Opinia 1
Patrząc z perspektywy czasu i nieprzebranego ogromu świetnie zapowiadających się debiutów, które okazywały się typowymi gwiazdami jednego utworu z przykrością stwierdzam, iż „polowanie” na nowe marki śmiało można porównać do połączenia maratonu po polu minowym, rosyjskiej ruletki i … konkursów piękności. Mówiąc bowiem wprost dla większości dystrybutorów przyjęcie pod swoje skrzydła a klientów wysupłanie odpowiednich środków finansowych na nową składową audiofilskiego „ołtarzyka” jest ucieleśnieniem maksymy wyznawanej przez Forresta Gumpa, iż „Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na co trafisz… ”. Cały powyższy wywód ma oczywiście dość jasno sprecyzowany cel, gdyż w ramach dzisiejszego spotkania przyjdzie się nam zmierzyć właśnie z taką, pozostającą przynajmniej na razie wielką niewiadomą, nowością. Z jednej strony docierające „z sieci” sygnały wskazują, iż ów tajemniczy debiutant ma spore szanse stać się hitem na miarę Auralica, czy Lumina, a z drugiej historia zna również przypadki, gdy wydawać by się mgło przemyślana i dopracowana oferta, jak daleko nie szukając Convert Technologies i ich streamerów/serwerów muzycznych (vide Plato Lite) nie zapewniła utrzymania się na powierzchni. Mając jednak cichą nadzieję, iż południowokoreańska, będąca pod opieką gliwickiego 4HiFi marka Rose, której to topowym multimedialnym odtwarzaczem o łatwo wpadającym w ucho symbolu RS150 przyjdzie nam się zajmować, na długie lata zagości na sklepowych półkach i systemach miłośników wysokiej jakości audio i … video.
Zraz, zaraz. Jakie video? Cóż, może na pierwszy rzut oka tego nie widać, jednak RS150 podobnie jak niemalże dziewięć lat temu przeze mnie recenzowany Trigon Chronolog oprócz możliwie kompletnej oferty w domenie dźwiękowej, niejako w gratisie dorzuca jeszcze w pełni funkcjonalną sekcję wizyjną. Mamy zatem swoistą zapowiedź spełnienia marzeń wszystkich audiofilów, którzy oprócz wyrafinowanych doznań nausznych lubią od czasu do casu zawiesić oko na ruchomych obrazkach a niespecjalnie mają ochotę na rozbudowywanie swych systemów o kolejne i tak po prawdzie nader sporadycznie używane źródło wizyjne. Do niedawna tacy nieszczęśliwcy zmuszeni byli stać w niezbyt wygodnym rozkroku i albo decydować się właśnie na jakiś przez większość czasu kurzący się odtwarzacz wizyjny, albo iść na pewien kompromis i wybierać możliwie zaawansowany Blu-Ray w stylu Pioneera UDP-LX800 a finalnie / ewentualnie wspomagać się zewnętrznym, już stricte audiofilskim przetwornikiem cyfrowo-analogowym. Tymczasem ekipa Rose uznała, że rozwiąże powyższe dylematy po swojemu, czyli zaoferuje urządzenie, gdzie na nijakie kompromisy godzić się nie będzie trzeba. Tylko tyle i aż tyle. Ambitne założenia. Pytanie jak to się przedstawia w praktyce.
Cóż, prawdę powiedziawszy Rose RS150 rozpakowywałem z dość wybuchową mieszanką niepewności i ekscytacji, gdyż z jednej strony byłem szalenie ciekaw cóż tam wykombinował producent, o którym robi się głośno nawet na szalenie hermetycznym japońskim rynku a z drugiej, czułam na barkach ciężar bycia sprawcą tego całego zamieszania, gdyż zupełnie nieświadomie zamieszczając na naszym Facebooku wzmiankę o ww. urządzeniu wywołałem ciąg przyczynowo – skutkowy, którego rezultatem była decyzja 4HiFi o ściągnięciu pierwszej partii koreańskich odtwarzaczy do Polski.
No to wdech, wydech i … O Mamusiu, ale cacko! Już wysmykując zaskakująco masywną, jak na li tylko streamer, 150-kę z transportowego kartonu widać było, że przynajmniej test pierwszego wrażenia zdaje celująco. Masywne, wykonane monolitycznego bloku szczotkowanego aluminium chassis i ukryty na szybą frontu niemalże 15” (dokładnie 14,9”) wyświetlacz HD IPS LCD robią iście piorunujące wrażenie a to jedynie początek, bo potem jest jeszcze lepiej. Karbowane ściany boczne posiadają otwory dodatkowo poprawiające cyrkulację powietrza wewnątrz urządzenia a jednocześnie pozwalają całości bryły uniknąć nudy, monotonii i lekko antyseptycznego wydźwięku szczególnie kolącego w oczy przy srebrnej wersji kolorystycznej (czarna prezentuje się zdecydowanie lepiej).
Rzut oka na ścianę tylną i … czyżby wreszcie ktoś zebrał wszystkie uwagi, jakie pojawiały się do tej pory w sieci postanawiając sprostać wyzwaniu globalnego uszczęśliwienia ogółu malkontentów? Wszystko na to wskazuje. Patrząc od lewej znajdziemy bowiem zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym trójbolcowe gniazdo zasilające IEC a następnie nader logicznie rozplanowane w dwóch rzędach pary wejść i wyjść – AES/EBU, Coaxialne, Optyczne, HDMI ARC, wyjścia I2S (w standardzie RJ45 i DVI), zdublowane (zarówno w standardzie RCA, jak i XLR) wyjścia analogowe, parę wejść RCA, trzy porty USB (dwa USB 3.0, jeden USB-C – przewidziany do update’ów) plus wejście w ww. standardzie dla dongle’a zapewniającego bezprzewodową łączność po Bluetooth i Wi-Fi, oraz oczywiście wejście na USB DAC-a. Jakby tego było mało nie zapomniano i slocie na kartę micro SD a jak ktoś nadal czuje niedosyt, to nic nie stoi na przeszkodzie, by przez znajdującą się na spodzie odtwarzacza klapkę zaaplikować mu dodatkowy dysk SSD. Krótko mówiąc na bogato.
Ową mnogością przyłączy z powodzeniem można zarządzać zarówno z poziomu nad wyraz rozbudowanego Menu, jak i dedykowanej na smartfony aplikacji ROSE Connect a podstawowe nastawy kontrolować z pomocą znajdującego się na wyposażeniu nader poręcznego pilota. W dodatku warto zwrócić uwagę na pełen dostęp do parametrów we-/wyjściowych w tym napięcia na XLR-ach, co jest o tyle istotne, iż Rose dysponuje regulowanym stopniem wyjściowym, więc z powodzeniem można podłączać go bezpośrednio pod końcówki mocy, traktując go jako nie tylko jako źródło, lecz również przedwzmacniacz dla pozostałych peryferii. A co do samych funkcji, to pracujący pod kontrolą autorskiej dystrybucji Androida Rose oprócz oczywistej kompatybilności z serwerami DLNA / UPnP zapewnia nie tylko pełną współpracę z Tidalem, lecz wspiera pełne dekodowanie MQA (Master Quality Authenticated), lecz również daje dostęp do nieprzebranego bogactwa internetowych rozgłośni radiowych. W ramach mało spodziewanych w zahaczających o przedsionek High-Endu urządzeniach warto też wspomnieć o możliwości korzystania z dobrodziejstw YouTube HD i to w rozdzielczości 4K, prognozy pogody i szerokiego wyboru motywów od wyświetlania okładek odtwarzanych albumów, sugestywnych „landszaftów” meteorologicznych, po wskaźniki wychyłowe.
Sercem odtwarzacza jest przetwornik Asahi Kasei VERITA AK4499EQ, więc wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza otrzymujemy pełne, natywne wsparcie PCM do 384 kHz/32 bit i DSD do DSD512 (22,5792 MHz). Za część wideo odpowiada Mali-T864 GPU zatem nie ma co się martwić, tylko cieszyć się obrazem 4K x 2K@60fps i zgodnością z H.265.
Zanim przejdziemy do opisu walorów brzmieniowych dzisiejszego bohatera pozwolę sobie na małą uwagę odnośnie samej jego funkcjonalności. Otóż w czasie testu zainstalowane oprogramowanie w dość wyraźny sposób oddzielało moje prywatne, zgromadzone na NAS-ach zasoby sieciowe (dostępne poprzez Music) od tych czerpanych z serwisów streamingowych (Tidal). W związku z powyższym nie udało mi się nakłonić 150-ki do stworzenia tzw. mieszanej playlisty korzystającej z dwóch, bądź więcej źródeł, co wydaje się całkiem oczywiste np. w Luminach , więc chciał nie chciał zmuszony byłem przełączać się pomiędzy lokalną plikoteką i „chmurą”. Możliwe iż powyższa niedogodność zostanie zlikwidowana wraz z kolejnym updatem, niemniej jednak uznałem, że wypadałoby o niej wspomnieć, by każdy z potencjalnych nabywców sam ocenił, czy jest to dla niego jakikolwiek problem, czy tez nie ma co sobie zawracać takimi drobiazgami głowy.
A jak Rose RS150 gra? Psując nieco stopniowe budowanie napięcia i dozowanie z aptekarską dokładnością emocji już na wstępie napiszę, iż bezkompromisowo. To brzmienie rześkie, rozdzielcze i szalenie … angażujące. Jednak pomimo owej bezkompromisowości nie ma mowy o jakiejkolwiek ofensywności i napastliwości a jedynie o ponadprzeciętnym wglądzie w nagranie, czyli zamiast czuć się atakowanym dźwiękami otrzymujemy zaproszenie do podróży w głąb ulubionych nagrań. I w tym momencie pozwolę sobie przełamać jeden z obiegowych stereotypów o tym, że do ciężkich brzmień należy dobierać urządzenia oferujące ciepłe i wręcz kojce brzmienie, aby niejako kompensować agresję reprodukowanego materiału. Tymczasem Rose z dzikim entuzjazmem rzucał się w wir ekstremalnych odmian metalu serwowanych przez m.in. Slayera. Zdając sobie jednak sprawę z ciężkostrawności ww. materiału na potrzeby niniejszej recenzji pozwoliłem sobie sięgnąć, po nieco łagodniejszy, power metalowy krążek „Metal Division” formacji Mystic Prophecy. Potężne gitarowe riffy tnące powietrze z szybkością światła, niewiele wolniejsze partie perkusji z wgniatającą w fotel podwójną stopą okraszone mocnym, lekko zachrypniętym wokalem Roberto Dimitri Liapakisa to przysłowiowa jazda bez trzymanki, gdzie jakiekolwiek spowolnienie, bądź zaokrąglenie wypadają równie przekonująco jak purpuraci wypowiadający się w tematach prokreacji i macierzyństwa. Dlatego też Rose precyzyjnie rozmieszczając muzyków na obszernej, świetnie „napowietrzonej” scenie pokazał swoją klasę nie tylko nie próbując uładzić i uspokoić ich opętańczych pląsów, lecz wręcz doświetlał ich wirtuozerskie partie, by absolutnie nic nie umknęło naszej uwadze. Równie istotnym aspektem jest również fakt, iż pełnia informacji, a więc pochodna rozdzielczości dostępna jest nie tylko przy iście koncertowych poziomach głośności, lecz również podczas wieczorno-nocnych odsłuchów. Oczywiście aby ów pułap satysfakcji osiągnąć warto poświęcić chwilę na dopasowanie elektrycznych parametrów wyjściowych odtwarzacza do stopnia wejściowego wzmocnienia i zadbać o odpowiednie okablowanie tak sygnałowe, wliczając w to przewód Ethernet, jak i zasilające. Rose bowiem niespecjalnie przepada za zbyt ciemnymi i gubiącymi detale drutami, więc jeśli ktoś niekoniecznie chciałby podkreślać jego nad wyraz żywiołowy temperament a raczej próbowałby nieco wyciągnąć na światło dzienne drzemiącą w koreańskim odtwarzaczu muzykalność, to świetne efekty osiągnie z topowymi Vermöuth Audio Reference i duńskimi Organic Audio. I jeszcze jedno – 15-ka, przynajmniej w moim systemie lepszą dynamikę i rozdzielczość oferowała po XLR-ach i właśnie w takiej konfiguracji korzystałem podczas odsłuchów wpinając ją bezpośrednio ( z pominięciem przedwzmacniacza) w końcówkę Bryston 4B³.
