienia do granicy wytrzymałości. Nie, nawet nie mojego słuchu, ale otaczających mnie murów budynku. Jednak co podczas testu oprócz fajnej zabawy w wyniszczanie swojego słuchu okazało się być znamiennym, to potwierdzając wcześniej wspomniane niuanse brzmieniowe, lekko ewaluowały akcenty basu. Nie była to już dawniej lekko rozmyta i miękkawa, oczywiście naładowana energią magma – uwaga, na potrzeby pokazania o co mi chodzi trochę przerysowuję ten aspekt, tylko solidne, zwarte tąpnięcia. Efekt piorunujący w pozytywnym tego słowa znaczeniu nawet dla mnie, człowieka raczej optującego za repertuarem Filippe Jaorussky’ego, aniżeli tonalną zemstą sztucznej inteligencji, co bez dwóch zdań było dla mnie zaskakująco przyjemnie zaliczoną jazdą bez trzymanki.
Mam nadzieję, że w moim wywodzie, biorąc pod uwagę pierwsze starcie z polskimi akcesoriami antywibracyjnymi, jasno dałem do zrozumienia, iż dzisiejsze podkładki pod elektronikę idą tropem wypracowanym przez resztę rodziny Graphite Audio. Za każdym razem efekty są powtarzalne, co się chwali. Jednak na bazie testu wszystkich komponentów zastosowanych na raz muszę Was uprzedzić, że gdy jeszcze dwa bronią się znakomicie, to już trzy grzybki w barszczu potrafią przekroczyć cienką czerwoną linię nadpobudliwości. Jednak mam nadzieję, iż to akurat jest zrozumiałe. Jeśli tak i jesteście na etapie izolowania swoich zabawek audio od szkodliwych wibracji, nie widzę innej opcji, jak skontaktowanie się z producentem tytułowych akcesoriów w celu doświadczeń na własnym podwórku. Zapewniam Was, będzie co najmniej ciekawie, a nie zdziwię się, gdy zapadną decyzje zakupowe.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Vienna Acoustics Liszt
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: Graphite Audio
Cena: 1 599 PLN
Specyfikacja
Zestaw: 3 szt.
Wysokość: 30 mm
Średnica podstawy: 35 mm
Maksymalne obciążenie: 50 kg/3 szt.
Opinia 1
Jak z pewnością nasi wierni czytelnicy doskonale pamiętają podstawowy streamer Ayona, czyli popularna S-10-ka gościła na naszych łamach już trzykrotnie. Po raz pierwszy i zarazem w swojej pierwszej odsłonie w systemowym teście ze zjawiskowymi Lumen White White Light Anniversary, drugi – już w wersji mk II, niejako przy okazji relacjonowania naszego kolejnego spotkania z jej konstruktorem – Gerhardem Hirtem podczas jego wizyty w stołecznej siedzibie Nautilusa – dystrybutora marki, kiedy to do woli mogliśmy nacieszyć oczy widokiem trzewi austriackiego plikogaja i po raz trzeci, już w pełnowymiarowym teście. Śmiało możemy więc uznać, że zdążyliśmy z nim całkiem dobrze się poznać, skoro jednak na rynku pojawiła się nowa inkarnacja nie mieliśmy nic przeciwko, aby i ją wziąć na redakcyjny tapet. I w tym momencie docieramy może nie tyle do sedna, co do pewnej niespodzianki, gdyż zarówno rynek, nie tylko audio, jak i życie nauczyły nas, że wszystko co nowe a szczególnie będące rozwinięciem modelu bazowego w 99,9% jest bezsprzecznie, zgodnie z marketingowymi zapewnieniami, nie tylko lepsze, bardziej funkcjonalne – naszpikowane kolejnymi dodatkami, lecz i niestety droższe. Tymczasem nasz dzisiejszy gość, czyli Ayon S-10 II XS okazał się przykładem w pełni świadomego i w dodatku skierowanego jedynie na trzy światowe rynki – amerykański, niemiecki i oczywiście polski … downsizingu. Mamy zatem do czynienia z urządzeniem odchudzonym w porównaniu do swojego starszego rodzeństwa, a przez to zauważalnie tańszym, dzięki czemu mniejszym kosztem możemy wejść do królestwa plików i streamingu, a jeśli tylko w jego specjałach zasmakujemy, to nic nie stoi na przeszkodzie, by wraz ze wzrostem apetytu upgrade’ować go do wyższej specyfikacji.
Skupiając się na aparycji xs-ki śmiało możemy przestać bawić się w „znajdź x różnic” na pozornie identycznych obrazkach, czyli będącej obiektem niniejszego testu i dajmy na to zwykłej wersji. No dobrze, na upartego uważne oko wyłuska na plecach niewielką naklejkę potwierdzającą, iż niniejszy egzemplarz przeszedł kurację odchudzającą. Jeśli w tym momencie ktoś chciałby dodać jakąś złośliwość na temat takiego, rodem z DIY, sygnowania swoich wyrobów, to sugeruję cofnąć się kilka wersów wyżej i jeszcze raz przeczytać, tym razem ze zrozumieniem, informacje nt. możliwości upgrade’u. Po prostu, gdy tylko najdzie nas ochota na rozbudowę posiadanego egzemplarza odsyłamy go do dystrybutora/producenta, on dokonuje stosownych zmian konstrukcyjnych, usuwa ww. stickers i voilà – nie ma śladu po tym, od jakiego poziomu startowaliśmy, no może tylko w postaci kartonu, o ile tylko i on nie zostaje zmieniony.
Przejdźmy jednak do konkretów i choćby pokrótce opiszmy z czym mamy do czynienia. Po pierwsze jest to w pełni zunifikowany względem firmowego portfolio zaokrąglony na narożnikach masywny korpus wykonany z płyt szczotkowanego aluminium z centralnie umieszczonym 5-calowym kolorowym wyświetlaczem i wkomponowanym w jego ramkę czujnikiem IR, gniazdem USB i dwoma niewielkimi czerwonymi displyami informującymi o sile głosu (w wersji Preamp) i upsamplingu (Signature). Płyta górna może pochwalić się dwiema chromowanymi kratkami wentylacyjnymi a miłośników podglądactwa, do zapuszczania żurawia do wnętrza nader skutecznie odstrasza czternaście śrub mocujących ją do korpusu. Z kolei ściana tylna jasno daje do zrozumienia, że z pomocą 10-ki jesteśmy w stanie zarządzać zaskakująco rozbudowanym systemem. Warto bowiem podkreślić, iż określanie tytułowego Ayona mianem li tylko streamera jest sporym niedomówieniem, bowiem de facto pełni on również rolę przedwzmacniacza liniowego (w wersji Preamp) i przetwornika cyfrowo-analogowego. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem, patrząc od lewej, wyjścia analogowe w specyfikacji RCA i XLR, dwie pary wejść analogowych RCA, koaksjalne wyjście i wejście cyfrowe, wejścia optyczne, dwa USB (typu A i B), port Ethernet i dwa terminale antenowe. Nie zabrakło również dwóch przełączników hebelkowych z pomocą których ustalamy tryb pracy urządzenia (normal/direct amp) i wzmocnienie stopnia wyjściowego (High/Low). Włącznik główny ulokowano w okolicach lewej przedniej nogi. Czyli wszystko po staremu. W środku teoretycznie też niewiele się zmieniło, gdyż sercem nadal jest zdolna obsłużyć sygnały PCM do 764kHz / 32 bit i DSD do 256 kość AKM 4490 pracująca w trybie dual mono a za regulację głośności odpowiada PGA2310I w układzie zbalansowanym. Z kolei główne różnice dotyczą lampowego stopnia wyjściowego, gdzie miejsce pary triod 6H30 zajął duet 6N6P, przeprojektowano filtr dolnopasmowy i zastosowano nieco inne komponenty.
Samo oprogramowanie streamera, jak i dedykowana mu apka na smartfony i tablety (iOs/Android) działają szybko i stabilnie a przy tym są na tyle logiczne, że nawet mając pierwszy raz z nimi do czynienia bez trudu je skonfigurujemy wedle własnych potrzeb (upsampling PCM do DSD dostępny po rozbudowie do wersji Signature). I tu od razu dobra wiadomość, gdyż właśnie w tym tygodniu pojawił się nowy firmware zapewniający zgodność S-10-ki ze Spotify Connect a w trakcie rozmów z Gerhardem Hirtem okazało się, że i na zapowiadaną na lato premierę Spotify Hifi nasz dzisiejszy gość też jest już przygotowany. A skoro jesteśmy przy streamingu, to jeszcze tylko wspomnę, iż wzorem swojego starszego rodzeństwa mamy oczywiście zapewnioną obsługę Airable (Internet Radio), TIDAL (o MQA ani słowa), Qobuz i HiRES Audio (HRA). Nie zabrakło też kompatybilności z Roonem, Audirvaną i JRiver Media Serverem a jeśli ktoś woli konwencjonalne sterowanie również stosownego pilota. I jeszcze jedno. Otóż producent zaleca co najmniej 30-50 godzinny okres wstępnego wygrzewania, co patrząc z perspektywy czasu jest wielce wskazane, gdyż po takiej rozgrzewce tytułowy plikograj odwdzięczy się zdecydowanie lepszym brzmieniem aniżeli wyciągnięty prosto z pudełka. Jakim? O tym przeczytacie Państwo w kolejnym akapicie.
Znaczy się w tym. No to jedziemy. Kilka dni na wygranie i aklimatyzację, przebieg „austriackiej podstawki” w moim systemie szybko dobił do 50-ki (przy zdalnym trybie pracy to raptem 3-4 dni) i spokojnie można brać się za krytyczne odsłuchy. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym mając XS-a pod ręką od czasu do czasu nie próbował się na niego przepinać ze swojej dyżurnej, pracującej w roli preampu i DAC-a 35-ki. Jednak kilka takich alpejskich kombinacji dość wyraźnie dało mi do zrozumienia, że niekoniecznie tędy droga, gdyż nie dość, że porównuję jeszcze nie do końca wygrzanego gościa z doskonale zadomowionym i niemalże dwukrotnie droższym krewniakiem, to w dodatku owa, wspomagana zewnętrznym transportem Lumina, 35-ka gra praktycznie non-stop przy włączonym maksymalnym upsamplingu, po który w dostarczonym przez Nautilusa egzemplarzu S-10-ki sięgnąć niestety nie mogłem. Czemu o tym wspominam? Cóż, wierni akolici marki nie od dziś wiedzą, że Gerhard Hirt wraz z ekipą StreamUnlimited jest w stanie na tym polu osiągać fenomenalne rezultaty i w większości przypadków raz uaktywniony upsamling nader sporadycznie dostaje wolne. Dlatego też po kilku takich roszadach dałem sobie spokój z bratobójczą walką i skupiłem się na dzisiejszy gościu. I? I powiem szczerze, że pomimo powyższej „partyzantki” śmiało mogę uznać, iż czas spędzony z S-10 II XS śmiało mogę zaliczyć do chwil nader miło spędzonych. Niby przestrzeń, oddech i rozdzielczość oferowane przez 35-kę zostały w zauważalny sposób ograniczone, jednak proszę pamiętać, iż mój punkt odniesienia ustawiony został na poziomie, na który potencjalni nabywcy odchudzonej 10-ki, przynajmniej przez jakiś czas, zapuszczać się nie będą. Już prędzej wypadałoby porównywać ją z podobnie wycenionym Rose RS150, aczkolwiek to jak próbować zestawiać ze sobą przysłowiowy ogień z wodą. Powód? Oczywisty – diametralnie inna estetyka grania, chociaż po chwili zastanowienia byłbym jednak orędownikiem takiej konfrontacji, gdyż wystarczy chwila, by w sposób w pełni świadomy opowiedzieć za jednym, bądź drugim podejściem do muzyki. To wybór między austriackim lekkim przyciemnieniem i jednoczesnym akcentowaniem homogeniczności przekazu a onieśmielającą i niebiorącą jeńców azjatycką rozdzielczością, niosącą ze sobą górską rześkość. Wybór równie zerojedynkowy jak pomiędzy leniwym letnim toskańskim popołudniem z lampką wybornego Primitivo a kwietniowym halsowaniem w okolicach Bornholmu. W końcu każdy, no dobrze, większość z nas, wie czego chce i co się komu podoba, więc kilka taktów i wszystko powinno być jasne. A jakich taktów?
