Historia obecności, a raczej dostępności Ariesa Mini na naszym rynku przypominała do niedawna refren przeboju „Józek nie daruję Ci tej nocy” Bajmu. To się pojawiał, to znikał i gdy niemalże miałem go w rękach, to okazywało się, że jest to któryś z egzemplarzy demonstracyjnych dostarczony na potrzeby danego eventu. Tak było podczas zeszłorocznego monachijskiego High Endu i nawet na naszym rodzimym Audio Video Show musiałem obejść się po mocno pobieżnym odsłuchu smakiem. Krótko mówiąc im dłużej wokół niego krążyłem, tym moja frustracja wynikająca z niemożności jego zdobycia rosła. W pewnym momencie pojawiło się światełko w tunelu – wszystko było uzgodnione, dogadane i … Auralic stracił polską dystrybucję. Nosz … w dziuplę go i nożem. Machnąłem więc ręką i najoględniej rzecz ujmując dałem sobie spokój z tematem. Jednak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, gdy w końcu przestało mi na nim zależeć otrzymałem maila od nowego przedstawiciela ww. azjatyckiej marki – warszawskiej firmy MiP, z pytaniem czy przypadkiem nie miałbym ochoty przez dłuższy czas pomęczyć tytułowego Auralica. Oczywiście takową chęć wyraziłem i już następnego dnia mogłem cieszyć się pięknym, białym … wyrobem mydelniczkopodobnym. Skoro udało mi się go w końcu zdobyć serdecznie zapraszam do lektury moich subiektywnych obserwacji.
Jeśli kogoś dziwi obecność na naszych łamach, wśród konkurentów za dziesiątki a nieraz i setki tysięcy tytułowego maleństwa to uczciwie przyznam, że sam początkowo zaliczałem się do ich grona. O dziwo, słuchając „dużego”, będącego wyłącznie transportem Ariesa podobnych wątpliwości nie miałem, gdyż nie dość, że producent jasno dawał do zrozumienia, że w tym wypadku płacimy tylko i wyłącznie za trzewia i brzmienie a obudowa stanowi pomijalny koszt stały wkalkulowany w cenę końcową. I rzeczywiście – brzmieniowo był to poziom do niedawna zarezerwowany dla plikograjów wielokrotnie droższych. Jednak Aries Mini, przynajmniej z założenia miał być rozwiązaniem sporo tańszym, zintegrowanym i de facto skierowanym do zaspokojenia potrzeb segmentu entry-level rynku cyfrowego audio. Z przykrością jednak stwierdzam, że cały misterny plan chińskiego producenta po prostu spalił na panewce. Czemu? Ze względu na klasę brzmienia, jaką tytułowy maluch oferuje. O tym jednak za chwilę a teraz skupmy się na wyglądzie zewnętrznym. Oczywiście od strony czysto wizualnej widać ewidentne przejawy interwencji działu księgowości. Plastik obudowy, przynajmniej w wersji śnieżnobiałej (dostępna jest też czarna opcja) jest po prostu przyzwoity, ale nic ponadto. Zero prób choćby sprawiania wrażenia ekskluzywności i zbędnej ornamentyki. Najlepiej wypakować, postawić, podłączyć i zapomnieć o temacie. Dołączany zasilacz wtyczkowy również nie wywołuje zbytniej euforii, ale przynajmniej jest na zewnątrz i nie sieje po wrażliwych układach wewnętrznych.
Front miniaka pozbawiono nawet najmniejszych, symbolicznych świecidełek dodając w zamian za to trzy wkomponowane w łódkowate wyżłobienie górnej krawędzi przyciski, z których dwa skrajne odpowiedzialne są za regulację głośności (bądź przypisane poprzez dedykowaną appkę inne funkcje) a środkowy to konwencjonalny Play/Pause, którego dłuższe przytrzymanie powoduje uśpienie/wybudzenie urządzenia.
O swym stanie emocjonalnym a raczej trybie, w jakim w danym momencie się znajduje Auraic informuje za pomocą umieszczonej na tylnej krawędzi podłużnej diodzie przyjmującej barwę od ciemnopomarańczowej po białą. Jej lokalizację można określić mianem niewątpliwie przemyślanej bo spełniając swoją rolę jednocześnie nie oślepia i nie irytuje podczas wieczorno – nocnych sesji.
Płytę wierzchnią przyozdobiono wyciśniętą nazwą marki i uprzedzając nieco fakty możemy dodać, że bliźniaczy znajdziemy na spodzie tytułowego malucha – tuż obok zakręcanej klapki kryjącej komorę na 2,5” dysk twardy (obsługiwane są zarówno konwencjonalne talerzówki, jak i coraz popularniejsze konstrukcje SSD).
Ściana tylna, ze względu na swoją dość symboliczną powierzchnię mieści jedynie konieczne do pełni szczęścia interfejsy. I tak do dyspozycji mamy wyjścia analogowe w postaci pary terminali RCA, wyjścia cyfrowe – koaksjalne, optyczne (Toslink), oraz dwa porty USB umożliwiające zarówno podpięcie zewnętrznych pamięci masowych, jak i … wyprowadzenie sygnału cyfrowego do zewnętrznego przetwornika. Całości dopełnia dziurka dedykowana przewodowi wspomnianego wcześniej zasilacza wtyczkowego.
Trzewia Mini oparto na platformie sprzętowej Tesla z czterordzeniowym procesorem ARM Coretex-A9 o taktowaniu 1GHz, 512MB wbudowanej pamięci RAM DDR3 oraz 4GB pamięci wewnętrznej, co zapewnia moc obliczeniową na poziomie 25000 MIPS. Streaming bezprzewodowy czerpie z dobrodziejstw technologii Lightning Streaming a wbudowana, dedykowana 2,5-calowym konwencjonalnym dyskom twardym lub dyski SSD pozwala uniezależnić się od zewnętrznych źródeł muzyki, które mogą być wykorzystane do przechowywania prywatnej biblioteki muzycznej. Za konwersję D/A odpowiada układ ESS Sabre ES9018K2M.
Zarówno do codziennej obsługi, jak i przede wszystkim początkowej konfiguracji służy dostępna na razie niestety jedynie na iOsa aplikacja Lightning DS. Od zeszłorocznego High Endu chodzą jednak słuchy o pracach nad jej wersja multiplatformową, lecz patrząc na nader oszczędne informacje serwowane przez producenta nie spodziewałbym się jej w najbliższej przyszłości, choć w tym temacie bardzo chciałbym się mylić. Co prawda jeszcze w czerwcu zeszłego roku androidową wersję Lightning DS można było znaleźć s sklepie Google, lecz od dłuższego czasu jest już niedostępna i pomimo usilnych starań podczas kilkutygodniowych testów małego Ariesa nie udało mi się nigdzie dorwać archiwalnej a przy tym dającej się uruchomić appki na system z zielonym robotem w herbie. Za to na iPadzie mini cała procedura pierwszego uruchomienia i sprawienia, aby miniak zadomowił się w naszej lokalnej sieci jest niezbyt skomplikowana a w dodatku sama aplikacja prowadzi nas za rączkę krok po kroku. Stabilność jej działania można określić jako co najmniej dobra, choć kilka razy zdarzyło jej się strzelić focha i po prostu się ni stąd ni zowąd zamknąć. Całe szczęście jej chwilowe i sporadyczne kaprysy nie odbijały się na działaniu samej jednostki centralnej, której wystarczyło zaordynować odpowiednio rozbudowaną playlistę, by przez kilka kolejnych godzin zupełnie nie zaprzątać sobie głowy lokalizacją tabletu.
W ramach rozgrzewki na pierwszy ogień poszedł „Tracker” – sampler Marka Knopflera. Po prostu chciałem wrzucić coś niezobowiązującego, ot żeby coś po prostu leciało w tle i … niestety nic z tego nie wyszło. Namacalność, realizm i nie bójmy się szlachetność dźwięku stały w jawnej sprzeczności zarówno z aparycją, jak i przede wszystkim ceną. Ciepły, leniwy wokal Knopflera zmaterializował się tuż przed głośnikami a słodkie dźwięki jego gitary wypełniały wibracjami cały pokój. Ki czort? Miało być coś na zachętę i na próbą dla tych, co jeszcze do końca nie wiedzą czy tak naprawdę chcą wchodzić w pliki, lub potrzebowali czegoś niedrogiego do TIDALa, lub nawet jego „stratnej” konkurencji a tu proszę. Robi się ciekawie? A to dopiero początek i w dodatku jesteśmy na tzw. plumkanku.
Podobnie sprawy się miały ze zdecydowanie bardziej wymagającym, bo po części symfonicznym, albumem „Symphonica” George’a Michaela. Zaskakująco głęboka i świetnie poukładana przestrzeń wcale nie miała zamiaru dać się ograniczać rozstawem kolumn, tylko nader swobodnie poczynała sobie na wyraźnie i stabilnie wygenerowanej scenie. Głos wokalisty był mocny, o właściwym tembrze i ciężarze a towarzysząca mu orkiestra stanowiła wielce zróżnicowane a zarazem w pełni spójne tło. Tzn. zespół muzyków tworzył świetnie zgrany monolit, lecz bez problemu można było zagłębić się w dalsze rzędy i z łatwością śledzić poczynania poszczególnych solistów. Czuć było niespotykany na tych pułapach cenowych rozmach, swobodę i wręcz buńczuczną, choć uczciwie trzeba przyznać, że w pełni zrozumiałą pewność siebie. Przesiadka na bardziej zadziorny a przy tym niekoniecznie referencyjnie zarejestrowany materiał w postaci zremasterowanego wydania „Made In Japan” Deep Purple, oraz dopieszczonego i „gęstego”, acz zdecydowanie najbardziej brutalnego z dotychczasowych propozycji albumu „House of Gold & Bones Part 1” Stone Sour odkryły kolejne pokłady drzemiącego w niepozornej plastikowej mydelniczce potencjału. Auraic bowiem bez najmniejszych skrupułów serwował zarówno potężne dawki hard-rockowej energii, jak i prawdziwą ścianę dźwięku utkaną z zajadle kąsających gitarowych riffów nie zapominając przy tym o odpowiednim dopaleniu partii wokalnych i sugestywnym umiejscowieniu frontmana przed resztą swoich kompanów. W dodatku nawet na tak niemalże garażowym repertuarze próżno było przyłapać małego Ariesa na nawet najmniejszym, śladowym osuszeniu przekazu, czy uproszczeniu, pominięciu jakiegoś pozornie nic nie znaczącego drobiazgu. Otwarta i krystalicznie czysta góra, której pojawiająca się od czasu do czasu ziarnistość nie jest pochodną natywnych cech konstrukcyjnych a jedynie zamysłu, bądź wpadki realizatora nagrań jest idealnym zrównoważeniem dla zwartego, zróżnicowanego i piekielnie szybkiego a przy tym nisko schodzącego basu. O średnicy wspominałem przy wokalach, więc nie będe się powtarzał.
A teraz ciekawostka. O ile powyższe uwagi dotyczą odsłuchów Ariesa Mini pracującego w trybie transportu z zewnętrznymi przetwornikami spiętymi z nim zarówno adekwatnym do jego ceny przewodem USB Wireworld Starlight, jak i pochodzącym ze zdecydowanie wyższej półki Goldenote Firenze Silver, to przesiadka na tryb zintegrowany wcale nie okazała się tak traumatycznym przeżyciem, jak można byłoby się spodziewać. Co prawda do zaistniałego status quo trzeba było się przez chwilę przyzwyczaić i dać opaść mocno podkręconym oczekiwaniom. Jednak proszę się pobłażliwie nie uśmiechać myśląc sobie, że dopiero teraz wyjdzie szydło z worka i król okaże się nagi. Nic z tych rzeczy. Dźwięk oferowany przez tytułowego malucha nadal był ze wszech miar angażujący i dynamiczny a różnice czuć było głównie na poziomie przestrzenności i namacalności – bezpośredniości przekazu. O ile jednak przy krytycznych odsłuchach bezdyskusyjnie wolałem bardziej „chwytający” za ucho set z Ayonem o tyle w sytuacjach, gdy muzyka stanowić miała jedynie niezobowiązujące tło do towarzyskich rozmów, bądź codziennych obowiązków Aries podany sauté okazywał się wymarzonym kompanem.
Na koniec jeszcze jeden drobiazg. Nie wiem, czy zwrócili Państwo uwagę, że tym razem niespecjalnie skupiałem się na tym, czy dostarczany Ariesowi materiał był li tylko w jakości CD, czy też Quad-Rate DSD lub DXD. Cóż, może to dziwnie zabrzmi, ale jeden z najmniejszych, jeśli nie najmniejszy ze streamerów dostępnych obecnie na rynku niejako uwalnia nas od powyższych rozterek i dzielenia włosa na czworo. Po prostu gra praktycznie wszystko co ludzkość do tej pory wynalazła i zdołała ucyfrowić i robi to na tyle dobrze, że po dniu, czy dwóch przestajemy zwracać w ogóle uwagę na parametry wybieranego repertuaru. Czy to wada? Absolutnie nie. Wreszcie przy odtwarzaniu liczy się tylko i wyłącznie muzyka, a jedynie podczas jej zakupu warto decydować się na możliwie najwyższą jej jakość.
Reasumując swoją kilkutygodniową przygodę z Auraliciem Aries Mini uczciwie muszę przyznać, że okazał się on dla mnie równie wielkim a przy tym pozytywnym zaskoczeniem, co nie sięgając zbyt daleko wstecz słuchawki Meze 99 Classics Gold, czy ewidentnie dumpingowo wyceniony interkonekt 聖HIJIRI HGP-RCA “Million”. Tak, tak, nie przewidziało się Państwu. Właśnie w takim towarzystwie należałoby najmłodszy streamer Auralica prezentować. Jeśli zatem niezbyt przywiązujecie wagę do bizantyjskiego przepychu i nieraz wręcz jubilerskiej ornamentyki a zamiast kosztownych opakowań i kunsztownych obudów wolicie zainwestować w brzmienie, to nie zastanawiajcie się ani chwili dłużej i postarajcie się na przynajmniej weekend wypożyczyć omawianego plikograja i pomęczcie go Waszą ulubioną muzyką. Bardzo możliwe, że zostawicie go sobie na zdecydowanie dłużej aniżeli wcześniej panowaliście. Niby świetnie nadaje się jako punkt wyjścia do dalszych poszukiwań, tylko ile można szukać i porównywać, skoro różnice może i widać, lecz tylko widać, bo z tymi sonicznymi może być już różnie …
Marcin Olszewski
Dystrybucja: MiP
Cena: 2249 PLN
Dane techniczne:
Obsługa:
– serwisów streamingowych TIDAL, Qobuz, WiMP
– Llokalna bibliotek uPnP/DLNA z dysków NAS/USB/SATA
– Radio internetowe
– AirPlay i Songcast
Obsługiwane formaty: AAC, AIFF, ALAC, APE, DIFF, DSF, FLAC, MP3, OGG, WAV, WV and WMA
Obsługiwane częstotliwości próbkowania: PCM 44.1Khz – 384Khz /32bits, DSD64, DSD128, DSD256
Wejścia: RJ45 Gigabit Ethernet, Dual-Band WiFi, USB 2.0 dla pamięci masowych
Wyjścia: USB 2.0 Audio do DAC-a, coax, toslink, analogowe stereo
Pobór mocy: max. 10 W
Wymiary (S x G x W): 3.5 x 13.5 x 2.8 cm
Waga: 0.5kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; ADL Stratos
– Wzmacniacz słuchawkowy: HiFiMAN EF6
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; HiFiMAN HE1000
– Przedwzmacniacz: VTL TL-5.5 Series II Signature
– Końcówka mocy: VTL S-200 Signature
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Einstein The Amp Ultimate
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 1
Gdybyśmy przywołali z pamięci nasze dotychczasowe portalowe zmagania, okazałoby się, iż w każdej kategorii, co jakiś czas pojawiają się jakieś topowe konstrukcje światowych ikon branży audio. Bez nadmiernego wysiłku jednym tchem jestem w stanie przywołać sporą liczbę marek, wśród których z pewnością znaleźliby się tacy producenci, jak Accuphase, Octave, czy Audio Tekne. To oczywiście jedynie ułamek tego, co na przestrzeni kilku ostatnich lat u nas się działo, dlatego na głębszą analizę tego, co mieliśmy przyjemność testować odsyłam do stosownej wyszukiwarki. A dlaczego dzisiejszy wstępniak tak bezpardonowo przybrał formę rysu historycznego przywołującego owe topowe wspomnienia? Ano dlatego, że dość nieoczekiwanie w nasze progi zawitała oferująca maksimum możliwości sonicznych myśl techniczna Austriackiej manufaktury będącej twórcą moich dyżurnych kolumn. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że od pierwszych chwil po decyzji zmiany zespołów głośnikowych z japońskich Bravo’ Consequence na obecne ISISy gdzieś w zakamarkach audiofilskiej próżności kołtała mi myśl zmierzenia się z modelem wytyczającym kierunek działań Austriaków. Niestety, jak to w życiu bywa, pragnienia sobie, a rzeczywistość sobie, dlatego gdy dotarła do mnie trochę zaskakująca wiadomość o ziszczeniu się owych jeszcze niedawno będących w sferze marzeń życzeń, z racji moich skłonności do delikatnego pesymizmu w głowie natychmiast zrodziło się kilka drobnych wątpliwości. Jakich? Choćby rodzącą niepewność myślą był niepokój, co można poprawić w dźwięku po występie ISIS-ów ze środkowym zestawem Audio Tekne, za który w końcowych frazach testu dałbym się pokroić, a co bardzo rzadko mi się zdarza. Ale proszę nie brać mych słów zbyt dosłownie, gdyż chyba dość nieszczęśliwie się wyraziłem, ponieważ w pewnym sensie nie były to obawy, tylko raczej pełne nadziei oczekiwania. Dlatego też, nie męcząc Was dalszymi kłębiącymi się w moim umyśle pytaniami, z wielką przyjemnością zapraszam na kilka strof o kolumnach Trenner & Friedl DUKE. Na chwilę obecną jest to ich szczytowa i jak to często na piedestale oferty bywa bardzo rozbudowania konstrukcja, którą do zaopiniowania ze sporym wysiłkiem logistycznym dostarczył wrocławski dystrybutor Moje Audio.