Przy nieco spokojniejszym repertuarze, czyli wszędzie tam, gdzie liczy się gra ciszą i skupienie Rose również radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Może nie stara się czarować soczystością barw, lecz w zamian za usilne wpychanie mdłej słodyczy otrzymujemy iście zjawiskową czerń tła i wzorową precyzję w kreowaniu źródeł pozornych. Począwszy od nieco chłodnego już w swej natywnej postaci „Vägen” Tingvall Trio, po ciepłą i niewymuszoną „Cantora” Mercedes Sosy za każdym razem operowaliśmy w okolicach pełnej neutralności. Może głos leciwej Sosy nie miał tyle „babcinego” ciepła co z mojego Lumina podpiętego pod CD-35 Ayona, jednak szukając bardziej znanych analogii śmiało estetykę Rose’a można porównać do równowagi tonalnej oferowanej przez Auralica Aries G1, choć już Vegę G1 bezdyskusyjnie trzeba uznać za stojąco po cieplejszej stronie mocy. Tak jak jednak wspomniałem wcześniej, ze względu na wrażliwość 150-ki na użyte okablowanie przy odrobinie wiedzy, samozaparcia i dobrej woli spokojnie można sprawić, by i na średnicy zaczęła czarować. Oprócz ww. Vermouthów i Organiców miłośnikom dosaturowanych soczystych barw poleciłbym jeszcze Cardasy Clear Reflection XLR.
No i to by było na tyle. Śmiem twierdzić, iż Rose RS150 bezdyskusyjnie wyróżnia się wśród konkurencji nie tylko nader oryginalnym designem, zaskakującą użytecznością, lecz i jasno sprecyzowanym brzmieniem. Nie jest li tylko kopią obecnie spotykanych rozwiązań, lecz produktem tyleż autorskim, co skończonym i rozwojowym. Gra rozdzielczo i neutralnie a jednocześnie pomimo swojej pozornej bezkompromisowości pozwala czerpać szaloną przyjemność z odsłuchu nawet najbardziej ekstremalnych gatunków muzycznych. Jeśli zatem szukacie Państwo przysłowiowego All’in’One zdolnego pogodzić ogień z woda i wysokich lotów fonię z nie mniej wyrafinowaną wizją po prostu wypożyczcie 150-kę i dajcie jej dłuższą chwilę na zaprezentowanie nad wyraz szerokiego wachlarza własnych możliwości a coś czuję w kościach, że szanse na powrót do salonu sprzedawcy topnieć będą szybciej niż śnieg na masce Forda Mustanga Shelby GT500.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Wzmacniacz zintegrowany: Boulder 866 Integrated, Yamaha A-S3200
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Patrząc na obecnie panujące standardy związane z obowiązkiem posiadania co najmniej przyzwoitego źródła plikowego przez nawet początkującego melomana, ostatnimi czasy bardzo mocno nurtuje mnie może nie chęć, ale raczej pewnego rodzaju około-testowa obligatoryjność zafundowania sobie takiego grajka. Po pierwsze jako w miarę stałego punktu odniesienia, a po drugie jeśli nawet nie do codziennego użytkowania, to choćby do wygrzewania często dziewiczego dostarczanego do testów sprzętu, aby aż tak intensywnie nie eksploatywać paskowego napędu CEC-a. Czy i kiedy tak się stanie, jeszcze nie wiem, jednak ważne jest to, że coraz uważniej pod tym kątem przyglądam się tego typu komponentom. Jak często to czynię? Ostatnio coraz częściej, czego dobrym przykładem jest bardzo przyjazny w obsłudze, do tego szalenie funkcjonalny, z wyglądu stawiający na lifestyle’ową aparycję, pochodzący z Korei Południowej odtwarzacz plikowy Rose RS 150. Znacie? Prawdopodobnie nie, gdyż dopiero od kilku miesięcy jego opieki na naszym rynku podjął się stacjonujący w Gliwicach dystrybutor 4HiFi. Jeśli mam rację, zainteresowanych zapraszam do poniższego tekstu.
Analiza fotografii znakomicie unaocznia nam, iż tytułowy streamer trochę na przekór panującej minimalizacji tego typu zabawek, jest urządzeniem osiągającym wymiary zarezerwowane dla elektroniki z wyższej półki. Jego nader solidna obudowa jest prostopadłościennym, unikającym wizualnych wodotrysków, na górnej płaszczyźnie ozdobionym jedynie logo marki, aluminiowym sarkofagiem. Jednak wspomniane informacje to dopiero przystawka koreańskich inżynierów przed głównym daniem, gdyż podobno ważny dla wielu mężczyzn rozmiar i świetną, bo spokojną aparycję korpusu Rose w tym przypadku o głowę przebija jego wielofunkcyjność, czyli zajmujący całą połać frontu, kolorowy, pozwalający przywdziać praktycznie każdą wzorniczą szatę, do tego dotykowy wyświetlacz i bogata oferta przyłączeniowa. Myślicie, że tak duży i wszystko-mogący wyświetlacz to lekka, czasem niektórym przeszkadzająca przesada? Bynajmniej, bowiem jeśli zapragniemy, można go nie tylko wygasić, ale również podzielić na kilka mniejszych informacyjnych sektorów, a także dla wielbicieli amerykańskich konstrukcji spod znaku McIntosha, wyświetlić mieniące się błękitem, zajmujące praktycznie całość jego powierzchni wychyłowe wskaźniki oddawanej mocy. Zbyteczne? Być może. Ja jednak znakomicie się tymi możliwościami bawiłem i powiem Wam, mimo hołdowania purystycznemu podejściu do wyglądu wszelkich audiofilskich zabawek, z akceptacją opisanego stanu rzeczy nie miałem najmniejszego problemu. Ale to nie wszystkie tak zwane gadżety. Otóż RS 150 bez problemu obsługuje wszelkie standardy plikowe, oferuje możliwość słuchania radia internetowego i co być może dla wielu z Was będzie totalnym nieporozumieniem, jest w stanie przybliżyć nam nawet panującą w wielu punktach Europy temperaturę otoczenia. Banał? Czy ja wiem. Przecież wielu funkcji można w ogólnie nie używać, jednak samo posiadanie nie zawadzi, a nie zdziwię się, gdyby ktoś co jakiś czas z nich skorzystał.
Ok. Odejdźmy od mających niewiele wspólnego głównym zadaniem tego urządzenia dodatków i skupmy się na clou, czyli pozwalającej współpracować z praktycznie każdym systemem audio i … video, jego ofercie przyłączeniowej. Ta jest fascynująca, gdyż zazwyczaj oferuje nie tylko wejście, ale również wyjście danego typu przesyłu danych. I tak na jej liście w tej specyfikacji znajdziemy gniazda: AES/EBU, OPTICAL, COAX, a także jako wejście i wyjście terminale RCA, wyjście XLR, dwa różne gniazda I2S jako OUTPUT, kilka wersji USB, port LAN i na kartę Micro SD, zaś całość wieńczy zintegrowane w bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilania. Przyznacie, że tak rozbudowana oferta przez nader liczną konkurencję jest nie do doścignięcia, co wiem z autopsji, dla wielu chcących nadążać za technicznymi nowinkami użytkowników tego typu konstrukcji jest podstawowym kryterium podczas podejmowania decyzji zakupowej. W tym przypadku mamy tak zwaną full opcję. Nie brakuje też pilota zdalnego sterowania.
Jaką drogę brzmieniową obrał tytułowy odtwarzacz plików? Próbując zorientować go w odniesieniu do poziomej linii neutralności powiedziałbym, iż ze względu dość oszczędne potraktowanie średnich tonów plasuje się lekko poniżej poziomu zero. Naturalnie to nie oznacza bólu dla uszu, a jedynie potraktowanie muzyki z nastawieniem na swobodę jej wybrzmiewania i bezpośredniości pojawiania się rysowanych w przestrzeni międzykolumnowej źródeł pozornych nieco bardziej w oparciu o skraje pasma, niż jego środek. To źle? Ja akurat z założenia taki stan minimalizuję, ale wiem, iż wielu potencjalnych użytkowników prawdopodobnie wręcz oczekuje. Jednak wielu nie oznacza wszyscy, dlatego nie mogłem nie wspomnieć o takim stanie rzeczy, który w pewien sposób podobni do mnie poszukiwacze magii, bez problemu mogą dostroić do swoich wizji stosownym okablowaniem lub zewnętrznym przetwornikiem cyfrowo analogowym. Osobiście tak uczyniłem tylko na próbę i wiem, że co da się wiele zrobić. Jednakże dla wierności tego testu w odniesieniu do stanu faktycznego i przy tym w celu próby udowodnienia, iż startowy sound jest przyjazny praktycznie dla każdego, na czas opiniowania Rose RS150 powróciłem do zaaplikowania go w fabrycznym wydaniu, czyli bez siłowego naginania startowej rzeczywistości. Rzeczywistości, która nie wiem czy z racji założeń konstruktorów, czy jako wynik neutralnej temperatury przekazu kreowana była z pewnego rodzaju naciskiem na pierwszy plan, za to ze świetnym budowaniem całości w wektorze szerokości. Co to oznaczało dla konkretnej muzyki?
Chyba naturalnym jest, iż wspomniane aspekty brzmienia Koreańczyka bez najmniejszych problemów wykorzystywały nurty elektroniczne typu grupa Yello z materiałem „Toy”. Wpisana w kod DNA Rose praca nad wyraźnym rysowaniem bytów na scenie wręcz pomagała w świetnym oddaniu częstych na tym krążku mini trzęsień ziemi i z premedytacją zaplanowanych kakofonii przenikliwych fraz. Jednak co ciekawe, owa nader wyrazista prezentacja nie burzyła spójności zastosowanego sztucznego instrumentarium z występującą na nim wokalizą. Owszem, osobiście wolałbym mocniejsze osadzenie popisów gardłowych w barwie, jednak na usprawiedliwienie tego występu po pierwsze dodam, iż intymność głosu ludzkiego nie była w tej produkcji najistotniejszym punktem, zaś po drugie – trzeba wziąć pod uwagę moje podprogowe dążenie do zapisanego gdzieś w głowie wzorca, a nie bezstronne spojrzenie na zastaną sytuacje soniczną, co prawdopodobnie legło u podstaw mojego natychmiastowego wyłapania tego, być może dla wielu bezszkodowego stanu rzeczy. Dlatego po zrozumieniu problemu i odrzuceniu swoich przyzwyczajeń zaliczam to odtworzenie płyty do zbioru ciekawszych, bo pełnych mocnych emocji przeżyć.