Na początek polecę fenomenalny „IMPERIAL” szwedzkiej formacji Soen, gdzie niezwykle głęboki, niemalże „atłasowy” wokal Joela Ekelöfa nad wyraz udanie kontrastuje z ciężkimi riffami gitar Cody’ego Forda i Larsa Åhlunda, choć akurat ten ostatni zdecydowanie częściej zasiada za klawiszami, aniżeli szarpie struny, nie mówiąc już o misternie wplecionych partiach kwartetu smyczkowego, które stają się istnymi oazami wytchnienia pomiędzy bardziej dynamicznymi i brutalnymi głównymi wątkami, w których może się do woli wyszaleć perkusista Martin López, prog-metalowej opowieści. Ayon nader zgrabnie spina to w niezwykle soczystą i pulsującą krwistą tkanką całość, gdzie priorytetem jest właśnie owa koherencja i dopiero w dalszej kolejności solowe partie muzyków. Operujemy zatem narracją od ogółu do szczegółu, w przeciwieństwie do Rose’a, który najpierw oferował nam detaliczne składowe misternej układanki i dopiero w dalszej kolejności tworzył z nich logiczną całość. Pozostając w podobnych, acz nieco cięższych klimatach, czyli „Leaves of Yesteryear” serwowanych przez norweski Green Carnation, będący swoistą odskocznią jego założyciela – Terje Vik Schei vel „Tchorta” od udzielania się w deathmetalowym Blood Red Throne i blackmetalowym Carpathian Forest, łatwo można zauważyć płynność z jaką austriacki plikograj przechodzi do porządku dziennego nad różnicami pomiędzy karmelowo słodkim wokalem Joela Ekelöfa a szorstką matowością Kjetila Nordhusa. Nie ma zatem obaw, że coś zostanie uśrednione i poświęcone na ołtarzu nadrzędnej spójności. Ponadto bas, choć kreślony nieco grubszą, aniżeli mam na co dzień, kreską nie wykazuje najmniejszych tendencji do ospałości, więc zarówno pod względem motoryki, jak i timingu doskonale się sprawdzał w nawet najbardziej karkołomnych partiach sekcji rytmicznej gdzie podwójna stopa nie traciła nic a nic z czytelności i to nawet podczas wsparcia gitary basowej, co biorąc pod uwagę repertuar jakim operowałem wymagało naprawdę sporych umiejętności.
Na dowód powyższej obserwacji posłużę się jeszcze jednym przykładem. Mowa bowiem o niezwykle wyciszonym i niemalże hermetycznym „Dark Forecast” formacji Piotr Schmidt Quartet, gdzie niezwykle oszczędna gra perkusji (Krzysztof Gradziuk) bynajmniej nie ginie w tle pierwszoplanowych partii trąbki Piotra Schmidta, fortepianu Wojciecha Niedzieli, czy nawet gitary Matthew Stevensa. Jest delikatna, momentami eteryczna, szczególnie, gdy blachy są jedynie muskane, jednak ich selektywność jest wyborna. I jeszcze jedno. Otóż pomimo wspominanego na wstępie lekkiego przycienienia przekazu nie odniosłem wrażenia jakiejś specjalnie bolesnej redukcji aury pogłosowej, czy też czasu wygaszania poszczególnych dźwięków. Wszystko było na swoim miejscu i idealnie do siebie pasowało. A że można lepiej, cóż … to wiadomo nie od dziś, jednak na tym pułapie cenowym 10-ka prezentuje się jako nad wyraz atrakcyjna i warta uwagi propozycja. Szczególnie jeśli zapewnimy jej odpowiednie, pozwalające jej rozwinąć żagle okablowanie, jak daleko nie szukając dostępne w tej samej dystrybucji nowe „wypusty” Acrolinka w stylu 7N-A2070 Leggenda, który nieco rozświetli górę i doda całości wigoru. Również miłośnicy wszelakiej maści akcesoriów antywibracyjnych mają w jej przypadku spore pole do popisu, gdyż wpływ takowych ustrojstw jest w przypadku 10-ki wyraźnie słyszalny, czego nie omieszkałem wykorzystać aplikując jej zestaw trzech niepozornych, widocznych na powyższych zdjęciach stożków Graphite Audio IC-35.
Zakładam, iż Gerhard Hirt wprowadzając na rynek Ayona S-10 II XS musiał iść na oczywiste, wynikające z redukcji ceny kompromisy. Poniekąd z automatu powinno to nieść za sobą dość zauważalny spadek jakości dźwięku i co do tego chyba nikt nie miał i nie ma żadnych złudzeń. „Problem” (cudzysłów w pełni zamierzony) jednak w tym, iż podczas kilkutygodniowego użytkowania powyższego streamera ani razu nie udało mi się przyłapać go na jakimś ewidentnym potknięciu, próbie uproszczenia, czy ułatwienia sobie życia w porównaniu do starszego rodzeństwa. Bowiem to, że stosuje lekko przyciemnioną a zarazem przyjemnie dosłodzoną narrację reprodukowanego materiału spokojnie możemy zrzucić na karb jego lampowego stopnia wyjściowego, co zresztą jest też cechą, jakiej miłośnicy rozżarzonych baniek w domenie cyfrowej wręcz oczekują i jej brak mógłby srodze ich zawieść. Dlatego też jeśli poszukujecie Państwo muzykalności i kompletności brzmienia a jedocześnie nie widzicie powodu zbytniego drenowania domowego budżetu, na dobry początek posłuchajcie tytułowego Ayona a może się okazać, że dzięki jego obecności w systemie będziecie mogli z powodzeniem zrezygnować z odrębnego przetwornika a nawet przedwzmacniacza liniowego. Czyli de facto sami staniecie się orędownikami idei downsizingu.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Przy okazji jednego z ostatnich testów odtwarzacza plików wspominałem, iż z uwagi na pewnego rodzaju recenzencką niezbędność posiadania tego typu urządzenia w swoim portfolio, ostatnimi czasy bacznie się tego typu konstrukcjom przyglądam. Co to oznacza? Otóż w przypadku potencjalnego nabycia trzy bardzo istotne dla mnie rzeczy. Pierwszą naturalnie jest oferta brzmieniowa, drugą łatwość aplikacji połączona z minimalizmem elementowym – nie chcę zazwyczaj niezbędnych do pracy plikograja, dodatkowych pudełek i trzecią bardzo istotną, rzekłbym, że dla mnie ważną na równi z dźwiękiem, jest możliwość uruchomienia urządzenia i sterowania nim bez konieczności sztywnego połączenia internetowego z centrum lotów kosmicznych na Przylądku Canaveral. Chcę wejść do pokoju, przycisnąć jeden guzik inicjujący pracę i czy to pilotem, czy palcem na wyświetlaczu, lub stosowną konfiguracją przycisków, dosłownie kilkoma kliknięciami wybrać konkretn płytę. Bez tego na chwilę obecną nie widzę szans na pojawienie się u mnie na stałe jakiegoś około-plikowego komponentu. W jakim celu artykułuję tak mocno rozbudowaną litanię? Z prostej przyczyny, gdyż w dzisiejszym spotkaniu będziemy obcować z czymś w znakomitej większości spełniającym moje postulaty. To znaczy? Wielu z Was z pewnością zauważy, że teoretycznie z czymś mającym już na naszych łamach swoje podwójne pięć minut w postaci odtwarzaczy plików Ayon S-10 i S-10 II. Jednak bardziej spostrzegawczy natychmiast zauważą, iż tym razem na recenzencki tapet trafiła jego trzecia inkarnacja, obecnie w specyfikacji XS, który w naszych progach podobnie jak poprzednio, tak i tym razem pojawił się dzięki zaangażowaniu warszawskiego dystrybutora Nautilus.
Z uwagi na kolejne wystąpienie na naszych łamach tytułowego streamera Ayon S-10 II teraz w specyfikacji XS w kwestii aparycji przypomnę jedynie, iż obudową jest średniej wielkości, płaska, wykonana ze szczotkowanego aluminium, z mocno zaokrąglonymi narożnikami, zawsze czarna skrzynka. Jej wręcz ascetyczny front zdobi jedynie umieszczony w centrum wielki, a przez to czytelny ze sporej odległości, kolorowy wyświetlacz i tuż obok niego pozwalające podpiąć pendrive z muzyką gniazdo USB oraz rozrzucone na zewnętrznych krańcach, wykonane białą czcionką nazwa modelu i logo marki. Podobnie do awersu spokojna wizualnie górna płyta obudowy realizując grawitacyjne wentylowanie lampowych układów elektrycznych, w swej tylnej części została uzbrojona jedynie w dwa kwadratowe, idąc za motywem obudowy, podobnie zaoblone na rogach, przesłonięte chromowaną ażurową osłonką otwory. Natomiast mocno kontrastujący bogactwem wyposażenia z resztą obudowy urządzenia tylny panel przyłączeniowy wyraźnie daje nam do zrozumienia, iż ogólny spokój wizualny komponentu jest jedynie przyjemną dla oka grą pozorów, bowiem tak po prawdzie mamy do czynienia ze swoistym wielozadaniowcem. Tę teorię potwierdza mnogość przyłączy realizujących tak przyjęcia, jak i oddanie sygnałów cyfrowych – Coax, Optical, USB, Ethernet, a także analogowych – RCA i XLR, z bezpośrednim wyjściem na końcówkę mocy i zmianą poziomu wzmocnienia oddawanego sygnału jako dwa niezależne hebelki. Dzieło oferty wejść i wyjść wieńczy gniazdo zasilania IEC, zaś łatwej możliwości obsługi streamera znajdujący się w standardzie wyposażenia pilot zdalnego sterowania. Co zmieniło się w stosunku do poprzedników? Nastąpiła tzw. kuracja odchudzająca. Po pierwsze zamiast pary triod 6H30 zastosowano duet 6N6P, a także zrezygnowano z konwersji PCM do DSD. Całe szczęście ów model według producenta bez najmniejszych problemów możemy upgrade’ować do poziomu wersji flagowej – Signature, czyli uzbroić go dodatkowo w opcję upsamplingu, a także wzbogacić w wewnętrzny twardy dysk 1 TB, odcinając się tym sposobem od szkodliwego wpływu zewnętrznej sieci na brzmienie karmionego Ayonem systemu.
Akapitu opisującego jakość oferowanego dźwięku przez streamer S-10 II XS nie mogę rozpocząć inaczej, niż od opisania kilku najbardziej ostatnio nurtujących mnie aspektów w tego typu zabawkach. Naturalnie chodzi o trzy wyartykułowane we wstępniaku tematy około-użytkowe. Wymienionym jako pierwszy zajmiemy się za moment, dlatego teraz przy wstępnej informacji o jego bardzo dobrym wyniku – chodzi o brzmienie, zgrubnie wspomnę tylko o dwóch pozostałych. Przybliżając temat aplikacyjnego minimalizmu, ten ogranicza się do posiadania naszego bohatera jako centrum sterowania i jeśli mamy zamiar grać z posiadanej płytoteki CD, ewentualnego rozszerzenia zestawu o twardy dysk – proza plikowego życia z czym jak najbardziej jestem w stanie się pogodzić. Oczywiście w momencie bazowania jedynie na streamingu, problem wyśmienicie rozwiązuje samo urządzenie. Nie potrzebujemy żadnych lepszych zasilaczy, czy poprawiaczy dźwięku, gdyż producent chcąc zapiąć sprawy na ostatni guzik, dopieszczając zasilanie i sekcje odpowiedzialne za obróbkę sygnału, zadbał o to już podczas projektowania tego komponentu. Kolejną nurtującą mnie sprawą w momencie posiadania takiej zabawki jako punktu odniesienia do potencjalnych sparingów testowych, była wspominana wcześniej prostota w obsłudze. I wiecie co? Ta jest znakomita, gdyż wystarczy odpalić urządzenie zorientowanym jak w każdym Ayonnie na spodzie obudowy przełącznikiem i dzięki prostemu Menu z pomocą pilota dosłownie kilkoma kliknięciami inicjujemy odtwarzanie interesującego nas materiału muzycznego, za co Gerhardowi Hirtowi należą się solenne brawa. Jak mawiał klasyk: „ Ja to kupuję”.