Jak przed momentem wspomniałem, do przetransportowania tytułowych Duke’ów potrzebujemy przynajmniej busa, który pomieści pięć wielkich „estradowych” skrzyń transportowych i dwóch, również niemałych kartonów. Głównymi, najbardziej determinującymi wielkość konstrukcji elementami są cztery bardzo głębokie prostopadłościenne moduły basowe, z których każdy ma zaimplementowany po jednym wentylowanym firmowym pomysłem na połączenie bass-refleksu i tuby głośnik niskotonowy. Rozpoczynając opis wizualizacyjny od dołu należy wspomnieć, iż całość konstrukcji stoi na firmowych podstawach zaopatrzonych we wkręcane stabilizujące się na dostarczonych w komplecie podkładkach kolce. Ciekawostką konstrukcyjną tego modelu jest sposób osadzenia skrzyń basowych na wspomnianych platformach za pomocą trzech kulek spoczywających w specjalnie do tego celu zaprojektowanych łożach. Owe kulki znajdują się również pomiędzy obiema skrzyniami niskotonówek i wykonane są z trzech różnych materiałów – występują po jednej z każdego rodzaju na każdym poziomie. Przechodząc z opisem do modułu średnio-wysokotonowego, naszym oczom ukazuje się specjalnie mocujący go stelaż, który umożliwia uzyskanie w zależności od odległości miejsca odsłuchowego od kolumn takiego kąta nachylenia, by tubowa wysokotonówka trafiała nieco ponad wysokość uszu słuchacza. Zwieńczeniem całości konstrukcji są oparte o diamentowe głośniki bijące ku górze w będące swoistymi rozpraszaczami kryształy Swarowskiego super tweetery. Ważną informacją dla potencjalnych nabywców jest również fakt możliwości uzbrojenia kolumn w dwa rodzaje zwrotnic zewnętrznych – pasywną i aktywną, z których główną rolę mojej przygody odegrała ta druga. Tutaj chciałbym jeszcze dodać jeden smaczek natury technicznej, czyli informację o istnieniu możliwości zmiany z firmowych zwrotek aktywnych na zaprojektowane przez znanego chyba wszystkim konstruktora wzmacniaczy samego Nelsona Passa. Przyznacie chyba, że takie namaszczenie przez znaną w świecie High Endu osobowość ma sporą wagę natury postrzegalności wyrobu i sądzę, iż nie jest przypadkiem, tylko hołdem wieńczącym pewien poziom zaawansowania technicznego produktów Trenner & Friedl. Zbliżając się do końca tego akapitu niestety z pewną skruchą muszę przyznać, iż nie do końca spełniłem wytyczne producenta. Według założeń zestaw powinien być napędzany czterema takimi samymi końcówkami, gdy tymczasem udało mi się zorganizować jedynie dwa monofoniczne monobloki Vitusa do modułów basowych, a resztę, czyli środek i górę pasma akustycznego zasilałem moją stereofoniczną końcówką Reimyo. Zanim jednak ktoś powie, że nie do końca się przygotowałem, natychmiast jestem w stanie zripostować to wyłożeniem kawy na ławę, co jawi się jako drobny problem dość szybkiego zorganizowania elektroniki i okablowania godnych zasilania kolumn za blisko 650 tysięcy złotych. I tak stanąłem na głowie, gdyż dwutygodniowy epizod testowy całkowicie wyeliminował na ten czas mojego bogu ducha winnego znajomego ze świata muzyki, która jest dla niego jak powietrze. I jeśli to kogoś nie przekonuje, nie mam nic więcej do powiedzenia. Puentując tę część testu dla zobrazowania labiryntu połączeń nakreślę zgrubną ścieżkę sygnału audio przesyłanego w standardzie XLR. Jako źródło na przemian służyły dzielony CDek i gramofon. Kolejnym przystankiem był przedwzmacniacz liniowy Robert Koda, a z niego sygnał podążał do aktywnych zwrotnic. Tam dzielił się na dwa i każdy z zakresów częstotliwościowych niósł swój pakiet informacyjny do odpowiedzialnych za poszczególne pasma wzmacniaczy, czyli do Vitusów na bas i Reimyo na środek z górą. Co ważne, owa zwrotnica jest aktywna jedynie dla zakresu niskotonowego, ale to ona dzieli pełny impuls prądowy z pre na stosowne połówki dla odpowiednich wzmaków. Jeśli chodzi zaś o zasilenie super tweetera, na szczęście jest wyposażony we własny podłączany do zacisków zakresu wyskotonowego kabel. Takim to sposobem do spełnienia zapotrzebowania okablowania całości zestawu potrzebowałem czterech kompletów łączówek i trzech kolumnówek. Przyznacie, że to nie lada wyzwanie.
Część testową rozpocznę od małej dygresji. Gdy co jakiś czas przybywają do mnie takie wzbudzające maksimum emocji konstrukcje, moje cztery ściany stają się pewnego rodzaju domem otwartym. Tak też było i tym razem, co po dwóch tygodniach odbiło się drobnym zmęczeniem materiału, ale suma summarum nie żałuję poświęconego czasu, gdyż pomogło mi to w wyciąganiu końcowych wniosków. Jak zapewne wiecie, podobnie czynię – słucham opinii innych – z wieloma urządzeniami, z tą tylko różnicą, że wożę je do klubu KAIM, a w tym przypadku opiniodawcy przybyli do mnie. Dlatego też jeśli w swoich spostrzeżeniach będę posiłkował się opiniami innych, proszę nie odbierać tego jako pójście na łatwiznę, tylko moją pełną aprobatę o wyrażonej przez gości opinii, co dodatkowo oddala ode mnie mogącą wynikać z użytkowania na co dzień produktu dzisiaj występującej marki stronniczość. Ale do rzeczy.
Świat malowany przez topowy zestaw zespołów głośnikowych marki Trenner & Friedl zasadniczo nie odbiega od tego co mają do zaoferowania ISIS-y. Owszem, użycie nieco innych, bo teoretycznie również papierowych, ale już wzmacnianych włóknem szklanym przetworników w sekcjach basowych objawia się trochę inną sygnaturą wybrzmiewania, a za sprawą monstrualnych pojemnościowo skrzyń dla każdego z niskotonowców również masą tego zakresu. Bas staje się bardziej muskularny, ale nie zdradza najmniejszych oznak bułowatości, fundując nam pokaz pełnej kontroli niespotkanego na co dzień nawet w bardzo drogich konstrukcjach ciśnienia akustycznego. Co ważne, jak to powiedział jeden z gości, „szybkość jego narastania i waga powodują, iż nie przebierając w słowach bierzemy pełny udział w spektaklu muzycznym na żywo”. A zdradzę, że wyprawy na koncerty są dla niego chlebem powszednim. Jednak to nie koniec zaskoczeń w temacie podbudowy dźwięków, gdyż elektronika, którą udało mi się zorganizować, z uwagi na strojenie zwrotnic do całkowicie innego seta – konstruktor ma cztery topowe monosy Jeff’a Rolanda – powodowała lekkie uwypuklenie tego zakresu, a mimo to, zestawiona kompilacja fundowała wszystkim tak zaskakujące pozytywne odczucia. Nie wiem, gdzie w tych kolumnach jest konstruktorski myk, ale jeśli nawet jest, to bardzo dobrze wpisuje się w efekt końcowy tych konstrukcji. Ale to nadal nie koniec napawających optymizmem przygód z basem, gdyż nawet ta nadinterpretacja jego ilości w większości muzyki klasycznej i jazz-owej była bardzo dobrze wpływającym dodatkiem, który innego znajomego po dwóch latach spokoju ponownie wpędził w stan chorobowy zwany „audiofilią nervosą”. Dla mnie osobiście wolałbym go w ilości trafiającej w punkt, co bez najmniejszych problemów po zakupie dostroiłby zwrotnicami sam konstruktor, jednak mając pewne osłuchanie przez cały czas procesu testowego spokojnie oddzielałem nadpobudliwość od jakości. Opuszczając okowy najniższych rejestrów dość płynnie przechodzimy w zakres wysoko-średniotonowy, jednak za sprawą kolejnej zaskakującej wypowiedzi kolejnego z gości na razie skupimy się tylko na środku. Relacjonując tę część mojej zabawy z zakresami częstotliwościowymi i idąc za wrażeniami wizytującego mnie osobnika powiem tak, nigdy nie spodziewałbym się, że papierowy 20-to centymetrowy, powtarzam papierowy 20-to centymetrowy głośnik może dać więcej informacji od przecież wydającego się zdecydowanie bardziej przystosowanym do pokazania najdrobniejszych niuansów brzmieniowych głośnika diamentowego. I naprawdę to nie są moje osobiste, niczym nie poparte przemyślenia, tylko potwierdzone przez wielu słuchaczy obserwacje. Do tej weryfikacji najlepszym okazał się być materiał z muzyką klasyczną. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że przyczyną była jakość nagrań, ale to słychać było również na starych wydaniach winylowych, a nie tylko na modnych obecnie samplerach, dlatego stawiam na umożliwiające pokazanie wszystkiego co jest zarejestrowane na płycie wyrafinowanie kolumn, niż samą jakość nagrań. Najdrobniejsze nawet przypadkowe muśnięcia strun, czy wielowarstwowy szum wydostającego się z lejka saksofonu niewykorzystanego do generowania dźwięków powietrza były pełnymi udziałowcami spektaklu muzycznego. Oczywiście nie wychodziły przed szereg, stając się lepem na początkującego melomana, tylko rozpoczynały lub wykańczały poszczególne kreowane przez źródła pozorne frazy dźwiękowe. Nie wiem, jak to lepiej opisać, ale chyba tylko nauszna konfrontacja jest w stanie oddać to, co chciałbym przekazać teraz w tekście. Dlatego nie chcąc być posądzanym o kumoterstwo z producentem pozostawię Was w trochę niezręcznej, bo nie do końca wyłożonej specyfice, co mam nadzieją odda stan duszy, jaki funduje obcowanie z tytułowymi Duke’ami. Gdy szczęśliwie doszliśmy do górnych rejestrów, mam kolejnego asa w rękawie. Panowie z Austrii podobnie jak w ISIS-ach , tak i w Duke’ach zastosowali na ogół wywołującą u mnie stany lękowe tubkę. Na szczęście jej aplikacja jest bardzo podobna do mniejszych konstrukcji, czyli w stosunku do większości konkurencji wręcz lekko wycofana, a to powoduje, że przekazuje pełną paletę informacji bez przeszywania na wylot bębenków uszu. Jednak szczyt oferty każdego producenta wymusza unikanie kompromisów i w celu likwidacji uczucia wycofania wysokich tonów, topowy model uzbrojono dodatkowo w bazujący na głośniku diamentowym super tweeter. Co ciekawe, podłącza się go do zacisków w module środek-góra, czyli ma swoją zwrotnicę, ale jest tak umiejętnie cięty, że gdy przyłożymy ucho wyraźnie go słychać, jednak w szkodliwych dla prezentacji materiału muzycznego sybilantach całkowicie neutralny. Przyznam się szczerze, że gdy podczas procesu rozpakowywania kolumn lekko obawiałem się jego oderwanego od rzeczywistości bytu, to po kilkunastu dniach wsłuchiwania się w najdrobniejsze niuanse wiem, że oprócz dodatkowej dawki powietrza w przekazie muzycznym ma postawić przysłowiowa kropkę nad „i” w błysku każdej nuty. A mając w swoim życiu kilka spotkań z podobnymi dodatkami wiem, iż nie jest to takie łatwe. Owszem super tweetery pięknie dźwięczą, ale często też chadzają własnymi ścieżkami, co czasem kaleczy narządy słuchu, czego tutaj znakomicie udało się uniknąć. Tak w telegraficznym skrócie przedstawiają się umiejętności soniczne testowanych kolumn i aby nie być gołosłownym przytoczę teraz kilka utworów, które wyryły kanion pozytywnych odczuć w moim wzorcu bezkompromisowego dźwięku.
Zacznę od przywoływanej klasyki, która pokazała gdy wymagał tego materiał piękno tępych, wybrzmiewających drewnem pierwszych skrzypiec orkiestry, czy rzuconych gdzieś w oddali z prawej strony licznej sekcji mocno osadzonych w swoich partiach dźwiękowych kontrabasów z pełną separacją każdego z nich. I tutaj posłużę się kolejną wypowiedzianą przez jednego z gości sekwencją. Mianowicie, chodzi o fakt ogólnego nieposkromienia basu, który właśnie w takim repertuarze pozwalał na poczucie na własnych trzewiach mocy składu wielkiej orkiestry w małej kameralnej sali. Takie koncerty nie zdarzają się codziennie, ale jeśli na taki traficie, to wyobraźcie sobie, że austriackie kolumny bez problemów oddają owe wywołane przez pełny skład takiej orkiestry ciśnienie akustyczne. Jak zapewne zdążyliście zauważyć, dopiero teraz przy pomocy sekcji kontrabasów przywołałem tak podstawowe zagadnienia, jak budowanie sceny w zakresie jej głębokości, czy szerokości. Oczywiście zrobiłem to z pełną premedytacją, gdyż jakiekolwiek odstępstwo od prawdy, nie, nie próby nadmiernego wyskakiwania ich z kapelusza, tylko prawdy byłoby drwieniem z potencjalnego klienta. Kolejnym nurtem muzycznym, który wywarł na mnie znaczące wrażenie był jazz. Tutaj swoje trzy grosze najpiękniej pokazywała średnica. Wokalistyka aż kipiała od smaczków, a ciche pasaże twórczości Tomasza Stańki czarowały czernią na tle której słychać było każdy nieuprawnione bo nie zapisane w partyturze szmery, czy przypadkowe dźwięki. I gdy część płytową zakończę obrazującym okrutną bitwę utworem z filmu „Gladiator”, każdy, nawet najbardziej wymagający audiofil powinien być usatysfakcjonowany. A co takiego działo się podczas tego kawałka? Dla Duke’ów nic specjalnego, po prostu na głośności zarezerwowanej dla procesu uszkodzenia narządów słuchu wespół z kilkoma znajomymi słuchaczami znaleźliśmy się w centrum walki, ale bez najmniejszych oznak kompresji czy zniekształceń. Tak, po tej kilkuminutowej orgii byliśmy zmęczeni, ale nie pokazującym ograniczenia przekazem, tylko wciskającym nam bębenki do uszu ciśnieniem akustycznym przy pełnej kontroli każdego zakresów od czytelnego basu, przez rozdzielczy środek, po dźwięczną górę. To było niesamowite przeżycie, którego prawdopodobnie bez namowy kolegów bym nie przeżył, a co dzięki nim testowanym kolumnom pozwoliło postawić w pełni uzasadnioną szóstkę z plusem.
Czy kolumny Duke są dla każdego posiadacza niezbędnej sumy banknotów NBP? Niestety nie, gdyż swoimi gabarytami stawiają pewne warunki lokalowe. Po tych dwóch tygodniach użytkowania sądzę, że nawet moje 35 metrów kwadratowych jest zbyt małą kubaturą dla pokazania pełni ich możliwości. Owszem, podczas spokojnego słuchania dźwięk spokojnie się mieścił, ale nieco większe przekręcenie gałki Volume niczym w filmie „Matrix” powodowało efekt wyginania się ścian. Jednak najciekawsze w tym wszystkim jest to, że było to całkowicie przyswajalne i jeśli ktoś się uprze i lubi takie efekty, będzie zachwycony. Czy austriackie konstrukcje zagrają wszystko? Biorąc pod uwagę repertuar i głośność słuchania odwiedzających mnie gości bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć, że tak. Czy pokażą go w tak wyrafinowany jak moją ulubioną muzyką dawną sposób, musicie sprawdzić sami. Ja jednak wiem jedno, gdy w napędzie kręcił się krążek z muzyką metalową, świat wokół mnie niczym po spaleniu zioła kręcił się razem z nią. Gdy wybierałem się na wojnę w Germanami w epizodzie muzycznym Hansa Zimmera, na własnej skórze czułem ich złowieszcze okraszone odorem z otworów gębowych porykiwania, a gdy John Potter zaprosił mnie na recital twórczości Monteverdiego, byłem w siódmym niebie. Powiedzcie sami, czegóż chcieć więcej?
Jacek Pazio
Opnia 2
O tym, że High-End nie tylko kosztuje krocie, ale i waży swoje wspominaliśmy nie raz i nie dwa. O ile nawet najbardziej szalone ceny niespecjalnie już robią na nas wrażenie, tym bardziej, że po odsłuchach wszystko ładnie pakujemy i odsyłamy dystrybutorom, o tyle sama logistyka potrafi dać zdrowo w kość. Nie chodzi bynajmniej o to, że jesteśmy jakoś specjalnie marudni, mieszkamy na przysłowiowym końcu świata a na pomieszczenia odsłuchowe wybraliśmy lokale na szczycie latarni morskiej pozbawionej windy. Nic z tych rzeczy. Zabierając się jednak za testy urządzeń okupujących topowe pozycje w katalogach poszczególnych producentów lepiej mieć świadomość, że zarówno dystrybutorom, jak i nam przyjdzie trochę więcej aniżeli trochę się poruszań i nadźwigać. Oczywiście świadomość, świadomością i dodając do tego przyzwyczajenie powoli przechodzące w rutynę skrzynie po 100 kg powoli traktujemy jako coś oczywistego. Dlatego też bardzo miło wspominamy zarówno wizytę najwyższych, jak do tej pory, w naszych skromnych progach Dynaudio Evidence Platinum, jak i najbardziej rozłożystych Avantgarde Acoustic Trio. Jednak jak się mieliśmy przekonać oba powyższe zestawy głośnikowe były jedynie preludium do tego, czym raczył był nas uszczęśliwić wrocławski dystrybutor marki Trenner & Friedl – Moje Audio dostarczając nam na testy topowy model Duke.
Jak mam nadzieję widać na załączonych zdjęciach Duke’i to dość absorbujące zarówno pod względem gabarytów (1500 x 500 x 850 mm), jak i wagi (136 kg/szt) modułowe zestawy głośnikowe. Począwszy od sekcji basowej, w której każda z dwóch 12-ek ma własną skrzynię, poprzez średnio – wysokotonową nadstawkę a na dookólnym supertweeterze skończywszy wszystko podobno zostało gruntownie przemyślane i zaprojektowane zgidnie z zasadami złotych proporcji. Dodatkowo dwa górne elementy należy odpowiednio pochylić ku miejscu odsłuchowemu, więc zawczasu uprzedzam, że do montażu i nawet wstępnego ustawiania przydadzą się przynajmniej dwie dodatkowe osoby, bo w pojedynkę wszystkiego ogarnąć po prostu nie sposób. Jeśli ktoś ma co do tego jakieś wątpliwości to tylko niemiało wspomnę, że moduły basowe ustawia się jeden na drugim przełożywszy je uprzednio trzema niewielkimi kulkami i wykonanie tej czynności nawet w dwuosobowym składzie stanowi nie lada wyzwanie. Z intrygujących, co bardziej dociekliwych czytelników detali wato wspomnieć, że austriackie kolumny wykonywane są z dobieranej indywidualnie do każdego zamówienia brzozowej sklejki a w roli wewnętrznego wytłumienia zdecydowano się na naturalną, również austriacką owczą wełnę. Same przetworniki też nie są dobrane przypadkowo i różnią się detalami nawet od wersji stosowanych w niższych modelach. Przykładowo pozornie zwyczajne 12” basowce powstają w kooperacji z SB Acoustics i posiadają wzmacniane włóknem szklanym celulozowe membrany a nie zwykłe papierowe, jakie możecie znaleźć np. w ISISach. Żeby było ciekawiej dedykowane im moduły obudów stanowią skomplikowane rozwiązanie hybrydowe rezonatorów tubowych ze zdecydowanie bardziej popularnymi układami bas refleks. Papierowe a dokładniej papirusowe są za to membrany modyfikowanych specjalnie dla T&F średniotonowców Seasa z drewnianymi korektorami fazy, które dodatkowo pokrywane są pojedynczą warstwą włoskiego balsamicznego lakieru używanego do produkcji skrzypiec. Całości dopełnia wysublimowany układ magnetyczny AlNiCo.
Napędzane magnesami neodymowymi 1,75” zamawiane we Włoszech kopułki wysokotonowe wykonano z tytanu z napyloną warstwą TiN (titanium nitride – azotkiem tytanu) i dodatkowo umieszczono je w aluminiowych tubkach traktrysa. To jednak nie wszystko, gdyż nie sposób zapomnieć o pracującym powyżej 15 000 Hz diamentowym Accutonie promieniującym bezpośrednio w imponujących rozmiarów kryształ Sfarowsky’ego.