W podobnie dobrym, niestety tym razem bezlitośnie niekamuflującym niedoróbek realizacyjne masteringowców, tonie wypadała muzyka rockowa. Energia, atak i natychmiastowość zmian tempa muzyki były na bardzo dobrym poziomie. Brutalne walenie w bębny, wściekłe granie na gitarach i wołający o pomstę do nieba, wiecznie zbuntowany głos rockowych frontmenów nie pozostawiały niedomówień, o co twórcom w tego rodzaju wydawnictwach chodzi. Niestety owa naga prawda pokazała również fakt bezpardonowego wytykania palcem słabych realizacji przez ten streamer. To w wartościach bezwzględnych niby dobrze, jednak należy się liczyć z tym, iż realizacyjnie skopana muzyka, brzmiała niezbyt ciekawie. Natomiast dużym plusem była sytuacja, w której producent przyłożył się do swoich zdań. W tym przypadku oczywiście bez sztucznego kolorowania, za to stosunkowo wiernie poznawaliśmy ducha nie tylko tej muzy, ale również patrząc z perspektywy czasu, specyficzną estetykę brzmienia kapel z tamtych lat. A chyba w dążeniu do prawdy o to chodzi.
Niestety każdy kij ma dwa może nie kanciaste, ale jednak końce. Piję do tematu zbyt lekkiego w moim odczuciu, traktowania średnicy przez karmiony tytułowym źródłem system. Jednak spokojnie, to nie była to przysłowiowa rzeźnia, tylko spojrzenie na ten punkt programu z innej perspektywy. Często nawet oczekiwanej, bo pozwalającej obudzić zbyt ospale zestawione zestawy audio z ogólnego marazmu, jednak w wartościach bezwzględnych słyszalnie oszczędniej podgrzewającej panującą na wirtualnej cenie atmosferę. To naturalnie nie bolało i w pewien sposób wpisywało się w zamierzoną estetykę brzmienia naszego bohatera, jednak na potrzeby dotarcia do dla przykładu w muzyce dawnej spod znaku Johna Pottera „Care-charming sleep”, sedna mistyki tego typu zapisów nutowych, dodatkowa szczypta nasycenia dźwięku z pewnością by nie zaszkodziła. Na szczęście wcześniej wspominałem o możliwych ruchach pozwalających osiągnąć naszemu punktowi zainteresowania przyjazny takiej muzyce sznyt grania, dlatego też zalecam ten akapit traktować jako zastany podczas testu stan gołej prawdy, a nie pakietu ostatecznych możliwości. Tym bardziej, że każda konfiguracja ze słuchaczem i pomieszczeniem odsłuchowym włącznie rządzi się innymi prawami, co przekładając z polskiego na nasze oznacza, iż nawet wydawałoby się całkowicie przewidywalny efekt mariażu kilku komponentów w końcowym rozliczeniu potrafi mocno nas zaskoczyć. Ale żeby nie było, dla z pełną premedytacją pochwały tego wycinka testu przyznaję, bez względu na lekką niedowagę głosu Johna, przesłuchałem tę płytę bez oznak jakiegokolwiek problemu zbytniej zwiewności, nie mówiąc już o natarczywości. Brzmiała inaczej niż lubię na co dzień, jednak dalece od ogólnej słabości jako takiej. A najciekawsza w tym wszystkim była niezauważalność jakichkolwiek problemów systemu z budowaniem realiów wielkiej kubatury kościelnych, mimo przywołanego kilka linijek wcześniej mocniejszego pokazywania pierwszego planu akcji. Powodem prawdopodobnie była świetna realizacji płyty, co udowodniło umiejętność brutalnego wyciągania na światło dzienne przez Rose RS 150 całej prawdy o pracy panów przy masteringowych konsoletach.
Mam nadzieję, że potencjalni zainteresowani zrozumieli, co moim tekstem chciałem przekazać. Jeśli nie, to w prostych słowach powiem tak. Aplikując Rose RS 150 w swój tor, musicie zwrócić uwagę na poziom prezentowanych przez tak skonfigurowany system, barw. Oczywiście uzyskany wynik od startu może okazać się trafiającym w punkt oczekiwań bez dodatkowych działań, jednak nawet w celach samego sprawdzenia sugeruję drobne zmiany w okablowaniu. Zapewniam, nie będzie to soniczne trzęsienie ziemi, a nie zdziwiłbym się, gdyby przyjemnie dla ucha otworzyło Wam przysłowiowe oczy. Ja spróbowałem dwóch wersji konfiguracyjnych i mimo ciekawego brzmienia w konfiguracji zerowej – odpalonej bez poszukiwań swojego brzmienia, po drobnych zmianach w okablowaniu na stałe wybrałbym tę gęstszą w środku pasma z dobrze zaznaczonymi jego skrajami. A Wy?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: PMC MB2 XBD SE
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: 4HiFi
Cena: 19 995 PLN
Dane techniczne:
DAC: Asahi Kasei VERITA AK4499EQ
Obsługiwane formaty audio:
WAV, FLAC, AIFF, WMA, MP3, OGG, APE, DFF, DSF, AAC, CDA, AMR, APE, EC3, E-EC3, MID, MPL, MP2, MPC, MPGA, M4A
PCM : 8 kHz-384 kHz(8/16/24/32 bit)
Natywne DSD: DSD64 (2,8 MHz)/ DSD128 (5,6 MHz)/ DSD256 (11,2 MHz)/ DSD512 (22,5792 MHz)
Obsługiwane formaty video: ASF, AVI, MKV, MP4, WMV, MPEG-1, MPEG-2, MPEG-4 H.263, H.264, H.265, VC-1, VP9, VP8, MVC
H.264/ AVC, Base/ Main/ High/ High10 profile@level5.1 up to 4K x 2K@30fps
H.265/HEVC, Main/ Main10 profile@ level 5.1 High-tier up to 4K x 2K@60fps
THD-N : -124dB
Zakres dynamiki S/N : 134dB
Napięcie wyjściowe: 4.5 Vrms (RCA), 9.0 Vrms (XLR)
SNR: 117 dB @ 1 kHz (RCA), 120 dB @ 1 kHz (XLR)
THD+N: 0.0005% @ 1 kHz (RCA), 0.0003% @ 1 kHz (XLR)
Łączność: Ethernet 10/100/1000 BASE-T, Wi-Fi przez zewnętrzną kartę sieciową USB, zewnętrzny moduł Bluetooth (A2DP Sink, AVRCP v1.3)
Streaming: Airplay / DLNA / Roon Ready / MQA Full Decoder / TIDAL / Radio internetowe / Podcast
Wejścia audio: optyczne x 1, COAX x 1, Line-IN x 1, AES/EBU x 1, HDMI ARC x 1, USB DAC x 1
Wejścia: USB 3.0 x 2, MicroSD x 1, SSD x 1
Wyjścia audio: optyczne x 1, COAX x 1, Pre-OUT (XLR x 1, RCAx 1), I2S-DVI x 1,I2S-RJ45 x 1, AES/EBU x 1,
Wyjścia wideo: HDMI 2.0 x 1 (do 3840 x 2160 px / 60 Hz)
Wyświetlacz: 14,9″ dotykowy HD IPS LCD
CPU: Hexa Core CPU
Dual-core Cortex-A72 o częstotliwości do 1.8GHz
Quad-core Cortex-A53 o częstotliwości do 1.4GHz
GPU: Mali-T864 GPU, OpenGL ES 1.1/2.0/3.0/3.1, OenVG1.1, OpenCL, DX11
Pamięć:LPDDR3 4GB
Wymiary (S x G x W): 430 x 316 x 123 mm
Waga: 13 kg
Wygląda na to, że w 2021 r. modne będzie aluminium, bowiem dosłownie moment po strzelistych Gauderach Darc 140 właśnie do nas dotarły filigranowe i w dodatku … bezprzewodowe Piegi Premium 701 Wireless.
cdn. …
Opinia 1
Z Audio Anatomy w roli wydawcy spotykamy się po raz trzeci . Do tej pory mieliśmy niewątpliwą przyjemność recenzować „Lo-Fi Lo-Ve” Tomka Pauszka i „Prog Noir” Stick Men, choć w swojej prywatnej płytotece bez trudu odnalazłbym jeszcze kilka … naście „wosków” firmowanych przez krakowską oficynę. Powód takiego stanu rzeczy jest, przynajmniej dla mnie oczywisty. Po prostu za co nie weźmie się Andrzej Mackiewicz i pod jakim szyldem będzie występował, mówimy w tym momencie o muzyce ;-), to praktycznie można brać w ciemno, gdyż tak realizacja tłoczenia, jak i poligrafia będzie na najwyższym światowym poziomie. Wystarczy tylko wspomnieć o rewelacyjnym boxie „Dreams Nightmares And Improvisations” Chada Wackermana, trzypłytowym majstersztyku „Roppongi” Stick Men, czy też wydawnictwie, do którego nawet jak nie mam czasu na odsłuch, to zawsze wracam, by li tylko się napatrzeć, czyli „Hipgnosis – Sętowski”. Dlatego też mając na uwadze swoje wcześniejsze doświadczenia zarówno z ww. wydawcą, jak i twórczością obu naszych bohaterów, gdy tylko w sieci zaczęły pojawiać się mniej, bądź bardziej (nie)kontrolowane przecieki i pierwsze dźwięki czym prędzej wyraziłem gotowość do rzucenia tak okiem, jak i uchem cóż tam ciekawego wysmażył gdańsko-bydgoski duet na drodze wzajemnych – korespondencyjnych uzupełnień w ramach kontynuacji skądinąd świetnej pierwszej części tryptyku „Panta Rhei”.