Gdy nadszedł czas na opinię o brzmieniu tytułowego przedstawiciela działu streamowania muzyki, pierwszym co ciśnie mi się na usta, jest fakt świetnej aplikacji lamp elektronowych przez producenta. Od pierwszych nut słychać ich znakomitą pracę w oddaniu ducha słuchanego materiału. I zapewniam, że w znakomitej jego tematycznej większości, gdyż jedyną odmianą zapisów nutowych, która zazwyczaj jest się w stanie od takiego traktowania sprawy obyć, bywa elektronika. Jednak jako ciekawostkę dodam, iż ku mojemu podczas testu i prawdopodobnie Waszemu podczas osobistych prób zaskoczeniu, nawet ona nic a nic nie traci ze swej drapieżności. Naturalną koleją rzeczy nieco ewaluuje w stronę większej płynności, ale o dziwo nie gaśnie. Powód? Otóż tytułowy Ayon z jednej strony gra bardzo soczyście i gładko, ale za to z drugiej potrafi świetnie oddać energię i wyrazistość inicjacji każdej nuty. Co to oznacza, wytłumaczę na kilku przykładach płytowych.
Wbrew pozorom zapisaną w kodzie DNA 10-ki II XS drapieżność zaprezentuję z pomocą obsługiwanej przez Pata Metheny’ego gitary, a dokładniej jego jedynej płyty zagranej na wiośle akustycznym „What’s It All About”. Powodem jest fenomenalna, bo bardzo wymownie akcentowana praca strun. Raz brzmią spokojnie, innym razem ostrzej, ale nigdy zbyt ospale lub przenikliwie. Praktycznie zawsze w punkt, co dla często „zbyt słodkich” urządzeń lampowych, nie jest takie oczywiste. Myślicie, że to mimo wszystko proste? W teorii być może tak, jednak zapewniam Was, iż nie raz spotkałem się ze zbyt nonszalanckim mierzeniem sił na zamiary, co kończyło się sromotną porażką. Miłą dla ucha, ale zabójczo monotonną, co z definicji jest dalekie od naturalnego wzorca. Na szczęście w tym przypadku nic takiego nie miało miejsca, gdyż mimo ogólnej prezentacji w estetyce mocnego koloru i nasycenia, wszystko znakomicie konturował wyraźny atak i świetny konsensus zawartości wspomnianej struny i pudła rezonansowego.
Kolejną produkcją była tak zwana pościelówa w wykonaniu Melody Gardot „Sunset In The Blue”. Głęboko hipnotyzujący wokal frontmenki nie pozostawiał złudzeń, że skonfigurowany na potrzeby testu set był idealną wodą na młyn tego spotkania. Magia pełni głosu wespół z czarująco wypadającym towarzyszącym jej instrumentarium wypełniały mój pokój bez szans na jakąkolwiek wcześniejszą zmianę krążka. I przyznam szczerze, że duży udział miał sposób budowania spektaklu przez oceniane źródło. Dzięki plastyce i fajnej aurze lampy uzyskałem świetną namacalność na czytelnie nie tyle rysowanej, co delikatnie, acz wyraźnie malowanej szeroko i głęboko wirtualnej scenie. To był jeden z tych momentów, gdy czasem zazdroszczę miłośnikom lampy obcowania z ich dobrą aplikacją. Dlaczego padło słowo dobrą, a nie wystarczyła tylko fraza „lampa”? Jak to w życiu bywa, nie raz i nie dwa miałem w życiu tak zwaną nieprzyjemność się zmierzyć opartą o jej użycie w trzewiach porażką. Na szczęście Gerhard wieloma konstrukcjami z udziałem tej starej technologii udowodnił swoje umiejętności, by w tym przypadku tylko je powtórzyć.
Na koniec połączenie wody z ogniem, czyli muzyka elektroniczna z udziałem naturalnej trąbki w wykonaniu znanego wszystkim Nilsa Pettera Molværa „Khmer”. To było jedynie potwierdzenie, że gdy wymagał tego materiał, Ayon pokazywał mocniejsze piki – wiele towarzyszących trąbce sztucznie generowanych dźwięków, a gdy ów blaszak miał wypaść plastycznie, Austriak bezpardonowo wykorzystywał do tego próżniowe słoiki. Jednak w tym momencie nie mogę przemilczeć dobrego panowania systemu nad częstymi na tym krążku, mocnymi niskimi pomrukami, co w przypadku tego typu komponentów nie jest takie oczywiste. Owszem, pewnie można mocniej zakłuć w uszy lub narysować sejsmiczne tąpnięcia z jeszcze większym konturem, ale wówczas nie szukamy w tym wszystkim posmaku lampy. I nie chodzi o to, że się nie da, bo znam kilka lampowych konstrukcji z brzmieniem ostrzejszym niż tranzystor, tylko zaznaczam, iż nasz punkt zainteresowań powinni wybrać miłośnicy muzyki naładowanej emocjami rodem z epoki Romantyzmu, a nie festiwalu „Przystanek Woodstock” Jurka Owsiaka. Co prawda obie frakcje w teorii szukają tego samego – duchowych uniesień, jednak pierwszym Ayon z uwagi na umiejętność wyciagnięcia z muzyki maksimum jakości sonicznej da znacznie więcej satysfakcji.
Nie ma co się oszukiwać, Gerhard Hirt wiedział, jakie brzmienie tytułowym streamerem chciał osiągnąć i takie osiągnął. Jakie? Z jednej strony pełne magii lampy, a z drugiej dobrze osadzone na wykresie transparentności i energii. Co to oznacza? Nic nadzwyczajnego, tylko dobrze odrobione inżynierskie lekcje, bowiem generowana przez opiniowany streamer muzyka zawsze nosiła znamiona fajnego koloru i plastyki, ale przy tym nie zapominała o pozwalającym swobodnie wybrzmieć jej w międzykolumnowym eterze pakiecie informacji i oddechu. A trzeba przy tym dodać, iż mój zestaw sam w sobie optuje za podobnym sznytem grania, co przy braku jakichkolwiek problemów adaptacyjnych Ayona S-10 II XS z moją konfiguracją dobitnie pokazuje klasę austriackiej myśli technicznej. Myśli, która w moim odczuciu ma bardzo duże szanse na wpisanie się w praktycznie każdy co najmniej dobrze skonfigurowany zestaw audio.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: PMC MB2 XBD SE
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus / Ayon
Cena: 23 900 PLN
Dane techniczne:
• Przetwornik D/A: 764kHz / 32 bit & DSD256
• Zastosowane lampy: 2 x 6N6P
• Dynamika: > 120 dB
• Separacja między kanałami: >105 dB
• Impedancja wyjściowa RCA/XLR: ~ 700 Ω
• Wyjścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA)
• Wejścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA), USB-PC, TOSLINK, 2 x USB type A
• Łącza sieciowe: Ethernet, Wi-Fi
• Stosunek S/N: > 110 dB
• Pasmo przenoszenia: 20 Hz-20 kHz (+/- 0,3 dB)
• Zniekształcenia THD (1 kHz): < 0,002 %
• Jitter: < 5ps
• Wejścia analogowe: 2 x RCA
• Wyjścia analogowe: RCA, XLR
• Napięcie wyjściowe
– Low: 0 – 2.5V rms RCA, 0 – 5V rms XLR
– High: 0 – 5V rms RCA, 0 – 10V rms XLR
• Zużycie energii: 40W
• Wymiary (S x G x W): 480 x 390 x 120 mm
• Waga: 12 kg
Opinion 1
Putting some individuals aside, who sporadically visit our pages, or do it only for laughs, and for whom it is enough to put the stereo their bought in a free spot and connect it with the supplied cables, more advanced audiophiles reach relative satisfaction at some time. Relative, because although they think everything is OK, and at least in theory, they would like to stop juggling around with components, but they do realize, that some of the potential of the puzzle they pieced together is still dormant and could be released. This is why they turn to accessories dedicated to the ‘golden eared’. And this time we will deal with the mentioned accessories, the mind’s eye of many audiophile altars, and we will do that with additional enthusiasm, as this is also the debut of a Polish company, Graphite Audio from Bydgoszcz. But to make things less easy, the less controversial item, the anti-vibration cones IC-35 we will leave out to another review, and now we take a look at the loudspeaker supports ISSB-40 and the much more opinion-polarizing cable supports/stands CIS-35.
Getting a bit ahead of the facts regarding the influence of the tested accessories on the sound of the systems they were used on, as well as due to their similarities in terms of used materials and construction, I will allow myself to describe them together in terms of exterior design and sound. Of course the application and some looks are different, so I will treat those separately. The construction material is a proprietary mixture of graphite, or using company nomenclature “a refined and revolutionary polymer having anti-vibration and damping properties”. So it looks good, at least on paper, the more, that until today, we were not able to play around with accessories made from so unique material, except for maybe the Furutech Boosters. All the accessories from Bydgoszcz are supplied in nicely looking boxes made from thick, black cardboard, filled with white foam, cut to size, which protects the items from being damaged in transportation. The ISSB-40 are packed in sets of eight, and the CIS-35 in packs of four items.
ISSB-40 – Isolation Speaker Spike Bases, or loudspeaker spike supports, are not unlike the standard you can purchase on the market. Classical, not very high plates with a milled, cone pit, where the loudspeaker spike is destined to land. On the other hand, the CIS-35, Cable Isolation Stands or cable supports, are low cut cylinder with a groove, where you can comfortably place the cable. Here I will digress a little about the handling of those items, as the used material is fairly light and smooth, so both types of supports move quite freely on flat surfaces, what eases the positioning of the speakers using the ISSB-40, but with the CIS-35 and a rather stiff cable, which does not easily bend to the users desire, this might become an issue. Fortunately my test Vermöuth, as well the Hydra Signal Projects, I take out of the mothballs from time to time, are quite flexible, so I did not have too many issues with the tested Graphite Audio supports on my flooring.
Moving on to the sound properties of the Graphite I had really no idea on what to expect from them. This resulted in a typical carte blanche with regard to my expectations, as well as to any subconscious influence by third parties, and with that I mean any more or less heated internet discussion. The only fact that I was aware of, is that wherever Szymon Rutkowski – the owner and founder of Graphite Audio – shipped his “samples”, each and every time he got back positive feedback, supported by a solid order and an agenda of future orders. And all of this with almost no promotion at all. So there must be something going on.
So what should I do? After a longer while of making photos and getting used to the design, I started some cross-fit exercises, as application of the ISSB-40 under my Contour speakers was not that easy, as the speakers are placed on the Base Audio quartz platforms and placing them directly on the floor meant an evident regress; the volume of the sound generated by the Dynaudio got painfully reduced, the resolution got worse and the motoric of the emitted notes got weakened. This is the reason, that comparing the Graphite to that, would not make much sense, so after a short deliberation the speakers got back on the bases and the ISSB-40 replaced the brass supports Acoustic Revive SPU-8 used by Base Audio as standard. And…? The Dynaudio sounded different, and the change was so obvious, that I needed to get acquainted to it, so with time, when the first emotions dissipated, I would be able to see if this a positive or negative change. And do you know what? The longer I listened, the more I got convinced, that such 0-1 approach would not be possible in this case due to my subjectivism and my habits. It got even worse – I got to the point, where I would like to have two sets of supports and change them according to the played material – its quality and repertoire, or even according to my fantasy at a given moment. This is because the Acoustic Revive SPU-8 homogeneity, saturation and timbre in its darker shade, while the Graphite Audio ISSB-40 are energizing treble and midrange in a truly brilliant way, while at the same time taming the bass. But mark my words well – keeping bass in discipline, and not thinning it, as I mentioned already, the perceived energetic load increases with the Graphite, somehow similar to reaching higher revolutions in a car, or changing its setup to sport mode. Compared to the SPU-8 the element of romanticism diminishes, what was a kind of return to truth with a recording like the slightly rustling “Quelcu’un m’a dit” by Carla Bruni, but I know, that many of the listeners would chose the less realistic, but nicer, and thus safer, version either consciously or subconsciously. With the Graphite you can not only hear more, but also better, so all kinds of underlined sibilants, or shortcomings in the vocal-performative nature, which can easily be spotted in the previous First Lady of France performance, become a thing, so either we need to take those for granted, or move to a disc of a lady, who does not show such issues. It is also worth noticing, that the ISSB-40 do not finger point at the mistakes and shortcomings, but also do no effort to repair of hide them. They offer everything just as it was performed and recorded, adhering to the facts, leaving their (over)interpretation to the listener. But with a repertoire, where everything is as it should, they open an almost limitless range of opportunity to search for all kinds of tastes and nuances, or even to do something as prosaic as follow individual instruments in the mix. If someone would wonder if this truthfulness based on phenomenal resolution does impact the emotional aspect of listening to music, making it a bit sterile, I would recommend that this person reaches out to the soundtrack of “Schindler’s List” by John Williams, and I would say that the lead motive alone is enough to stop thinking about such things. It is very moving, and it sets the mood of listener from the very beginning, and which can just be played “truthful” as it was done with the Graphite, or melodramatic, like with some other accessories present on the market.