I teraz przechodzimy do najlepszego, gdyż co prawda Duke’i da się podłączyć „normalnie”, czyli z użyciem standardowych – pasywnych zwrotnic, lecz trzeba mieć w tym momencie świadomość, że kupiliśmy bolid F1 i zafundowaliśmy mu „dojazdowe” ogumienie. Do pełni szczęścia potrzebować bowiem będziemy dedykowanych „hybrydowych – aktywnych” (nazewnictwo producenta) symetrycznych zwrotnic i co najmniej dwóch stereofonicznych końcówek mocy, z czego jedna napędzać będzie sekcje basowe a druga moduły średnio – wysokotonowe. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja zaprząc do pracy cztery odpowiednio wysokiej klasy monobloki i … postarać się o adekwatny „przydział” od lokalnego dostawcy energii. No dobrze, żarty żartami, ale po prostu decyzja zakupu topowych T&F to nie koniec a tak naprawdę dopiero początek wydatków, gdyż oprócz wspomnianej, jakby na to nie patrzeć, koniecznej amplifikacji należałoby całość w miarę sensownie i spójnie okablować … trzema takimi samymi setami głośnikowców i czterema kompletami XLRów a na tym pułapie cenowym nader trudno liczyć na mało bolesne wydatki. Pewną wskazówką w temacie może być dokonany przez producenta wybór okablowania wewnętrznego i spinającego poszczególne moduły, który zdecydował się na amerykańskiego Cardasa.
O ile pierwsze, zapoznawczo – akomodacyjne odsłuchy przeprowadziliśmy w konfiguracji z pojedynczą końcówką stereofoniczną i zwrotnicami pasywnymi, to krytyczne odsłuchy odbywały się już zgodnie z arkanami audiofilskiej sztuki i do pracy zaprzęgliśmy nie tylko zwrotnice aktywne, lecz również dwa potężne monobloki Vitus Audio SM-102 wspomagane dyżurną, stereofoniczną końcówką Reimyo KAP – 777. Dopiero wtedy można było mówić o uwolnieniu potencjału drzemiącego w imponujących Austriakach. Pierwszymi cechami, jakie zwracały na siebie uwagę były niesamowita swoboda i rozmach z jakimi T&F błyskawicznie wypełniły nasze pomieszczenie dźwiękiem. Jeśli miałbym w tym momencie podać synonim audiofilskiego wzorca tzw. brzmienia „live”, to właśnie odwołałbym się do tego, co dane nam było usłyszeć z Duke’ów. Wszystkie wizytujące do tej pory nasze skromne progi kolumny wypadały bowiem przy nich może nie tyle mało angażująco i anorektycznie, co byłoby dla nich krzywdzące ze względu na dość poważne różnice w cenie, lecz po prostu jak konstrukcje z całkowicie innej półki, co z resztą jest jak najbardziej zgodne z prawdą. Po prostu z Duke’ami wchodzimy na nieosiągalną dla większości śmiertelników orbitę odpowiednio wysoko ustawiając poprzeczkę punktu odniesienia. Najogólniej rzecz ujmując to ten sam ekstremalny poziom doznań co w przypadku Isophonów Berlina RC11. Zero reskalingu, zero pomniejszania wielkiej symfoniki i rockowych, stadionowych koncertów na potrzeby zastanego lokum. To jest właśnie ten poziom intensywności doznań, na którym muzykę odbieramy równolegle zmysłem słuchu, jak i całym naszym ciałem. Podkreślam – „równolegle” a nie przy okazji. Zwykło się bowiem mówić, że dopiero w momencie, gdy do głosu dochodzą najniższe basowe pomruki „fizycznie” czujemy kolejne uderzenia fali dźwiękowej a tym razem zachowana była ich ciągłość w całym paśmie. Wystarczyło bowiem włączyć „Rhapsodies” Stokowskiego, wsłuchać się w partie chóru w „Carmina Burana” Orffa, bądź dać się porwać potędze koncertu „S&M” Metallicy. Za każdym razem nie sposób było wyznaczyć granicę pomiędzy spokojnym siedzeniem w fotelu a czynnym uczestnictwem w danym spektaklu muzycznym. Jedynym aspektem, do którego mógłbym mieć zastrzeżenia była ilość a dokładniej wolumen generowanego basu. Patrząc na ten aspekt czysto obiektywnie należałoby uznać, że było go relatywnie zbyt dużo i przy tutti orkiestry potrafił brzmieć wręcz apokaliptycznie, lecz po pierwsze nie była to wina samych kolumn a, jak się bardzo szybko okazało, niezbyt wystarczającej kubatury naszego OPOSa (Oficjalnego Pokoju Odsłuchowego Soundrebels). Niestety nie mając na podorędziu żadnego, choćby zbliżonego do ponad dwustumetrowej wrocławskiej Sali Kameralnej Narodowego Forum Muzyki buduaru zadowoliliśmy się tym, czym dysponowaliśmy a na momentami zbyt „spektakularne” poczynania najniższych składowych braliśmy stosowną poprawkę. Co ciekawe, tam gdzie my upatrywaliśmy źródła ewentualnych problemów spora część odwiedzających nas audiofilów właśnie ten aspekt wskazywała jako ze wszech miar referencyjny i taki sam, jeśli nie lepszy od tego, jaki znają m.in. z klubowych koncertów. I tak po prawdzie trudno się z takim punktem widzenia nie zgodzić skoro w większości przypadków właśnie bas stawiany jest przez akustyków na pierwszym miejscu o czym wspominał na ostatnim Audiofilu Piotr Guzek a i my sami mieliśmy okazję na własnej skórze się przekonać np. podczas koncertu Łąki Łan. Ot, najwidoczniej jesteśmy już tak zmanierowani, że doszukujemy się problemów tam, gdzie ich po prostu nie ma.
Zostawmy jednak ten nieszczęsny bas i skupmy się na pozostałych aspektach tejże niezwykle intrygującej prezentacji. Przy tak absorbujących gabarytowo wielogłośnikowych konstrukcjach niejako z całym dobrodziejstwem inwentarza pojawiają się pytania o prawidłowe ogniskowanie źródeł pozornych i tzw. „znikanie” kolumn. W obu przypadkach odpowiedź brzmi „Będzie Pan/Pani zadowolony/a”. O ile przy standardowych – jednoskrzynkowych kolumnach znalezienie przysłowiowego sweetspota może okazać się fizyczną niemożliwością ze względu na np. brak miejsca do przesunięcia fotela/kolumn o metr do tyłu, o tyle przy Dukach sprawę załatwia odpowiednie dogięcie sekcji średnio – wysokotonowej, więc spójność pasma mamy o prostu gwarantowaną. Podobnie mają się sprawy związane z „dematerializacją” Trennerów podczas odsłuchów. Spora w tym zasługa odseparowania wspomnianego modułu średnio – wysokotonowego od zdecydowanie szerszych skrzyń basowych i dodanie dookólnie promieniującego diamentowego przetwornika super wysokotonowego. Co prawda najintensywniej poczyna on sobie dopiero od 15 kHz, ale dzięki temu przestrzeń generowaną przez topowe T&F można określić bez najmniejszych skrupułów jako referencyjną. I aby tego doświadczyć wcale nie trzeba było ograniczać się do „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” Branforda Marsalisa, czy referencyjne „Cantate Domino”, choć właśnie na tak dopracowanych nagraniach, szczególnie w przypadku drugiego z ww. albumów, uczestnictwo w prawdziwym sacrum było wszechobecne i bezdyskusyjne. Namacalność ludzkich głosów, potęga instrumentarium i realizm oddania akustyki sakralnej budowli sprawiał, że praktycznie czuć było chłód kościelnych murów. Do pełni szczęścia w zupełności bowiem wystarczy „Starkers in Tokyo” Whitesnake, które właśnie odpowiednio dociążone zabrzmiało z niespotykaną dotychczas głębią i namacalnością a głos Coverdale’a zdolny był zmiękczyć najtwardsze kobiece serce. Niby to tylko pozornie nic nie znaczące niuanse, ale każdy dźwięk był skończony i kompletny. Nie urywał się tam, gdzie kończyłyby się możliwości danego przetwornika, tylko płynnie przechodził, bez najmniejszych anomalii, w pasmo reprodukowane przez kolejny driver. Dzięki temu nie było niedopowiedzeń a nawet po kilkugodzinnej sesji, jeśli oczywiście nie przesadziliśmy z głośnością wychodziliśmy wypoczęci i bez oznak psychicznego zmęczenia. Psychicznego? Oczywiście. Jeśli bowiem słuchamy repertuaru, który znamy niejako na pamięć i testowane w danym momencie urządzenie coś tam po drodze gubi, czy pomija, to ludzki umysł sobie owo „coś” stara dopowiedzieć a jeśli takich „pominięć” jest wystarczająco dużo to podczas odsłuchy cały czas musi pracować na najwyższych obrotach monitorując to, co dociera do naszych uszu. Pełni rolę alter-ego cenzorów pilnujących uroczystości rozdania Oskarów, aby w przypadku niepoprawnego politycznie żartu „palniętego” przez którąś z występujących gwiazd odpowiednio szybko zareagować i wyciszyć przemowę. A z Duke’ami nasze mózgi miały rajskie życie i wakacje w pięciogwiazdkowym resorcie na Hawajach ograniczając się li tylko do pławienia w sączących się z austriackich głośników referencyjnych dźwiękach.
Trenner & Friedl Duke to konstrukcje bezapelacyjnie ultra High-Endowe i szalenie wymagające zarówno od reszty toru audio, jak i samego pomieszczenia w jakim przyjdzie im zagrać. Można oczywiście iść na kompromisy i ratować się półśrodkami w postaci pojedynczej amplifikacji i zwrotnic pasywnych, ale trudno odnaleźć sens zakupu Bentley’a Mulsanne Speed, tylko po to, by czym prędzej go za przeproszeniem „zagazować” i skrupulatnie stosować wszystkie zabijające przyjemność z jazdy doktryny eco-drivingu. Dlatego decydując się na Duke’i najlepiej pogodzić się z myślą, że to właśnie pod nie odbywać się będzie konfiguracja naszego nowego systemu a jeśli sprawę potraktujemy naprawdę bezkompromisowo, to i budowa dedykowanego pomieszczenia odsłuchowego nie będzie wcale taką ekstrawagancją, jaką mogłaby się jeszcze na początku tej recenzji wydawać.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 620 000 PLN
Dane techniczne:
Zastosowane przetworniki:
– basowe: 2 x 12”
– średniotonowe: 1 x 8”
– wysokotowe: 1 x 1.75”
– supertweeter: 1 x 0.8″ o 360° propagacji, z kryształem Swarovsky’ego w roli rozpraszacza
Pasmo przenoszenia: 22 Hz (f-6 dB) – 80 kHz (f-3 dB)
Skuteczność: 92 dB (2.83V/1m)
Impedancja: 8 Ω
Wymiary (W x S x G): 1500 x 500 x 850 mm
Waga: 136 kg
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówki mocy: Reimyo KAP – 777, Vitus Audio SM-102
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Jeśli komuś wydawało się do tej pory, że testując Audeze LCD-3, czy OPPO PM-1 & HA-1 osiągnęliśmy już koronę słuchawkowych Himalajów, to z radością pragnę poinformować, że … tylko tak mu się wydawało. Po prostu wychodzimy z założenia, iż podobnie jak w życiu codziennym, tak i w audio większość przyjemności należy sobie nie tylko dawkować, ale i stopniować ich intensywność. Jakiż jest bowiem sens za przeproszeniem zaliczenia wszystkich topowych rozwiązań? Niby drastycznie skracamy drogę do przynajmniej teoretycznej nirwany, ale zarazem skazujemy się na mękę kompromisów podczas kontaktów z niżej usytuowanymi w rodzimej hierarchii modelami. Dlatego też po pierwsze szanując Państwa czas, jak i chcąc możliwie dokładnie poznać konkretne zagadnienia poszerzamy własne portfolio testów automatycznie budując swoistą bazę punktów odniesienia. Taka metodyka pozwala w większości przypadków zachować spokój i w miarę obiektywnie skorelować osiągi przedmiotu badań z możliwościami konkurencji.
Po cóż zatem ten cały, zalatujący na kilometr asekuranctwem wstęp? Otóż ma on Państwa przygotować na spotkanie z prawdziwym ekstremum słuchawkowego świata, czyli systemem HiFiMANa w skład którego wchodzą pracujący w klasie A wzmacniacz słuchawkowy EF6 i planarne, ortodynamiczne słuchawki HE1000. Pozornie nic nadzwyczajnego? Cóż, tym razem pozory ponownie prowadzą na manowce, gdyż mając na uwadze, że cena tytułowego seta zupełnie niepostrzeżenie i bez najmniejszych oporów minęła 22 000 PLN wkraczamy w rejony zarezerwowane wyłącznie dla ortodoksyjnych słuchawkofilów i bezkompromisowych miłośników muzyki serwowanej w najwyższej jakości. Słowem koniec żartów, czas na topowy nagłowny High-End.
HiFiMAN EF6, jak na szczytową półkę przystało prezentuje się nad wyraz okazale. Ponad dziesięciokilogramowa bryła spokojnie mogłaby stawać w szranki z niejednym wzmacniaczem zintegrowanym a to przecież „tylko” wzmacniacz słuchawkowy. Masywny front stanowi nader udaną kombinację szczotkowanego, anodowanego na czarno aluminium i nadającego całości sznyt ekskluzywności równie smolistego akrylu. W jego centrum umieszczono pokaźnych rozmiarów pokrętło głośności będące interfejsem dwudziestoczterokrokowej drabinki rezystorowej. Tuż obok niego, w równej linii przycupnęły trzy przyciski wyboru źródeł sygnału. Skrajne płaty akrylu okupują za to włącznik sieciowy z dedykowaną błękitną diodą po lewej i dwa wyjścia słuchawkowe (duży jack i 4-pinowy XLR) wraz z wejściem liniowym (mały jack).
Płytę górną zdobią jedynie dwa pasy podłużnej perforacji, których zadaniem jest umożliwienie grawitacyjnej cyrkulacji powietrzu nagrzewanemu przez pracujący w klasie A układ. Ściana tylna jest logicznym rozwinięciem frontu. Dwie pary wejść liniowych i para wyjść RCA uzupełnia przełącznik wzmocnienia pozwalający na jego obniżenie o10 dB i gniazdo zasilania.
Wizja lokalna wnętrza od razu zdradza powód blisko 11kg masy urządzenia. W głównej mierze winę za ten fakt ponoszą zamknięte w dedykowanych stylowych ekranach przewymiarowane trafo El i dławik. Przedwzmacniacz oparto na kościach OPA627 w stopniu wejściowym i OPA2604 w buforze wyjściowym. Sam wzmacniacz jest układem trzystopniowym z OPA627AP na wejściu, pracującymi w funkcji bufora Jfetami Toshiba 2SK246GR i 2SJ103GR, modułami B716/D756 w stopniu wzmocnienia napięciowego i trzema parami na kanał Mosfetów 2SK214 2SJ77 Toshiby na wyjściu potrafiącymi oddać 5W/50 Ω. Mocna rzecz.
HE1000 to prawdziwa audiofilska biżuteria. Dostarczane w eleganckiej szkatule już podczas rozpakowywania roztaczają aurę luksusu, która nie dość, ze nie mija po wzięciu ich do ręki, co wręcz ulega zintensyfikowaniu. Metalowy szkielet jest precyzyjnie wyfrezowywany na obrabiarkach CNC a następnie ręcznie polerowany. Giętki i zapewniający szeroki zakres regulacji pałąk zespolono z perforowanym, szerokim pasem z cielęcej skóry a całość uzupełniają drewniane obręcze o jedwabistym połysku i szalenie wygodne pady, lub jeśli ktoś woli polską nazwę nausznice, będące połączeniem weluru z naturalną skórą. Przewody są oczywiście odłączane.
Projektując a następnie wykonując HE1000 konstruktorom udało się dokonać rzeczy niemalże niemożliwej – stworzyli membranę o grubości … jednego nanometra, czyli jednej milionowej milimetra! Dzięki temu jest ona nie tylko praktycznie niewidoczna, lecz przede wszystkim jej masa jest praktycznie równa zeru. Cóż nam to daje? Najogólniej rzecz ujmując przetwornik idealny. Dodatkowo w ciągu siedmioletnich prac badawczych zdecydowano się nie na konwencjonalną symetryczną budowę przetworników, lecz na pionierską strukturę niesymetryczną i redukcję wielkości wewnętrznej siatki magnetycznej. Ponadto zdecydowano się na opatentowany system maskownic Windows Shade tłumiący wewnętrzne odbicia dźwięku. Krótko mówiąc wyeliminowano większość słuchawkowych bolączek.
Część poświęconą odsłuchom pozwolę sobie rozpocząć od zagadnień dotyczących ergonomii, gdyż co jak co, ale to właśnie ona ma krytyczne znaczenie podczas codziennego użytkowania słuchawek. HE1000 ze swoimi 480 g plasują się pomiędzy 395 g Oppo PM-1 a 600 g Audeze LCD-3 i najogólniej rzecz biorąc to po prostu czuć, a raczej nie czuć, bo już po kilku utworach z łatwością jesteśmy w stanie zapomnieć, że cokolwiek mamy na głowie. Jedynym drobiazgiem, który o tym przypomina są dyskretne odgłosy wydawane przez mocowanie muszli i pałąk przy zbyt dynamicznych ruchach czaszki. Jednak waga wagą, lecz po godzinie czy dwóch do głosu dochodzi również aspekt komfortu termicznego i tutaj z radością pragnę obwieścić, że HiFiMANy są pod tym względem po prostu bezkonkurencyjne. Wreszcie można całkowicie skupić się na muzyce, dać się jej pochłonąć i nieść z jej prądem a nie uskuteczniać za przeproszeniem stosunek przerywany i co 45 minut – godzinę robić przerwy aby dać wytchnąć swoim spoconym i lekko rozgotowanym małżowinom. Niewątpliwie jest w tym spora zasługa rozmiarów samych padów, które z łatwością mieszczą nawet sporego rozmiaru ucho, oraz ażurowej i przewiewnej konstrukcji muszli. Warto jednak pamiętać, że taka budowa niesie ze sobą natywną dla słuchawek otwartych cechę a mianowicie dość iluzoryczną izolację akustyczną zarówno dla ich użytkownika, jak i osób postronnych. Chodzi po prostu o to, że mając je na uszach bez najmniejszych problemów jesteśmy w stanie usłyszeć co dzieje się wokół nas a i nasi współdomownicy chcąc tego, czy nie, niejako uczestniczą w naszych sesjach odsłuchowych. Dlatego też nocno – sypialniane sesje z książką w dłoni i słuchawkami na uszach, gdy obok śpi nasza druga połówka raczej możemy wykluczyć.
W ramach delikatnej rozgrzewki i czegoś na kształt wieczorka zapoznawczego rodem z ośrodków wczasowych FWP postanowiłem na wstępie zweryfikować zdolność HiFiMANów do reprodukcji niezbyt audiofilskiego materiału. W tym celu sięgnąłem po „Slave To The Grind” Skid Row. Już od pierwszych taktów jasnym stało się, że zarówno z surowym, niemalże garażowym brzmieniem, jak i ofensywnym wokalem wspieranym ostrymi gitarowymi riffami nie będzie najmniejszych problemów. Potwierdził to z resztą zdecydowanie bardziej wymagający pod względem rozpiętości dynamicznej i kontroli najniższych składowych „The Funeral Album” Sentenced. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że obie powyższe pozycje trochę trącą myszką a dla młodego pokolenia to praktycznie starocie, ale prawda wygląda tak, że jeśli coś znamy od lat, na pamięć i mieliśmy okazję słuchać danych nagrań na setkach systemów i urządzeń, to niejako oczywistą oczywistością będzie łatwość wyłapywania wszelakich odstępstw od normy. Na HE1000 napędzanych EF6 nijakich anomalii nie odnotowałem. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że to właśnie na nich można dopiero mówić o referencji i punkcie odniesienia dla innych konstrukcji. Dowód? Proszę bardzo. Nawet na tak siermiężnym materiale tytułowy system był w stanie stworzyć wielce sugestywną i trójwymiarową scenę rozpościerającą się nie pomiędzy nausznikami a daleko przed słuchaczem. Jednak aby w pełni to docenić pozwoliłem sobie zmienić klimat i włączyłem wydany przez norweskie 2L fenomenalny album „TARTINI secondo natura” w wykonaniu tria Sigurd Imsen, Tormod Dalen, Hans Knut Sveen i dopiero wtedy pojawiła się prawdziwa magia. Tak stabilnego pozycjonowania źródeł pozornych charakteryzujących się wręcz boleśnie realistycznymi konturami próżno szukać w stacjonarnym High-Endzie nawet na poziomie kilkuset tysięcy czy wręcz w okolicach miliona! To, co w pełnowymiarowych systemach zbliża się do istniejącego w naturze niedoścignionego wzorca w przypadku HiFiMANów staje się faktem namacalnym i bezdyskusyjnym. Szorstkość smyczków idzie w parze z ich ciemną, lekko karmelową barwą, lecz nomen omen pierwsze skrzypce i tak i tak gra niesamowita swoboda i przestrzenność dźwięku a wraz z nią jego naturalna propagacja w pomieszczeniu nagraniowym. Podkreślam – „w pomieszczeniu nagraniowym”, czyli w tym wypadku w Jar Church nieopodal Oslo. Czemuż tak się tego pozornego drobiazgu uczepiłem? Cóż, zwykliśmy standardowe odsłuchy utożsamiać ze swoistym miksem możliwości danego komponentu/systemu oraz zastanych/posiadanych warunków lokalowych a tym samym piętna akustyki w jakiej przychodzi nam przebywać. Dodajmy do tego jeszcze nie zawsze optymalne – przypadające w sweetspocie miejsce i mamy pełny obraz sytuacji. A ze słuchawkami sprawa jest zdecydowanie prostsza. Zakładamy na głowę, włączmy muzykę i to my jesteśmy sobie sami sterem, żeglarzem, okrętem. Jesteśmy tylko my i muzyka, koniec.
