Z formacją Amarok mam pewien problem. Problem ów zaczął się u mnie praktycznie dokładnie dwa lata temu, czyli na zakończeniu sezonu 2016-2017 w Studiu U22, gdy Gospodarze na wywiad i krótki, promujący album „Hunt” koncert, zaprosili Michała Wojtasa z zespołem. W dodatku trwa on do dzisiaj i objawia się dość zastanawiającą przypadłością wymuszająca niemalże codzienne odtwarzanie ww. albumu. Co ciekawe przypadłość ta okazała się zaraźliwa, gdyż przeszła na mą Małżonkę i nawet jeśli ja robię sobie „detox”, to wtedy Ona nadrabia zaległości w systemie słuchawkowym. Uzależnienie? Niewykluczone, jednak nieszkodliwe i świetnie kojące skołatane codziennymi troskami nerwy. Nie muszę chyba w tym momencie wyjaśniać, iż na wieść, że Amarok wypuszcza na rynek kolejne wydawnictwo oboje ustawiliśmy się w blokach startowych do wyścigu po zapowiadany krążek. Traf jednak chciał, że dzięki uprzejmości stołecznego Sound Clubu dane nam było pojawić się na przedpremierowym, kameralnym spotkaniu z Artystami i nie tylko usłyszeć kilka zdań o powstawaniu albumu i oczywiście sam album, co przede wszystkim po raz kolejny stać się uczestnikami mini koncertu. Oczywistym jest również fakt pozyskania jeszcze pachnącego tłocznią egzemplarza „The Storm” a tym samym zdobycia materiału do subiektywnej analizy, co też niniejszym czynię.
O ile jednak „Hunt” był typowym prog-rockowym koncept – albumem swą estetyką nierozerwalnie zespolonym ze spuścizną Pink Floyd, czy współczesnymi działaniami rodzimego Riverside, o tyle „The Storm” jest tak naprawdę podkładem muzycznym, lub jak kto woli ścieżką dźwiękową, do spektaklu tanecznego brytyjskiego choreografa Jamesa Wiltona i jego James Wilton Dance Company. Od razu zaznaczę, że przedstawienia jeszcze nie widziałem, więc swoje doznania opieram jedynie na tym co udało mi się z tytułowego krążka, usłyszeć a słychać na nim całkiem sporo, z tą tylko różnicą, że to co słychać dość znacznie różni się od tego, czym do tej pory raczył nas Amarok. Nieco zagmatwane? No to spróbuję odrobinę jaśniej. Otóż oprócz łkających gitar doszło sporo elektroniki a samego, udzielającego się wokalnie frontmana usłyszymy jedynie na dwóch („The Song of All Those Distant” i „The Storm”) , z dziewięciu wykorzystanych w tym projekcie utworów. Czy to źle? Śmiem twierdzić, że nie, choć pewnie ortodoksyjni wyznawcy gatunku prog-rock mogą kręcić nosem. Proszę jednak nie zapominać, że to nie tylko soundtrack, co przede wszystkim podkład muzyczny do mniej, bądź bardziej, a zakładam , że bardziej skomplikowanych układów tanecznych i ktoś w te, nie zawsze proste linie melodyczne, musi wpleść ruchy swych kończyn. Aby jednak wszystkich pogodzić, polubownie stwierdzę, że tak naprawdę każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Zatwardziali „Amarokowcy” mają tu bowiem klasyczny i utrzymany w wiadomych klimatach „The Song of All Those Distant” i ewentualnie tytułowy „The Storm”, choć akurat w nim ilość ambientowo – trip – hopowych wstawek może nie być im w smak. Prosiłbym jednak o chwilę uwagi i wsłuchanie się w warstwę instrumentalną, gdzie pomiędzy syntetycznymi samplami pojawia się prawdziwa perełka, czyli theremin.