I did not encounter any issues applying the CIS-35, so moving the cabling from the ash parquet to the graphite polymer stands showed the changes quite drastically. Although their character was completely in line with that, what the ISSB-40 showed, the change in intensity of the influence, as a result of the point of application, was truly surprising. The improvement of resolution and micro-dynamics, especially in the midrange-treble crossing, allowed the Vermöuth to approach the level of such powerful players like in-akustik Reference LS-2404 Pure Silver or Kimber KS 6065. And please read that sentence with understanding – “approach” does not mean “to reach” – but if you value the sound school of those reference cables, then applying the Graphite will be a step in the right direction. Dense, pompous orchestrations from „Star Wars: The Rise of Skywalker” of John Williams sounded absolutely marvelous – with a very suggestive swing and with lots of air surrounding the orchestra. Additionally the application of both sets of the „Bydgoszcz specialties” made me reach the maximum acceptable level of directness and realism, which allowed for multiple hours of listening, what was one of the reasons, that the IC-35 will get their own review later.
Of course I would not be me, if I would not try to add the latter to the tested brethren, but the result moved the esthetics of my system too much in the direction of stereotypical sampler one, where the amount of information, and its granularity, together with underlining all nuances brings too much analysis to the table, and we move from an opera to a dissecting room. True, I know people, who strive to such sound, but I personally prefer to consume such dissecting climates in liquid form, like the one produced by Laphroig Distillery and served in Glencairn Glass to having them in music. This is the reason, that following the maxim “Primum non nocere” please use common sense when applying Graphite Audio accessories.
However I need to admit, that the ISSB-40 and CIS-35 from Graphite Audio are doing real good job, and either on their own or together, they can release a lot of good things from the potential remaining dormant in our system. While doing this they do not tinker with the timbre, they do not dry or thin the sound, but also do not enlarge the virtual sources or, most importantly, they do not bring any mud into the music. So saying things straight – they do not „create the sound anew”, they do not rewrite sheet music to create their own interpretations or variations, but reach to the core, to the source of truth and present the effect of their explorations in a virgin, untouched form. So if you are wondering, how many hidden potential still lures within your system, please reach out for one of the tested accessories and see for yourselves.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC: Gryphon Audio Kalliope
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Ethernet cables: Neyton CAT7+, Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence
– Table: Rogoz Audio 4SM
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT
Opinion 2
Trying to write a sensible introduction to today’s test I looked back at the last year of our reviewers activities and, frankly speaking, I blushed a bit. The reason for that is, that we somehow closed ourselves in a loop of electronics and cabling, completely ignoring any kinds of anti-vibration accessories. And all this while we know, that fighting the detrimental influence of non-separation of the audio components, or speakers for that matter, from the unstable floor, is the absolute basic thing an audiophile should do. Of course this kind of situation is somewhat attributable to the distributors not proposing us such products for testing, but I must also confess, that when talking with them about maybe taking such accessories to our listening room, we often end up with a proposal of taking an interesting CD player or amplifier instead, what we gladly do. This however puts the topic of anti-vibration protection, in any conceivable way, way down on the to do list. Fortunately, from time to time, those seemingly inconspicuous attributes of a seasoned audiophile come out victorious from the battle with reality, what can be confirmed with the current test of the loudspeaker spike supports ISSB-40 and cable supports CIS-35 supplied by the Polish manufacturer Graphite Audio.
Due to the seemingly very simple construction of the tested accessories, this paragraph will not remind you of any of the hefty volumes you might have read, like the “Harry Potter” Heptateuch. So based on the sparse information from the manufacturer, and taking into account the company name, one thing is sure, the only substrate for producing those warriors of stability is graphite. But this is not the end of important information, because on the web page of the creators of those items, they mention, that graphite is only a small addition to the polymer, which is the main material for construction. In what proportions? Unfortunately, this information remains the secret of the R&D department of Graphite Audio. Is this a pity? For people, who would like to clone those products, which are usually a result of costly and time consuming tests, probably yes. But for me this does not matter at all, as when someone put his or her time in some project, and its influence on the sound of the system is not only evident, but also positive, I do not have an issue with thanking such a person for the effort with a purchase of that product. Finalizing this part of the test with some additional information about the tested devices, I can only add, that in case of the loudspeaker spike supports we deal with fairly small rings with a dent in the middle, which stabilizes the spike, while the loudspeaker cable supports are not very high cylinders with a half-circle groove to put the cable into. This series of accessories is packed into nicely looking, high quality boxes painted graphite gray, with a profiled foam inside.
Beginning the description of the influence of the tested devices on the audio system, I made the decision, that due the similar influence of the loudspeaker supports and cable supports, I will describe how they work in one paragraph. But to be frank, I must immediately alert you, that adding another product to the system increases the final sonic effect. This is the reason, that if you start trying them out for yourself, I recommend to use them in a progressive way, as too many Graphite Audio products applied at once might distort the positive influence they bring, and which I will describe below.
I have good news for people interested in applying the tested products. Despite how populistic it may sound, the tested items are splendid in their action. Their sound offering bases on phenomenally pulled together sound, without losing any of its density in the midrange. But what does the phrase “pulled together sound” mean? First of all there is an improvement in the sharpness of the line delineating the virtual source, what translates proportionally into the contour of the lowest registers, and secondly, in the same package, the upper registers explode with a wealth of vitality, but without any signs of sharpness, with an aura of brilliant informativeness. You might think this is nothing new, as many competitive products can do same. Not at all, as most competitors do increase the contours of the reproduced sounds, but at the expense of thinned midrange, and with the Graphite Audio we do not have anything like. The midrange remains juicy and resolved, the only thing that changes, is the previously slightly imprecise aura of the virtual sources is being translated into additional energy of those sources. Translating this into plain English – the previously quite thick outline and a kind of washing out of the virtual presences is translated into a pulsating roundness of their decay. The sound has a stronger beat, what automatically moves our legs to the rhythm, without our knowledge. We do not perceive any harmful insistencies, just the removal of a veil from the played music. It starts to sound with better timing and swing. This is on one hand very delicate, but on the other clear, so that for example the nice sound of the Vienna Acoustics Liszt was not overdrawn by the application of the supports. The sound of those speakers remained brilliant, as it was based on musicality. With the accessories things became more blunt, more expressive, but still in the domain of warmth and roundness. And it did not matter what repertoire was played, as in rock and electronic music the Polish supports underlined the tonal expressiveness, the core of such music, while with aetheric jazz and ancient music vitality gained on importance, absolutely not disturbed with any kind of unreadability of its background; also something that is intrinsic to those genres.
Trying to explain this, quite complicated statement, I think of a situation, where we sit down to listen to music and have the impression, that the sound in the listening room is clearer than usual, mimicking the moment after snowfall, which removes the ever present smog. Am I exaggerating? If you do not believe me, try it out for yourselves. But be warned, l already mention that before, applying more of the tested products in your system increases the effect; maybe not in proportional way, but in visible increments, what improves the volatility of the sound. Of course the final effect of such moves will depend on your initial system configuration, and the effect will be different with many of your systems, but trying to be fair to any potential buyer, but also to the Polish manufacturer, I can imagine a moment, where the barrier of good taste can be surpassed, and I remind you of that purely due to reviewers duties.
Concluding today’s test, I hope you have understood well what I tried to convey here. If for some reason I was not clear enough, I would like to point you to the fact, that my intention was to show you, that with the brilliant influence of both kinds of supports in the area of contouring the sound, nothing castrated the midrange, bluntly speaking, the saturation, which is so important there, remained fully. You might perceive it as lessened, but only because it did not overflow, the excesses were converted into energy. Can we have any side effects? Let me put it this way – if your system, similar to mine, is configured in a neutral way, or slightly tuned in the overweight direction, then things will become at least surprisingly positive, if not phenomenal. The only issue I can come up with, is when there was an error in the configuration of your system, and it is too light tonally. Then the tested speaker and cable supports will enhance that on purpose. All other audio sets, maybe with a small “but”, will rather profit from them. But what is with that “but”? I mentioned that a few lines up. Exaggeration of the amount of Graphite Audio products in one system might cause a hiccup in the form of cutting the music out with a scalpel, what could become too much of a thing for some people. But I am not an Oracle, and I will absolutely not be surprised, if someone will like that kind of presentation. We live in a free world, and anyone can do whatever he or she likes to do. I am just informing you of potential results of too nonchalant actions.
Jacek Pazio
System used in this test:
– CD transport” CEC TL 0 3.0
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Reference clock: Mutec REF 10
– Reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Vienna Acoustics Liszt
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi; Vermouth Audio Reference Power Cord
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: RCM THERIAA
Manufacturer: Graphite Audio
Prices
Graphite Audio ISSB-40: 499 €
Graphite Audio CIS-35: 459 €
Specifications
Graphite Audio ISSB-40
Set: 8pcs
Height: 13mm
Base diameter: 40mm
Max load: 180 kg/4pcs
Graphite Audio CIS-35
Set: 4pcs
Height: 40mm
Base diameter: 35mm
Max cable diameter: 25mm
W związku z nadchodzącą wiosną postanowiliśmy wprowadzić nieco południowego słońca do naszych systemów, więc z radością powitaliśmy przesyłkę z kompletem okablowania włoskiej manufaktury Ricable z serii Dedalus.
cdn. …
Opinia 1
Tak jak łacinę uważa się za matkę wszystkich języków europejskich, chociaż przy dialektach ugrofińskich można mieć poważne wątpliwości, a GBU-43/B MOAB za matkę wszystkich bomb, tak z powodzeniem Kimber Kable spokojnie można przypisać tytuł matki jeśli nie wszystkich, to przynajmniej amerykańskich audiofilskich kabli. Przesada? Niekoniecznie, choć wszystko zależy od punktu widzenia i obranej narracji, jednak na potrzeby niniejszej epistoły spokojnie taką tezę można obronić. Skoro bowiem Ray Kimber komercyjnie – pod własną banderą, „plecie swoje warkoczyki” od 1979 r., czyli mniej więcej wystartował w tym samym czasie co rodzący się w garażu w San Franciso Monster Cable, to o czymś to świadczy. Tym bardziej jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż powstanie AudioQuesta i Van den Hula datowane jest na 1980 rok, MIT-a na 1984,Tara Labs pojawił się na rynku w 1986, Cardas Audio w 1987 a Nordost 1991. Oczywiście patrząc na rynek kablarski nieco szerzej warto mieć na uwadze, że np. japońska Oyaide na rynku jest od … 1952 r, co prawda jej zalążkiem był mały sklepik w tokijskiej dzielnicy Akihabara, to przewód OR-800 oferowany jest w kolejnych inkarnacjach od 1975 r. Wróćmy jednak do Stanów a dokładnie Miasta Aniołów (Los Angeles) i naszego bohatera, którego efekty pracy co prawda są pochodną frustracji dostępnymi na rynku rozwiązaniami, jednak nie frustracji zbuntowanego audiofila eksperymentującego z lutownicą na kuchennym stole, bądź przysłowiowym garażu, lecz twardo stąpającego po ziemi inżyniera dźwięku zmagającego się z problematyką interferencji i wszelakiej maści śmieci generowanych przez rozbudowane systemy oświetleniowe i inny sprzęt dyskotekowy zakłócających pracę głośników. Krótko mówiąc chodziło o zapobieżenie zbierania owego śmiecia przez przewody audio, które w takich warunkach działały niczym anteny.