Patrząc na dostarczony przez dystrybutora marki – firmę Rafko system, można stwierdzić iż głównie za sprawą wzmacniacza bardzo przyjemnie, acz z wrodzoną elegancją i umiarem dociążona zostaje średnica, oraz jej przełom z najniższymi składowymi. Nie oznacza to bynajmniej, że mamy zaburzoną równowagę tonalną. Co to to to nie. Po prostu zarówno ludzkie głosy, jak i wydarzenia muzyczne rozgrywające się w środkowym paśmie zostają przedstawione w bardziej korzystnym aniżeli bezwzględna, laboratoryjna wierność by tego wymagała świetle. Czy to źle? Akurat jeśli chodzi o mnie, to takie odstępstwo jestem w stanie nie tylko wybaczyć, co wręcz jego poszukiwać, gdyż wychodzę z bezdyskusyjnie hedonistycznego założenia, że odsłuch ma sprawiać przyjemność a nie być drogą przez mękę. Dokładając do tego świetnie kontrolowany i diabelnie nisko schodzący bas, co przy tego typu konstrukcjach wcale nie jest normą oraz rozświetloną i krystalicznie czystą górę spokojnie możemy uznać, że osiągnęliśmy audiofilską nirwanę. Nie wierzycie? No to posłuchajcie barw, nasycenia i przede wszystkim emocji zawartych na fenomenalnej ścieżce dźwiękowej „Mo’ Better Blues”. Tak przekonująco brzmiących dęciaków i akompaniującej im sekcji rytmicznej wspomaganej fortepianem ze świecą szukać. Po prostu esencja jazzu i swingu w najlepszym wydaniu, co słychać to zarówno w szaleńczym „Knocked Out The Box”, jak i lirycznie urzekającym, rozmarzonym „Again Never”. A potem włączcie „In My Solitude: Live at Grace Cathedral” tegoż samego Branforda Marsalisa i powinniście bez trudu uświadomić sobie doskonałość tytułowych nauszników.
W ramach podsumowania i sięgając do wspomnianej wcześniej konkurencji śmiało mogę powiedzieć, że EF6 z HE1000 HiFiMANa łączy w sobie wszystkie najlepsze cechy zarówno Oppo, jak i Audeze a dodatkowo wprowadza je na jeszcze wyższy, iście referencyjny poziom. Mamy zatem niczym nieskrępowaną dynamikę, hektary przestrzeni, iście laserową precyzję a przede wszystkim organiczną wręcz muzykalność. Czyżby zatem tytułowy set pozbawiony był wad? Z przykrością stwierdzam, że nie. Jego największym grzechem jest niestety to, że uzależnia już od pierwszego odsłuchu. W związku z powyższym jeśli tylko nie jesteście Państwo przygotowani mentalnie i finansowo na taki nałóg lepiej nie sięgajcie po topowy zestaw HiFiMANa, bo z tego co mi wiadomo lekarstwa na razie nie opracowano.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center; Auralic Mini
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; Chord Mojo; TEAC NT-503; ADL Stratos
– Słuchawki: Brainwavz HM5; Cardas A 8; Meze 99 Classics Gold; Monster Roc Black Platinum; q-JAYS
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable zasilające: Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF® /FI-50M NCF®
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS®
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
Opinia 2
Nawet nie wiem, kiedy dałem się wkręcić – nie przeczę, że z dużą przyjemnością – w testowanie co prawda kiedyś często używanych, ale od jakiegoś czasu grzecznie spoczywających na półce słuchawek. Niestety dla nich, a na szczęście dla mnie w obejściu rodzinnym udało mi się wygospodarować przeznaczony jedynie do słuchania muzyki prywatny „kąt” , dlatego posiadany niegdyś klasyk gatunku, czyli Sennheiser HD-600 odszedł w mimowolne audiofilskie zapomnienie. Jednak ostatnimi czasy los się do nich uśmiechnął i co jakiś czas posiłkuje się nimi w ocenie dostarczonych do zaopiniowania zestawów słuchawkowych, co dla mnie jest pewnym -sentymentalnym, ale jakże przyjemnym powrotem do dawnych czasów. W tym momencie wszystkich zagorzałych zwolenników takiego obcowania z muzyką proszę o wstrzymanie nerwów na wodzy, gdyż nie traktuję 600-ek jako bezwzględnej, stojącej na niezniszczalnej skale referencji, tylko pewnego znanego sporej rzeszy słuchaczy punktu odniesienia. I gdy rola niemieckich produktów w tym tekście została wyjaśniona, zapraszam na ich konfrontację ze zbierającymi wiele entuzjastycznych opinii słuchawkami HIFIMAN HE 1000 w firmowym zestawie z dedykowanym wzmacniaczem EF6, dystrybuowanych przez firmę Rafko.
Bohaterowie dzisiejszego spotkania jak przystało na produkt ekskluzywny przybywają do potencjalnego właściciela w nadającym sznyt ogólnie postrzeganej jakości zgrabnym pudełku. W nim oprócz ułożonego w wyprofilowanym swoistym etui głównego produktu znajdziemy jeszcze optymalizujący połączenie go z różnymi wzmacniaczami zestaw ubranych w przyjemną czarną materiałową koszulkę kabli z zakończeniami w trzech standardach: mały i duży Jack, a także coś na kształt cztero-pinowego XLR-a. Konstrukcja samych słuchawek, to wariacja stali nierdzewnej pałąków i nośnej części muszli, naturalnego drewna okalającego przetworniki i skóry padów oraz pasa nagłownego. Próba opisania produktu jednym słowem – no może krótką frazą – nie zakończyłaby się niczym innym, jak: majstersztyk w dziedzinie wysmakowania organoleptycznego i użytkowego. Dlaczego również użytkowego? To proste. Gdy weźmiemy HIFIMAN-y do ręki, natychmiast czujemy włożony w całość projektu wysiłek konstruktorów w teoretycznie bardzo przyziemne, ale jakże pożądane w codziennym użytkowaniu aspekty pozwalającej na użytkowanie przez długie lata solidności budowy. Nie dostajemy tak często fundowanej nam obecnie, co prawda pięknej na pierwszy rzut oka, ale bardo kruchej w swym żywocie pomalowanej plastikowej wydmuszki, tylko muśnięty ręką designera solidny produkt. Poruszając tematykę wzmacniacza należy wspomnieć, iż de facto jest to pełnoprawny przedwzmacniacz liniowy z dwoma wejściami. Front przypomina coś na kształt wykonanego z drapanego aluminium zapadniętego w centralnej części wycinka koła, które proponuje nam gałkę wzmocnienia i usytuowane z prawej strony przełączniki funkcyjne pomiędzy wejściami liniowymi ze stosownymi oznajmiającymi pracę każdego z nich diodami. Obie zewnętrzne flanki naszego urządzenia ubrano w ciemny akryl, na którym z lewej strony znajdziemy włącznik, a prawej wejście Line-in i dwa standardy gniazd słuchawkowych: wspomniane cztero-pinowy XLR i duży Jack. Obudowa na swej górnej powierzchni otrzymała umożliwiające wentylację grawitacyjną dwa ażurowe moduły, a tylny panel zabezpiecza przywołane wejścia RCA, hebelek wzmocnienia sygnału, selektor dopasowujący urządzenie do sieci elektrycznej i gniazdo zasilające.
Zagłębiając się w pokazany przez testowany zestaw świat muzyki chcę powiedzieć, że E 1000 na tle kontrpartnera (HD 600) jawi się jako obrońca fundamentu generowanych dźwięków. Przesuwa środek ciężkości o oczko niżej, unikając tym sposobem zbytniej analityczności, ale na szczęście nie jest również orędownikiem sztucznego napompowania dolnego zakresu. Niestety na podstawie kilku ostatnich testów spokojnie mogę stwierdzić, że są różne stawiające na bas szkoły grania, ale nie wszystkim tak jak w tym przypadku udaje się nie przekroczyć magiczny punkt „G”. Nie wiem, może się z tym nie zgodzicie, ale gdy w przekazie muzycznym jego podstawa zdradza zakusy dominanty, całość staje się może spektakularna bo trzęsie naszymi narządami słuchu i czasem głową, ale taka maniera nie ma nic wspólnego z prawdą o muzyce. Oczywiście, powinniśmy dostać naładowany odpowiednią masą dźwięk, ale reszta pasma ma mieć swoje pięć minut w całości prezentacji. I tak też dzieje się w przypadku testowanych dzisiaj HIFIMAN-ów. Owo wspomniane przesunięcie tonacji w dół w stosunku do niemieckich konstrukcji ma swoje pożądane konsekwencje w aspektach zrównoważenia masy pełnego zakresu częstotliwościowego, na brak czego z uwagi na zbytnią zwiewność cierpią właśnie posiadane „Senki”. Aby udowodnić tak z pietyzmem wykładaną przeze mnie teorię, nie potrzeba specjalnie wycyzelowanych kompilacji płytowych i wystarczy posłuchać jednego, powtarzam jednego instrumentu, który swoją rozpiętością dynamiki idealnie zobrazuje poruszany temat. Mam na myśli fortepian, za którym w mojej odsłonie testowej zasiadł Leszek Możdżer z własną interpretacją muzyki filmowej Jana Kaczmarka. Szczerze? Gdy dla przykładu – oczywiście przy fenomenalnej prezentacji lecimy od deski do deski – posłuchamy utworu numer siedem, doznamy pełnego przekroju możliwości sonicznych goszczących u mnie słuchawek. Początkowe delikatne frazy wprowadzają nas w stan dźwięcznej melancholii, pokazując w ten sposób możliwości w oddaniu perlistości dość mocno uderzanych klawiszy, ale gdy na koniec przywołanego zapisu nutowego artysta sięgnie po występujące w partyturze najniższe rejestry tego monstrualnego generatora fal akustycznyc, budząc nas z pewnej zadumy wywołuje istne trzęsienie ziemi. I gdy taki przebieg następujących po sobie dźwięków nie zostanie zaburzony przesadnym dociążeniem, możemy stwierdzić, że zestaw umożliwiający nam taki odbiór trafia w punkt oczekiwań tak naszych, jak i realizatorów nagrań. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że co słuchacz, to inny wzorzec, dlatego w testach jako punktu odniesienia używam tak rozpoznawalnych Sennheiserów. Ale to nie koniec walorów tysiączek. Może to dziwnie zabrzmieć, ale dzielni przybysze ze wschodu w pakiecie z jakością fonii oferują również zdecydowanie lepszą kreację sceny muzycznej. Może trochę trudno to sobie będzie uzmysłowić, gdyż słuchawki siedzą nam bezpośrednio na uszach, ale gdy na naszym zasobniku wiedzy wylądują owe stalowo-skórzano-drewniane twory, scena nabiera całkowicie innych rozmiarów. Prezentacja tak oddala się od naszego ośrodka mózgowego, że odczuwamy zdecydowanie bardziej napowietrzony i budowany z większym rozmachem spektakl muzyczny. A to w prostej linii daje uczucie oddechu w muzyce, wręcz zachęcając do coraz dłuższych posiedzeń słuchawkowych, mimo fantastycznie grającego zestawu kolumnowego. Przyglądając się w procesie testowym tytułowemu produktowi przemierzyłem sporą część mojej płytoteki i co ważne, wszystko odbyło się w podobnej do opisanej przy pomocy występu Leszka Możdżera stylistyce. Gdybym miał skorelować to z dotychczas testowanymi konstrukcjami, powiedziałbym, że słyszałem bardziej dociążone, jak i jaśniejsze produkty co dzisiejszą propozycje plasuje w wyśmienitym, bo wyważonym tonalnie środku stawki. I chyba to jest mocną stroną dla potencjalnego klienta, gdyż bez popadania w ociężałość i czasem szkodliwą nadpobudliwość chwalą się pokazaniem wszystkiego z dobrze przyjmowanym przeze mnie pełnym informacji, ale umiarem. Czy HIFIMAN-y mają wady? Dla jednego będą za mało dociążone, dla innego za mało świetliste na górze, ale dla mnie jedyną bolączką jest większa waga od Niemców, co znakomicie pokazuje każdy dłuższy odsłuch. Ale z uwagi na fakt mojego dość sporadycznego używania takich akcesoriów należy zrzucić ten zarzut na kark nieobycia. Przecież prawdziwy audiofil w walce o jak najlepszy dźwięk jest w stanie zmasakrować swój pokój często odpychającymi wzrok małżonki, bo zrobionymi naprędce w piwnicy ustrojami akustycznymi, to taki drobny problem wagowy jest niczym nie znaczącym niuansem. Nieprawdaż?
Prezentowane dzisiaj bohaterki oprócz owej fajnej, bo dobrze napowietrzonej otaczającej mnie aury sprawdziły się również w dziedzinie równego rozłożenia masy dźwięku. Unikały wyostrzeń na górze i przesadności w dole, informując jednak w bardzo wyrafinowany sposób o wszystkim co zostało zapisane na odtwarzanych srebrnych krążkach. To oczywiście wielu może odebrać jako nijakość, ale gdy dorosną emocjonalnie do prawdy, okaże się, że chyba o to w tej zabawie chodzi. Tak więc, jeśli kręte ścieżki związane z audio z niewiadomych przyczyn życiowych nagle zmuszą Was do zmiany kursu w stronę nauszników, nie pozostaje nic innego, jak próba możliwości dzisiejszej głównej postaci. Zalecałbym również słuchanie ich z firmowym wzmocnieniem, gdyż w przypadku braku większego osłuchania pozwoli Wam to wystartować z dobrze osadzonym w tonacji dźwiękiem. Czy zaskarbi Wasze serce, zależeć będzie od oczekiwań i znajomości tematu. Niemniej jednak, bez względu na staż w używaniu głośników na pałąku sądzę, że nawet bez decyzji zakupowej warto jest mieć dzisiejszy produkt w swoim odsłuchowym portfolio.
Jacek Pazio
Dystrybucja: Rafko
Ceny:
HiFiMAN EF6: 8 499 PLN
HiFiMAN HE1000: 14 395 PLN
Dane techniczne:
HiFiMAN EF6
Stosunek sygnał/szum: 95dB
Zniekształcenia THD: 0.03%
Impedancja wejściowa: 100.000 Ω
Wyjścia 2xRCA liniowe: 1
Wejścia 2xRCA liniowe: 2
Wyjście słuchawkowe: 6.3mm duży jack
Inne złącza: Wejście 3.5mm mini-jack AUX
Wzmocnienie: 25dB
Maksymalny poziom wyjściowy: klasa A 5W/50 Ω, 3W/100 Ω
Sekcja przedwzmacniacza: Texas instruments OPA627 (wejście) i typu FET OPA2604 (wyjście)
Impedancja przedwzmacniacza 600 Ω/2V
Maksymalny pobór mocy: 170W
Wymiary (W x S x G): 10.5 x 33 x 31 cm
Waga: 10.75 kg
HiFiMAN HE1000
Przetworniki: Magnetostatyczne (wstęgowe)
Konstrukcja obudowy: Otwarte
Impedancja: 35 ± 3 Ω
Skuteczność: 90dB
Pasmo przenoszenia: 8 – 65.000Hz
Typ wtyku: mini jack 3.5mm, jack 6.35mm i 4-pinowy wtyk XLR
Grubość membrany: 1 nm
Waga: 480 g
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– Końcówka mocy Reimyo: KAP – 777
– Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
– Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
– IC RCA: Hiriji „Milion”
– IC cyfrowy: Harmonix HS 102
– Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
– Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 1
Niestety lub stety, patrząc na szybkość zachodzących w segmencie audio zmian prawdopodobnie już w niedługim czasie nasze zdawałoby się podstawowe problemy natury synergicznego skompletowania systemu generującego ukochaną muzykę odejdą do lamusa. Perspektywa ta przynajmniej teoretycznie powinna napawać wszystkich optymizmem, tylko co my biedni – z wyboru wieczni poszukiwacze nirwany będziemy mieli do roboty, gdy wszystko zrobią za nas przygotowane gdzieś w skupiskach inżynieryjnych ciągi logarytmiczne procesorów DSP. Wspomnianej tendencji nie da się już zatrzymać i mam tylko cichą nadzieję, iż gdzieś choćby nawet w podziemiu producenckim znajdzie sie kilka marek pozwalających stoczyć nam walkę z przeciwnościami losy typu niedopasowania komponentów. Ale zostawmy te wydaje mi się przedwczesne lamenty na boku – czas pokaże czy miałem rację – i zajmijmy się systemem wdrażającym owe pachnące jeszcze futurystyką cyfrowe korekcje. Co więcej, nasz bohater idąc za swoim kuzynem – marką Linn – jest również pionierem w implementowaniu w kolumnach zarówno przetworników, jak i wzmacniaczy. To znacznie minimalizuje ilość wyeksponowanych komponentów generujących dźwięk, a w prostej linii przekłada się na łatwiejszy konsensus z naszymi zonami w sprawie obecności sprzętu audio w głównym salonie. Tak więc po trochę złowieszczej wizji zagorzałego poszukiwacza zapraszam na spotkanie z jednym z propagatorów procesorówi DSP w kolumnach głośnikowych, jakim jest angielska marka Meridian. W dzisiejszym sparingu wystąpi zestaw składający się z centrum dowodzenia Media Core 200 i kolumn DSP5200, którego pojawienie się zawdzięczamy firmie 3Logic.