A z resztą, wystarczy rozsiąść się wygodnie w fotelu i dać się ponieść muzyce, co powinno przyjść o tyle łatwo, że już otwierający album blisko siedmioipółminutowy „Warm Coexistence” oparto na ambientowym, falującym tle, trip-hopowych wstawkach i zapewne w celu nadania autorskiego sznytu kilku gitarowych „wejściach” Michała. Jest tajemniczo, i nieco mrocznie, jednak zamiast jednowymiarowej syntetycznej papki dostajemy wieloplanowy majstersztyk pozwalający na wielokrotne eksploracje jego zakamarków.
„Dark Mode” ma w sobie coś z odległego, intrygującego orientu i tzw. muzyki relaksacyjnej. Mamy gongi, szemrzącą wodę i taką przestrzeń, że słuchając można się zgubić nawet w osiemnastometrowym mikro-apartamencie. Kontemplacji i to jeszcze głębszej, służy również minimalistyczny „Natural Affinity” z miarowo pulsującym w tle i wprowadzającym w swoisty trans rytmem sukcesywnie oplatanym przez wspominany już theremin rozedrganą eteryczną poświatą. Za to w „All the Struggles” spokojnie można odnaleźć Floydowskie inspiracje. I tak praktycznie można pochylać się nad każdym utworem, co już pozostawiam Państwu.
A jak „The Storm” prezentuje się od strony audiofilskiej? Przewrotnie odpowiem, że nie jest źle, a wręcz jest całkiem dobrze, choć poprzeczki zawieszonej przez „Hunt” przeskoczyć się nie udało, bo udać nie mogło. Czemu? Z powodu wszechobecnej elektroniki, która jakby jej nie dopieszczać i uczłowieczać, to i tak w bezpośrednim starciu z realnym, konwencjonalnym instrumentarium po prostu dostaje łupnia, a właśnie instrumentów z krwi i kości na „Hunt” było więcej . Może i jest ciekawa przestrzeń, czy też rozlewające się po pokoju plany, jednak bez precyzyjnego ogniskowania źródeł pozornych, których de facto tam nie znajdziemy, mamy li tylko impresjonistyczne plamy. Dlatego też, jeśli „podeszło” Państwu poprzednie wydawnictwo Amaroka i nie przeszkadzała Wam jego ambientowość i „kontemplacyjność”, to w „The Storm” zapadniecie się jak w pluszową kanapę.
Marcin Olszewski
Lista utworów
1. Warm Coexistence (7:28)
2. Dark Mode (5:10)
3. Natural Affinity (11:04)
4. All the Struggles (7:30)
5. Uplifting (10:42)
6. Subconsciousness (3:18)
7. Facing the Truth (The Grand Finale) (3:18)
8. The Song of All Those Distant (5:04)
9. The Storm (4:35)
Opinia 1
Wbrew pierwszemu wrażeniu dotyczącemu oceny asortymentu oferowanego przez rodzimych producentów audio li tylko na podstawie mniej, bądź bardziej agresywnych kampanii reklamowych, iż Polska kablami stoi, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Wystarczy bowiem na spokojnie sprawdzić stan faktyczny, by zorientować się, że szala zwycięstwa przechyla się raczej ku kolumnom. Jednak oprócz klasycznych „dinozaurów” w stylu ESY i RLS, czy też ugruntowanych w świadomości odbiorców Audio Academy, lub Pylona co i rusz na powierzchnię wypływają tak ciekawe projekty jak Audioform, Ciarry, czy Zeta Zero. I właśnie takim nowym bytem dzisiaj się zajmiemy, w dodatku tak nowym, że w chwili dostarczenia na testy miał on nosić nazwę P&D Acoustic a dosłownie na dzień przed niniejszą publikacją ów byt ewoluował do, zakładam że finalnej postaci, czyli do DearWolf. W dodatku oficjalna inauguracja działalności planowana jest na … listopadowe Audio Video Show, więc tak naprawdę niniejszy test nosi widoczne znamiona tzw. działań wyprzedzających. Panie i Panowie – oto Roe Deer.