Zauważacie Państwo różnicę w podejściu? Tu nie chodziło o modelowanie, czy wręcz „robienie” dźwięku, czyli powszechne w segmencie „audiofilskim” praktyki, a dążenie do nazwijmy to oględnie „elektrycznej poprawności” zgodnej z ideologią pro-audio, czyli de facto – jak sam Ray Kimber ujął „stuprocentowo neutralnego dźwięku”. Problem w tym, że powiedzieć łatwo a zrobić – osiągnąć zamierzony efekt, już niekoniecznie. Próby z ekranowaniem, czyli wydawać by się mogło oczywistym panaceum, niby częściowo pomogły, jednak dodatkowo dorzuciły swoje trzy grosze w postaci trudnej do przewidzenia interakcji z przewodnikami, co jak się Państwo domyślacie nie usatysfakcjonowało pana Ray’a. Przysłowiowym strzałem w dziesiątkę okazało się za to odejście od równoległości żył i wykonanie splotu o takiej geometrii, by osiągnąć ich prostopadłość. Potem doszły eksperymenty z liczbą owych przewodników, stopami metali, z jakich je pozyskiwano i izolatorami je przyoblekających, choć warto w tym momencie podkreślić, iż sam konstruktor nader sceptycznie podchodzi np. do kwestii demonizowania ultra czystych (7-8N) przewodników, gdyż zgodnie z jego wiedzą niekoniecznie liczy się ilość „niepoprawnych politycznie” dodatków, co ich skład, czyli m.in. eliminacja z miedzi żelaza i ferrytów a ze srebra siarki. Tyle tytułem wstępu i krótkiego 3×3 odnośnie przybliżenia wytwórcy będących przedmiotem niniejszego testu przewodów. W dodatku przewodów nie byle jakich, bo należących do topowej serii Select, czyli zbalansowanych łączówek KS 1126 i głośnikowych KS 6065, których pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy rodzimemu dystrybutorowi EIC.
Śmiem twierdzić, że Ray Kimber nawet nie próbuje ukrywać swojego profesjonalnego rodowodu. Czemu? Proszę tylko spojrzeć na opakowania tytułowej parki. Zamiast jakiś fikuśnych, drewnianych i bogato zdobionych puzdereczek Amerykanie postawili na nieco mniej „biżuteryjne”, za to bez porównania bardziej praktyczne a przy tym niemalże niezniszczalne, wyściełane szarą gąbką „Pelikany”, czyli pancerne PELI™ Case’y. Przypadek? Nie sądzę. Raczej pragmatyzm, gdyż zamiast gdzieś bezużytecznie, oczywiście po wyłuskaniu drogocennej zawartości, zalegać na dnie szafy z powodzeniem mogą posłużyć do przechowywania wszelakiej maści audio-szpargałów, których wraz z rozwojem audiophilii nervosy dziwnym zbiegiem okoliczności przybywa.
KS 1126 już na dzień dobry łapie za oko charakterystycznym, ozdobionym firmowym ekslibrisem, oznaczeniem serii, modelu i co ważne dla nabywców wersji RCA (KS1026) kierunkowości drewnianym klockiem nanizanym na popielato-szare koszulki ochronne. Drewniane tuleje ze wskazówkami lewego i prawego kanału pojawiają się również w roli końcówek solidnych wtyków XLR. Każda z żył składa się z 4 miedzianych przewodników solid core i 2 srebrnych 25AWG Black Pearl splecionych pod kątem prostym z wplecioną przędzą antyelektrostatyczną, w roli izolatora sięgnięto po V-Fluorocarbon. Przy kalkulacji optymalnej długości do naszego systemu warto mieć z tyłu głowy świadomość obecności łączącego oba przewody drewienka, gdyż spinając ze sobą urządzenia o szeroko rozstawionych gniazdach może się okazać iż zazwyczaj starczające metrowe odcinki tym razem okażą się zbyt krótkie.
Z kolei KS 6065 zbudowano z 24 przewodów, z których 16 jest miedzianych a 8 srebrnych, wykorzystując zarówno wiązki VariStrand, jak i druty solid core ułożone zgodnie z wielowarstwową geometrią Matrix. Na zewnątrz znajdują się miedziane i srebrne przewodniki o różnych grubościach (VariStrand™), natomiast wewnątrz umieszczono drugą warstwę przewodów na której nawinięte są przewodniki solid-core z miedzi Hyper-Pure i z czystego srebra. W roli izolacje posłużono się pozbawionym pigmentu teflonem a zewnętrzną, plecioną koszulkę utrzymano w połyskliwej czerni. Uwagę zwracają masywne mufy spliterów ozdobione oznaczeniami serii, modelu i oczywiście firmowym logotypem. Pomimo dość znacznej średnicy, jak i nie mniej absorbującej wagi 6065 są zaskakująco wiotkie, więc nie ma najmniejszych problemów z ich ułożeniem, choć z racji wagi ww. muf ich aplikacja w nieprzytwierdzonych i niezbyt ciężkich monitorach wydaje się dość karkołomnym przedsięwzięciem. Nie należy również zapominać o cieszącej oko iście biżuteryjnej konfekcji, gdyż producent oferuje nie tylko widoczne na powyższych zdjęciach rozporowe banany WBT 0610 CU, lecz również dwa rozmiary wideł – WBT 0681 CU i WBT 0661 CU.
Skoro kwestie natury teoretycznej i walory wizualne mamy pokrótce ogarnięte najwyższy czas na moment prawdy, czyli wpięcie tytułowych przewodów we własny system i nauszną weryfikację ich wpływu. Zanim jednak przejdę do meritum pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż jak to zwykle w przypadku wyrobów „zza wielkiej wody” za każdym razem zachodzę w głowę, oczywiście jeszcze przed rzuceniem małżowiną (oczywiście chodzi o zewnętrzną część ucha a nie o moją piękniejsza połówkę), czy delikwent podąży stereotypową drogą iście hollywoodzkiego spektakularyzmu, czy też obierze nieco bardziej wyważoną narrację. A jak jest w przypadku Kimberów? Od razu na wstępie zaznaczę, że zdecydowanie wbrew owym stereotypom, bowiem w ich brzmieniu nie ma za grosz tak wyczynowości, jak i prężenia muskułów. Jest za to zaskakująca niewymuszoność, spokój a w pierwszej chwili również lekkie przyciemnienie. Jednak owo przyciemnienie jest … pozorne i chwilowe, bowiem im dłużej z amerykańskimi drutami przesiadywałem, tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że to nie „szklany sufit”, czyli obcięcie najwyższych składowych, bądź przesunięcie równowago tonalnej w dół, lecz całkowity brak nerwowości, ofensywności i granulacji owego podzakresu. Aby się o tym przekonać polecam sięgnąć po wielce eklektyczny krążek „For Those That Wish To Exist” metalcore’owej formacji Architects. Nie ukrywam, że jego tematyka – przesłanie, nie nastraja zbyt optymistycznie, gdyż dotyczy zbliżającej się globalnej katastrofy klimatycznej, gdzie pytanie nie brzmi czy, lecz kiedy. Jednak sam sposób, forma wyrażenia nurtujących chłopaków pytań i wątpliwości jest wielce smakowita i niejako adekwatna do intrygującej okładki. Chodzi bowiem o dysonans pomiędzy człowiekiem w skafandrze ochronnym a wnętrzem opustoszałego kościoła. I taka właśnie jest zawartość ww. albumu – z jednej strony przejmujące, epickie orkiestracje i futurystyczne partie syntezatorów a z drugiej klasyczne blasty, potężne riffy, czy i iście zwierzęcy, przejmujący ryk z wydobywający się z gardła Sama Cartera stawiany w opozycji do chwil wytchnienia i zadumy podczas których ten sam Sam Carter potrafi zachwycić czystymi i kojącymi zmysły wokalizami zawieszonymi pomiędzy onirycznymi obłokami onirycznych, syntetycznych plam dźwiękowych. Nie da się jednak ukryć, że solą ziemi, tej ziemi, jest bunt i protest, który wyrażają potężne dawki decybeli i samooczyszczenie, swoiste katharsis, poprzez pozbywanie się negatywnych emocji. Mamy zatem kawał ciężkiego łojenia, gdzie jakiekolwiek przycięcie góry skutkowałoby klaustrofobiczną przyduchą i zamknięciem się dźwięku. Tymczasem z Kimberami w torze sugestywnemu podkreśleniu uległ mroczny aspekt prezentacji, jednak ów mrok niósł ze sobą przebogaty bagaż informacji dotyczący tak niuansów i typowo audiofilskich smaczków, jak niezwykle sugestywnie, wysoko zawieszone blachy i elektroniczne ozdobniki, lecz również niezwykle pieczołowicie odwzorowaną wieloplanowość realizacji. To nie była ściana dźwięku o „pocztówkowej” głębi a metaforyczne okno do otchłani, bytów równoległych i świata w którym nasze wszystkie lęki i obawy przybierają zaskakująco namacalną postać. Wokal podany został blisko, z odpowiednią, acz nieprzesadzoną namacalnością a bas cały czas zachowywał idealną równowagę między zróżnicowaniem, timingiem i masą, choć np. moje głośnikowe Vermöuthy mogły pochwalić się nieco bardziej sugestywnym kopnięciem a z kolei niedawno przez nas testowane XLR-y Acrolink 7N-A2070 Leggenda zauważalnie większym blaskiem na górze. To wszystko jednak przysłowiowe dzielenie włosa na czworo i szukanie dziury w całym. Kimbery stawiają bowiem nie efekt wow a koherencję i liniowość.
Owa maniera świetnie sprawdza się w repertuarze, gdzie udział naturalnego, niezelektryfikowanego instrumentarium jest jeśli nie 100% to przynajmniej znaczny, bądź … żaden, jak daleko nie szukając na „Take 6” Take 6. Czyli wszędzie tam, gdzie majstrowanie przy dźwięku widać, znaczy się słychać jak na dłoni. Dostajemy wtenczas nad wyraz sugestywną namiastkę uczestnictwa w nagraniu lub spektaklu/koncercie, jak na wyśmienitej rejestracji „Live ad Alcatraz” Fausto Mesolelli. Wszystko staje się akuratne, posługując się kulinarną analogią „al dente” – od naturalnego pogłosu, aury otaczającej muzyków i wokalistów po niewymuszoną, wynikającą z wirtuozerii, swobodę gry, po mistrzowskie operowanie własnym głosem i realizm tak wydawać by się mogło mało istotnych detali jak pstryknięcia palcami. Jednak te wszystkie niuanse tworzą nader adekwatny, tożsamy ze znanym nam z „realu” obraz. Obraz, który przyjmujemy takim, jaki jest, bo wszystko do wszystkiego pasuje a o to przecież w naszym hobby chodzi.
Czemu powyższy opis potraktowałem zbiorczo nie rozgraniczając indywidualnego wpływu łączówek KS 1126 i głośnikowych KS 6065? Bynajmniej nie przez wrodzone lenistwo, lecz z racji ich pełnej zgodności i powtarzalności. Po wstępnych, solowych testach i porównaniu tak interkonektu, jak i „ogrodowych węży” doszedłem bowiem do wniosku, iż bezsensem byłoby multiplikowanie tych samych obserwacji, tym bardziej, że efektem ich zespołowej pracy wcale nie była intensyfikacja ich charakterystyk. Chociaż może i była, jednak konia z rzędem temu, kto będzie w stanie zdefiniować udział neutralności i naturalności stanowiących kartę przetargowa tytułowych Kimberów w zależności od ilości wpiętych sztuk. Zmiany oczywiście będą i tego negować nie zamierzam, jednak owe zmiany dotyczyć będą zwiększania, bądź zmniejszania pochodnych sygnatur pozostałych komponentów systemu a nie samych amerykańskich przewodów. Jeśli zatem macie Państwo już serdecznie dość kombinowania, bilansowania strat zyskami i leczenia dżumy cholerą, gorąco polecam Wam wypożyczenie Kimber Kable KS 1126 i/lub KS 6065 a następnie sprawdzenie, czy przypadkiem Wasz system nie gra na tyle dobrze, by mu po prostu w tym co robi jedynie nie przeszkadzać.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Doprawdy nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale mimo znakomitej rozpoznawalności, oraz wielokrotnie słyszanych bardzo pozytywnych opiniach o będącym clou naszego spotkania, pochodzącym ze Stanów Zjednoczonych producencie okablowania systemów audio, nigdy nie miałem okazji spotkać się z jakimkolwiek owocem jego pracy oko w oko w swoim systemie. Całe szczęście w myśl przysłowia „Co się odwlecze, to nie uciecze” zawsze przychodzi moment przełamania złej passy i dzięki stosunkowo niedawno nawiązanej współpracy z dystrybutorem owego okablowania, nadszedł moment na skruszenie pierwszych lodów. Jak można wnioskować po latach braku jakichkolwiek szans na skrzyżowanie się naszych muzycznych ścieżek, bardzo grubych lodów. Co okazało się być przysłowiowym lodołamaczem? W moim mniemaniu bardzo ciekawa linia okablowania sygnałowego i kolumnowego na bazie fuzji miedzi i srebra w roli przewodników sygnału. Czyli? Wyrażając się precyzyjniej, w poniższym tekście zapraszam na kilka akapitów o walorach brzmieniowych kabla sygnałowego w specyfikacji XLR KS 1126 i kolumnowego KS 6065, których występy na naszych łamach zawdzięczamy warszawskiemu dystrybutorowi EIC.