Jak zdążyłem zaanonsować, nasza układanka stawia na minimalizm produktowy, co skutkuje postawieniem w wygodnym dla nas miejscu w osi pionowej niedużego i wąskiego modułu skrywającego twardy dysk. Oczywiście używając testowanego zestawu mamy spory wachlarz możliwości zaopatrywania się w sygnał, ale z racji bytu sporej dawki zgranego na HDD materiału płytowego korzystałem z dobrodziejstw firmowych. Na zdjęciach tego nie widać, ale w komplecie startowym możemy zakupić ułatwiający proces rozruchowy i sterowania dedykowany monitor dotykowy, jednak do fazy testowej z przyczyn obiektywnych dotarła wersja stawiająca na stosowne aplikacje zarządzające w naszych komputerach. Na zakończenie tematu wyposażenia obsługowego muszę wspomnieć o osiągającym wielkość klawiatury komputera pilocie, ale jak powiedziałem, to czego będziemy siebie używać, zależy od tego, jak skonfigurujemy swoje oczekiwania. Przechodząc do najważniejszego punktu przecież co by nie mówić systemu audio skreślę kilka zdań o kolumnach. Tutaj nie ma przypadkowości, gdyż lewa zawsze jest szefem kompilacji i to ona przyjmuje sygnał z centralki, karmiąc nim swoją koleżankę po prawicy. To generuje trochę kabelkologii, ale zawczasu uspokajam, gdyż bawimy się cienkimi skrętkami, które zawsze łatwo jest ukryć. Oczywiście z uwagi na aktywność każdej z kolumn musimy dostarczyć do nich zbawienną w skutkach energię elektryczną, ale jak to w życiu bywa, zawsze gdzieś na ścianach bocznych mamy awaryjne gniazda sieciowe, dlatego i ten punkt potraktowałbym jako drobną niedogodność, a nie duży problem. Bryły kolumn nie tryskają biżuterią designerską, ale połyskująca czerń i iście angielska aparycja z pewnością wprowadzają w ich postrzeganiu duży spokój. Na przedniej ściance znajdziemy trzy przetworniki i umieszczony nad nimi wyświetlacz informacyjny o stanie w jakim słuchany zestaw się znajduje i pełną informację o jakości karmiącego nasze narządy słuchu sygnale. Tylna ścianka patrząc z profilu nieco grabiących się kolumn oferuje nam zestaw wejściowych i wyjściowych gniazd cyfrowych, i zintegrowany z gniazdem IEC włącznik główny. Kończąc akapit opisowy wspomnę jeszcze, że całość konstrukcji posadowiono na sporej średnicy walcach z możliwością użycia w ich miejsce dostarczonych w komplecie wkręcanych kolców.
Część opisową dźwięku rozpocznę może trochę nietypowo, bo od teoretycznie końcowych przemyśleń, ale zaproponowane przez Anglików rozwiązanie jest zbawieniem losu dla wielu posiadających bardzo złe warunki lokalowe melomanów. Zastosowanie zaawansowanych układów obrabiających dźwięk jest w stanie tak go uformować, że nawet w ciasnych klitkach przy ścianie jesteśmy w stanie uzyskać przyzwoitą scenę muzyczną. Ja jestem w na tyle komfortowej sytuacji, że nie potrzebuję podobnych zabiegów, ale z wyjazdowej autopsji do różnych podobnych mi szaleńców audio wiem, iż czasem nie ma innej drogi do nirwany dźwiękowej. Ale to nie są jedyne plusy takiego podejścia do tematu, gdyż oprócz wirtualnej sceny muzycznej mamy jeszcze kilka innych ważnych aspektów około-dźwiękowych, z których chyba najważniejszym, często wynikającym właśnie z problemów lokalowych jest najniższe pasmo. I również tutaj w sukurs przychodzi nam DSP, chwytając lejące się basiszcze w przysłowiową garść, za co wielu miłośników dobrego dźwięku oddałoby własną nerkę. Miałem u siebie kilka podobnych w założeniach konstrukcji począwszy od marki Linn, przez Accupchase, na Infado Bosson kończąc i uwierzcie mi, wiem co piszę. Jednak z racji posiadania nie sprawiającej problemów kubatury pokoju odsłuchowego moim najważniejszym zadaniem tej weryfikacji było przyjrzenie się, co oprócz pomocy audiofilom w beznadziejnych warunkach odsłuchowych ma jeszcze zaoferowania przybyły na występy Anglik. W tym momencie przywołując początek akapitu powinienem pisać jedynie peany na temat słuchanej elektroniki. Przecież świetnie buduje scenę, radzi sobie z basem, to i reszta wypada co najmniej dobrze, jeśli nie znakomicie. Tymczasem nawet przy wspomnianych możliwościach kształtowania spektaklu muzycznego wszystkie tego typu zestawienia zachowują się w podobny sposób do najzwyklejszej elektroniki, czyli mają sobie tylko przypisany sznyt grania, co wynika z zastosowanych najczęściej stałych warunkujących pewne zachowanie obliczeń DSP, jak również zaimplementowanych przetworników. Gdy doszliśmy do clou spotkania, muszę powiedzieć, że ten przecierający szlaki wspierania słuchaczy matematycznymi ciągami obróbki dźwięku zestaw zaprezentował się z bardzo dobrej strony. W wymagającej pokazania najdrobniejszych niuansów muzyce barokowej nie było żadnego przerysowania smaczkami, w pełni oddając zamierzenia realizatora sesji nagraniowej. Pełen oddechu przekaz z monstrualnie wielkich kubatur kościelnych współbrzmiał z zogniskowanymi gdzieś przy posadce artystami , pokazując tym sposobem spore umiejętności pana za konsoletą w temacie wykorzystania niekiedy dla wielu realizatorów szkodliwego pogłosu panującego w budowli. Taka prezentacja powodowała, że nie pozostawało nic innego, jak tylko chłonąć podobne tematycznie kolejne produkcje, co z rozkoszą uczyniłem. A jak to się ma do codziennego wzorca? Teoretycznie w wartościach ogólnych wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak gdy ta sama muzyka zabrzmiała na moim zestawieniu, nagle okazało się, że zawieszone w eterze dźwięki nieco inaczej się materializują. Gdybym miał przytoczyć jakieś porównanie, z pewnością pierwsze jakie przychodzi mi na myśl, jest pewna analogowość grania zestawu Reimyo. Ale nie w sensie zaokrąglania, czy podbarwiania – tutaj moja układanka z oczywistych powodów była lepsza, ale podawania świata w nieco mniej wyczyszczony z naturalnego pogłosu sposób. Wszelkie dobiegające do mych uszu odbicia od ścian w materiale muzycznym wynikały z dźwięku, który swój początek inicjował na scenie. Meridian natomiast trochę upraszczając wywód robił wszystko na swój sposób, gdyż sprawiał, że źródło gało sobie, a echo oczywiście bardzo czytelne wyskakiwało trochę z kapelusza. Nie było ciągłości fal dźwiękowych pomiędzy artystami, a ich pogłosem. Niemniej jednak uspokajając atmosferę dodam, że tylko bardzo uważne przyglądanie się podobnym sprawom no i oczywiście pewne osłuchanie pozwala na tak wnikliwą analizę, co dla adepta wchodzącego w testowany świat może być i bardzo często jest całkiem pomijalne. Zmiana repertuaru na zdecydowanie cięższy z twórczości Percivala również zaowocowała wielce pozytywnym zaskoczeniem, gdyż tutaj doszła do głosu umiejętność okiełznania basu przez system. Powiem szczerze, gdy słuchamy takiej muzyki na co dzień, moje wynurzenia na temat witalności dziejącej się na scenie akcji całkowicie odchodzą do lamusa. W takim gatunku muzycznym są ważniejsze sprawy niż próba oceny pogłosu. Masa strun gitar dzielnie brylujących ze swoimi partiami pomiędzy rytmicznie bitymi bębnami jakby z natury oczekuje pełnej kontroli nad najniższym pasmem, w czym właśnie specjalizują się systemy DSP. I gdy dzielnie dobrnąłem do końca wspomnianego krążka „Svantevit”, nawet z mojego punktu widzenia okazało się, iż chyba szukam dziury w całym, ale z drugiej strony od tego tutaj jestem. Na koniec przygody z wyspiarskim zestawem przywołam jeszcze koncertowy materiał grupy E.S.T., który dzięki nader umiejętnemu zgraniu na stół nie przejawiał najmniejszych braków w oddaniu świeżości muzyki, co wyraźnie sugeruje, że materiał jakiego słuchamy ma bardzo duży wpływ na końcowy odbiór zestawu. Oczywiście i w tym przypadku słyszałem ów nalot liczenia wirtualnego świata przez DSP, gdzie dany dźwięk ma się zogniskować, ale było to zauważalne z racji mojego wyczulenia na ten aspekt, jak również możliwości bezpośredniego porównania obu prezentacji z systemem odniesienia. W przeciwnym wypadku, po kilku dniach prawdopodobnie przeszedłbym nad tym wyimaginowanym problemem do porządku dziennego. Czy tak będzie z Wami, niestety musicie sprawdzić to sami.
Czy procesory DSP są nieuniknioną przyszłością? Czas pokaże. Ja sądzę, iż podobną ofertę będzie miał każdy liczący się w dziedzinie audio brand. Mam tylko nadzieję, że jednak będziemy mieli jakiś wybór. Puentując test propozycji Meridiana z dużą przyjemnością stwierdzam, iż z każdą słuchaną przeze mnie muzyką bez najmniejszych problemów bardzo dobrze dawał sobie radę. To, że grał z będącym pochodną układów liczących manierą, dla mnie osobiście jest tylko potwierdzeniem starych prawd, że każda ingerencja w sygnał gdzieś ma swoje drugie dno i niczym więcej. Dobrze poukładana i głęboka scena muzyczna, pełna kontrola nad najniższym pasmem, a wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jest w stanie zmaterializować się nawet w ekstremalnie małych pomieszczeniach. Czegóż chcieć więcej? Czy na chwilę obecną jest to zestaw dla rasowego audiofila? Tego niestety nie wiem. Jednak jednego jestem pewien, komplet Media Core 200 i DSP 5200 to świetnie grający i przez to dobrze rokujący w mekkach korzystających z plików melomanów system.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– Odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo: KAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro, Furutech NanoFlux – NCF
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Populację miłośników możliwie najwyższej próby dźwięku można umownie podzielić na grupę lubującą się w samodzielnym dopieszczaniu najdrobniejszych detali mozolnie konfigurowanego systemu i pozostałych, dla których liczy się tylko osiągnięcie zamierzonego celu i to najchętniej w ekspresowym tempie – za jednym zamachem. Przedstawiciele pierwszej grupy są w stanie latami dobierać poszczególne komponenty, zawracać w pół drogi i zaczynać wszystko od zera a potem wydawać krocie na najprzeróżniejsze kabelki, podstawki i inne akcesoria. Z resztą nie ma się co czarować – sami tacy jesteśmy i … dobrze nam z tym. Jednak coraz częściej spotykamy się z diametralnie innym aniżeli nasze podejście do tematu. Podejściem niezwykle pragmatycznym i czego by nie mówić wielce rozsądnym. Wychodząc z założenia, że czas to pieniądz a obecnie właśnie deficyt czasu większości doskwiera, to nie ma co tracić cennych godzin, miesięcy, czy lat na gonienie przysłowiowego króliczka, tylko trzeba zrobić wszystko, aby upolować go nie dość, że jednym, to najlepiej pierwszym strzałem. Właśnie do nich kierowana jest oferta wyspecjalizowanych brandów stawiających na rozwiązania maksymalnie zintegrowane, wszystkomające i zdolne spełnić wymagania nawet najbardziej wybrednych konsumentów zarówno pod względem brzmieniowym, jak i estetycznym. O ile jednostki mające choćby blade pojęcie o obecnie panujących trendach w Hi-Fi i High-Edzie z pewnością spotkały się z nazwą Devialet, to tym razem sięgniemy po coś bardziej klasycznego, o zdecydowanie bogatszej historii – produkt prekursora zintegrowanych systemów aktywnych z górnej półki, czyli brytyjskiego Meridiana. Mowa o zestawie w postaci streamera Media Core 200 dostarczonego przez warszawski oddział 3Logic wraz z aktywnymi kolumnami o symbolu DSP5200.
Meridiany DSP5200, jak na pełnokrwiste potomstwo przystało są dwuipółdrożnymi na wskroś aktywnymi i ucyfrowionymi konstrukcjami. Oparto je na dwóch 16 cm polipropylenowych wooferach i 25 mm aluminiowej kopułce. Każdy z przetworników napędzany jest dedykowanym 75W wzmacniaczem a całość współpracuje z podwójnymi przetwornikami D/A dokonujących 128 krotnego oversamplingu i cyfrowymi zwrotnicami. W celu zapewnienia jak największej sztywności, delikatnie zbiegające się ku wierzchołkom obudowy wykonano z okleinowanej sklejki dodatkowej powleczonej grubą warstwą żywicy minimalizującej wewnętrzne rezonanse.
Widok tylnej ściany może jednostki nieobeznane z tematem może wprowadzić w lekką konsternację, gdyż zamiast standardowych terminali do dyspozycji otrzymujemy imponującą baterię wejść i wyjść SpeakerLink (RJ45), MeridianComs (BNC) i zdecydowanie najbardziej standardowych z całego grona konwencjonalnych we/wyjść koaksjalnych (RCA) uzupełnionych gniazdem zasilającym IEC i włącznikiem głównym.
Rolę interfejsu umożliwiającego komunikację odbiorcy z kolumnami pełnią ośmioznakowe zielone wyświetlacze dostarczające informacji nie tylko o ustawionej sile głosu i parametrach odtwarzanego sygnału, lecz również potwierdzające bardziej zaawansowane nastawy, oraz umożliwiające nawigację po całkiem rozbudowanym menu podczas początkowej konfiguracji. A właśnie. O ile w przypadku ostatnio opisywanych na łamach SoundRebels rodzimych Infado Boson mieliśmy to szczęście, że całą instalację wykonał za nas ich konstruktor, to tym razem mogliśmy empirycznie zweryfikować własne mniemanie o posiadanych talentach wszelakich i samodzielnie spiąć wszystko w sensowną i co najważniejsze wydającą dźwięki postać. Pikanterii całej sprawie dodawał fakt, że z początkowego, domyślnego set-upu został wyeliminowany Control 15 i do dyspozycji mieliśmy jedynie bezwyświetlaczowy streamer Media Core 200 wyposażony w 1 TB dysk z zapobiegliwie przygotowanym przez polskiego dystrybutora plikozbiorem.
Sama jednostka streamująca swoją bryłą bardzo wyraźnie nawiązuje do klasycznych desktopowych mini stacji roboczych i trudno odbierać ją inaczej. Na ścianie przedniej trudno przegapić centralnie umieszczoną jaskrawą diodę informującą o uruchomieniu urządzenia. Panel tylni, podobnie jak w przypadku głośników daleki jest od standardowego. Mamy zatem wejście Ethernet, porty USB dedykowane przyszłym rozwiązaniom i komplet wyjść pod postacią pojedynczego gniazda koaksjalnego, firmowego SpeakerLinka i pary konwencjonalnych wyjść analogowych.
No to teraz najlepsze, czyli kabelkologia, gdyż całość spinamy najzwyklejszą komputerową skrętką. W tym celu warto zerknąć na oznaczenia umieszczone na plecach kolumn dotyczące ich sugerowanego ustawienia, czyli nie tylko która kolumna jest lewa, która prawa , lecz również, która pełni rolę master a która slave. Potem, przynajmniej przez chwilę jest z górki, bo spinamy Media Core 200 magistralą SpeakerLink z kolumną master (w port Input), następnie wychodzimy z niej (port Output) i wpinamy się w stosowne wejście w kolumnie slave. I to by było na tyle jeśli chodzi o gimnastykę. Teraz można wszystko włączyć, wygodnie zasiąść na fotelu i przystąpić do zabawy w małego hakera, czyli zainstalować dedykowane oprogramowanie Core Control i krok po kroku przebijać się przez kolejne poziomy menu. Oczywiście spokojnie można dać sobie z tym radę samemu, jednak znając życie i realia rynku prawdopodobnie zaledwie ułamek procenta szczęśliwych nabywców zada sobie ten trud wybierając zdecydowanie wygodniejszą, szybszą a przede wszystkim zupełnie nieabsorbującą usługę konfiguracji wykonywaną przez wykwalifikowany personel salonu, w którym dokonano zakupu. A z takimi drobiazgami jak import z posiadanego NASa plików na wbudowany dysk, czy zalogowanie do TIDALa z pewnością każdy sobie poradzi. W końcu to raptem kilka kliknięć w całkiem intuicyjnej appce.
Choć już wielokrotnie mieliśmy okazję słuchać systemów Meridiana, to dziwnym trafem były to praktycznie wyłącznie sesje wyjazdowo – wystawowe a jak wiadomo dają one jedynie mocno mgliste pojęcie o rzeczywistych możliwościach konkretnych konfiguracji. Wyjątek potwierdzający powyższą regułę stanowił recenzowany pod koniec 2013 roku odtwarzacz Control 15, ale w jego przypadku sprawa była dziecinnie prosta – stanowił jedynie źródło sygnału, i jako źródło został potraktowany a nam cały czas chodziło o kontakt z tworem skończonym, propozycją kompletną i gotową do użycia praktycznie od razu po wyjęciu z pudełka.
Skoro zatem trafiło się ślepej kurze ziarno a ustawiony tytułowy system wydał z siebie pierwsze dźwięki czym prędzej przystąpiłem do wstępnej weryfikacji jego walorów brzmieniowych. Nie wiem czy to wrodzone uprzedzenia, czy pokutujące w mej podświadomości stereotypy, ale spodziewałem się tzw. „zrobionego” brzmienia. Czegoś, co za każdym razem słychać było np. w kolumnach Linna, czy wspomnianych Infado. Jakiejś takiej dziwnej mieszanki gładkości i matowości sprawiającej, że dostarczany materiał ulega nie tylko uśrednieniu, ale i odfiltrowana zostaje z niego część obecnego pierwotnie powietrza. Tym razem jednak nic takiego nie nastąpiło. Było gładko, ale w bardziej naturalny, analogowy, wręcz aksamitny sposób. Zamiast ujednolicania spokojnie można było mówić o czytelnym różnicowaniu z tą tylko różnicą, że doprawionym ową natywną, zwiększająca przyjemność odsłuchu aksamitnością. Niewątpliwie zyskiwała na tym atrakcyjność reprodukowanego materiału, tym bardziej, że oparty na fenomenalnie zwartym i zaskakująco nisko schodzącym basie przekaz charakteryzował się zaraźliwą motoryką i iście rockowym drivem. Nawet na mocno skompresowanym materiale, za jaki spokojnie można uznać album „ANTI (Deluxe)” Rihanny komercyjny „plastik” przybierał całkiem akceptowalną formę. Ot idealne i niezobowiązujące muzyczne tło do codziennych zajęć, przy czym wystarczająco energetyczne, aby nie zanudzić słuchacza. Jednak wydając całkiem pokaźną kwotę dobrze mieć świadomość, że tytułowy system nie tylko z POPem da sobie rade. W tym celu sięgnąłem po zdecydowanie bardziej wyrafinowany repertuar, czyli „Songs And Instrumental Music From Medieval England” Johna Pottera, „A Trace of Grace” Michela Godarda i „Misa Criolla” z Mercedes Sosą. Trzy różne podejścia do tematu, trzy różne akustyki, lecz materiał na tyle krytyczny, że od razu słychać ewentualne majstrowanie przy dźwięku. Tym razem jednak zarówno głosy wokalistów, jak i naturalnego instrumentarium zabrzmiały w bardzo przekonujący sposób a i sama akustyka nie pozostawiała zbyt wiele do życzenia. Ot może na upartego i mając możliwość porównania do droższego/konwencjonalnego systemu można byłoby zauważyć, że źródła pozorne są lekko wypchnięte i bardziej skondensowane, przez co ich aurę pogłosową charakteryzuje mniejsza otwartość, ale z drugiej strony niesamowita spójność i kontrola reprodukowanego pasma wydaje się całkowicie nieosiągalna na tych pułapach cenowych dla „zwykłych” systemów.
Za beneficjentów owej kontroli można również uznać miłośników wszelakich odmian jazzu, gdyż począwszy od pianistycznych opisów Leszka Możdżera na „Komedzie” poprzez koncertowe poczynania Esbjörn Svensson Trio na „E.S.T. Live in Hamburg” a na kojącym skołatane nerwy albumie „Wallflower” Diany Krall kończąc próżno było szukać nawet najmniejszej niespójności, czy nerwowości. Każdy element spektaklu nie dość, że był przemyślany i świetnie wpasowany w całość, to w dodatku miał swoje jasno określone i dedykowane miejsce, przez co kreowana scena dźwiękowa stabilnością mogłaby obdzielić niejednego konkurenta.