Jak sami Państwo widzicie Roe Deer to nad wyraz rzadki wśród rodzimych konstrukcji przypadek w całości oparty na porcelanowych przetwornikach niemieckiego Accutona. Dlatego też zamiast lokalnej konkurencji bezpośrednich sparingpartnerów wypadałoby „Sarenkom” (Roe Deer po angielsku to sarna) szukać w katalogach takich marek jak Gauder Akustik, Marten, Neo, czy włoskich Albedo i Nime Audiodesign. Oczywiście producentów sięgających po Accutony jest znacznie więcej, lecz tworząc powyższą listę ograniczałem się jedynie do marek goszczących na naszych łamach.
Jednak w swej oryginalności Roe Deer idą jednak jeszcze dalej, gdyż oprócz samych drajwerów również same warunki, pracy jakie im zapewniono, nie są zbyt popularne. Chodzi bowiem o to, że zamiast nad wyraz powszechnego układu wentylowanego, czyli wszechobecnych bas-refleksów, bądź nieco bardziej wymagających obudów zamkniętych tym razem zdecydowano się na membrany bierne i to membrany porcelanowe. Same, wykonane w technologii kanapkowej (dwie warstwy sklejki + warstwa MDF), obudowy z niezwykłą dbałością pokryto śnieżnobiałym lakierem fortepianowym i ustawiono na masywnych 30 mm, wycinanych z bloków aluminium a następnie szkiełkowanych i anodowanych, cokołach. Co istotne struktura obudów nie wynika z przypadku a z precyzyjnych pomiarów akcelerometrem optymalizujących proporcje i układ poszczególnych warstw pod kątem znajdujących się na ich frontach zdublowanych 173 mm mid-wooferów i 30 mm, niczym nieosłoniętego wysokotonowca. Taką samą średnicę jak pełnoprawne drajwery mają dwie membrany bierne znajdujące się na ścianach tylnych tuż nad pojedynczymi terminalami głośnikowymi. O solidności całości świadczy zarówno ich ciężar wynoszący zacne 50 kg / szt. , jak i dbałość o sztywność konstrukcji uzyskaną nie tylko na skutek wewnętrznych wieńców wzmacniających, lecz i samej grubości ścian wynoszącej 25,7 mm, oraz 34 mm precyzyjnie przeszlifowanego w nieco przypominające kształt kryształu wzór frontu. Jak twierdzą sami konstruktorzy – Krzysztof Dudek i Jan Przybył, taka konstrukcja obudów sprawia, że nie dodają one nic od siebie do reprodukowanego basu a jedyne, w dodatku znane a zatem i kontrolowane wzbudzenie ma miejsce przy 620 Hz. A skoro jesteśmy akurat przy tej a nie innej częstotliwości to warto wspomnieć, iż dzięki autorskiej modyfikacji tweetera polegającej m.in. na wytłumieniu komory za membraną, udało się przenieść rezonans membrany na około 610 Hz. 173 mm średnio-niskotonowcom też się nie upiekło, gdyż również i one nie uniknęły stosownych poprawek mających na celu zniwelowanie refleksów pochodzących od układu magnetycznego.
Nad wyraz bogato prezentują się zwrotnice DSC (Dynamic Slope Control), które nie zważając na przebieg elektryczny tworzą akustyczny pierwszy rząd i które oparto na impregnowanych woskiem cewkach, oraz kondensatorach Mundorf Supre evo Silger Gold Oil, Munddorf evo Silver/Gold/Oil i Mundorf Supreme Silver/Gold/Oil.