Idąc za informacjami ze wstępniaka, w obydwu przypadkach okablowania mamy do czynienia z firmowym splotem srebrnych i miedzianych przewodników. Obydwie konstrukcje do firmowego splotu wykorzystują druty typu solid core, a jedyne czym się różnią, to stosunek ilości przebiegów miedzianych do srebrnych w każdym z nich. Jeśli chodzi o sygnałówkę XLR, producent wykorzystał w niej cztery żyły z miedzi i dwie ze srebra 25AWG Black Pearl. W ten sposób dobrany metalurgiczny mariaż ubrał w przezroczystą plecionkę. Następnie niezbędny do podłączenia łączówki do elektroniki, podział sygnałów na plus i minus zrealizował przy pomocy drewnianych kostek z nadrukiem marki i modelu. Zaś kwestię terminali współpracujących z elektroniką rozwiązał wykorzystując wtyki na bazie drewna, tworzywa sztucznego i rodowanego metalu.
W przypadku kolumnówki mamy do czynienia podobnym do sygnałowego stosunkiem 1 do 2 ilości żył srebra i miedzi, z tą tylko różnicą, że szlachetnych drutów mamy 8, a miedzianych 16, co naturalną koleją rzeczy zwiększyło finalną średnicę kabla. Kabla ubranego tym razem w plecionkę opartą o czerń, rozwiązującego moment podziału sygnału (+/-) przy użyciu ciekawie wyglądających, również drewnianych, korelujących z kolorem otuliny przewodu, czyli zmyślnie wytoczonych czarnych tulei i zaterminowanego bananami znanego specjalisty w tej dziedzinie marki WBT. Tak prezentujące się konstrukcje – XLR i głośnikowy – spakowano w zabezpieczające ich spokojną logistykę kuferki z tworzywa sztucznego i w celach ochrony przez potencjalnym podrabianiem obdarzono stosownymi certyfikatami.
Co prawda test obydwu konstrukcji w początkowej fazie przebiegał w sposób progresywny, czyli najpierw słuchałem samego XLR-a, a potem dołożyłem przewód kolumnowy, ale z uwagi na bardzo podobny sznyt grania i co istotne, umiejętnego uniknięcia przekroczenia cienkiej linii nadinterpretacji ogólnego sznytu testowanych kabli, opiszę je jako pełen set. Set, który jako cel nadrzędny postawił sobie dbałość o muzykalność karmionego nim zestawu. Co to oznacza? Z pozoru nic szczególnego, jednak w konsekwencji umiejętnego dozowania interpretacji muzyki w stylistyce nasycenia i energii, bardzo istotnego. Co mam na myśli? Otóż zazwyczaj tak postawione zadania przez producenta, w przypadku zbytniego zaangażowania w nasycanie praktycznie każdej cząstki pasma, w finalnym rozrachunku systemu, często wychodzą nam bokiem. Chodzi mi o zbyt mocne dociążenie średnicy, co w połączeniu z dodatkową pracą nad tonowaniem wysokich tonów czasem sprawia, że muzyka nie tylko zwalnia i w pewien sposób gaśnie, ale dodatkowo zaczyna snuć się po podłodze niczym wulkaniczna lawa. Owszem, zdaję sobie sprawę, iż również taka prezentacja znajdzie swoich wielbicieli, jednak umówmy się, rozprawiamy o dość drogich kablach, dlatego pewne granice nie mogą być przekroczone. I w taki sposób zachowywały się kable marki Kimber. Fajnie dopieszczały masą i kolorem centrum pasma przenoszenia bez niepożądanych skutków ubocznych. Naturalnie to odbijało się na przekazie minimalnym pogrubieniem kreski rysującej źródła pozorne i lekkim uspokojeniem wysokich tonów, ale efekt był na tyle delikatny i spójny, że nie odczuwałem utraty powietrza na wirtualnej scenie, tylko odbierałem to jako przyjemne przygaszenie światła. Nie przyduchę i rozlanie się basu, a jedynie przesunięcie poziomu konturu i jasności przekazu o pół oczka niżej niż mam na co dzień. Jednak do pełni zrozumienia tej sytuacji nie mogę nie wspomnieć o mocnym zabarwieniu mojego zestawu już na starcie, co jasno pokazuje, jak umiejętnie amerykańskie druty radziły sobie w pewnego rodzaju ekstremalnych warunkach. Tak, tak, ekstremalnych, bo same dodając dźwiękowi body, musiały zmierzyć się z już obdarzoną tego typu artefaktami testową konfiguracją, z czego notabene wyszły z tarczą.
Świetnie pokazywała to płyta Paula Bleya „In The Evenings Out There” z fenomenalnym Garym Peacockiem na kontrabasie. Nie będę rozprawiał o wykorzystywanych instrumentach o każdym z osobna, tylko na bazie popisów kontrabasisty odniosę się do nieco mniejszego konturu obrazującej jego byt na scenie kreski. Z pozoru była mniej wyrazista, jednak system obrócił to w pozytyw, bowiem na tle delikatności tego działania bardzo pożądanym skutkiem ubocznym było zwiększenie udziału pudła rezonansowego w generowaniu dźwięku, przy konsekwentnym utrzymaniu timingu grania na tym instrumencie. Nadal z wyraźnym zaznaczeniem początku i końca dźwięku, a jedynie z większym jego nasyceniem okresu trwania w eterze. Oczywiście malkontenci zawsze będą szukać w tym działaniu negatywów, jednak zapewniam Was, przy moim gloryfikowaniu tego generatora tworzących dla nas muzykę wibracji powietrza, przesunięcie poziomu jego wyrazistości w stronę plastyki odebrałem jako jedynie inne spojrzenie na ten sam występ, bez utraty zarezerwowanej dla gry Garego agresji.
Kolejną wodą na młyn naszych bohaterów okazał się krążek Patricii Barber „Cafe Blue” Chyba nikogo nie muszę przekonywać, iż pierwszym beneficjentem testowej konfiguracji była artystka. Ale to nie wszystko, gdyż momentami ta płyta jest mocno podciągnięta realizacyjnie od strony wyrazistości wysokich rejestrów, co omawiane okablowanie nieco tonizując, zaznaczam, że nie gasząc, pokazywało ją w znacznie bardziej przyjaznym wydaniu. Wydaniu nie tylko pełniejszym magii głosu piosenkarki, ale również dodatkowo czującego z nią znacznie większe flow zespołu.
Kolejnym pozytywnie odebranym materiałem okazał się być w tym roku obchodzący jubileusz krążek zespołu Metallica „Master Of Puppets”. Ostre rockowe granie czerpało z zastanego okablowania pełnymi garściami. Czy to wokaliza, mocne przebiegi gitarowych popisów, solidna stopa perkusji i ogólne lekko naładowana delikatną plastyką prezentacja zapewniły mi świetny odbiór tego materiału od przysłowiowej dechy do dechy. Było krąglej, jednak nie czułem problemów z ograniczeniami wyrażania zawartego w tej muzyce buntu. Naprawdę miałem z tego świetny fun.
Na koniec ważne pytanie. Czy naprawdę to są kable z puli tak zwanych ideałów? Jak to zwykle bywa, zawsze jest coś za coś. W tym przypadku jedynym może nie poszkodowanym, tylko niedopieszczonym były nurty elektroniczne. Nie żeby nie udawało mi się osiągnąć ściany z premedytacją niszczącego moje uszy dźwięku. Chodzi o to, że przewijające się w tekście aspekty nadawania muzyce posmaku plastyki nie pozwalały komputerom pokazać, kto w doprowadzaniu ludzkiego słuchu do granic wytrzymałości rządzi. Ale zaznaczam, mam na myśli ekstremum tego typu muzyki, gdyż słuchanie jej w celach chwilowego resetu od codziennego plumkania – co bardzo często robię – było w pełni satysfakcjonujące. Co kto lubi.
Mam nadzieję, że w powyższym teście wyraziłem swoje spostrzeżenia w miarę jasno. Kimber Kable KS 1126 & KS 6065 oferują słuchaczowi bardzo muzykalny świat. Jednak jak wynika z powyższego słowotoku, robią to bardzo inteligentnie. Owszem, są tego skutki uboczne, tylko po pierwsze – przypominam stan startowy zestawu testowego – sam w sobie nasycony, a po drugie – w wielu przypadkach wprowadzane zmiany soniczne uruchamiały pokłady jedynie innego odbioru muzyki, aniżeli pokazanie jej w szkodliwym świetle. Czy to okaże się w pełni satysfakcjonujące dla każdego, to już jest inna sprawa. Co ma na myśli? Spokojnie, mam raczej dobre wieści. Otóż patrząc na wszelkie za i przeciw tego sparingu, jedynym osobnikiem, który bezwzględnie powinien zastanowić się przed pożyczeniem tytułowych drutów na testy, to posiadacz systemu z nadwagą. Reszta zainteresowanych ma duże szanse na pełny konsensus z Amerykanami, co w połączeniu z chroniącą nas jankeską tarczą antyrakietową powinno dać nabywcom pełnię satysfakcji nie tylko duchowej, ale również egzystencjalnej.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz` zintegrowany Trigon Epilog
Kolumny: Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: EIC
Ceny
Kimber Kable KS 1126: 6 599 PLN ( 2 x 1 m)
Kimber Kable KS 6065: 17 999 PLN (2 x 2,5 m)
Opinia 1
Nie trzeba być Jamesem Bondem, aby zorientować się, iż od około roku dość konsekwentnie podążamy śladem produktów tytułowej marki. Oczywiście jak to u nas bywa, staramy się jechać po tak zwanej asortymentowej bandzie, dlatego też w naszym OPOS-ie najczęściej lądują same szczyty oferty. Jakie? Pierwszą jaskółką była przecierająca szlaki końcówka mocy Antileon, następnie zmieniający mój punkt widzenia na jakość wysterowania praktycznie każdych kolumn bez względu na zapotrzebowanie mocy, flagowy Mephisto, zaś stosunkowo niedawno mieliśmy przyjemność, zderzyć się z podobnie do Mephisto mocno przewartościowującym nasz punkt widzenia na obróbkę zer i jedynek, przetwornikiem cyfrowo-analogowym Kalliope. Przyznacie, że w penetracji oferty brzmieniowej tego brandu jesteśmy dość konsekwentni. Jednak zapewniam Was, na tym nasza krucjata się nie kończy. Co mam na myśli? Choćby pierwszą z wielu planowanych jeszcze recenzenckich ciekawostek, w postaci dzisiejszego testu topowego przedwzmacniacza liniowego Pandora duńskiej stajni Gryphon Audio, którego wizytę w siedzibie naszej redakcji zawdzięczamy łódzkiemu dystrybutorowi Audiofast. Czy pójdzie śladem swoich poprzedników i podobnie do nich rzuci nas na kolana? Po odpowiedź na te pytania zapraszam do dalszej części tekstu.