Kanarkowożółty, semi-transparentny winyl ląduje na miękko wyściełanym talerzu mojej grafitowej Kuzmy, uzbrojone w „rubinowego” Dynavectora DV-10X5 ramię dostojnie opada a z głośników zaczyna dobiegać … szum. Szum płyty? Nie, bo materiał na niej zapisany nagrano bez takich anomalii, jak i sama z siebie, ze względu na specjalnie wyselekcjonowaną mieszankę „granulatu” jest niezwykle „cicha”. Szum płynącej rzeki. W końcu tytuł zobowiązuje („panta rhei” oznacza w wolnym tłumaczeniu „wszystko płynie” a autorem tej nad wyraz głębokiej maksymy jest Heraklita z Efezu) a i całe współczesne życie wzięło swój początek właśnie w wodzie. Jednak już po chwili słychać gwar bawiących się dzieci i zamiast spodziewanej rasowej elektroniki podświadomie zaczynam wyłapywać analogie do prog-rockowej twórczości Pink Floyd i późniejszej, solowej kariery Watersa z odmienianymi przez wszystkie przypadki „Amused to Death”, czy też nieco mniej popularnym „Radio K.A.O.S.” włącznie. Skojarzenia to przekleństwo? Na to wygląda. Zanim jednak na dobre umoszczę się w bezpiecznych dla siebie gatunkowych ramach, na pierwszym planie pojawiają się iście „vangelisowe” oniryczne plamy dźwiękowe a mój mózg zaczyna gorączkowo eksplorować swe zakamarki, by zgodnie z syndromem inżyniera Mamonia („mnie się podobają te melodie, które już raz słyszałem”) dopasować odpowiedni wzorzec. Co ciekawe sama muzyka ma charakter pozornie czysto relaksacyjny, więc dysonans pomiędzy tym, co słyszymy a tym co wyczynia nasz ośrodek zarządzania systemem wydaje się zaskakujący. Chyba, że to ze mną coś jest nie tak i włączając muzykę nie wyłączam myślenia. Mniejsza jednak z tym, gdyż i tak wcześniejsze dedukcje śmiało można sobie w buty wsadzić, ponieważ nagle „wchodzą” plemienne bębny, które od dość analogowego „tamtamowego” brzmienia płynnie ewoluują do czysto cyfrowej maniery. I tak właśnie dzieje się na wszystkich czterech stronach II-ki. Coś się pojawia, rozwija, znika a jego miejsce zajmuje coś z jednej strony zaskakującego a jednocześnie idealnie wpasowującego się w misterną mozaikę dźwięków. Mając świadomość metodyki pracy tytułowego duetu – za „szkielet” odpowiedzialny był Przemysław Rudź, a za „oplot” i „tkankę” Tomasz Pauszek, spodziewałem się bardziej może nie schematycznego, ze względu na pejoratywny podtekst tego słowa, co usystematyzowanego pod względem kompozycyjnym materiału. Tymczasem ów szkielet ma strukturę jakiegoś futurystycznego płynnego metalu rodem z „Terminatora” i zamiast wapiennego kośćca homo sapiens otrzymujemy polimorfa. Jesteśmy świadkami ciągłych zmian i podobnie jak nad upływającym czasem nie mamy, z punktu widzenia słuchacza, albo punktu słyszenia obserwatora, nijakiej kontroli. W związku z powyższym, zamiast potraktować tytułowy album jako niezobowiązujące tło do codziennej krzątaniny i beztroskiej paplaniny ze znajomymi zaczynamy traktować go jako trigger, wyzwalacz głębszych refleksji zarówno nad przemijaniem, jak i genezą powstania świata w jakim przyszło minionym pokoleniom, nam i mam cichą nadzieję, że jeszcze kilku generacjom po nas przyjdzie, żyć. W końcu liczy się nie tylko odpowiedź na odwieczne pytanie o cel naszej podróży („Quo vadis?”), lecz również o jej początek. Zbytnio popłynąłem? Cóż szczerze powiem, że sam miałem podobne wątpliwości, czy przypadkiem nie dopadła mnie jakaś zimowa melancholia, czy jakaś inna depresja wywołana odwoływaniem koncertów, lockdownem i innymi pandemicznymi niedogodnościami. Jednak wszelkie „ale” minęły jak ręką odjął po włączeniu bonusowego CD, na którym znany z telewizyjnych programów popularnonaukowych „Laboratorium”, „Nobel dla Polaka”, „Kuchnia”, czy „Klinika chorych maszyn” Wiktor Niedzicki raczył był podzielić się z szerszą publicznością swoim filozoficznym esejem o … pochodzeniu ludzkości. Przypadek? Nie sądzę. Można oczywiście zacząć od ww. „rekolekcji” a dopiero później, przez pryzmat słowa mówionego zanurzyć się w muzyce, jednak jak widać można i na odwrót a i tak i tak od głębszych przemyśleń się nie ucieknie. No chyba, że ktoś włączając gramofon odkłada mózg na półkę, w co raczej trudno mi będzie uwierzyć.
Skoro muzycznie tytułowe wydawnictwo się broni najwyższa pora przeanalizować je pod względem brzmieniowym. Jak już zdążyłem nadmienić tłoczenie jest wzorowe – ciche i … proste, co wcale nie jest w dzisiejszych czasach regułą. Ponadto uwagę zwraca świetna rozdzielczość i odważne skraje pasma, bynajmniej niemające zamiaru ustępować pola nad wyraz komunikatywnej średnicy. Bas schodzi nisko, bardzo nisko, jednak nie ma mowy o jednostajnym dudnieniu jak to ma miejsce w nazwijmy to oględnie rozrywkowej „muzyce technicznej”, lecz odzywa się wtedy, gdy twórcy albumu wyraźnie sobie tego zażyczyli. Czyli przez kilka – kilkanaście minut może jedynie operować w swych wyższych rejestrach nieśmiało pykając i stukając, by w odpowiednim momencie walnąć z potęgą piekielnego młota. Podobnie jest z jego fakturą, która operuje pomiędzy pluszową miękkością i kruchością godną sucharów serwowanych przez Strasburgera. Zaskakująco przekonująco gdańsko-bydgoskiemu duetowi wyszła czysto „wirtualna” gradacja planów, gdzie elektroniczne „plamy” rozmieszczano nie tylko w wektorze szerokości, lecz i głębokości, więc nie musimy się obwiać kolorowej, acz dwuwymiarowej muzycznej „pocztówki”. Jednak owa wieloplanowość jest, że tak to dyplomatycznie ujmę … „nienachalna”. Na systemach grających gęsto i ciemno efekt finalny może okazać się nieco zbyt skondensowany – sycący muzycznie, lecz poprzez ograniczenie dostępu światła do wnętrza „bursztynowej kapsuły” aż nazbyt nie tyle homogeniczny, co hermetyczny. Jeśli jednak z rozdzielczością i swobodnym wglądem w nagrania jesteśmy za pan brat, to i z odkrywaniem pozornie ukrytych przed wzrokiem i słuchem ciekawskich niuansów nie powinniśmy mieć większych problemów.
I jeszcze mały remanent firmowego zestawu. Wraz z dwoma winylami otrzymujemy przywodzący na myśl swym klimatem „Łzy Słońca” plakat, wspomnianą płytę CD z wydrukowanym „librettem” i … naklejkę (z oklejania drzwi wyrosłem kilka…dziesiąt lat temu, więc wolałbym magnes na lodówkę, ale nie będę marudził).
W ramach podsumowania ograniczę się jedynie do szczerej i gorącej rekomendacji. Jeśli tylko ktoś lubi, nawet od czasu do czasu, zanurzyć się w „inteligentnej elektronice” pozwalającej na głębszą refleksję nad otaczającym nas światem, to kontemplacyjny album „Panta Rhei II” Przemysława Rudzia i Tomasza Pauszka powinien czym prędzej zagościć na jego półce. Po bonusowe CD z pogadanką Wiktora Niedzickiego też warto sięgnąć, bo facet wie co mówi a mówi mądrze i logicznie. A to dzisiaj niestety rzadkość.
Marcin Olszewski
Ps. Choć tytułowy album jeszcze nie zagościł na serwisach streamingowych, to dostępny jest zarówno w formie cyfrowej – pod postacią klasycznych CD, jak i analogowej – LP i … MC.
Opinia 2
Nie do końca wiem, co ostatnimi czasy jest przyczyną sporej posuchy w naszej zakładce z recenzjami płytowymi. Naturalnie od jakiegoś roku główną winę ponosi panująca pandemia, jednak nie da się nie zauważyć, iż ów marazm na naszym portalu zawitał znacznie wcześniej. Powód? Tak po prawdzie nie ma znaczenia. Ważne, że ostatnio odezwał się do nas jeden z trzech bohaterów teamu – Przemysław Rudź / Tomasz Pauszek / Wiktor Niedzicki – w sprawie wspólnego wydawnictwa zatytułowanego „Panta Rhei II” z prośbą o spojrzenie na ich ostatni projekt muzyczny z naszej perspektywy. Naturalnie ofertę zaaprobowaliśmy z wielką przyjemnością, którą wydźwięk dodatkowo wzmocnił fakt dostarczenia do redakcji wersji winylowej. Ale to nie wszystkie dobre wieści, bowiem nie bez znaczenia były stacjonujące u nas w tym czasie, bez dwóch zdań fenomenalne kolumny tubowe Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, które swoją swobodą, dynamiką i namacalnością prezentacji pozwoliły dokładnie zrozumieć, co wspomniani rodzimi artyści mieniącym się odcieniem pomarańczy, winylowym krążkiem chcieli swym odbiorcom przekazać. I zapewniam, nie chodzi o poziom decybeli jako podobnież obowiązkowy element muzyki elektronicznej, tylko na przekór przypisywanemu jej ogólnemu rozmachowi prezentacji bez oglądania się na potencjalną reakcję słuchaczy coś ewidentnie dla duszy.
Krótko przybliżając jakość tytułowego wydawnictwa od strony wizualnej i realizacji dźwiękowej mogę mówić tylko o samych pozytywach. Świetny projekt graficzny okładki, już podczas procesu jej odpieczętowywania podprogowo kierując nas w stronę pewnego rodzaju mistycznych uniesień skomponowanej i wykonanej przez panów Przemysława i Tomasza muzyki, idealnie komponuje się z użytym do wytłoczenia płyty jasno pomarańczowym winylem. Jednak wbrew pozorom to nie gra kolorów jest istotą tej produkcji płytowej, tylko pomagający zrozumieć nam zamierzenia artystów, składający się na spójną całość projektu insert autorstwa Wiktora Niedzickiego zatytułowany „Skąd pochodzimy”. Oczywiście mam na myśli zapisane drobniutką czcionką dwie białe kartki będące swoistym drogowskazem a zarazem treścią eseju zawartego na dołączonej do LP płycie CD pozwalającymi dotrzeć do iskry, która powołała do życia ww. muzyczną opowieść.
Jeśli chodzi o samą jakość dźwięku, ta również jest swoistym majstersztykiem. Mimo rodowodu elektronicznego w najmniejszym stopniu nie jest przerysowana zbędnymi uniesieniami basu lub natarczywości informacji w górnych rejestrach. Naturalnie podczas podążania za pisanym tekstem w momencie konieczności podkreślenia pewnych punktów zwrotnych dostajemy ścianę dźwięku, jednak nigdy ponad poziom dobrego smaku. Powód? W tym przypadku muzyka jest sonicznym odwzorowaniem naszej egzystencji na Ziemi od zarania jej dziejów, a nie bliżej nieokreślonym ciągiem zapisanych na pięciolinii nut bez ładu i składu aby głośniej i mocniej. I za fenomenalne sprostanie temu zadaniu przez artystów ze świetnym masteringiem i postprodukcją włącznie, wszystkim twórcom tego krążka należą się duże brawa.