Zapewne zastanawiacie się Państwo jak Roe Deer grają. Prawdę powiedziawszy zanim je postawiliśmy w OPOS-ie i podłączyliśmy w redakcyjnym systemie też nie mieliśmy nawet bladego pojęcia czego się po nich spodziewać. Życie nauczyło nas jednak, że zastosowane przetworniki, czy też typ konstrukcji, to jedynie składowe z których, w zależności od wiedzy i umiejętności konstruktora może powstać (bądź nie) coś wyjątkowego. Bowiem sytuacji w Hi-Fi i High-Endzie całkiem blisko do popularnych „konkursów kulinarnych”, podczas których uczestnicy bazując na takich samych, lub bardzo zbliżonych, składnikach wyczarowują prawdziwe ambrozje i rozkosze podniebienia, bądź też trudne do przełknięcia „zakalce”. Pozostając w tej, jakże hedonistycznej estetyce natury konsumpcyjnej już po kilku taktach „Possibilities” Herbiego Hancocka wiedziałem, że akurat w przypadku Roe Deer czeka mnie prawdziwa uczta w uhonorowanej nie jedną a przynajmniej dwiema gwiazdkami Michelina wykwintnej restauracji. Sarenki zagrały bowiem tak, jak zarówno na tym pułapie cenowym, jak i po zastosowanych przetwornikach spodziewać się raczej nie można było. Idąc niejako na myślowe skróty i maksymalnie upraszczając temat można bowiem stwierdzić iż osiągnięty przez poznański dream-team efekt przynajmniej w 2/3 nie przypominał tego, z czym Accutony w 99% przypadkach się większości zorientowanych w temacie kojarzą i co zarazem powoduje znaną i całkowicie zrozumiałą polaryzację środowiska audiofilów. Nie da się bowiem ukryć, że przetworniki porcelanowe charakteryzuje jednak nieco inna estetyka brzmieniowa aniżeli papier, jedwab, czy polipropylen. Oczywiście wszystko rozbija się o indywidualne gusta i przyzwyczajenia, niemniej jednak w większości przypadków trudno oczekiwać po Accutonach jedwabistej słodyczy, czy „papierowej eufonii”. A tymczasem w Sarenkach góra pasma nie dość, że szalenie rozdzielcza i piekielnie szybka jest niezaprzeczalnie lśniąca i słodka. Nie wiem, czy to „wina” usunięcia fabrycznej siatki ochronnej, czy też innych, już niewidocznych gołym okiem, zleconych przez DearWolf modyfikacji, ale swobodą i wyrafinowaniem niebezpiecznie zbliża się do swojego diamentowego rodzeństwa. Dzwoneczki i Panna Krysia u Herbiego to jedno, jednak prawdziwy tor przeszkód to aż kipiące od dęciaków i sepleniących partii wokalnych „A un Paso Lento Pero Firme” Pepe Ríos y Orquesta la Mancha, gdzie prędzej z uszu popłynie krew aniżeli „złapiemy” na porcelanie barwę. A tymczasem Roe Deer właśnie akcent na owej barwie stawiały. Oczywiście wysyceniu średnicy do tego, co potrafią w tej materii Isis-y „trochę” brakowało, lecz poziom był zbliżony do tego, co swojego czasu z ceramiki potrafił wykrzesać Estelon. A to jest, nawet obecnie, nie lada wyczyn.
Jeśli zaś chodzi o dół pasma, to zbytnio się nie certoląc z obiektem niniejszego testu, od razu sięgnąłem po wywołujący na wszelakiej maści wystawach u większości tak prezenterów, jak i słuchaczy album „Supernaturals Record One” swoistej kooperacji formacji Ufomammut, oraz Lento i to było to. Takiej potęgi i prawdziwej, nawet nie tyle przygniatającej, co autentycznie wgniataj w fotel ściany świetnie kontrolowanego dźwięku dawno nie słyszałem. Ten nad wyraz wieloplanowy mariaż ekstremalnego doom metalu zahaczającego nawet o tempa zdawałoby się zarezerwowane jedynie dla odmian funeral, stoner i psychodelii, to prawdziwy tor przeszkód, gdyż z jednaj strony mamy nieprzebrane pokłady najniższych składowych a z drugiej wartością nadrzędną i oczywistym celem jest zachowanie możliwie wyraźnej jego struktury i poszczególnych planów, na których rozgrywają się niekoniecznie idące unisono wydarzenia. Krótko mówiąc to nad wyraz skomplikowana forma na swój sposób uporządkowanego chaosu, z którego ogarnięciem poradzić mogą sobie jedynie najlepsi. Najwidoczniej jednak okupując za młodu jedną z sal odsłuchowych znanego poznańskiego salonu ze sprzętem High End, panowie Krzysztof Dudek i Jan Przybył zdążyli na tyle przesiąknąć dobrym dźwiękiem, że projektując własne konstrukcje postanowili wystrzegać się błędów popełnianych przez innych i stworzyli coś naprawdę wyjątkowego.