Być może fotografie tego nie oddają, ale aparycja naszego bohatera, czyli w tym przypadku dzielonego przedwzmacniacza liniowego Pandora jest odwrotnie proporcjonalna do flagowej końcówki Mephisto. Naturalnie obydwa moduły zachowują aspekty wzornicze rodem z topowej końcówki, jednak na jej tle w kwestii wysokości są wręcz symboliczne. Oczywiście można się domyślać, iż jest to skutkiem podziału komponentu na sekcję zasilania i modułu z wrażliwymi na szkodliwe potencjalne prądy wirowe z pojedynczej obudowie układami elektrycznymi. Jednak fakt jest faktem, obydwie skrzynki są niskie. Ich fronty swój wygląd w pełni czerpią ze wspomnianej, zajmującej szczyt oferty, końcówki mocy. Główny motyw stanowi poprzecznie wkomponowana weń, czyli w symbolicznej wysokości akrylowy płat, aluminiowa belka z trapezowym okienkiem czernionego akrylu jako ostoja dla ukrytych pod nim, uruchamianych sensorycznie, manipulatorów i centralnie zorientowanego pokrętła głośności w centralce sterującej przedwzmacniacza i jedynie podświetlane krwistą czerwienią logo marki w zasilaczu. Jeśli chodzi od górną część obudowy, ta również podążając drogą powielania akcentów designerskich z sekcji wzmocnienia, została obdarzona świetnie prezentującym się wizualnie, przemierzającym górną połać, podłużnie ryflowanym, półwałkiem i na bokach dwoma symetrycznie rozlokowanymi płatami szczotkowanego aluminium. Po przerzuceniu wzroku na obydwa awersy Pandory, widać, iż zasilacz i sekcja przedwzmacniacza zostały uzbrojone w kilka wielopinowych, symetrycznie rozlokowanych terminali kanałów przekazujących niezbędną dla sonicznego bytu życiodajną energię. Do dyspozycji otrzymujemy trzy wejścia XLR, po jednym wejściu dla opcjonalnego phonostage’a, i Tape In, a także dwa wyjścia XLR i jedno Tape Out. Tak prezentujące się konstrukcje podobnie do niedawno opiniowanego przetwornika D/A Kalliope posadowiono na dwóch okrągłych stopach z przodu i dwóch kolcach w tylnej części. Wieńcząc opis tytułowego przedwzmacniacza ważną informacją użytkową jest umieszczenie przez producenta włącznika głównego pod spodem zasilacza przy prawej przedniej stopie. Natomiast proces inicjacji pracy realizujemy już piktogramem podświetlanym na froncie sekcji sterującej.
Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, iż kolejna sesja testowa topowego produktu duńskiej stajni niosła ze sobą bardzo wysoko zawieszoną porzeczkę. Oczywiście jej powodem nie były kuluarowe opinie około-wystawowych spotkań ze znajomymi, tylko fenomenalny odbiór poprzedników na własnym podwórku, z których jeden (Kalliope) prawie wysłał na zieloną trawkę stacjonującego na co dzień, uzbrojonego po zęby w zewnętrzne zegary DAC-a dCS-a Vivaldi, a drugi (Mephisto) ze skutkiem natychmiastowym brutalnie zastąpił przez sześć lat znakomicie broniącą się końcówkę mocy Reimyo KAP 777. Przyznacie chyba, że po tak przetartych szlakach apetyt miał pełne prawo urosnąć do granic przyzwoitości. I tak dokładnie było. Dlatego też aplikując naszego bohatera w tor, w przypadku spełnienia się pokładanych w opisywanym przedwzmacniaczu oczekiwań miałem bardzo uzasadnione obawy, czy czasem nie skończy się to kolejną roszadą w moim wydawałoby się, od jakiegoś czasu skończonym systemie. Oczywiście z uwagi na fakt pełnego zadowolenia z tego co na polu rozeznania w jakości dźwięku udało mi się dotychczas osiągnąć, nie był to stan paniki, ale z pewnością również daleki byłem od błogiego spokoju. Jak zatem skończył się ten bezpardonowy, już trzeci atak na mój stan wiedzy o dobrym dźwięku?
Z przyjemnością oznajmiam, iż tytułowy przedwzmacniacz Gryphon Pandora konsekwentnie podążał drogą poprzedników. Nie jeden do jeden w oddaniu każdego akcentu brzmieniowego, jednak w bezwzględnej zgodzie z nadrzędnym celem pomysłodawcy marki, czyli utrzymując niezbędną do naturalnego wizualizowania muzyki swobodę prezentacji, cały czas operował wyśmienitym nasyceniem kolorem i energią dźwięku. O co chodzi z tymi różnicami? Były niewielkie, acz wyraźne. Chodzi o nieco inne podejście do transparentności wypełniającego przestrzeń pomiędzy kolumnami spektaklu muzycznego. Nie, żebym traktował to jak brak rozdzielczości, tylko wyraźnie słychać było nieco większe skupienie się przedwzmacniacza na średnicy. Nadal rozdzielczej, znakomicie pulsującej niczym serce sportowca, jednak nieco inaczej podpartej skrajami pasma. Mówiąc inaczej, mam na myśli lekkie odejście od wyśmienitego konturowania źródeł pozornych tak w dolnych, jak i górnych rejestrach, na rzecz ich nadal dalekiej od rozmycia, ale bardziej skupionej na płynności i pastelowości krawędzi dźwięku. Dlaczego określam to zjawisko jako pastelowość, a nie rozmycie poszczególnych bytów? Powód jest banalny. Otóż nadal każda nuta ma swój wyraźny początek, środek i koniec, tylko nie w wydaniu przykładowego przetwornika Kalliope, jakim była jego podana w sposób wybitny z jednej strony naturalna ostrość, a z drugiej płynność zarysu kreowanych przez system źródeł pozornych. Nie wiem dokładnie, co przyświecało takiemu różnicowaniu obydwu porównywanych ze sobą brzmieniowo komponentów przez tego producenta, jednak sądzę, iż było to zamierzone działanie bilansujące końcowy efekt soniczny w pełni firmowej układanki. Czy mam rację okaże się niebawem, gdyż na weryfikację w niedługim czasie są bardzo duże szanse. Oczywiście podczas wygłaszania tego newsu ręki na pieniek nie położę, jednak sygnalizuję, iż są takie przymiarki.Ale wróćmy do otwartej przed momentem duńskiej „puszki Pandory” i skonfrontujmy ją z konkretnymi przykładami płytowymi, którymi naturalną koleją rzeczy będą pozycje z testu przetwornika D/A.
Rozpocznijmy opowieść od „Sunset in The Blue” Melody Gardot. Przetwornik zrobił z tej muzycznej przygody bajkę dosłownie w każdym calu, czego wydawałoby się, jakimkolwiek odejściem od takiej prezentacji nie dałoby się nie popsuć. Tymczasem owszem, przy użyciu dzisiejszego bohatera ostrość nie oszukujmy się, wówczas czarującego pod każdym względem wyniku, uległa lekkiemu zawoalowaniu, jednak aby nie spowodować nadmiaru ilości cukru w cukrze, a przez to nie zatracić tak ważnego dla muzyki tempa, producent zapobiegawczo nieco odpuścił poziom nasycenia. Skutek był taki, że nic a nic nie straciła na tym równowaga tonalna a jedynym słyszalnym efektem było podanie tego samego pakietu zer i jedynek z minimalnie obniżonym poziomem krągłości i wyrazistości, ale za to bez start w ogólnej rytmice muzyki. To nadal była czarująca diva ze wszystkimi artefaktami intymno-gardłowymi, tylko z przesuniętym o pół oczka niżej poziomem krągłości i soczystości jej zniewalającego głosu.
Kolejna płyta to koncert Joe Bonamasy „Live At The Sydney Opera House”. Wynik bardzo podobny, jednak z uwagi na rozmach wydarzenia mniej odczuwalny. Jak to możliwe? Otóż tym razem również słychać było niższy poziom ostrości w rysowaniu spektaklu, jednak w przypadku obcowania ze świetnie zrealizowanym koncertem dosłownie po pierwszym utworze owa ostra kreska bardzo traciła na znaczeniu. Powód? Zaangażowanie słuchu w odbiór tak spektakularnie zagranego przez muzyków, zazwyczaj spychającego na drugi plan audiofilskie przyglądanie się każdej nucie, wydarzenie, praktycznie zrównywało obydwa porównywane ze sobą komponenty do bardzo podobnych, pełnych zadowolenia z bycia tam i wtedy odczuć.
Na koniec karkołomny jazz spod znaku Paula Bley’a w trio „When Will The blues Leave”. Dlaczego karkołomny? Za sprawą operatora wielkich skrzypiec, czyli wirtuoza kontrabasu przez duże „W”, Garego Pacocka. Efekt? Wiecie co? Z uwagi na nieco mniejszy kontur pojedynczego szarpnięcia struny niż przy wykorzystaniu DAC-a Gryphona, powiedziałbym że momentami ta prezentacja była bliższa prawdy. Z pozoru mniej nasączona energią, a przez to nie epatująca już niby w pełnej kontroli, jednak jakby nadmierną krągłością – czytaj efektem „łał”, za to podczas szaleńczych popisów Garego odbierana jako zbiór podanych jakby od niechcenia, ale za to w pełni spójnie współbrzmiących, a nie wycyzelowanych składowych typu: atak, energia i rozciągnięcie w czasie. Kontrabas szalał bez nadmiernych audiofilskich ekscesów, które na dłuższą metę dla wielu słuchaczy mogłyby okazać się kulą u nogi, a tak w tym przypadku pokusiłbym się co najmniej o postawienie znaku równości pomiędzy konfrontowanymi prezentacjami. Tak, oddanymi w nieco innej estetyce, ale równie ciekawie. To oczywiście nie oznacza, że będący punktem odniesienia Kalliope cokolwiek przerysowywał, tylko chciałem pokazać, w którym miejscu na wykresie wyrazistości prezentacji pozycjonują się obydwie konstrukcje. Konstrukcje, które notabene docelowo są na siebie skazane, co tylko tłumaczy wyartykułowane w powyższym wywodzie różnice ich brzmienia.
Puentując nasze spotkanie na temat przedwzmacniacza liniowego Gryphon Audio Pandora, nie do końca wiem, czy zrozumieliście mój przekaz. Dlatego też jeszcze raz powtórzę, że nasz bohater w wartościach bezwzględnych oferuje nasycony, z może nie wybitnym, ale bardzo dobrym rysunkiem krawędzi, do tego swobodny, szybki i energetyczny dźwięk. Jednak robi to na tyle bezpiecznie – piję w szczególności do nasycenia, że aby te walory sprawiły komukolwiek jakieś problemy, naprawdę musiałby mieć zestaw osadzony w dużej nadwadze. Reszta potencjalnych konfiguracji co najwyżej po drobnych korektach kablowych, bez najmniejszych problemów będzie w stanie znaleźć z Pandorą nić porozumienia. A jeśli tak się stanie, solennie zapewniam, iż długo nie obejrzycie się za żądną tego typu cząstką swojego toru audio, gdyż Gryphon po wpisaniu się w nasze oczekiwania nie bierze jeńców. I na koniec dwa najważniejsze pytania. Czy Pandora spełniła pokładane oczekiwania? Jak najbardziej, gdyż podobnie do poprzedników oferuje świetny dźwięk. A czy zostawiłbym ją sobie? Gdybym nie miał dwukrotnie droższego, a przez to bardziej bezkompromisowego sonicznie, japońskiego przedwzmacniacza Robert Koda, kto wie. Jednak dodatkowym aspektem dotyczącym braku mojego potencjalnego zainteresowania nią jest wykorzystywanie regulowanego wyjścia w DAC-a dCS-a, co praktycznie eliminuje potrzebę stosowania przedwzmacniacza.
Jacek Pazio
Opinia 2
Przeglądając katalogi operujących na rynku audio producentów można zauważyć zaskakującą dowolność stosowanego przez nich nazewnictwa. Jedni preferują czytelne chyba tylko dla pracowników R&D kody cyfrowo-literowe (聖 Hijiri „Million” HDG-R10) inni, inspirując się astronomią pełnymi garściami czerpią z puli księżyców Saturna (nasze rodzime Audio Academy), Jowisza, etc., a i odsetek miłośników mitów, baśni, itp. z najodleglejszych zakątków naszego globu jest całkiem spory. I właśnie nad reprezentantem ostatniej ww. z grup przyszło nam w ramach niniejszej recenzji się pochylić. O kim mowa? O swoistym symbolu pełnokrwistego High-Endu, czyli marce Gryphon Audio. Marce, którą mieliśmy już przyjemność gościć zarówno pod postacią konstrukcji zintegrowanej, czyli cały czas „chodzącej mi po głowie” super-integry Diablo 300, potężnych końcówek mocy Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo a ostatnimi czasy również przetwornika cyfrowo-analogowego Kalliope . Mając zatem dość bogate doświadczenie z sygnowanymi przez Duńczyków ikonami światowego High-Endu jednogłośnie z Jackiem uznaliśmy, że w ramach działań uzupełniających wypadałoby zainteresować się również jakimś interfejsem agregującym ww. mroczne komponenty w spójną całość. Krótko mówiąc naszą uwagę zwrócił przedwzmacniacz liniowy o nad wyraz niejednoznacznym oznaczeniu … Pandora a łódzki Audiofast – dystrybutor marki, z ochotą owego dwumodułowego flagowca do OPOS-a dostarczył.