Im dłużej słuchałem DSP5200 karmionych cyfrową strawą dostarczaną im przez Media Core 200, tym silniej utwierdzałem się w przekonaniu, że droga obrana przez załogę Meridiana prowadzi w dobrym kierunku. Nie dość, że nader skutecznie eliminuje artefakty i anomalie związane z samymi warunkami akustycznymi, w jakich brytyjskim systemom przychodzi grać, to w dodatku praktycznie wyklucza wpływ czynników zewnętrznych w postaci urządzeń i akcesoriów firm trzecich. Mając dzięki temu niemalże pełną kontrolę nad (przewidywalnym) efektem finalnym spokojnie możemy uznać, że zapewnienia z ich strony o wiedzy płynącej z doświadczenia nie są li tylko czczymi przechwałkami, lecz mają nader namacalne potwierdzenie w rzeczywistości. Proponowanym przez Meridiana rozwiązaniom po prostu można zaufać a po naszej stronie zostanie jedynie dylemat wyboru odpowiednio dopasowanej do naszych preferencji opcji kolorystycznej.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: 3Logic
Ceny:
Meridian Media Core 200: 11 200 PLN
Meridian DSP5200: 38 000 PLN
Dane techniczne:
Meridian DSP5200
Pasmo przenoszenia: 35 Hz-20 kHz (+/-3dB)
Szum akustyczny: < 15dB spl.
Zniekształcenia: <0.02%
Konstrukcja: 2,5 drożna, wentylowana
Wbudowane wzmacniacze: 3 x 75W w każdej kolumnie
DSP: 150MIPS procesor, cyfrowa zwrotnica z podziałem na 2,6 kHz
Wyświetlacz: 8 znakowy, regulacja jaskrawości, możliwość wyłączenia
Wymiary (W x S x G): 903 mm (bez kolców/stopek) x 300 mm x 356 mm
Waga: 35 kg/szt.
Media Core 200
Wbudowany dysk twardy: 1TB
Interfejs sieciowy: 1x Ethernet (RJ45)
Wyjścia: Meridian SpeakerLink (RJ45), 1 x S/PDIF, para RCA – wyjście analogowe
Dodatkowe porty: 2x USB (do przyszłych zastosowań)
Wymiary (S x W x G): 93 x 264 x 253 mm
Waga: 1,2 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Bluesound NODE2
– Wzmacniacz/streamer: Lumin M1
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audiovector SR3 Signature;Dynaudio Excite X44
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 聖Hijiri Nagomi
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
After a true revolution and almost overthrowing the high-end streamer market, the brand Lumin, created by Pixel Magis Systems Ltd, or rather the people behind it, do not think about retirement, vacation in tropics or stay satisfied with their success. In contrary – instead of patiently waiting for the market to be saturated with their current models, they feed interest by introducing intriguing novelties. It is worth mentioning that instead of pumping the marketing bubble and, based on positive reviews, increase the prices, they still think about “normal” people, which just want to enter the world of digital audio, in a nice and easy way – in terms of finance and ergonomics. This thesis is confirmed by the D1, which we tested not so long ago, but also by the server L1, dedicated to the Asian file players. But supplementing a catalog of products and looking into the future are two absolutely different things. This is the reason that Mr. Nelson Choi and Li On played va banque once more, and putting their hard gained reputation at stake, they showed a streamer with a built-in amplifier section, called M1. If you are interested, how this expedition of Lumin into territories to date unknown to them, amplification, please read on.
The exterior of the device – both the design and the used chassis look very similar to that, what was part of the success of the T1 model. Although due to increased functionality, the amplifier section, and internal power supply, the enclosure is bigger in all dimensions, but if you compare it with the other Lumin 1:1 we really can talk about unification. A solid slab of aluminum on the front, and the high quality body, made also from aluminum plates, is quite minimalistic, yet elegant. The centrally placed green-blue display is flanked on the left by the power button and a volume knob on the right. The brightness of the display is adjustable, and it displays all the most important parameters of the played material, but taking into account, that we do need to have a tablet or a smartphone handy, we can do without it. The back plate is equally, or rather surprisingly, ascetic is the back plate, because besides the single loudspeaker terminals and a power socket, the users have only two USB ports and an Ethernet port at their disposal. And that is it. No other inputs or outputs, either analog or digital. So we are forced to play using the Ethernet port, or at least to connect the unit to our home network to allow for appropriate management.
Talking about handling. There is no remote control, similar to the older brethren, so we need to control the stream-amplifier from a tablet or smartphone. Although the situation from the premiere of the first Lumin bettered, because we can feed the tested device with files from a NAS or an USB disc plugged directly into the back of the chassis using an Android app, still if we want to fully explore the potential of the M1, including streaming services like Tidal HiFi, then we are bound to use recent models with a half-eaten apple logo. I do not like this kind of situation too much, as I do not like to be treated as a second category consumer, and to be forced to use devices from one brand only. I wrote about the app and the working replacements (Kinsky, Bubble) while reviewing the D1, and as I did not notice any functional or visual differences, I will just mention that everything works stable and as it should.
The internals of the M1 are surprisingly simple when looked at, and much more complicated electronically, than one could expect. In general it is based on two TI TAS5558 chips working with two TAS5624A in the output stage, which are responsible for the conversion of the signals into PWM. The TAS5624A chip is just a TAS5614A D-class amp enhanced with MOS-FETs using fixed voltage amplification. To make things a bit more complicated, someone at Lumin decided, that when using the TAS5558 it will be best to lock it to 176.4kHz sampling frequency. This allows to use only one quartz oscillator with a frequency of 12.288MHz instead of two different ones, and allows for compatibility with PCM and DSD signals. Long story short – regardless of what signal is fed into the Lumin it will be re-sampled to 24 bits/176.4KHz, and the filters programmed into the FPGA Altera Cyclone IV will take care of the rest. So it was more than logical to remove the option of sample frequency selection, as known from the standalone streamers, from the menu. Of course we do have volume control, in the digital domain, as the analog signal appears only at the output filters – just before the loudspeaker terminals.
Taking into account the very compact size and high levels of integration, in this device, instead of an external power supply, we have a switching unit built into the main chassis. However having in mind the sound as well as psychological well-being of the listeners, this PSU is placed inside a rectangular, shielding box.
One more item. M1 is not equipped with any kind of wireless connection, so if we cannot pull an Ethernet cable to the location of the unit, then we need to purchase a WiFi router to act as an access point.
Plugging the tested device into the home LAN, communicate it with the UPnP servers working in it (I warmly recommend the free MinimServer for that role) and indexing the available files is absolutely intuitive with the M1, and when we have an account at Tidal, for example, then we just need to provide our login and password to happily listen to the streaming service offering within seconds. I mention this seamless setup on purpose, as it is not so usual with technologically advance machinery, frankly speaking this is not the standard, and sometimes we should consider to use the setup services provided by the audio salon where we purchased our piece of equipment. And here it was enough to unpack the all-in-one unit, plug in the power and the Ethernet cable, loudspeaker cables – hopefully connected to some speakers – and we could start listening to music. And please believe me, this listening is very pleasant. Similar to its older brethren the M1 sounds in a very unconstrained way, far from any attempt to daze the listener from the first reproduced notes. It emphasizes the coherence of the sound to dazzling with details, cutting edges and pinching with aliquots. This is just not that school of sound. It does not need to prove anything to anyone, something like Eric Clapton on the album “Eric Clapton & Friends”, who plays what he wants and likes to play, and not what he has to, because someone else told him to. There is a kind of intrinsic calmness to that sound, which flows over to the listener within minutes, and things planned to be done within the coming hour move automatically to “next day”. We sitdown, listen to, or better absorb the music, and things are fine. Isn’t this what all is about?
My initial concerns about the true current efficiency of the Lumin were gone as quickly I they came. This because it handled my Gauder, which cannot be named easy to drive even when we would have lots of good will, and the mighty Dynaudio Excite X44 surprisingly well. Maybe this was not such a absolute and full control as with the Accuphase E-470 or Musical Fidelity M6 500i, but pardon me. At this price and with this functionality considering this a shortcoming would be a big mistake. Although the contours of the virtual sources were more like drawn with an HB pencil rather than with the hard H5, but nothing was flowing together, and there was also no talking about falling into any impressionist indeterminacy. Starting with the soft-rock climates like “The Long Run” Eagles to the thrash albm “Dystopia” Megadeth I did not detect absolutely any issues with selectivity. To detect the gradation of the individual planes classical repertoire is better. So I used specialties like the chamber “TARTINI secondo natura” or the monumental “Rhapsodies” with the amplified Lumin to listen not only to the first plane but also to things happening in the background, and there were quite a few. The timbre of the instruments was reproduced very suggestively, their native tissue and truly analogue juiciness supported by the gold plated treble.
The longer I listened to the M1 the more I had the impression, that this is an ideal product for practically every music lover. Not only that each and every time, with all kinds of repertoire, it tries to concentrate on the assets of the reproduced material more than on the shortcomings, but it nicely enchants the listener, so that it is very hard to get away from listening. Looking at this manner of sounding with a cold and unbiased eye, we deal here with a “made” sound, but how well it is made. This is not common sweetening, but it is also quite far away from laboratory neutrality and transparency. The question is if it does matter, as due this way of sounding we can reach to recordings we keep on our server for sentimental reasons only, as each time we tried to play them caused a headache. This time another attempt may be successful, the presented sound may be flat and two-dimensional, but still acceptable.
So we finally come to a characteristic of the Lumin, that we tend to notice after having listened to it for a longer time, namely the delicate, yet present, averaging. Fortunately this process is not based on leveling down, the player keeps the high, in most cases absolutely acceptable level of ambitious HiFi, but those who want to compare 15 editions of the same album, and split the hair in four, should try somewhere else. Also the comparisons between bit depths and sampling frequencies do not make much sense, as everything will be coming down to the common denominator of 24 bits and 176.4 kHz at the end. So instead of looking at the digits, and being biased by them, it is much better to concentrate on music.
The Lumin M1 is a very well made device which can be the heart of an ambitious and satisfactory, in terms of sound, HiFi system. It is however worth remembering, that this heart is very hermetic, and will allow you to chose only the speakers and cables. But that what for some (audiophiles) may be a curse, for others (music lovers) is the salvation. If you want maximum integration, and for yourself – looking deeply in your eyes in the mirror – you think that files and servers is the way to go, then the purchasing of the M1 may be the end of your searches, and you should not hesitate for even a moment. You will love the Lumin with your whole heart, truly and boundlessly.
Marcin Olszewski
Distributor: Moje Audio
Price: 11 900 PLN
Technical Details:
– UPnP AV;Gapless Playback; On-device Playlist
– Speaker load: >= 4 Ω
– Power output: 2x60W / 8 Ω, 2x100W / 4 Ω
– Inputs: Ethernet 1000Base-T, USB storage, flash drive, USB hard disk (Single-partition FAT32, NTFS and EXT2/3 only)
– Supported Audio File Formats:
Lossless formats:
PCM: 16 – 32bit/44.1kHz – 384kHz FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF
DSD: 1bit/2.8MHz – 5.6MHz DSF, DIFF, DoP
Compressed (lossy) Audio MP3, AAC
– Supported control devices: All models of Apple iPad (v2 or later). iOS 5.0 or later required. Full Retina Display support.
– App features: gHigh-resolution artwork. Artwork caching. AirPlay compatibility. Multiple-tag handling. ‘Composer’ tag support. Find & Filter. Tag browsing. Native Tidal and Qobuz support.
– Power Supply: 100-240V AC
– Dimentions (WxDxH): 361mm x 323mm x 58mm
– Weight: 4,5 kg
System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Network Music Player: Bluesound NODE2
– Integrated ampliier: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-470
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audiovector SR3 Signature; Dynaudio Excite X44
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cable: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 聖Hijiri Nagomi
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall Socket: Furutech FT-SWS(R)
– Antivibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Ethernet cables: Neyton CAT7+
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Audio-Technica wprowadza na polski rynek cztery nowe modele z audiofilskiej serii High-Fidelity. ATH-A2000Z, ATH-A1000Z, ATH-A990Z i ATH-A550Z to zamknięte konstrukcje z nowo opracowanymi przetwornikami, dzięki którym słuchawki dostarczają wysokiej jakości brzmienie. Każdy z modeli kusi wygodą użytkowania i przykuwa uwagę perfekcyjnym wykończeniem.
Nowa generacja zamkniętych słuchawek Art Monitor wprowadza wymagających melomanów i audiofili do świata wiernego odwzorowania dźwięku wysokiej rozdzielczości. Aby zapewnić najwyższy poziom jakości brzmienia i perfekcji wykonania przetworniki w modelach ATH-A2000Z, ATH-A1000Z i ATH-A990Z są montowane ręcznie w fabryce w Japonii, a wszystkie słuchawki, także ATH-A550Z wykorzystują autorską technologię przetwarzania dźwięku. Dzięki temu cały kwartet gwarantuje naturalność brzmienia i najwyższy poziom odwzorowania muzycznych detali.
Modele ATH-A2000Z, ATH-A1000Z i ATH-A990Z wyposażone są w nowo zaprojektowane, duże przetworniki o średnicy 53 mm, w których pracują pokryte karbonem membrany. Minimalizuje to wewnętrzne straty dźwięku i zapewnia czystsze, bardziej detaliczne brzmienie wysokich częstotliwości. Projektanci zadbali przy tym o najdrobniejsze szczegóły – wyprowadzenie przejściowej płytki drukowanej, celem polepszenia emisji dźwięku, umieszczono jak najdalej od membrany.
Aby jeszcze bardziej udoskonalić odwzorowanie dźwięku, każdy z modeli wykorzystuje system D.A.D.S. (Double Air Damping System), który pozwala rozszerzyć odtwarzany zakres częstotliwości i zapewnić głębszy, bogatszy bas. Słuchawki ATH-A2000Z i ATH-A1000Z wyposażone są w lekkie, a przy tym bardzo sztywne przegrody wykonane z magnezu. Ich zadaniem jest redukowanie niepożądanych wibracji, które mogłyby pogarszać jakość dźwięku. Ponadto w tych dwóch flagowych konstrukcjach projektanci pozostali wierni tradycyjnemu rozwiązaniu – przewody połączeniowe doprowadzone są do obu muszli. Najwyższą jakość dźwięku zapewniają czterożyłowe kable z niezależnymi przewodnikami uziemiającymi dla prawego i lewego kanału. Model ATH-A990Z wykorzystuje wysokiej klasy 3-metrowy kabel w materiałowym oplocie.
Topowe słuchawki ATH-A2000Z wyróżniają się eleganckim, metalicznym wykończeniem i wykorzystują niezwykle sztywne obudowy z tytanu. Materiał ten został wybrany ze względu na swoją korzystną charakterystykę akustyczną. Znakiem rozpoznawczym modelu ATH-A1000Z są aluminiowe obudowy z czerwonym metalicznym wykończeniem. Nieco subtelniejszym, ale równie szykownym wykończeniem może pochwalić się model ATH-A990Z, z aluminiowymi obudowami w kolorze ciemnej zieleni. Słuchawki ATH-A550Z dostarczane są z obudowami z czarnym matowym pokryciem.
Kluczową sprawą podczas wielogodzinnych sesji odsłuchowych jest komfort użytkowania. Wszystkie nowe modele Art Monitor wyposażone są w innowacyjny skrzydełkowy pałąk nagłowny 3D. W najnowszej konstrukcji projektanci zmodyfikowali kształt podtrzymujących skrzydełek, dzięki czemu znajdują się one bliżej głowy, co zwiększa pewność oparcia przy jednoczesnym zachowaniu wysokiego poziomu komfortu użytkowania. W modelach ATH-A2000Z i ATH-A1000Z dodatkowo zastosowano luksusowe gąbki wokółuszne z miękkiej pianki, które zwiększają skuteczność dźwiękowej izolacji i pozwalają uzyskać głębszy bas.
Słuchawki z najnowszej serii High-Fidelity już są dostępne w sprzedaży i można je nabyć w salonach Top Hi-Fi & Video Design. Poglądowe ceny detaliczne najnowszych modeli wynoszą:
ATH-A2000Z: 3399 zł;
ATH-A1000Z: 2399 zł;
ATH-A990Z: 1299 zł;
ATH-A550Z: 759 zł.
Specyfikacja techniczna:
ATH-A2000Z | ATH-A1000Z | ATH-A990Z | ATH-A550Z | |
Rodzaj | zamknięte dynamiczne | zamknięte dynamiczne | zamknięte dynamiczne | zamknięte dynamiczne |
Średnica przetwornika | 53 mm | 53 mm | 53 mm | 53 mm |
Pasmo przenoszenia | 5 – 45 000 Hz | 5 – 43 000 Hz | 5 – 42 000 Hz | 5 – 35 000 Hz |
Maks. moc wejściowa | 2000 mW | 2000 mW | 2000 mW | 1000 mW |
Czułość | 101 dB/mW | 101 dB/mW | 100 dB/mW | 100 dB/mW |
Impedancja | 44 Ω | 44 Ω | 44 Ω | 40 Ω |
Waga | 294 g | 265 g | 335 g | 300 g |
Dystrybucja: Audio Klan
Opinia 1
Choć zwykło się mawiać, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz i nigdy nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody, to okazuje się, że jak bardzo się chce i bardzo się człowiek postara, to jednak można. Nie wierzycie? No to proszę – oto dowód. Pierwszy raz z topowym wtenczas Furutechem NanoFlux przyszło nam się zmierzyć niemalże dokładnie rok temu – tekst pojawił się w Prima Aprilis 2015r. i mimo mało poważnej daty wcale nie było nam do śmiechu. Najoględniej rzecz ujmując byliśmy wstrząśnięci, zmieszani i generalnie pod jednoznacznie pozytywnym i zarazem wielkim wrażeniem. Drugi raz nastąpił nie tak dawno, bo zaledwie w październiku, gdy dane mi było na własne uszy i we własnym systemie przekonać się co potrafi zdziałać wymiana standardowej konfekcji Furutecha na dopiero co przesłaną do katowickiego RCMu – dystrybutora marki, przedpremierową parkę wtyków Fi-50 NCF(R). Od tamtego czasu nurtowało mnie jednak pytanie co dałoby połączenie topowych wtyków z topowym przewodem. Najwidoczniej podobne dylematy okazały się nieobce urzędującej w Nishi-Gotanda (Tokyo) ekipie R&D japońskiego potentata. Nie trzeba było długo czekać i otrzymaliśmy bardzo łechcące naszą wrodzoną próżność zapytanie, czy nie mielibyśmy ochoty rzucić uchem i okiem na niemalże prototypową wersję flagowego NanoFlux-NCF. Mógłbym oczywiście w tym momencie „ściemnić” i napisać, że nie byliśmy zbytnio zainteresowani takim odgrzewaniem już raz usmażonego kotleta, ale byłoby to ordynarne kłamstwo. Po prostu i najzwyczajniej w świecie po tym, co NCFy zrobiły z wybitnie „niehighendowym” FP-3TS762, chęć empirycznego doświadczenia kompletnego i skończonego absolutu z japońskiego prądowego portfolio była permanentna i szczera. Tym oto sposobem docieramy do clue, czyli teoretycznie przystępujemy do testów czegoś, co teoretycznie już poznaliśmy, ale po pierwsze na raty, a po drugie na przestrzeni praktycznie roku. No to dłużej już nie przeciągając serdecznie zapraszam na wielką kumulację – oto Furutech NanoFlux-NCF w pełnej krasie.