Jednak w celu oceny możliwości dynamicznych i wolumenu generowanego dźwięku wcale nie trzeba zapuszczać się w aż tak ekstremalne obszary, gdyż w zupełności wystarczą komercyjne hollywoodzkie superprodukcje w stylu ścieżek dźwiękowych „Jurassic Park – 20th Anniversary” Johna Williamsa, czy też „Aladdin”. Wielka symfonika i równie imponujące budżety oznaczają potocznie mówiąc aparat wykonawczy mogący wypełnić po brzegi najbardziej pojemny orkiestron a co za tym idzie, na tyle rozbudowaną wieloplanowość, że niemalże z góry zakłada się jakiś kompromis. Cóż, w tym momencie muszę Państwa zmartwić, gdyż również na wielkiej symfonice nie udało mi się przyłapać Sarenek na jakichkolwiek próbach upraszczania, czy też spłaszczania czegokolwiek. I nie chodzi w tym momencie o zdolność umiejscowienia poszczególnych sekcji, lecz pełen wgląd w ich skład. Oczywiście pragnę jedynie przypomnieć, iż poruszamy się jeszcze na w miarę rozsądnych, przynajmniej jak na High-End, pułapach cenowych, więc proszę się nie łudzić, że nie da się jeszcze lepiej, bo da (co np. już niedługo postaramy się w miarę składnie wyartykułować w ramach testu YG Acoustics Sonja). Tu raczej chodzi o to, że nawet ze zdecydowanie droższą elektroniką Roe Deer wcale nie limitują jej potencjału, nie filtrują dostarczanych informacji i nie zubażają przekazu. Jeśli komuś w tym momencie wydaje się, że to nic nadzwyczajnego, to znaczy, że raczej nie miał do czynienia z dCS Vivaldi DAC2 a u nas takowy od dłuższego czasu urzęduje w torze i na tyle wysoko ustawił poprzeczkę oczekiwań, że z łatwością udaje się nam wychwycić, czy coś po drodze z transmitowanego sygnału nie ucieka.