W przypadku Gryphonów, pomijając serię Essence, reguły gry, przynajmniej jeśli chodzi o design są jasne – na frontach królują akryl i szczotkowane, czernione aluminium z miażdżącą przewagą tego pierwszego. Podobnie jest w Pandorze, gdzie z produktu elektrolizy tlenku glinu wykonano jedynie „ramki” otaczające ukryte za trapezoidalnymi „szybkami” oznaczone podświetlonymi piktogramami sensory i wyświetlacze. Centralnie umieszczone masywne pokrętło głośności dzięki podwójnemu łożyskowaniu porusza się z przyjemnym, delikatnym oporem i płynnością. Jego 85-stopniowe ustawienie jest precyzyjnie kontrolowane przez mikroprocesor odczytujący dane ze sprzęgła optoelektronicznego. Do pozostałych funkcji, w tym również wyboru źródeł, balansu pomiędzy kanałami, początkowego i maksymalnego poziomu głośności, dopasowania poziomu/czułości wejść, intensywności iluminacja wyświetlacza, konfiguracji firmowego Green Biasu, etc. dobrać się można kiziając sterowane mikroprocesorowo sensory. W komplecie nie zabrakło oczywiście pilota, który podobnie do swojego rodzeństwa z Kalliope spokojnie może służyć jako argument w full-kontaktowej dyskusji, bądź sterownik do suwnicy bramowej. A tak już na serio, to nawet w bezgwiezdną noc i przy całkowitym zaciemnieniu po kilku dniach użytkowania i opanowaniu guzikologii po prostu nie da się nie trafić w konkretny przycisk.
Płytę górną, ozdobioną firmowymi gryfami, na dwie części dzieli karbowana osłona „wału napędowego”. Ściana tylna pyszni się satynowym srebrem podkładu, złotem terminali RCA (pętla magnetofonowa, samotna para wejść liniowych) i czernią trzech par wejść i dwóch wyjść XLR (złocone Neutriki). Zasilanie doprowadzamy z zewnętrznego modułu, o którym już za chwilę, trzema wielopinowymi magistralami a w przypadku posiadania firmowej końcówki przydadzą się również złącza Green Bias. Dzięki nim Pandora przejmuje pełna kontrolę nad A-klasowym wyjściem wzmacniaczy redukując ich energochłonność a tym samym obniżając temperaturę pracy urządzenia, jednocześnie optymalizując obciążenie wzmacniacza względem nastaw preampu.
Moduł zasilający na akrylowym, czernionym froncie może pochwalić się jedynie czerwonym logotypem, którego zdecydowanie bardziej pokaźne gabarytowo repliki znalazły się również na pokrywach górnych każdego z kanałów. Zdecydowanie więcej dzieje się na ścianie tylnej, gdzie pewne zdziwienie, przynajmniej u niezorientowanych w duńskiej ofercie osobników, może budzić widok dwóch gniazd zasilających (całe szczęście standardowych IEC C14) i pięciu wielopinowych złącz dostarczających energię do modułu sygnałowego. Skoro jednak jego konstruktorzy uznali, że na tym pułapie cenowym jakiekolwiek kompromisy nie są mile widziane, więc odseparowanie układów dla lewego i prawego kanału powinno dotyczyć również opartego na dwóch transformatorach C-core zasilania, co zapobiegnie ich wzajemnym interferencjom. Warto też zwrócić uwagę na zastosowane pojemności filtrujące, które dla każdego kanału osiągają imponujące 90 000 μF w podziale 40 000 μF w sekcji sygnałowej i 50 000 μF w samym zasilaczu.
Oba segmenty wyposażono a charakterystyczne zestawy wysokich nóżek – z przodu o kształcie walca a z tyłu – o nieco mniejszym rozstawie stożków wierzchołkiem skierowanym do dołu.
Zabierając się za odsłuchy cały czas nie dawała mi spokoju myśl dotycząca pobudek, którymi kierował się Flemming E. Rasmussen nadając swojemu topowemu preampowi taką a nie inną nazwę. W końcu nawet średnio-rozgarnięte, pobierające nauki w trybie zdalnym, dziecię z pewnością co nieco o niejakiej nad wyraz urodziwej, stworzonej przez Hefajstosa na polecenie Zeusa, przedstawicielce płci pięknej i jej będącej symbolem wszelakich nieszczęść, katastrof i dopustów bożych puszce słyszało. O ile jednak zapobiegliwie do trzewi Pandory nawet przez myśl mi nie przeszło zaglądać, to może przesądny nie jestem, ale zasadna wydawała się obawa, że jakieś fatum za tytułowym przedwzmacniaczem ciągnąć się może a i rola Epimeteusza wydawała się niezbyt kusząca. No nic, ryzyk-fizyk. Zapobiegliwie mamrocząc prastare wersy egzorcyzmów wpięliśmy naszego mrocznego bohatera w redakcyjny tor i … I nic niepokojącego nie zaobserwowaliśmy. Ba, zrobiło się całkiem „normalnie”. Znaczy się pomijając brak jakiegoś kataklizmu nijakiego efektu Wow! też trudno było się doszukać. Niby nieco ciemniej i gęściej aniżeli z regulowanego wyjścia dCS-a, jednak to, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wskazywało na zmianę punktu widzenia – optyki na reprodukowany materiał a nie odstępstwo od obowiązujących w High-Endzie kanonów. Co istotne, o ile zarówno Kalliope, jak i Mephisto Stereo stały po potężniejszej i kipiącej od energii stronie mocy, to Pandora wykazując się nomen omen iście dziewczęcym wdziękiem i gibkościątakowych tendencji nie wykazywała. Bynajmniej nie chodzi o zbytnią lekkość, czy też zwiewność, co bardziej dyskretne i będące przejawem wrodzonej skromności cedowanie uwagi z siebie, na pozostałe komponenty.
Niezobowiązujący, przepełniony gitarowymi, w większości akustycznymi, akordami „Please Remain Seated – The Others” Thunder okazał się wielce udaną rozgrzewką. Proste i skoczne melodie wprawiały w błogi nastrój a swoboda grania sprzyjała naszemu oswajaniu się z możliwościami recenzowanego urządzenia. Ot taka niewinna chwila odpoczynku i relaksu po całym dniu wytężonej pracy, gdzie ani my nie nastawiamy się na jakąś wymagającą specjalnej atencji sesję odsłuchową, ani preamp nie zabiega usilnie o nią. Ot, miło i przyjemnie spędzone dwa kwadranse. Pytanie tylko, czy takie miłe i przyjemne granie warte jest ponad 135 kPLN? Przewrotnie odpowiem, że … to zależy. Chodzi bowiem o to, że właśnie na takim „asekuracyjnym” i pozornie niewymagającym ani od słuchacza, ani systemu repertuarze niezwykle łatwo wyłapać manierę, czy też sygnaturę” pacjenta”. A tymczasem Pandora do tematu podeszła na totalnym luzie i bez jakichkolwiek chęci do majstrowania w sygnale, czy to poprzez podkreślenie analityczności, czy też wręcz przeciwnie – dopalenie i uatrakcyjnienie któregoś z podzakresów, grzecznie trzymając rączki na kołderce.
No to podnosimy poprzeczkę serwując kruczowłosej i podobno przynoszącej pecha pannicy coś zdecydowanie bardziej ciężkostrawnego, czyli egotyczny „Tū” – nowozelandzkiego trio Alien Weaponry. Tu już żartów nie ma, bowiem począwszy od nie tyle zaśpiewanych, co wyrykiwanych w znacznej części po … maorysku (Reo Māori) tekstów przywodzących na myśl płukanie gardła tłuczonym szkłem, poprzez kopiące niczym Chuck Norris partie perkusji, na bezlitośnie smagające gitarowe riffy niezwykle trudno o chwilę wytchnienia. Choć dla osób postronnych może wydawać się to niewyobrażalne, ale Pandora z łatwością opanowała tę pozorną kakofonię, oferując dźwięk niezwykle komunikatywny, dynamiczny a jednocześnie nieprzesadzony tak pod względem ofensywności, której na uprawianym przez chłopaków groove-metalu nie brakuje, jak i iście atomowego basu. I tutaj mała uwaga, gdyż tytułowy przedwzmacniacz pomimo niepodbijania najniższych składowych bynajmniej nie stara się też ich zbytnio konturować. Nie ma ambicji, gdzie tylko się da być szybszy od przeciągu i twardszy od landrynki, gdyż raczej patrzy na aspekt kreślenia konturów w sposób globalny, wkomponowując je w kontekst – całość misternej układanki, aniżeli sztucznie je uwypukla.
Z kolei na melancholijnym i szalenie wielowarstwowym „The Kiss Your Darlings Suite” projektu I Think You’re Awesome / Aarhus Jazz Orchestra / Karmen Rõivassepp Gryphon Pandora pokazuje swoją drugą, nie mniej intrygującą naturę. Naturę pieczołowitej eksploratorki niezwykle wnikliwie zgłębiającej nawet najdalsze plany przy zachowaniu iście wzorcowej ich gradacji. Niby pierwszoplanowe wokal i bas leadera – Jensa Mikkela Madsena przykuwają uwagę słuchaczy, jednak zarówno big-bandowe orkiestracje nie tracą nic a nic ze swojej złożoności i wyrafinowania, jak i kwestie pogłosu i akustyki nie umykają jej uwadze . Z łatwością można wyodrębnić z rozpisanej na kilkunastoosobowy skład partytury ich solowe partie i w pełni komfortowo śledzić poczynania poszczególnych muzyków. Dostajemy bowiem obraz kompletny i niesamowicie spójny, który jedynie od nas zależy jak będziemy kontemplować – jako jeden homogeniczny i monolityczny byt, czy też od czasu do czasu zagłębiając się w jego przebogatą w niuanse i audiofilskie smaczki strukturę. Tak jak jednak nadmieniłem, to my – słuchacze wybieramy sposób odbioru a nie tytułowe urządzenie starając się przekonać nas do własnej narracji.
Zbliżając się ku końcowi niniejszej epistoły a tym samym mając świadomość, iż jest to równoznaczne z koniecznością wypięcia Pandory z naszego dyżurnego systemu coraz boleśniej doświadczałem przypisywanego jej mitologicznego fatum. O ile bowiem same odsłuchy obfitowały wyłącznie w pozytywne odczucia, to już brak topowego przedwzmacniacza Gryphon Audio w torze okazał się zaskakująco przykry. Niby dCS-owi i Kodzie niczego nie brakowało, i nadal niczego nie brakuje, jednak Pandora nad nimi miała przewagę w postaci firmowej synergii tak z Kalliope, jak i Mephisto, co dość czytelnie dawało nam do zrozumienia, że prędzej, czy później powinniśmy spróbować przygarnąć do OPOS-a kompletny duński system. Czy i kiedy uda nam się ten plan zrealizować nie mam bladego pojęcia, jednak biorąc pod uwagę, że Gryphon Audio od pewnego czasu jest praktycznie samowystarczalnym bytem, gdyż oprócz elektroniki i kolumn rozszerzył własne portfolio nie tylko o okablowanie, lecz również dopasowane wzorniczo stoliki i platformy, z powodzeniem można pokusić się o test takiego, czystej krwi duńskiego seta.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10 SE-120
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gauder Akustik Darc 140
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audiofast
Ceny
Gryphon Audio Pandora: 135 790 PLN
Legato Legacy module: 38 020 PLN
PSII phono module MK2: 10 180 PLN
Dane techniczne
Klasa pracy: Czysta klasa A
Impedancja wejściowa: 50 kΩ (XLR), 25 kΩ (RCA)
Impedancja wyjściowa: 7Ω
Wzmocnienie: +18dB
Poziom zniekształceń (THD+N): 0.005% @ 1 kHz, 10 Hz – 30 kHz
Pasmo częstotliwości (-3 dB): 0.1 Hz – 3 MHz
Wejścia: 3 pozłacane wejścia XLR, 1 wejście RCA, 1 wejście RCA TAPE IN
Wyjścia: 2 wyjścia zbalansowane XLR, 1 wyjście niezbalansowane TAPE OUT
Pojemność zasilacza: 2 x 90,000uF
Pobór mocy: 50w, <1W standby
Transformatory: Dwa oddzielne (po jednym na kanał), wykonane na zamówienie transformatory z rdzeniem C
Wymiary (S x G x W): Dwumodułowa konstrukcja, każdy z modułów 48 x 40 x 13 cm
Waga: 17.5 kg (7.5 kg + 10 kg)
Najnowsze komentarze