Ponieważ nie dotarły do nas żadne przecieki dotyczące choćby najmniejszych zmian w samym przewodzie, a i wygląd zewnętrzny nie uległ zmianie nawet o jotę, to spokojnie możemy uznać, iż dostarczony na niniejszy test NanoFlux jest dokładnie taki, jak ten sprzed roku. Jednak z recenzenckiego obowiązku pozwolę sobie na małą powtórkę z rozrywki, tym bardziej, że tym razem mamy do czynienia z zespoleniem dwóch, do tej pory odrębnie opisanych elementów. Elegancką, jedwabiście połyskującą ścisłą granatową nylonową koszulkę przecina układający się w delikatną romboidalną kratkę podwójny biały ścieg przypominający nieco fastrygę. Wewnątrz umieszczono przewodniki (o średnicy 3,8 mm każdy) z miedzi α (Alpha) Nano OCC poddanej obróbce kriogenicznej o powierzchni pokrytej Nano Liquidem (olejem skwalenowym) zawierającym molekuły z cząstkami złota i srebra wielkości o 8 nm (8/1000000mm). Ponadto każda żyła składa się z 7 wiązek po 62 przewody. Izolację wykonano z kilku elastycznych warstw, całość zaekranowana została oplotem z miedzi a jako zewnętrznego izolatora użyto PVC o zwiększonej elastyczności. To tyle jeśli chodzi o sam za przeproszeniem drut. Przejdźmy zatem do najnowszej konfekcji, czyli piezo-ceramicznych wtyków z serii FI-50 NCF i pochodzącej z tej samej serii masywnej mufy. Wspomnianą przed chwilą „biżuterię” stanowią bowiem wielowarstwowe, wykonane z niemagnetycznej stali nierdzewnej korpusy połączone z posrebrzaną plecionką z włókien węglowych, oraz tłumiąco – izolującą powłoką z kopolimeru acetalu. Dodatkowo wzbogacono je o „aktywne” materiały tłumiące określane mianem Nano Crystal² Formula – Nano Crystalline, w skład której wchodzą ceramiczne nanocząsteczki i węglowy pył, w skrócie NCF. Charakterystycznymi cechami NCF jest generowanie ujemnych jonów eliminujących problemy ze elektrostatyką, oraz przekształcanie energii cieplną w daleką podczerwień. Używając autorskiej mieszanki nanocząsteczek ceramicznych z pyłem węglowym Furutechowi udało się uzyskać tłumiący „Piezzo Effect” obejmujący swym zasięgiem zarówno domenę elektryczną, jak i mechaniczną.
O ile w przypadku pierwszego spotkania z poprzednią generacją NanoFluxa, jak i wymiany w moim FP-3TS762 standardowych FI-28R / FI-E38R na NCFy spokojnie mogliśmy mówić o zmianach o charakterze i intensywności wręcz spektakularnych, to tym razem miałem pewne obawy. Obawy związane ze wspominanym na wstępie wchodzeniem drugi raz do tej samej wody. Wysoko ustawiona poprzeczka, odpowiednio podkręcone wcześniejszymi odsłuchami oczekiwania to praktycznie idealny przepis na srogie rozczarowanie. Całe szczęście nie czując presji czasu i mogąc na spokojnie, bez pośpiechu sprawdzić w najprzeróżniejszych konfiguracjach najnowsze dzieło japońskich metalurgów przystąpiłem do odsłuchów. Zdając sobie sprawę, że NanoFlux ściga się niejako z własnym cieniem i wiedząc, że dotychczasową kartą przetargową tytułowego przewodu była dynamika sięgnąłem po repertuar osadzony w nieco innej estetyce. Pełna mroku, niepokoju i przepełnionej niepewnością ciszy ścieżka dźwiękowa z „The Pledge” Hansa Zimmera pokazała do tej pory nieodkryte pokłady lirycznej delikatności Furutecha. O ile wyposażony w zwykłe 50-ki przewód wypadał niezwykle spektakularnie o tyle jego najnowsza inkarnacja buduje scenę zauważalnie dalej i zarazem precyzyjniej. Widoczna dla słuchacza przestrzeń jest nie tylko lepiej zdefiniowana, ale i otoczona jeszcze bardziej nieprzeniknioną czernią. Wcześniejsza czerń wydawała się smolisto czarna, jednak wersja z NCFami idzie dalej. Dalej nie o krok, czy dwa, lecz zbliża się do granicy ustanowionej przez Vantablack, czyli materiał tak czarny, że patrząc na pokryte nim trójwymiarowe przedmioty odnosimy wrażenie, że są one płaskie. W dodatku całość zmian ma charakter nie tyle rewolucyjny, co ewolucyjny. Wszystko to, co można było usłyszeć wcześniej zostaje przeniesione na kolejny, wyższy poziom dojrzałości i zaawansowania.
Jednak pomimo cofnięcia pierwszego planu nie tracimy nic a nic z intensywności doznań. Ba, spokojnie możemy mówić o większej ich namacalności i realizmie. Parząc na to, co było kiedyś a jest teraz i szukając muzycznych analogii sięgnąłbym po utwór „The Sound Of Silence”, który w wykonaniu Disturbed ma zdecydowanie bardziej dramatyczną i emocjonalną wymowę aniżeli oryginalny – Simona & Garfunkela. Tutaj nie ma już miejsca na pewną beztroskę i asekuranctwo a w zamian za to dostajemy prawdziwego adrenalinowego kopa i pozbawioną lukrowej otoczki najprawdziwszą prawdę.
Jeśli zaś chodzi o samą namacalność i odwzorowanie rzeczywistości to polecam w ramach testów włączyć „Riders On The Storm” The Doors. Jeśli do tej pory ulewa moczyła wam nogawki, to tym razem wreszcie usłyszycie ją za oknem. Burza też przetoczy się na linii horyzontu a w powietrzu zacznie unosić się zapach ozonu. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował trochę tytułowy przewód za przeproszeniem przedmuchać czymś zdecydowanie bardziej dynamicznym. W tym celu sięgnąłem po album, przy którym grubo ponad dekadę temu zasypiał mój syn czyli … „The Best of Bruce Dickinson”. To niewątpliwie tyleż melodyjne, co kipiące dynamiką wydawnictwo może i dalekie jest od typowo audiofilskich standardów realizatorskich, ale potrafi dostarczyć mnóstwo najzwyklejszej frajdy opartej na potężnej stopie wspomaganej szarpiącym trzewia basem i tnącymi powietrze gitarowymi riffami. Tak też było i tym razem, lecz do głosu doszła niezwykła swoboda i coś na kształt szlachetności sprawiającej, że przy zachowaniu natywnej szorstkości udało się pozbyć pasożytniczej granulacji najwyższych składowych. Dzięki temu dźwięk sięgał wyżej, słychać było po prostu więcej a jednocześnie nie czuć było siermiężności realizacji. Ot same plusy, a dodając do tego wspominane wcześniej napowietrzenie wreszcie można było mówić o prawdziwym spektaklu.
Dzisiejsza przygoda z Furutechem NanoFlux-NCF dobitnie pokazuje, że diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Pozornie kosmetyczna zmiana konfekcji teoretycznie poprawiająca aspekt czysto wizualny tak na prawdę wprowadza tytułowy przewód na kolejny szczebel drogi ku audiofilskiemu Olimpowi. Opierając się na natywnych cechach samego przewodnika sprawia, że ulegają one zintensyfikowaniu a jednocześnie pewnemu oddaleniu, przez co jesteśmy w stanie spojrzeć na nie z właściwej perspektywy. Czy to dużo, czy mało nie nam oceniać, jednak biorąc pod uwagę, że stare 50-ki powoli znikają z rynku, to jeśli tylko zechcemy podążać najszybszym pasem drogi wskazanej przez Furutecha i tak i tak jesteśmy na nie zdani. Osobiście jednak niespecjalnie bym z tego powodu rozpaczał, bo nowe NCFy wyznaczają kolejny kierunek, którym prędzej, czy później ruszy konkurencja. Jednak zanim to nastąpi my już dawno będziemy u celu. Miła perspektywa, nieprawdaż?
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Bluesound NODE2
– Wzmacniacz/streamer: Lumin M1
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI5; Accuphase E-470
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Audiovector SR3 Signature;Dynaudio Excite X44
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; 聖Hijiri Nagomi
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Gdybyśmy zapytali nawet średniozaawansowanego adepta Hi-Fi o kilku przykładowych producentów okablowania, sądzę, że wśród wielu światowych marek nader często pojawiałby się japoński Furutech. Powyższa marka, mając status rozdającego karty na sporej części rynku i zasiadającego w panteonie gwiazd hegemona, mogłaby spocząć na laurach odcinając kupony od z trudem zapracowanego uznania. Tymczasem rozwój technologii nie pozwala na takie postawienie sprawy i nie chcąc zostać wyeliminowanym z gry, nasz bohater idąc z duchem czasu konsekwentnie rozwija swoje portfolio sięgając po … Nano-technologię. I takim, mocno ocierającym się o laboratorium produktem będziemy się dzisiaj zajmować. Mowa o kablu zasilającym, który wystąpił już u nas w nieco innej konfekcji, lecz teraz Japończycy ubrali go w nowszej generacji wtyki, co ma wprowadzać kolejne, oczywiście niezaprzeczalnie pozytywne zmiany. Tak więc, puentując powyższy akapit, dzięki uprzejmości katowickiego RCM-u zapraszam na kilka zdań o FURUTECHu NanoFlux NCF-18E. I tutaj mała dygresja – lektura tekstu o rasowym produkcie audio-woodoo dla wielu melomanów nader nonszalancko podchodzących do zagadnienia wysublimowanych przewodów zasilających może wydawać się czasem straconym, dlatego też zawczasu ostrzegam antykablarzy, by dzisiaj zrobili sobie „wolne”. Jeśli jednak jesteście zainteresowani iście high-endową sieciówką, obiecuję nie lać wody, tylko zdać w miarę zwięzłą relację.
Wygląd naszego bohatera, w porównaniu do poprzedniego wcielenia teoretycznie i praktycznie różnić się będzie jedynie kolorystyką zdobiącej wtyki i umieszczoną na samym przewodzie masywnej mufy plecionki, lecz dla pełnego zobrazowania z czym mamy do czynienia skreślę kilka krótkich zdań. Choć standardowa długość Nanofluxa wynosi 1.8 metra nic nie stoi na przeszkodzie, aby zamówić inną, lecz wiąże się to z kilkutygodniowym czasem oczekiwania, gdyż przewody będą przygotowywane bezpośrednio w fabryce. Oplot wykonano z granatowej, opalizującej plecionki, na której w celach designerskich skrzyżowano podwójny ścieg jasno niebieskich nitek. Przyznam szczerze, że to był dobry ruch, gdyż nieco ożywia wygląd projektu i w dwóch słowach można powiedzieć: wygląda fantastycznie. Wspominając o konfekcji gołym okiem widać, że kolorystyka z czarnej zmieniła się w srebrną, jednak owe powierzchowne niuanse są niczym w porównaniu z samą listą materiałów użytych do konstrukcji nowych wtyczek. Chodzi bowiem między innymi o fakt zastąpienia „zwykłej” plecionki z włókna węglowego jej posrebrzoną wersją. Dla uatrakcyjnienia procesu sprzedaży testowany przewód dostarczany jest w połyskującym czernią wyściełanym pianką czarnym pudełku. Może to nie jest najważniejsza sprawa dla tego produktu, ale z pewnością cieszy oko.
Pochylając się nad tematem wprowadzanych zmian przez ubrany we wtyki NCF kabel zasilający z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że zmiany w stosunku do poprzednika są teoretycznie kosmetyczne, ale na poziomie zestawu wartości mieszkania w Warszawie godne uwagi. Nie położę ręki, ale jestem w stanie powiedzieć, że dzisiejszy Flux przy całej otoczce zbierania, a nawet lekkiego wzmacniania najniższego zakresu, przy zachowaniu pełnej jego kontroli tłoczy w dziejący się przed nami spektakl dodatkową nutkę witalności. To w systemach mocno grających górnymi rejestrami może być prawie niezauważalne, ale w przypadku gdy moja układanka trafia w punkt wyważenia pomiędzy środkiem a górą pasma, bardzo łatwo mi jest ten aspekt wychwycić. To jest na tyle pozytywne działanie, że gdy na koniec poprzedniego testu w pewnym momencie przyświecała mi myśl o zakupie ówczesnego wcielenia, to po kilku dniach wszystko się rozmyło nie mając późniejszych konsekwencji. Tymczasem dzisiejszy sparing z pewnością poskutkuje nieco dłuższym i bliższym aniżeli wcześniej planowałem romansem się z tą propozycją, co dobrze wróży potencjalnemu zakupowi. Dlaczego dopiero teraz? Najważniejszym dla mnie aspektem niniejszego podejścia recenzenckiego jest unikanie majstrowania w środkowej części zakresu częstotliwościowego mimo większego doświetlenia góry, gdyż nie po to dobierałem tak gęsto, ale rozdzielczo grający zestaw, by później napowietrzając przekaz szkodliwie go odchudzać. Ale proszę mnie źle nie zrozumieć, protoplasta również był bardzo wstrzemięźliwy w temacie pracy w centrum pasma, ale nie takim stopniu jak dzisiejszy bohater. W tym przypadku ów kontur basu i nieco większa dawka rozdzielczości na tyle dobrze wpłynęła w proces generowania muzyki przez zestaw Reimyo, że byłem wręcz zmuszony przesłuchać sporą ilość materiału barokowego pod kątem artykulacji poszczególnych wydobywających się z płuc artystów zgłosek. Śmieszne? Powiem tak, gdy dojrzejecie, lub jak to niektórzy mówią, na tyle zestarzejecie się, by do pełni szczęścia wystarczył Wam wspomagany dwoma instrumentami dawnymi wokalista, nagle okaże się, że zaczniecie zwracać uwagę na sposób materializowania się poszczególnych nut, a nie tylko ich wydźwięk. Oczywiście trochę celebruję swój gust muzyczny, ale oświadczam, iż to, co tak mocno zaskoczyło mnie w tym kablu jest bardzo dobrze wypadającym czynnikiem w każdym repertuarze, a przywołane niuanse brzmieniowe mają tylko na celu zwrócenie uwagi, gdzie ów drut pokazuje swoje najdrobniejsze smaczki.
Gdyby ten test był pierwszą rozprawką na temat rzeczonego Furutecha w moim secie, z pewnością rozpisałbym się nad nim na przykładzie kilu propozycji płytowych. Jednak szanując Wasz czas bez poczucia niespełnienia odsyłam do stosownej lektury pierwszej wersji NanoFlux’a, ale z przyjemnością uzupełnię poprzednie wnioski o informację, że NCF bardzo mocno rozbudowuje wirtualną scenę w wektorze głębokości. Ale to nie koniec dobrych wiadomości, gdyż owe pobudzenie dalszych planów nie wprowadza do dźwięku szkodliwej sztuczności jawiącej się niekiedy nienaturalnym wyczyszczeniem tła wokół dziejących się zdarzeń muzycznych. Dostajemy przekaz pełen witalności z naturalnym szumem wszechobecnego chaosu, a nie porozrzucanych gdzieś w próżni dźwiękowej artystów. Reasumując dzisiejsze spotkanie jestem bardzo ciekawy, która wersja bardziej wpisze się w potrzeby Waszej układanki audio.
Jacek Pazio
Dystrybucja: RCM
Cena: 4 800 €
System wykorzystywany w teście:
– dzielony odtwarzacz Cd: Reimyo CDT – 777 + Reimyo DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: ReimyoKAP – 777
Kolumny: TRENNER & FRIEDL “ISIS”
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Hiriji „Milion”
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, X-DC SM Milion Maestro
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix Beauty Tone Milion Maestro, Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints „ULTRA SS”, .Stillpoints ”ULTRA MINI”
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Do oferty firmy McIntosh dołączył stereofoniczny przedwzmacniacz C52. To najbardziej zaawansowany, jednomodułowy przedwzmacniacz McIntosha jaki kiedykolwiek powstał.
Oparte na układach półprzewodnikowych urządzenie obsługuje zarówno źródła cyfrowe jak i analogowe. Łącznie posiada 16 wejść w tym te umożliwiające odtwarzanie najnowszych cyfrowych formatów dźwięku, włączając w to pliki DSD.
C52 ma po trzy wyjścia symetryczne XLR i niesymetryczne RCA. Oprócz tego jest też wyjście RCA o stałym poziomie. Dla źródeł cyfrowych przeznaczono trzy wejścia optyczne, dwa wejścia koaksjalne RCA, jedno wejście USB i firmowe wejście MCT. Wejścia optyczne i koaksjalne obsługują sygnały do 24-bitów/192kHz. Wejście USB obsługuje sygnały PCM do 32-bitów/384kHz (w tym także DXD 352.8kHz i DXD 384kHz) oraz 1-bitowe sygnały DSD64, DSD128, DSD256. Przy odtwarzaniu płyt SACD z transportu SACD/CD McIntosh MCT450 można skorzystać z firmowego połączenia MCT. Dla sygnałów analogowych do dyspozycji są trzy wejścia symetryczne XLR, cztery wejścia niesymetryczne RCA oraz dwa konfigurowalne wejścia gramofonowe, osobne dla wkładek MM i wkładek MC.
W celu zapewnienia jak najlepszego poziomu jakości odsłuchu za pomocą słuchawek przedwzmacniacz posiada technologię Headphone Crossfeed Director (HXD®). Umożliwia ona wysokiej jakości nagraniom stworzenie iluzji uzyskania brzmienia typowego dla odsłuchu za pomocą konwencjonalnych kolumn głośnikowych. C52 posiada ośmiozakresowy analogowy korektor barwy dźwięku pozwalający na idealne dopasowanie muzyki pochodzącej z wielu źródeł do swoich preferencji odsłuchowych. Funkcja Home Theater Pass Through pozwala na możliwość idealnego zintegrowania przedwzmacniacza z posiadanym systemem kina domowego.Wyposażenie uzupełniają gniazda do transmisji danych sterujących i sygnałów wyzwalaczy.
Dzięki klasycznemu, szklanemu przedniemu panelowi, podświetlanemu logo i elementom z aluminium przedwzmacniacz stanowi niepowtarzalną atrakcję nie tylko dla uszu ale i dla oczu swoich posiadaczy. C52 może zostać połączony z dowolnym urządzeniem z szerokiej oferty firmy McIntosh w celu stworzenia doskonałego systemu audio. C52 dysponuje ustawieniami które można regulować według własnych potrzeb.
Ustawienia dotyczą następujących funkcji użytkowych:
– balans kanałów
– regulacja poziomu sygnału wejściowego
– regulacja natężenia wysokich tonów
– regulacja natężenia niskich tonów
– wybór trybu mono/stereo
– włączenie/wyłączenie podświetlenia wskaźników wychyłowych
– regulacja jasności wyświetlacza
– wybór możliwości podłączenia gramofonu z wkładką typu MC lub MM i ustawienie odpowiedniej impedancji wejściowej
– wybór w przedwzmacniaczu słuchawkowym odpowiedniego trybu pracy HXD
Wszystkie wymienione powyżej ustawienia mogą zostać zapisane w pamięci C52 i przypisane do konkretnych wejść sygnału. Każde z poszczególnych wejść posiada bowiem niezależną pamięć ustawień. Jedynie regulacja podświetlenia wskaźników wychyłowych i poziomu jasności podświetlenia wyświetlacza są jednakowe dla wszystkich wejść.