No to mamy wcale nie taką małą i w dodatku kolejną rodzimą (po wzmacniaczu słuchawkowym Fulianty Audio ST-18) sensację. Pojawia się bowiem nie wiadomo skąd całkowicie nowy i zupełnie nieznany byt, prezentuje swój debiutancki produkt i bez najmniejszego skrępowania, o szacunku dla starych wyjadaczy nie wspominając, „bezczelnie” wskakuje do ekstraklasy. W dodatku w przypadku DearWolf tytułowy model Roe Deer ma być zaledwie wstępem do właściwej oferty, co nad wyraz pozytywnie nastraja nas na przyszłość, gdyż jeśli to jest punkt wyjścia, to zapowiadany na Audio Video Show ma spore szanse porządnie zatrząść posadami ultra high-endowego Olimpu. Czego oczywiście ekipie DearWolf serdecznie życzymy.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Tego, że produkująca przetworniki oparte o membrany ceramiczne niemiecka marka Accuton ostatnimi czasy jest jednym z pionierów w zaopatrzeniu rynku budowy zespołów głośnikowych, chyba raczej nikt nie będzie próbował podważać. Powód? Na jej ofercie bazują najwięksi gracze na rynku audio, a to mówi samo za siebie. Oczywistym następstwem tego stanu rzeczy, w połączeniu z biznesowym sukcesem podobnych konstrukcji jest coraz częstsze wykorzystywanie jej komponentów przez mniejszych producentów, co skutkuje wręcz lawinowym poszerzeniem oferty z ceramikami w coraz niższych pułapach cenowych, stając się tym sposobem bardzo ciekawym kąskiem dla zwykłego Kowalskiego. I wszystko byłoby ok., gdyby nie jeden problem. Jaki? To chyba proste. Najzwyczajniej w świecie ceramiki są bardzo czułe na złe aplikacje, z czego biorąc się za ich wykorzystanie należy zdawać sobie sprawę. Niestety, albo nie wszyscy biorą ową prawdę do serca, albo sądzą, że bez względu na wynik soniczny (często niezbyt dobry) wsad materiałowy zapewni im bezproblemową sprzedawalność. W jakim celu poruszam ten temat? Z prostej przyczyny, bowiem w ostatnim czasie mieliśmy niekłamaną przyjemność zderzyć się z bardzo dobrym zestawem kolumn z Accutonami w roli głównej. A co w tym wszystkim jest najciekawsze, to fakt, że producentem jest startujący w tym biznesie rodzimy brand DearWolf, który na przetarcie szklaków popełnił konstrukcje z membranami biernymi w służbie strojenia basu o nazwie Roe Deer. Zaciekawieni? Zdradzę, że jeśli na widok białych membran natychmiast kręcicie nosem, zapoznając się z poniższym tekstem raczej tylko na tym zyskacie. Kogoś przekonałem? Tak, nie? Ok. Bez względu na odpowiedź zapraszam na kilka informacji o zaskakująco przyjaznych, nawet dla tak zagorzałego wielbiciela papierowego nalotu jak ja, uzbrojonych w ceramiczne głośniki tytułowych białych sarenkach.
Przybliżające nasz punkt zainteresowań fotografie od pierwszego kontaktu wzrokowego aż krzyczą, że mamy do czynienia z bardzo zgrabnymi konstrukcjami. Roe Deer to niewysokie, do tego smukłe, z ciekawie połamanym na kilka płaszczyzn frontem, ubrane w połyskującą biel, potrafiące odnaleźć się w każdych warunkach lokalowych słupki. Z informacji producenta wynika, iż od strony elektrycznej są to konstrukcje trójdrożne, z deklarowaną skutecznością na poziomie 87 dB i zakresem pracy w zakresie 38 Hz – 38 kHz. Co ważne, zastosowane głośniki bez względu na identyczny wygląd jak seryjne są modyfikowane. Jednak nie wszystkie poprawki wykonuje się podczas procesu produkcji, bowiem kilka sprawdzonych w wielu próbach na żywym organizmie patentów w końcowej fazie budowy kolumn wdrażają w życie ich konstruktorzy. Na froncie wykonanej jako kanapka MDF-u ze sklejką obudowy znajdziemy trzy przetworniki dynamiczne – jeden wysokotonowy i dwa średnio-niskotonowe. Zaś na plecach wspomniane we wstępniaku, zlokalizowane w dolnej części, dwie membrany bierne i co prawda pojedyncze, ale za to solidne terminale dla okablowania łączącego te piękne sarny z docelowym wzmocnieniem. Tak uzbrojone kolumny posadowiono na wykonanych z jednego płata aluminium przez obrabiarkę CNC, zwiększających rozstaw punktów podparcia, wyposażonych na krańcach w stosunkowo wysokie gumowe stożki, czarnych cokołach. Jak widać, żadnych ekstrawagancji, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu ponadczasowa prostota.