Próbując zwrócić Waszą uwagę na ciekawe aspekty tego krążka, nie będę opisywał poszczególnych kawałków z ich mniejszymi lub większymi ozdobnikami, tylko na starcie zaapeluję, aby przed przystąpieniem do odsłuchu przeczytać / wysłuchać znajdujący się w zestawie, przybliżający naszą egzystencję ziemską tesej. Bez tego na potrzeby nadania płycie niewinnego akcentu edukacji słuchacza powiem, merytorycznego przygotowania – przyznam szczerze, że ja tak zrobiłem – nie posłuchacie muzyki z ważnym dla ludzkości tematem w tle, tylko bardziej lub mniej angażujących Was komputerowych wariacji. Bredzę? Bynajmniej, bowiem osobiście z racji pewnego przymusu zebrania myśli do napisania w miarę inteligentnego tekstu słuchałem tej muzy bez przygotowania nawet dwa razy i dopiero za trzecim, w oparciu o ze świetnym flow napisaną opowieść zrozumiałem, jakie podłoże mają raz ciche, raz nostalgiczne, a innym razem ocierające się o trzęsienia ziemi dźwiękowe pasaże. Dlaczego to takie ważne? One obrazują konkretny etap rozwoju ludzkości na planecie Ziemia. Owszem, tak górnolotne założenia czasem ocierają się o nostalgiczny kicz. Na szczęście w tym przypadku tak się nie stało, gdyż panowie opowiedzieli o naszych losach na tej planecie w sposób bardzo zróżnicowany. To znaczy, że do spełnienia swoich zamierzeń nie poszli drogą nudnej melancholii, tylko dla utrzymania napięcia w obrazujących bujne losy ludzkości użyli diametralnie różnych, co ważne podkreślających dany temat, poziomów decybeli, oczywiście adekwatnych do sytuacji zmian tempa i co świetnie wypadło w odbiorze, kilku sampli z odgłosami naszego codziennego życia. Zrozumienie o co w tym albumie chodzi było momentem zwrotnym w moim obcowaniu z tym materiałem, gdyż po przyswojeniu istoty spójności tekstu ze skomponowaną na potrzeby jego wyrażenia muzyką, oczami wyobraźni z dziwną łatwością materializowałem toczącą się na wirtualnej scenie, każdą omawianą jednostkę czasową naszej egzystencji. To zaś sprawiło, że ten pozornie dla tak zwanej „gimbazy”, bo kolorowy asfaltowy krążek, na długo pozostanie w mojej głowie, o co zapewniam Was, przed położeniem go talerzu gramofonu w najśmielszych snach nie podejrzewałem. Jestem zbyt romantyczny? Być może. Jednak aby taki stan u siebie wywołać, przekaz czy to muzyczny, czy tekstowy, a najlepiej tak jak w przypadku opisywanej płyty Rudź, Pauszek, Niedzicki „Panta Rhei II” obie formy w spójny sposób na raz, muszą nieść ze sobą odpowiedni pakiet emocji. Ta płyta miała ich pod dostatkiem.
Jacek Pazio
Lista utworów
Side A
1. Where We Came From 22:41
Side B
2. Absolute 19:44
Side C
3. Musings At The Hazy River Part 3 11:30
4. Arche 09:42
Side D
5. Panta Rhei Part 3 16:05
Bonus CD
Where We Came From (narration by Wiktor Niedzicki) 22:02
28 stycznia 2021 roku – Focal, wiodący producent najwyższej jakości komponentów audio, przedstawia
Po premierze modelu Stellia w 2019 roku, światowy lider audio, Focal, przedstawia nowe, luksusowe słuchawki mobilne Celestee. Te słuchawki charakteryzują się nowoczesnym wyglądem i niebieskim wykończeniem, jak też zapewniają bezkompromisową jakość reprodukcji dźwięku, co jest dowodem na doświadczenie francuskiej marki w dziedzinie high-end audio. Focal jest obecny na rynku słuchawek od 2012 roku, rozwijając powszechnie uznaną kolekcję słuchawek o konstrukcji otwartej jak i zamkniętej.
ZUPEŁNIE NOWY KOLOR NAVY BLUE
Focal koncentruje się na łączeniu wyrafinowanych odcieni w celu stworzenia słuchawek o bardzo oryginalnej tożsamości, unikalnej w swoim segmencie rynku. Marka wybrała kolor Navy Blue w wyniku współpracy z wybitnym projektantem i kolorystą produktu. Ten odcień po raz pierwszy pojawił się w kolekcji Focal i harmonijnie łączy się z wykończeniem Soft Copper.
Doris Bölck, projektantka i kolorystka produktów:
„Navy is a new Black. Ciemnoniebieski to uniwersalny i ponadczasowy kolor, który zyskuje na popularności. Wybierając Navy Blue, dodajemy słuchawkom wyrafinowanego, wystawnego charakteru. Połączenie tego odcienia błękitu z miedzianymi i brązowymi akcentami to trend, na który ma wpływ projektowanie wnętrz i akcesoriów, który stał się popularny w branży zegarmistrzowskiej oraz elektroniki użytkowej. Te odcienie stanowią bardzo interesującą i elegancką alternatywę dla bardziej tradycyjnych elementów chromowanych i srebrnych.”
UNIKALNE PODEJŚCIE FOCAL
Od ponad 40 lat Focal charakteryzuje się francuską innowacyjnością i produkcją. Inżynierowie zainspirowani doświadczeniem zdobytym podczas pracy ze słuchawkami Elegia wprowadzili nowatorskie rozwiązania akustyczne wewnątrz nauszników Celestee. Dźwięk jest precyzyjny, zrównoważony i ma piękną głębię basu. Ta ekskluzywna technologia została udoskonalona przez francuski savoir-faire marki Focal: po zakończeniu pięciu etapów produkcji przetworników głośnikowych są one testowane i mierzone, a następnie implementowane w słuchawkach przez dedykowane zespoły w celu zapewnienia bezkompromisowej jakości dźwięku.
DOSKONAŁE MATERIAŁY I KOMFORT
Do produkcji Celestee wykorzystano wyłącznie szlachetne materiały. Po raz kolejny zwracamy uwagę na każdy szczegół, przenośne etui z termoformowanej plecionki pasuje kolorystyką do słuchawek. Czyste linie aluminiowego jarzma tworzą kontrolowaną geometrię, która idealnie dopasowuje się do głowy, zapewniając jednocześnie optymalny chwyt. Wybór pałąka ze skóry półanilinowej i mikrofibry, a także skórzanych nauszników zapewnia dodatkowy komfort, oferując jednocześnie doskonałą izolację akustyczną, niezależnie od tego, czy używasz Celestee w domu, w biurze czy w podróży.
Dostępność: luty 2021
Nie ma co się oszukiwać, jakiś rok temu dla praktycznie całej populacji homo sapiens nastał bardzo trudny okres. I nie ma znaczenia, co definiuje nasz byt na tym łez padole, bowiem bez względu na fakt bycia pracodawcą, tudzież pracownikiem, każdy przez jaśnie panującego nam koronawirusa w jakimś stopniu został napiętnowany. Efektem tego stanu rzeczy jest nasze cierpienie natury mentalnej. Podmioty gospodarcze z uwagi na ograniczenia działalności martwią się o przetrwanie na rynku, a konsumenci z powodu przymusowego zastoju w handlu pozostając zamknięci w domach, zwyczajnie gnuśnieją. Jaki jest finał tego trwającego już kilka miesięcy marazmu? Spokojnie, nie będę uprawiał żadnej polityki, gdyż dbając o własne zdrowie psychiczne, zwyczajnie jej nie cierpię, tylko lifestyle’owo wspomnę o środkach zaradczych interesującego nas wycinka branży audio przeciwko obecnemu stanowi rzeczy. To znaczy? Chodzi o ostatnio dość popularne w wielu salonach audio, zamknięte prezentacje dla co prawda nieco ograniczonego, jednak spragnionego spotykania się stadnie grona melomanów. Do niedawna były to różnego rodzaju internetowe webinaria, jednak wiadomym jest, iż spotkań face to face nie przebije nic. Dlatego też w celach leczniczych swojego ośrodka zarządzania ciałem udałem się na zorganizowaną w ostatni piętek imprezę, której gospodarzem był warszawski salon Hi-Tone Home of Perfection, a tematem elektroniczne przejawy rodzimej myśli technicznej, zatytułowaną „House Messe z TR Audio”.
Wspomniana manufaktura TR Audio, bo tak po prawdzie powołujący do życia ów projekt ojcowie proszą, żeby określać ich team, to trzy wspierające się w różnych segmentach organizacyjnych firmy, osoby. Dlaczego manufaktura? To dla wielu być może będzie zaskakujące, ale wspomniani trzej muszkieterowie już na starcie założyli, że raczej nie interesuje ich deal z żadnym dystrybutorem, tylko wspólna, ciężka praca z docelowym klientem jako gwarancja spełnienia 100% jego założeń co do preferowanego brzmienia systemu. Powód? Również być może dla wielu zaskakujący. Otóż w podwalinach wspólnego działania, panowie – kolejność przypadkowa: Sebastian Łopaciński, Tomasz Redlich i Grzegorz Duda postanowili powrócić brzmieniem swych „rękodzieł” do, przynajmniej z ich punktu widzenia, niekwestionowanej świetności sonicznej produktów audio z lat 60 i 70-tych. Co to oznacza? Po pierwsze to, że oferowane komponenty – przedwzmacniacz liniowy, końcówki mocy i przedwzmacniacz gramofonowy są konstrukcjami w pełni lampowymi – bez krztyny krzemu. Zaś po drugie – aby temu zadaniu nie tylko sprostać, ale dodatkowo na ile to możliwe wzmocnić jego wydźwięk, w oferowanych kolumnach z premedytacją znajdują się papierowe przetworniki francuskiego Supravoxa. I nie mówimy w tym momencie o przypadkowym wykorzystywaniu szerokiego portfolio Francuzów, tylko w pełni świadomym wyborze przetworników z jak najlżejszymi membranami, aby mogła je wysterować, nawiązująca do dawnych czasów, przed momentem wspomniana, oczywiście w pełni realizująca startowy pomysł, czyli słaba mocowo elektronika TR Audio. Przyznacie, że plany były ambitne. Ja przynajmniej chylę im czoła. Tym bardziej, iż jak się okazało, na opisywanym przeze mnie piątkowym spotkaniu, zostały w pełni zrealizowane. Jak? To już historia zasługująca na oddzielny akapit.
Jeśli chodzi o przybliżenie akcji ze wspomnianego wieczoru, nie będę wdawał się w dogłębną analizę prezentowanego dźwięku z dwóch powodów. Pierwszym jest nieznajomość często sprawiającego wiele problemów pomieszczenia odsłuchowego. Zaś drugim brak szans na zajęcie miejsca w sweet spocie. Co zatem mogę powiedzieć o rzeczonym systemie? Mniemam, iż bardzo wiele. To znaczy? Z przekąsem zagaję tak. Zapewniam wszystkich czytających tę epistołę, że to, czego dzięki prezentacji polskiej myśli technicznej pod postacią TR Audio dane było mi zakosztować, nie jest dla większości z Was. Jednak nie z powodów elitarności konstrukcji, tylko leżącej u podstaw powołania do życia marki, specyfiki dźwięku. Do tego trzeba dorosnąć, bowiem w tym przypadku zderzamy się nie z próbą naśladowania dawnego brzmienia systemów audio, tylko w oparciu o nowe możliwości technologiczne jego dosłowną kontynuacją. Co to oznacza? Oczywiście fantastyczne oddanie ducha połączenia walorów i nie ma co się oszukiwać, ewidentnych wad lampy elektronowej z zamierzenie niczym nie impregnowanym, czyli przez niektórych obieranym jako suchy, papierem w membranach głośników. To w wydaniu TR Audio jest na tyle wyraziste, że dla wielu orędowników mięsistego, często nawet lekko zmulonego grania, może okazać się nie tylko pozbawionym ciągłego masowania trzewi, ale z uwagi na pewnego rodzaju ofensywność ortodoksyjnie papierowej średnicy, również lekko bolesnym przeżyciem.