Dane techniczne przedwzmacniacza McIntosh C52:
Zniekształcenia THD …. 0.003% od 20Hz do 20kHz
Pasmo przenoszenia …. +0, -0.5dB 20Hz-20kHz
Stosunek sygnał/szum na wejściach liniowych …. 100dB
Impedancja wejściowa …. 44kΩ XLR | 22kΩ na RCA
Nominalne napięcie wyjściowe …. 5Vrms na XLR | 2,5Vrms na RCA
Maksymalne napięcie wyjściowe …. 16Vrms na XLR | 8Vrms na RCA
Wymiary SWG …. 44,45 x 15,2 x 45,72 cm
Waga ….12,5 kg
Dystrybucja: Hi-Fi Club
Z publikacją niniejszej recenzji zbierałem się może nie aż tak, jak przysłowiowa sójka, lecz uczciwie przyznaję, że „trochę” więcej aniżeli „trochę” czasu od momentu dostarczenia dzisiejszego bohatera zdążyło upłynąć. Spieszę jednak wyjaśnić, iż powyższa opieszałość nie wynikała jednak z mojej złej woli, lecz z najogólniej rzecz ujmując warunków klimatycznych z jakimi w ciągu ostatnich kilku tygodni przyszło nam się zmierzyć. Jeśli w tym momencie zaczynają się Państwo głowić cóż wspólnego z szeroko rozumianą tematyką Hi-Fi ma pogoda, to już za chwilę udowodnię, że całkiem sporo. W dodatku podobne analogie zachodzą w branży motoryzacyjnej, gdzie dostarczenie na testy, w środku sezonu grypowego obfitującego w tzw. śnieżno – deszczowe opady ciągłe, turladełka w stylu Caterhama Seven 620R lub Morgana EV3 zamieszkującego możliwie daleką od jej południowych rubieży Europę recenzenta z jednej strony wprowadzi w wielce przyjemny stan euforii, który z pewnością, tuż po zorientowaniu się co dzieje się za oknem przemieni się w konsternację graniczącą ze stanami depresyjnymi. W moim przypadku było podobnie, gdyż z niecierpliwością wyczekiwany zestaw przenośny składający się z USB-DACa/wzmacniacza słuchawkowego Chord Mojo i dokanałowych słuchawek Cardas Audio A8 dotarł do mnie w momencie, gdy przebywanie poza przytulnym lokum należało ograniczyć, ze względu na oczywiste uwarunkowania meteorologiczne, do niezbędnego minimum. Oczywiście w niczym mi to specjalnie nie przeszkadzało, bo większość tzw. akcesoriów „portable” i tak najlepiej moim zdaniem sprawdza się w warunkach desktopowych, ale spora część potencjalnych użytkowników nabywa je zgodnie z ich dedykowanym przeznaczeniem, czyli żeby cieszyć się swoją ulubioną muzyką również poza domem. Tym oto sposobem docieramy do clue tego zaskakująco rozwlekłego wstępniaka, czyli do właściwego mementu, w którym dana recenzja powinna ujrzeć światło dzienne, żeby cały jej podprogowy przekaz nie poszedł niczym para w gwizdek a przełożył się na rzeczywiste zainteresowanie ze strony rynku. Skoro zatem czytacie Państwo te słowa, to z dość dużą dozą prawdopodobieństwa możecie założyć, że za oknem nieśmiało, bo nieśmiało ale jednak przebija się słońce a temperatura mozolnie zbliża się do magicznych dziesięciu kresek, czyli że spacer nie jest doświadczeniem traumatycznym a kilkudziesięciu minut spędzonych na zewnątrz nie przypłacicie grypą, bądź ciężkim przeziębieniem. Zatem w drogę, bo ruch to zdrowie!
Skupiając się na walorach natury estetycznej i stronie czysto użytkowej uczciwie trzeba przyznać, że Mojo wykonano tak, jakby projektowano go z myślą o brygadach specjalnych i miłośnikom sportów ekstremalnych. Krótko mówiąc bliżej mu do Seiko Black Monster, czy nawet Casio G-Shock aniżeli garniturowych i cienkich jak opłatek propozycji marki Daniel Wellington. Jest mały, poręczny, ale niezwykle zwarty. Słowem prędzej używając Mojo zrobimy komuś krzywdę aniżeli choćby zarysujemy jego pancerny korpus. Jak dla mnie to wystarczający powód, żeby za jakość i przystosowanie do spodziewanych trudów podróży wystawić mu ocenę celującą.
No to przejdźmy do komunikacji, czyli jak Mojo informuje nas o parametrach sygnału, jaki w danym momencie do angielskiego malucha raczymy dostarczać. Wbrew pozorom, pomimo braku konwencjonalnego wyświetlacza, nie jest to wcale takie trudne. Są w końcu kulki, znaczy się kuliste przyciski, które w spoczynku są mlecznobiałe a ożywają dopiero po włączeniu. I tak, barwa dwóch odpowiedzialnych za regulację głośności oscyluje pomiędzy brązem/czerwienią przy niskich poziomach do bielą przy maksymalnej głośności. Zdecydowanie większą paletą barw może pochwalić się za to przycisk odpowiedzialny za włączanie/wyłączanie, który przy okazji pełni rolę informacyjną o dostarczonej częstotliwości próbkowania odtwarzanego właśnie materiału. I tak barwa czerwona oznacza 44, pomarańczowa 48, żółta 88, zielona 96, błękitna 176, granatowa 192, no i tutaj zaczynają się schody, gdyż dla normalnego faceta kolejne trzy odcienie to droga przez mękę. No dobrze, spróbujmy – purpurowo-biskupia 352, fioletowa 384, fioletowo-perłowa 768 kHz a białą zarezerwowano dla DSD – w trybie DoP. Oczywiście prośba o nie czepianie się mojej powyższej interpretacji a jeśli ktoś chce mieć pewność, co do prawidłowej nazwy danego koloru, to najlepiej będzie jak się spyta swojej ładniejszej połówki, albo nawet koleżanki z pracy.
Skupmy się jednak jeszcze przez chwilę na całości. Ustawiając Mojo tak, aby zdobiący ścianę frontową napis był prezentowany zgodnie z obowiązującymi regułami pisowni przyciski nawigacyjne znajdować się będą tuż przy górnej krawędzi. Prawa ściana przypadnie w tym wypadku wejściom w postaci gniazda koaksjalnego (mini jack), dwóch gniazd Micro USB, z czego pierwsze jest sygnałowym a drugie służy do ładowania, oraz wejściu optycznemu Toslink. Za to na przeciwległej – lewej ściance znajdziemy jedynie dwa gniazda słuchawkowe. Jak widać zero wystających i mogących się wyłamać elementów, za co należy się kolejny w pełni zasłużony plus. Przy powyższej decyzji utwierdza mnie również fakt, że bez problemu napędzimy nim i to równocześnie równocześnie(!) dwie pary słuchawek o impedancji 4 – 800 Ω. Co prawda deklarowany przez producenta, wynoszący 10h czas pracy na wbudowanej baterii ulegnie przy takim obciążeniu skróceniu, ale i tak powinien przekroczyć 4h jakie później trzeba będzie poświęcić na jego naładowanie, chociaż … nic nie stoi na przeszkodzie aby jednocześnie słuchać i ładować Mojo.
Z miłych drobiazgów ułatwiających życie należy wspomnieć o pamięci urządzenia jeśli chodzi zarówno o poziom głośności, jak i wybrane przed wyłączeniem źródło. A właśnie tytułowy maluch posiadł wielce przydatną zdolność automatycznego wyboru wejścia, na które dostarczany jest sygnał a jeśli wszystkie wejścia są „obciążone” ustawia je w kolejności USB, Coax, Toslink.
Do trzewi nijak dostać mi się nie udało, więc jedynie powtórzę za materiałami promocyjnymi, że sercem Mojo jest zaawansowany układ Xilinx Artix-7 FPGA, który bez problemu radzi sobie z dekodowaniem sygnałów SPDIF, obsługą pętli DPLL, filtrowaniem WTA, dekodowaniem i filtrowaniem DSD, kształtowaniem szumu, regulacją głośności a nawet zabezpieczeniem termicznym, pozostawiając do „ogarnięcia” przez zewnętrzną kość kontrolę nad HD USB. Stopień wyjściowy wzmacniacza słuchawkowego oparto o trzy pary tranzystorów w każdym kanale, co tłumaczy ponadprzeciętną wydajność prądową dzisiejszego bohatera.
I jeszcze kilka uwag natury ogólnej. Do współpracy ze smartfonami warto zaopatrzyć się w stosowne okablowanie, czyli przewód OTG przy Androidzie (może się też przydać jakiś sensowny odtwarzacz programowy) i lighting przy iOSie (od 6-ki w górę).
O nadziejach pokładanych przez dystrybutora – cieszyński Voice w tytułowym maluchu najlepiej świadczy dbałość o nawet najdrobniejsze detale począwszy od zmasowanej kampanii informacyjnej, co w dzisiejszych czasach staje się wreszcie normą, po dedykowaną Mojo stronę internetową (http://chord-mojo.pl/ ), co już takie oczywiste nie jest. Dzięki temu dosłownie jednym kliknięciem możemy zapoznać się z jego cechami charakterystycznymi, detalami i co najważniejsze, jeśli staliśmy się jego szczęśliwymi posiadaczami również pobrać stosowne sterowniki i (przynajmniej na razie jedynie) anglojęzyczną instrukcję obsługi.
Podobnie jak Mojo można uznać za „budżetową” / uproszczoną wersję Hugo, tak przysłane razem z nim słuchawki Cardas Audio A8, to bazujące na modelu EM5813 dokanałówki. Oparto je na dedykowanym – specjalnie dla nich zaprojektowanym ultra liniowym przetworniku 10,85 mm z podwójnym magnesem. Już przy wypakowywaniu widać i przede wszystkim czuć, zaznaczam, iż chodzi w tym momencie wyłącznie o wagę, że daleko za sobą zostawaliśmy low-endowe plastiki. Proszę się jednak nie nastawiać, że to jakieś ołowiane bullety. Nic z tych rzeczy. A8-ki ważą bowiem jedynie 31 g, lecz poprzez swoją solidność sprawiają takie a nie inne wrażenie. Masywny i świetnie korelujący z pancernością Mojo korpus wykonano z mosiądzu i dodatkowo pokryto gumopodobnym tworzywem ABS o atrakcyjnym, a jednocześnie mało krzykliwym ciemnoniebieskim umaszczeniu. W podobnej tonacji utrzymany jest lekki i elastyczny pleciony przewód wykonany z wielowiązkowej miedzi o niezależnych przewodnikach Litz dla każdego z kanałów. Posiadacze odtwarzaczy Astell&Kern i Pono mogą oczywiście zastąpić go wersją zbalansowaną. Mała rzecz a cieszy.
Najwyższy czas na brzmienie. Nie da się ukryć, że zarówno Chord, jak i Cardasy czy to razem – w duecie, czy na solowych występach charakteryzowała bardzo zbliżona stylistyka, więc po kilku próbach i porównaniach uznałem, że dublowanie takich samych, bądź niezwykle zbliżonych do siebie uwag mija się z celem i zdecydowanie rozsądniejszym będzie popełnienie jednego – wspólnego dla obu składowych dzisiejszej układanki opisu zaobserwowanych walorów sonicznych. W dodatku o ile z jakimikolwiek słuchawkami sygnowanymi sympatyczną muszelką o ile mnie pamięć nie myli kontaktu nie miałem o tyle z elektroniką Chorda jak najbardziej i co najważniejsze zapamiętane niuanse wspominam nader miło. Jednak ad rem. Oferowane przez tytułowy set brzmienie z powodzeniem można określić mianem niezwykle liniowego, neutralnego i dynamicznego. Ewidentnie jest ono pochodną niezwykle skrupulatnego i opartego na rzetelnej wiedzy inżynierskiego podejścia do tematu wyznawanego przez obu producentów. Tutaj nie ma miejsca na gdybanie, domysły, czy próby naginania powszechnie obowiązujących praw fizyki. Czy mamy zatem do czynienia z nudną, na wskroś techniczną i pozbawioną muzykalności prezentacją. W żadnym wypadku. To niezwykle prawdziwe, zbliżone do studyjno-monitorowego (w sensie superlatywnym) granie dające niezwykle wierny wgląd w materiał źródłowy. Aby niejako na wstępie wykluczyć niezbyt przeze mnie akceptowany element prosektoryjnej szklistości sięgnąłem w pierwszej kolejności po naszą rodzima specjalistkę od sybilantów, czyli Annę Marię Jopek i jej album „Barefoot” i … Po prostu na ponad godzinę odpłynąłem, bo dawno tak realistycznie tego wydawnictwa nie słyszałem. Każde uderzenie bębniarza, każde trącenie struny kontrabasu, czy też nawet najlżejszy dźwięk zagrany na trąbce sprawiały, że pojawiała się gęsia skórka i dopiero wtedy „wchodził” wokal Ani i robiło się magicznie. Momentalnie zostawałem wciągnięty, wchłonięty w stworzony przez testowany zestaw muzyczny mikrokosmos. W dodatku tenże mikrokosmos znajdujący się na zewnątrz mnie a nie jak to się czasem przy słuchawkach zdarza wewnątrz mojego czerepu. Nie zachodziło więc zjawisko implozji a raczej efekt znany z „Alicji w krainie czarów” po spożyciu, jeśli dobrze pamiętam grzybków, bądź ciasteczka (z Holandii?). Chodzi bowiem o stan, w którym to my trafiamy pomiędzy muzyków a nie muzycy nas odwiedzają. Dostajemy zatem w pakiecie promocyjnym niezwykle sugestywne oddanie akustyki poszczególnych nagrań, precyzję w rozmieszczeniu poszczególnych źródeł pozornych na scenie a zarazem fenomenalną ich namacalność. Patrząc na powyższe zjawisko całkiem obiektywnie tak po prawdzie trudno, żeby było inaczej, skoro sami na ową scenę zostaliśmy zaproszeni. Nie wierzycie Państwo, że z przenośnego zestawu da się wycisnąć prawdziwą trójwymiarową scenę? No to posłuchajcie lepiej „Miserere … Quel son, quelle preci” z „Il Trovatore” Verdiego. To bardzo sympatyczny przykład, że poszczególne plany dzieli od siebie nie kilkadziesiąt centymetrów, czy też metr z okładem, lecz cała operowa scena a czasem jeszcze kurtyna i to po prostu słychać.
Ludzkie głosy oddawane są niezwykle prawdziwie, bez zbędnych upiększeń, ale i bez piętnowania ich ewentualnych mankamentów. Oczywiście mając do wyboru Annę Netrebko i permanentnie „jadącą” na vibrato Sarę Brightman wybiorę tę pierwszą, bo zabierając się za odsłuch liczę na przyjemność a nie nerwowe zerkanie na zegarek i odliczanie w myślach minut do końca męczarni, ale ani razu podczas kilkutygodniowego użytkowania ww. setu nie przyłapałem go na próbach kopania leżącego.
Przy zdecydowanie cięższym i zarazem bardziej wymagającym repertuarze w stylu „Wagner Reloaded: Live in Leipzig” Apocalypticy i „Revenge” Jelonka swoje przysłowiowe trzy grosze dorzuciła potęga i natychmiastowość najniższych składowych. Próżno było w niej szukać pewnego spowolnienia, czy zaokrąglenia właściwego konwencjonalnym zespołom głośnikowym. Każde uderzenie działo się natychmiast i równie szybko jak się pojawiało z taką sama błyskawicznością znikało.
Chord Mojo z Cardasa A8, bądź jakimiś innymi słuchawkami podobnej, bądź nawet wyższej klasy nie tylko nie bierze jeńców, co od pierwszych taktów bezlitośnie uzależnia. Jego brzmienie jest potężne i w pozytywnym znaczeniu tego słowa analityczne, choć jest to analityczność niezwykle zbliżona do naturalnej rozdzielczości, przez co swoją klarowność opiera na krystalicznej czystości i jedwabistej gładkości a nie laboratoryjnym chłodzie. Jeśli zatem szukacie przenośnej amplifikacji nie tylko na spacery, ale i do biura, bądź generalnie rozglądacie się za desktopowym USB-DACiem odsłuchy rozpocznijcie od Chorda Mojo a bardzo możliwe, że i na nim skończycie. W końcu to rasowy Chord a to jakby nie było mocny gracz na high-endowej scenie audio i co najważniejsze Mojo nie tylko nie przynosi wstydu starszemu rodzeństwu, co ma predyspozycje do stania się rodzinnym pupilem.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Voice
Ceny:
Chord Mojo: 2 490 PLN
Cardas Audio A8: 1 199 PLN
Dane techniczne:
Chord Mojo
Wejścia: Micro USB (max. 768kHz/32Bit), Coax – mini Jack (max. 768kHz/32Bit), Toslink (max. 192kHz/24Bit), Micro USB – gniazdo ładowania.
Moc wyjściowa: 600 Ω 35mW, 8 Ω 720 mW @1kHz
Impedancja wyjściowa: 0,075 Ω
Dynamika: 125dB
THD (@3V): 0,00017%
Waga: 180g
Wymiary (S x W x G): 60 x 22 x 82 mm
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-1sx
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center; Auralic Mini
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2; TEAC NT-503
– Wzmacniacz słuchawkowy: HiFiMan EF6
– Słuchawki: Brainwavz HM5; q-JAYS; Meze 99 Classics Gold; Monster Roc Black Platinum; HiFiMan HE1000
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable zasilające: Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Ardento Power
– Listwa: GigaWatt PF-2 + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
Nowa integra japońskiej firmy z zewnątrz to praktycznie lustrzane odbicie swojego poprzednika: E-360, jednak zmiany w konstrukcji są dalekie od kosmetycznych. E-370 korzysta bowiem z technologii topowego E-600, a także najmocniejszej, pracującej w klasie AB integry E-470. Od tego pierwszego pożycza on analogowy referencyjny układ regulacji siły głosu AAVA, zmniejszający poziom szumów do wartości niemalże niemierzalnych. Natomiast od tego drugiego – m. in. przełączniki typu MOS-FET zamiast przekaźników i układ sprzężenia zwrotnego z poborem sygnału bezpośrednio przy wyjściach głośnikowych.
Wprawdzie na papierze moc wzmacniacza wzrosła tylko dla obciążenia 4 Ω i przyjmuje wartość 150 W, ale weźmy pod uwagę, że Accuphase to firma, która nie przechwala się mocą swoich wzmacniaczy i zaskakują one recenzentów dopiero podczas odsłuchów, a zwłaszcza pomiarów. Japończycy przyznają się za to bez bicia do monstrualnego, bo dwukrotnego, wzrostu współczynnika tłumienia – teraz wynosi on aż 400. Jest to spowodowane konstrukcją końcówki mocy, gwarantującą impedancję wyjściową na ekstremalnie niskim poziomie. Sekcja ta wykorzystuje najnowszą generację znanego z poprzednika zbalansowanego układu wzmacniacza instrumentacyjnego, ze sprzężeniem zwrotnym typu prądowego, działającym zarówno w dodatniej gałęzi sygnału, jak i w układzie masy. Dzięki temu stosunek S/N poprawił się o 3 dB. W selektorze wejść przedwzmacniacza zastosowano hermetycznie zamknięte przekaźniki zaprojektowane do pracy w ciężkich warunkach przemysłu telekomunikacyjnego. Sterowane są one układami logicznymi w konfiguracji ułatwiającej integrację rozbudowanego systemu, w tym źródeł z wyjściami zbalansowanymi. Układy przedwzmacniacza i końcówki mocy są całkowicie niezależne, co powoduje, że E-370 jakością dźwięku może konkurować z systemami dzielonymi. Idzie za tym możliwość rozłączenia obydwu sekcji za pomocą przycisku „Power In”. Na pokładzie jest także wzmacniacz słuchawkowy bardzo dobrej jakości. Całość jest zasilana z potężnego transformatora toroidalnego i kondensatorów o pojemności 2 x 30 000 μF.
Cena detaliczna E-370 wynosi 26 900 PLN, a do wzmacniacza można także zamówić opcjonalne karty: przetwornika DAC-40 lub przedwzmacniacza gramofonowego AD-30.
Dystrybucja: Nautilus
Najnowsze komentarze