Powód? Otóż konstruktorzy nie linearyzują wyników dźwiękowych żadnej ze zbudowanych konstrukcji typu sprzężenie zwrotne we wzmocnieniu, czy siłowe zmuszanie głośników rozbudowaną zwrotnicą do prezentacji idealnie poziomej linii na wykresach pomiarowych – szanują każde w ten sposób utracone informacje, tylko spełniając ich spojrzenie na aspekt finalnego dźwięku, wszelkie pozorne zniekształcenia umiejętnie wykorzystują. Brednie? Naturalnie każdy ma prawo do takich opinii. Dlatego też pisząc na wstępie, iż TR Audio nie jest dla większości z Was, miałem na myśli prawie wszystkich, poza melomanami wiedzącymi czego chcą od dobrze zestrojonego i co istotne oddającego estetykę dawnych lat, systemu. Niestety, globtroterzy przemierzający świat audio w jednej i tej samej, nie ważne czy lepiej, czy gorzej zaprezentowanej, być może czasem odrobinę innej, ale konsekwentnie idącej z duchem obecnych czasów specyfice brzmienia, u będących bohaterami dzisiejszego spotkania panów nie mają czego szukać. To źle? Zależy dla kogo. Dla TR Audio z pewnością nie, gdyż celują w wyedukowany promil wielbicieli muzyki, który wbrew pozorom jest znaczny. Czego dokładnie oczekuje owa grupa? W kilku słowach powiedziałbym tak. Po pierwsze – przyjemnego nalotu papieru w oddaniu prawdy o muzyce. Po drugie – braku poczucia siłowego grania systemu, co z dziecinną łatwością realizują połączenia słabej lampy z wysokoskutecznymi kolumnami. Po trzecie – znakomicie wyczuwalnego posmaku szklanej bańki z jej wszechobecnymi, ale jakże spójnymi z oczekiwaniami naszych narządów słuchu podbarwieniami. I po czwarte – tej nie oszukujmy się, całkowicie innej w odniesieniu do kwestii plastyki i pigmentu malujących świat muzyki, estetyki brzmienia wzorca dla TR Audio, co moim skromnym zdaniem w wielu aspektach przez ich elektronikę i kolumny zostało odwzorowane. To oczywiście natychmiast staje w opozycji do większości dzisiejszych oczekiwań typu: wszechobecna – czasem nawet gdy jest zbędna – energia niskich rejestrów, kapiąca nadmiarem zużytej do jej namalowania farby średnica i często nieadekwatnie do potrzeb informujące o swoim istnieniu znajdujące się w okolicy nietoperze, wysokie tony, jednak jak wiadomo większość nie oznacza wszyscy, co sprawia, iż wielu z Was być może wybierze ożenek z tytułowym bohaterem, aby z pełną świadomością z każdym z czterech wyartykułowanych punktów w odpowiedni sposób się rozprawić.
Puentując powyższy, zaznaczam, iż pisany z przyjazną przekorą tekst, przywołam dwa przygotowane przeze mnie podczas odsłuchu tytułowego zestawu do prowadzącego tego wieczoru, ostatecznie zadane kilka dni później spotkanemu Sebastianowi Łopacińskiemu, pytania. Pierwsze brzmiało: „Czy wiesz, że Wasz dźwięk jest bezwzględnym kontynuatorem dawnych – czytaj 60 i 70-tych – lat?” Podana bez namysłu odpowiedź była prosta i zaskakująco szybka: „tak”. Drugie zaś w oparciu o podaną odpowiedź nie mogło brzmieć inaczej jak: „W takim razie zdajesz sobie sprawę, że większość populacji melomanów nie jest na to gotowa?” Oczywiście jako ripostę po raz kolejny usłyszałem enigmatyczne „tak”. Jednak tym razem w dłuższej argumentacji odpowiedzi padła wspominana przeze mnie fraza o z założenia obsługiwaniu konkretnego klienta w odniesieniu do jego potrzeb i możliwości firmy. Żadnej masówki, tylko indywidualne podejście do potencjalnego zainteresowanego, gdyż w tym projekcie nie chodzi o ilość, a raczej jakość brzmienia zestawu i zadowolenie nabywcy z profesjonalnej obsługi. I wiecie co? Mimo, że aż tak purystyczna odmiana papierowego dźwięku to nie moja bajka – wolę jego przyjaźniejszy sznyt, to znakomicie rozumiem fascynację TR Audio czasami dawnej fonografii.
Czy ich oferta jest dla każdego? W rozumieniu statystycznego Kowalskiego z pewnością nie. Jednak już w przypadku pewnego osłuchania danej jednostki sprawa nabiera nieco innego wymiaru. Jeśli z taką się utożsamiacie, już wiecie, gdzie skierować swoje kroki. Zapewniam przy tym, iż nie trzeba być audio-omnibusem, wystarczy chcieć wyrwać się z lepiej lub gorzej powielanych przez wszystkie marki na świecie, obecnych schematów sonicznych.
I tym, bez względu na potencjalną burzę w szklance wody pośród wierchuszki świata audio, optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy tekst. Dziękuję gospodarzom Hi-Ton Home of Perfection za zaproszenie i miłą atmosferę, a będącej zaczynem spotkania marce TR Audio zaskakująco purystyczne doświadczenie muzyczne. Dalekosiężnego wyniku biznesowego tak wyrazistego systemu w obecnych czasach ogólnej bylejakości nie jestem w stanie określić, jednak jestem przekonany, że bez względu na wszystko będzie to dla Was wielka, okraszona uniesieniami przy muzyce zadowolonych klientów, wieloletnia przygoda. Trzymam kciuki.
Jacek Pazio
System zaprezentowany w Hi-Ton Home of Perfection
Gramofon: Garrard 401 z ramieniem TR Audio
Phonostage: Consulere
Przedwzmacniacz liniowy: Chairman
Wzmacniacze mocy: Sanori II
Kolumny: Silence
Okablowanie: Neotech, ZenSati
Opinia 1
Dzisiejsze spotkanie przy ekranie komputera, smartfonu bądź tabletu proponuję rozpocząć od małej a zarazem dziecinnie prostej zagadki. Proszę się zatem niepotrzebnie nie stresować, tylko na spokojnie zastanowić z czym kojarzą się Państwu początki związane z serwisowaniem domowych urządzeń audio, służbą wojskową w lotnictwie gdzie elektroniki nie brakuje, mozolnym zdobywaniem wiedzy podczas kolejnych etapów edukacji i nieśmiałymi początkami pod własnym szyldem w garażu. I? Dokładnie tak, no może z wyjątkiem służby dla „Wuja Sama”, ale tak wyglądały początki większości współczesnych legend audio. I właśnie z założoną w takich okolicznościach przyrody, przez Jima Auda legendą przyszło nam się zmierzyć. W dodatku legendą, która o ile na zachodzie niczego nikomu udowadniać nie musi i od lat ma zarezerwowane miejsce w loży dla VIP-ów, to w Polsce dziwnym zbiegiem okoliczności cały czas napotyka jakiś trudny do wytłumaczenia opór materii i szklany sufit, które prawdopodobnie wynikają z mylnego przekonania odbiorców o nieosiągalnej wręcz elitarności dzisiejszego gościa.
Wystarczy jednak zajrzeć do katalogu Purist Audio Design, bo to nad nim będziemy się w ramach niniejszego spotkania pastwili, by bardzo szybko się zorientować, iż wachlarz oferowanych przez Amerykanów przewodów jest zaskakująco szeroki. Obejmuje bowiem zarówno modele dedykowane dopiero co stawiającym swoje pierwsze kroki audiofilom i melomanom, vide niemalże budżetowe Vesty, jak i przyprawiające o migotanie przedsionków i stanowiące mroczny obiekt pożądania starych wyjadaczy jubileuszowe 25th Anniversary (30th Anniversary zawiera na razie jedynie przewód USB i zasilający, więc jeszcze nie będziemy brać jej pod uwagę). Dzięki temu jeśli tylko zasmakujemy w walorach brzmieniowych tytułowej marki, to ze sporą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, iż wraz z rozwojem naszego systemu wcale nie będziemy zmuszeni do zmiany dostawcy okablowania, tylko wystarczy sięgnąć po coraz wyżej usytuowane w wiadomym portfolio modele. A że „szczebli kariery” w PAD jest aż dziesięć, to i przesiadki nie powinny być zbyt bolesne, o ile tylko zbyt szybko nie postanowimy zmienić serii Corvus na Dominus, bądź ww. 25th Anniversary. Choć z drugiej strony mowa już o pełnokrwistym ekstremalnym High-Endzie, gdzie kwoty z okolic 100 000 PLN już dawno przestały kogokolwiek dziwić. Jeśli zaś chodzi o nas, to na top topów i szczyt szczytów jeszcze przyjdzie nam pewnie chwilę poczekać, lecz dzięki uprzejmości dystrybutora – krakowskiego Audio Center Poland, przygodę z PAD-ami rozpoczniemy od wielce intrygującej kombinacji dedykowanej już świadomym swoich wyborów złotouchym, gdyż od zajmujących piątą od góry pozycję interkonektów Venustas XLR i zlokalizowanych trzy oczka niżej, na ósmym stopniu – przewodach głośnikowych Poseidon Speaker. Dla porządku tylko dodam, iż oba set-y reprezentują obecną od 2015 r. odsłonę Luminist Revision.
Choć oba zestawy przewodów dotarły do nas w zabezpieczającym je przed trudami podróży, czytaj bestialskim traktowaniem przez firmy spedycyjne, grubym i solidnie oklejonym kartonie, to warto podkreślić iż są one firmowo pakowane w miękkie płócienne czarne torby. Dzięki temu, po wysmyknięciu tytułowej zawartości zajmą one tyle miejsca co przysłowiowe nic, więc automatycznie odpada odwieczny problem co począć z zalegającymi latami kartonami, które każdy świadomy ich „wagi” audiofil chciał, nie chciał zmuszony jest magazynować, na wypadek ewentualnej odsprzedaży. Jeśli zaś chodzi o same przewody, przynajmniej pod względem aparycji, to mamy do czynienia z daleko posuniętą unifikacją opartą o ponadczasowej i uniwersalnej czerni. Ot całkowicie zwykła tekstylna plecionka zakończona równie czarnymi termokurczkami przyozdobionymi oznaczeniami kierunkowości, kanałów i firmowymi logotypami z numerami seryjnymi. Owe koszulki stanowią również redukcje przekroju przewodów z pełnowymiarowej „Czarnej Mamby” na ułatwiające aplikację, już pozbawione żelowego kołnierza kilku (XLR) i kilkunasto- (głośnikowce) centymetrowe odcinki Za jedyny dodatek natury dekoracyjnej można uznać umieszczone mniej więcej w połowie długości dość pokaźnych rozmiarów opaski z oznaczeniem modelu, aktualnej rewizji i pozycji w firmowym portfolio. Pomimo zauważalnej wagi oba przewody okazują się całkiem łatwe w aplikacji, choć warto zapewnić im w miarę komfortowe legowisko, by zbyt nie obciążały wtyków i nie zwisały gdzieś smętnie za sprzętem. Różnice zaczynają się jednak tam, gdzie oko nie sięga, czyli pod owymi koszulkami. I tak, w roli przewodnika w łączówkach Venustas XLR wykorzystano druty wykonane ze stopu srebra, miedzi i złota. Rolę dielektryka powierzono PTFE (Teflon) a ekranowanie zapewnia nie tylko plecionka o 100% pokryciu, lecz również firmowy patent PAD-a, czyli żel Ferox będący autorską mieszanką granulatu krzemowego i silikonu zapewniającą niezwykle skuteczną osłonę przed zakłóceniami EMI i RF. Warto też zwrócić uwagę na pozornie typowe i mało wyrafinowane wtyki, które w rzeczywistości nie pojawiają się tu przypadkowo, gdyż posiadają piny z pozłacanej miedzi berylowej.
Z kolei głośnikowce to już miedź PCCC w izolacji z kopolimeru FEP, pleciony ekran o 100% pokryciu i żel ekranujący Fluid o bliżej niekreślonym składzie, za to mający za zadanie sprawić, że średnica stanie się słodsza, góra pasma gładsza a scena nabierze głębi. Całkiem niezła zapowiedź jak na li tylko silikonową galaretkę, nieprawdaż?
Już wspólną cechą obu modeli jest będąca pochodną ich budowy a tak po prawdzie obecności w ich trzewiach ww. żeli konieczność uzbrojenia się w cierpliwość po ich aplikacji aż spokojnie się „ułożą” (jakiekolwiek tykanie, czy nie daj Bóg trącanie jest wysoce niewskazane) i wygrzeją, co w przypadku interkonektów powinno zając około 250h a głośnikowych 300h. I proszę w tym momencie darować sobie szydercze uśmieszki i nie pukać się w głowę, tylko wziąć sobie powyższe zalecenia producenta głęboko do serca, gdyż zignorowanie ich śmiało będzie można porównać do krnąbrności pięciolatka, który „na złość mamie odmrozi sobie uszy”, bo czapeczki nie założy, bo nie i już. Po prostu proszę podłączyć i grzecznie czekać a efekt końcowy powinien wynagrodzić początkowe niedogodności.
Skoro już poruszyłem kwestie natury brzmieniowej, to nie wypada mi się z owego tematu wycofywać, więc pozwolicie Państwo iż podzielę się własnousznie zebranymi, wybitnie subiektywnymi odczuciami z odsłuchów. Te zaś cechowała zaskakująca z jednej strony a potwierdzająca informacje o obowiązkowym wygrzewaniu dynamika wypadków. Otóż pomimo znacznego, deklarowanego przez dystrybutora przebiegu, pierwszych kilkanaście dni przypominało huśtawkę nastrojów jednostki cierpiącej na poważne zaburzenia osobowości w stylu ciężkiego stadium choroby dwubiegunowej, bądź osobowość mnogą, czyli przysłowiowy „Dr. Jekyll and Mr. Hyde”. Na początku wpięcie tytułowych PAD-ów wywołało bowiem klasyczny efekt Wow!. Niesamowita przestrzeń, iście hollywoodzki rozmach, oszałamiająca feeria barw i taka ilość skrzących na górze pasma detali, że zacząłem poważnie się zastanawiać, czy ktoś „życzliwy” nie doprawił mi niedzielnego espresso jakimiś psychoaktywnymi kropelkami działającymi jako „popepszacz percepcji”. Zanim jednak z ową intensywnością doznań zdołałem się na dobre oswoić, eliminując w tzw. międzyczasie ewentualność farmakologicznego dopingu, po kilkudziesięciu godzinach grania przekaz ni stąd ni zowąd „zgasł” jak zapałka na silnym wietrze. Wszystko „siadło”, pokryło się szarością ma tyle, iż dla pewności od razu podjąłem działania weryfikacyjne, czy przypadkiem oba wysokotonowce na skutek wcześniejszego bogactwa informacji nie przeniosły się do krainy wiecznych łowów. Okazało się, że wszystko z nimi jest OK a jedynie wygrzewane okablowanie strzeliło focha i zamknęło się w sobie. Kolejnych kilkanaście godzin i … z owego szarego marazmu najpierw nieśmiało, a potem niespecjalnie elegancko zaczęła wyłaniać się góra, która najwidoczniej upodobała sobie kliniczną ostrość i podkreślone sybilanty. Jak się jednak miało okazać nie było to stadium finalne, które de facto dyskwalifikowałoby amerykańskie przewody z dalszych testów, lecz przejściowe. Najwidoczniej PAD-y musiały zagrać źle, by osiągając umowne dno móc się od niego odbić i koniec końców zagrać, tak jak opiszę dosłownie za chwilę.
Po emocjonalnym ustabilizowaniu, które amerykańskiemu duetowi zajęło blisko trzy tygodnie i to tylko dzięki spowodowanemu pandemią mojemu zdalnemu trybowi racy i graniu dzień w dzień po kilkanaście godzin, bez tego pewnie i miesiąc byłoby mało, dźwięk na tyle dojrzał, że dalsze, ewentualne zmiany miały charakter, bądź to czysto kosmetyczny, bądź oscylowały na granicy percepcji i autosugestii. Najważniejszy jednak był fakt osiągnięcia poziomu brzmieniowego, do którego, pomimo najszczerszych chęci nie miałem się o co przyczepić. Po pierwsze PAD-y w sposób absolutnie wyjątkowy kreowały iście zjawiskową przestrzeń łapiąc za ucho bogactwem niuansów i detali umieszczonych nie tylko w górze, lecz również pozostałych podzakresach reprodukowanego pasma. Warto jednak zaznaczyć, iż wysokie częstotliwości zostały w autorski sposób rozświetlone a jednocześnie ów zabieg przeprowadzony został z taką finezją, iż zupełnie nie trzeba było przejmować się ich ewentualną granulacją, bądź napastliwością, o ile tylko reszta toru nie miała ku temu skłonności. Nawet składanka staroci w stylu „Ben Webster’s Finest Hour” Bena Webstera potrafiła zaskoczyć do tej pory nieśmiało chowającymi się w cieniu i „analogowym szumie tła” niuansami. Jednak zamiast siłowego i czego by nie mówić sztucznego wypychania ich na pierwszy plan PAD-y nie majstrowały z ich lokalizacją na świetnie kreowanej scenie, lecz ograniczały się li tylko do poprawy ich czytelności, na czym automatycznie zyskiwała precyzja gradacji planów.
Nie mniej intrygująco prezentował się dół pasma, który przeciwległemu skrajowi dorównywał tak pod względem intensywności, jak i energetyczności. Nie dość, że nie zaobserwowałem nijakich jego limitacji pod względem rozciągnięcia i jakże lubianej przez słuchaczy masy, to zamiast stereotypowego – amerykańskiego przedkładania ilości ponad jakość, tym razem równowaga pomiędzy nimi została zachowana. To było granie z zaraźliwym timingiem, gdzie nawet najbardziej zawiłe linie melodyczne serwowane przez ekipę Dream Theater na „Distance Over Time”, czy obłąkańcze galopady skośnookich szarpidrutów z Galneryus na „Into The Purgatory” nie robiły na dzisiejszych bohaterach najmniejszego wrażenia.
O średnicy bynajmniej nie wspominałem do tej pory nie z powodu jakiegokolwiek jej upośledzenia, bądź innych trapiących ją przypadłości, lecz raczej moja opieszałość wynikała z faktu jej idealnego wręcz dopasowania do moich osobistych preferencji. Wiadomo przecież, że zbyt duża dawka ochów i achów już na początku recenzji wyraźnie wskazuje na brak chociażby odrobiny obiektywności u autora, co automatycznie narzuca lekturę jego wnurzeń z przymrużonymi oczami, przez palce i odzierający z lukru pryzmat. A właśnie środek pasma i operujące na nim tak instrumenty, jak i wokale nie tylko nie ustępowały powyżej opisanym podzakresom, co swą organicznością i nasyceniem wyraźnie dawały do zrozumienia, iż nie są to aspekty zarezerwowane wyłącznie dla posiadaczy lampowej amplifikacji. Zazwyczaj melancholijne, lekko matowe i oniryczne partie wokalne Ghostly Kisses na „Never Let Me Go” zabrzmiały z zaskakującą namacalnością. Struktura, faktura dźwięków pozostała bez zmian, jednak ich namacalność, niemalże fizyczna obecność i dostępność na wyciągnięcie ręki zyskała całkowicie nowe oblicze. Pierwszoplanowe obiekty pokazane zostały blisko i niezwykle wyraźnie, jednakże bez znanych z samplerów przerysowań a z kolei dalsze rozciągały się hen, hen w głąb sceny. Podobnie zabrzmiał pożegnalny album „You Want It Darker” nieodżałowanego Leonarda Cohena, gdzie głos kanadyjskiego barda czarował swą głębią i wynikającym z wieku spokojem a jednocześnie nie został pozbawiany charakterystycznej „patyny”, nie popadł w zbytnią jedwabistość i pocztówkową słodycz.
Dokonując rozdziału amerykańskiego rodzeństwa jasnym staje się, iż pierwsze skrzypce grają, a tym samym znaczna część splendoru zgarniają interkonekty Venustas XLR, które wyraźnie naświetlają i dodają powietrza budując świetną głębię. Najlepiej to u mnie było słyszalne na „Human Kind” z płyty „Sounds Of Mirrors” Dhafera Youssefa, gdzie wysoki wokal nagrano w unisono z lekko zmodyfikowanym elektronicznie klarnetem. I na ww. PAD-ach mamy wspólny, acz złożony byt – głos, klarnet i majstrowanie na konsolecie. Nie gubi się część informacji o „body” źródła, jak potrafią to nieco mniej rozdzielcze przewody. Jednym słowem petarda i mega efekt Wow, który odczuwamy nie tylko w pierwszym momencie, gdy otrzymujemy potężny pakiet informacji, lecz również, gdy już na spokojnie rozsmakowujemy się w niuansach dotyczących tak aury, pogłosu, czy konturów, jak i tkanki poszczególnych dźwięków.
Pochodzące z niższej serii przewody głośnikowe Poseidon Speaker podczas występów solowych okazały się zdecydowanie mniej „wyczynowe” od XLR-ów. To spokojniejsze, bardziej liniowe granie bez akcentowania góry, podsuwania pod ucho smakowitych niuansów i ciągłego przykuwania uwagi. One po prostu są, a w swym byciu wolą usunąć się w cień nie limitując w żaden sposób drzemiącego w elektronice i kolumnach potencjału. Ot taki klasyczny bohater drugiego planu, który po prostu robi swoje, nie gwiazdorzy a jednocześnie sprawia, że całość brzmi na tyle spójnie i kompletnie, że po jego wpięciu zadanie znalezienia uniwersalnego głośnikowca uznajemy za wykonane w stopniu na tyle satysfakcjonującym, że śmiało możemy zapomnieć o temacie na długie lata. Można go również uznać, za amerykański odpowiednik – alternatywę duńskiego Organica Original bądź nawet Reference, gdzie akcent stawiany jest na muzykalność i homogeniczność przekazu a ewentualne popisy i pozowanie na ściance w blasku fleszy cedowane jest na resztę toru.
Pierwsze oficjalne spotkanie na naszych łamach z okablowaniem Purist Audio Design za nami a muszę przyznać, że z niecierpliwością czekam cóż przyniesie przyszłość i … kurier z kolejną przesyłką z Audio Center Poland. Nie da się bowiem ukryć, iż reprezentujące Luminist Revision interkonekt Venustas XLR i głośnikowe Poseidon Speaker to, biorąc pod uwagę ich walory brzmieniowe, nad wyraz zdroworozsądkowo wycenione przewody. Może nie łapią za oko biżuteryjną konfekcją i egzotycznym umaszczeniem, ale one mają grać a nie wyglądać. A grają tak, że wypinałem je z niekłamanym żalem. Aż strach pomyśleć co potrafi ich egzystujące na wyższych półkach rodzeństwo.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Wzmacniacz zintegrowany: Boulder 866 Integrated, Yamaha A-S3200
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R); Atlas Eos Modular 4.0 3F3U & Eos 4dd
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
W obecnych czasach oferta wszelkiej maści okablowania systemów audio choćby w odniesieniu do wykazu samych producentów jest na tyle szeroka, że z niekłamaną łatwością zanim doszedłbym do sedna, pisząc tak zwanym ciurkiem, byłbym w stanie zapełnić nią sążnisty akapit. Oczywiście mam na myśli tak zagraniczną, jak i rodzimą produkcję, bez wdawania się w ich zazwyczaj bardzo bogate portfolio. Naturalnie owa łatwość stworzenia podobnego ciągu nazw jest wynikiem wynikającej z działalności naszego portalu pewnego rodzaju bezproblemowości w dostępie do ofert marek obecnych na naszym rynku. Jednak codzienne życie nie byłoby sobą, gdyby w wybranych wypadkach nie odcisnęło swojego piętna. Mam na myśli debiutującą dzisiaj na naszym portalu amerykańską markę Purist Audio Design, którą z jednej strony kojarzę od lat, ale z drugiej wiadomości na temat wpływu jej konstrukcji na systemy audio znam jedynie z relacji znajomych. Jaki jest powód takiego obrotu sprawy? Już wspominałem, proza życia. Dlaczego dotychczas nie dążyłem do testowej konfrontacji z tym brandem? Otóż przez lata niejednokrotnie przekonałem się, że co się odwlecze, to nie uciecze, co dzisiejszy test po raz kolejny w fenomenalny dla siebie sposób, potwierdził. Czyli? Bardzo konkretnie, bowiem wraz ze stacjonującym w Krakowie dystrybutorem Audio Center Poland ustaliliśmy, iż jako zaczyn do dłuższej współpracy na początek przyjrzymy się czemuś ze środka oferty, w postaci kabla sygnałowego Venustas XLR i głośnikowego Poseidon. Zainteresowani? Jeśli tak, to nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na kilka w miarę skrótowo podanych informacji, co wydarzyło się po wpięciu Amerykanów w mój tor audio.
Idąc za ze zrozumiałych względów, dość skromnymi informacjami na oficjalnej stronie producenta, w przypadku kabla sygnałowego jako przewodnik mamy do czynienia z wariacją metali typu miedź, srebro i złoto. Wykonane na bazie przywołanych metali druty zabezpiecza żel ekranujący zwany Ferox-em. Na to jako izolator nałożono dielektryczną otulinę z teflonu. Zaś całość ubrano w mieniącą się połyskującą czernią plecionkę. Jeśli chodzi o zastosowane w wersji testowej wtyki XLR, te w stosunku do starszej wersji mogą się pochwalić pinami sygnałowymi z pozłacanej miedzi berylowej. Analizując załączone fotografie widać, iż kabel na znaczącej długości – z wyjątkiem ostatnich kilkunastu centymetrów przed wtykami – jest dość gruby, co mogłoby sugerować problemy z jego aplikacją. Jednak proszę o spokój, mimo imponującego przekroju podczas wpinania w tor nie stwarzał u mnie najmniejszych problemów, a pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, iż w tym aspekcie był potulny jak baranek. Co jest bardzo istotne i widoczne od pierwszego kontaktu wzrokowego, mamy do czynienia z modelem kierunkowym. Co prawda zaterminowanie wtykami XLR zwalnia nas od szczególnej uwagi podczas łączenia posiadanej elektroniki, to jednak choćby z uwagi potencjalnych zainteresowanych wersją RCA nie mogę o tym nie wspomnieć. Ostatnią informacją od producenta na temat rzeczonej sygnałówki jest zalecanie wygrzewania Venustasa przed decydującym odsłuchem co najmniej 250 godzin. To jest rzadkość u konkurencji, jednak jeśli takowe dane się pojawiają, to w moim odczuciu przed krytycznym odsłuchem dobrze jest je choćby w minimalny sposób spełnić.
W przypadku kabla głośnikowego przewodnikiem jest miedź PCCC. Podobnie do przewodu sygnałowego również zatopiono go w ekranującym żelu – w tym przypadku fluidzie. Jako dielektryk tym razem zastosowano tworzywo oznaczone sygnaturą F.E.P. Natomiast całość ubrano w identyczną jak sygnałówkę, opalizującą, czarną plecionkę. Oczywiście z uwagi na bezproblemową aplikację w zastane warunki sprzętowe bliźniaczo do sygnałówki rozwiązano temat zmiany średnicy kabla (+/-) tuż przed zastosowanymi w wersji testowej bananami, a dla poprawnego podłączenia zestawu z kolumnami nie zapomniano również o oznaczeniu jego kierunkowości.
Śledząc informacje w necie i w kilku grupach zajmujących się tematyką audio, trochę bałem się finalnego wyniki tego testu. Problem stanowił fakt, iż wszyscy użytkownicy wspominali o ponadprzeciętnej muzykalności i solidnej barwie oferty PAD. W teorii powinno być ok, gdyż z jednej strony oceny były zbieżne z obraną przed laty przeze mnie drogą przez muzykę w tonacji fajnego nasycenia, ale z drugiej wiedząc, iż wielu melomanów tym sposobem ratuje swoje niezbyt szczęśliwie skonfigurowane zestawy, bałem się bliżej nieokreślonej ospałości mojej układanki po nakarmieniu jej tytułowymi drutami. Jak wspomniałem przed momentem, bardzo lubię solidne nasycenie przekazu, ba czasem w granicach rozsądku w niektórych gatunkach muzycznych nawet jego lekkie przerysowanie, jednak przy zbyt dużej ilości cukru w cukrze, do tego słabej rozdzielczości choćby jednego z opiniowanych kabli, temat mógłby skończyć się co najmniej niechcianą nadwagą lub totalną otyłością.
Na szczęście strach miał wielkie oczy i sprawy potoczyły się w dobrym kierunku. Dobrym, gdyż po pierwsze – potwierdziły się zasłyszane i wyczytane opinie raczej przyjemnej barwowo prezentacji, zaś po drugie – walory brzmieniowe nic a nic nie przegrzewały mi i tak na starcie już pokolorowanego systemu odniesienia. Było solidnie, jednak z niezłym zebraniem się dźwięku, na dole, soczyście, bez zbytniej utraty rozdzielczości w środku i z fajną iskrą na górze. Co istotne, żaden podzakres nie wychodził przed szereg, tylko stroił swoje występy do poczynań sąsiada. Jak zatem wyglądał dźwięk w wartościach bezwzględnych? Nie ma co się oszukiwać, z uwagi na wspomnianą pracę przy ciekawym kolorowaniu świata muzyki, nie była to pogoń za bezpardonowym oddaniem prawdy o muzyce elektronicznej, która owszem, bez problemu potrafiła potrząsnąć pokojem, ale już nie była tak wyrazista w ranieniu moich uszu. Ale nie mówię, że było źle. Określiłbym to raczej jako konsensus pomiędzy mocnym uderzeniem i bardzo kulturalnym zawieszeniem go w między-kolumnowym eterze. Co istotne dla sposobu prezentacji, wirtualna scena nawet w tym, od początku do końca wykreowanym przez sztuczną inteligencję materiale muzycznym była nie tylko nader czytelnie narysowana, ale przy tym dobrze osadzona w wektorach szerokości o głębokości. To zaś sprawiało, że gdy do napędu CD wkładałem muzykę choćby minimalnie bardziej przykładającą się do pokazania prawdziwego, a nie komputerowego świata, nawet rock, a w szczególności jego koncertowe wydania, jawiły się już w całkowicie innym świetle. Oprócz tego, że było soczyście i z energią, a wszystko podparte dobrą pracą nieodzownych w tym nurcie wszechobecnych talerzy, to oczami wyobraźni na bazie prezentacji systemu dokładnie widziałem pozycje poszczególnych muzyków na często sporej – stadionowej scenie muzycznej.
Po tak zaskakującym występie tej dalekiej od romantyzmu muzyki nie mogłem nie sprawdzić, jak zabrzmi coś dla duszy z portfolio muzyki barokowej lub uwielbianego przeze mnie jazzu. W efekcie tego ruchu okazało się, iż dostarczony do testu set okablowania zza wielkiej wody w wywołanych do tablicy nurtach czuł się jak ryba w wodzie. Jak to możliwe? Zwyczajnie. Po prostu w tym co robił, nie przekraczał dobrego smaku, ale kiedy była taka potrzeba, znakomicie nasycał dźwięk w środku pasma, innym razem dociążał go w dolnych partiach, by na wyraźne życzenie artystów pozwalać mu prawie nieskończenie wybrzmiewać. Oczywiście znam zestawy okablowania robiącego to z większą gracją i co istotne energią, jednak zapewniam, na tym pułapie cenowym wynik soniczny był bardzo dobry. Z wyraźnym sznytem grania, ale w pełni strawny nawet w przypadku posiadania ukierunkowanego na barwę systemu testowego, co w pewien sposób czyni go po trosze uniwersalnym.
Do kogo kierowałbym tytułowy zestaw okablowania? Szczerze powiedziawszy z wyjątkiem poszukiwaczy szybkości narastania niczym niezakłóconego sygnału – mam na myśli unikanie nadmiernego kolorowania świata, wszystkim. To bardzo muzykalne, ale nie zamordystycznie to robiące przewody, dlatego mają spore szanse dogadać się ze sporą grupą potencjalnych, nawet już świetnie brzmiących w aspekcie kolorystyki konfiguracji. Czy tak się stanie, tego nie wiem. Jednak jedno wiem na pewno. Bez względu na wynik takiego sparingu, czas z spędzony z Amerykanami nie będzie straconym, tylko kolejnym, bardzo owocnym w niezbędne w naszej zabawie doświadczenia, obcowaniem z muzyką.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0 , Melco N1Z/2EX-H60
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Center Poland
Ceny
Purist Audio Design Luminist Revision Venustas XLR: 8 439 PLN/1m + 660 PLN za dodatkowe 0,5m
Purist Audio Design Luminist Revision Poseidon Speaker: 6 299 PLN/2x2m; 6 769 PLN/2×2,5m; 7 239 PLN/2x3m; +470 PLN za dodatkowe 0,5m
Dane techniczne
Purist Audio Design Luminist Revision Venustas XLR
Materiał przewodnika: Stop Srebro/Miedź/Złoto
Ekranowanie: Splot 100%
Dielektryk: PTFE (Teflon)
Żel ekranujący: Ferox
Średnica przewodu: 22 AWG (0,64mm)
Rezystancja: 0.053 Ω/m
Pojemność: 40 pF/ft
Średnica kabla: 5/8 cala
Proces technologiczny: Triple (3x) Cryomag©
Szacowany czas wygrzewania: 250h
Purist Audio Design Luminist Revision Poseidon Speaker
Materiał przewodnika: Miedź PCCC
Ekranowanie: Splot 100%
Dielektryk: Kopolimer FEP
Żel ekranujący: Fluid
Średnica przewodu: 10 AWG (2,59mm)
Rezystancja: 0.000999 Ω/ft
Średnica kabla: 3/4 cala
Proces technologiczny: Triple (3x) Cryomag©
Szacowany czas wygrzewania: 300h
Ostatni raz mieliśmy okazję ich słuchać podczas Audio Video Show 2019 i bardzo miło je wspominaliśmy. W zeszłym roku stołecznej wystawy z wiadomych powodów niestety nie było, więc w ramach naszego małego cyklu goszczenia w OPOS-ie pozycji obowiązkowych każdego AVS udało nam się, dzięki nader poważnemu zaangażowaniu dystrybutora marki – ekipy katowickiego RCM-u, pozyskać zjawiskowe … Gauder Akustik Darc 140.
cdn. …
Najnowsze komentarze