Co takiego musiało się wydarzyć, aby zatwardziały propagator kolumn z głośnikami papierowymi już podczas kreślenia rozbiegówki tryskał peanami na temat konstrukcji z przetwornikami przez wielu często niesłusznie, czego dowodem jest obecnie przybliżana inkarnacja, jednak uważanymi za nazbyt ofensywne? Nic specjalnego. Wystarczy, aby dźwięk przy pewnego rodzaju sznycie grania danej konstrukcji nosił znamiona muzykalności. Naturalnie nie musi to oznaczać kopiowania gęstego brzmienia monitorów radia BBC, czy wyczynowców w kwestii rozdzielczości z membranami z grafenu i diamentu przykładowych Magico M3. Wystarczy, aby słuchanie ich przez kilka godzin w każdym gatunku muzycznym nie wprowadzało w duszy melomana stanów lękowych. I właśnie takie są nasze bohaterki. Żadnej natarczywości, dzwonienia czy oschłości. Począwszy od naładowanej sporą dawką witalnie podanych informacji góry pasma akustycznego, przez stosunkowo gładki, na szczęście dla spójności przekazu, unikający podgrzewania temperatury środek, po w połączeniu z moją amplifikacją stosunkowo energiczne, ale nie rozlazłe, tylko punktowe niskie tony, Roe Deer przez cały odsłuch czarowały niezbyt częstym dla tego typu konstrukcji wyważeniem pomiędzy szybkością, a wagą dźwięku. Ale to nie koniec ciekawostek. Z racji wąskiej przedniej ścianki, piękne Polki bez problemu potrafiły wykreować przypisaną kolumnom monitorowym nie tylko szeroką, ale również bardzo głęboką wirtualną scenę z bardzo czytelnie rozlokowanymi na jej parkiecie artystami. Zaskoczeni tyloma pozytywami? Przyznam szczerze, że ja bardzo. Ale nie ze swej wrodzonej złośliwości, tylko pozytywnie zbudowany, iż da się zaprząc ceramikę do służby kochających emocje w muzyce melomanów. Jak wszystkie wyartykułowane aspekty wypadały podczas zderzenia z muzyką? Biorąc pod uwagę uwarunkowania szybkościowe jako pierwszy na recenzencki tapet trafił krążek „S&M” Metallicy. Myślicie, że to zbyt spokojny materiał? Bynajmniej, a szczególnie w kilku kawałkach drugiej płyty. Czy to mocne gitarowe riffy, czy stopa dającej podstawę do różnych ekwilibrystyk reszty zespołu perkusji, czy nawet niezbyt dobrze, ale za to czytelnie pokazana wokaliza fromtmena, całość była bardzo przekonująca nie tylko w domenie trafiającej w punkt oczekiwań wyrazistości docierających do moich uszu dźwięków, ale również w sferze bezproblemowego napełnienia dość dużego, jak na gabaryty kolumn, pomieszczenia. Był drive i energia, bez czego ta muza nie ma prawa wznieść się na odpowiednie poziomy jakości. Kolejny tytuł miał być tak zwanym Palcem Bożym tego testu. Co miało zostać owym kilerem? Najnowsza kompilacja Adama Bałdycha w kwartecie „Sacrum Profanum”. Efekt? Spokojnie, porażki jako takiej nie było, jednak w tym momencie muszę przywołać wywołane do tablicy nieco wcześniej określenie „sznyt grania danej konstrukcji”. Otóż ogólnie wszystko było w porządku. Jednak znam tę płytę dość dobrze i wiem, że w pewnych aspektach (czytaj w oddaniu realiów skrzypiec) ceramiczne głośniki nie są w stanie konkurować z celulozowymi, dlatego też trochę brakowało mi wysycenia strun i drewna w brzmieniu tego instrumentu. Ale zapewniam, nie była to degradacja dźwięku, tylko inne spojrzenie na jego tembr. A gdy przypomnę, że rozmawiamy o pracy membrany porcelanowej, to co udało się konstruktorom osiągnąć, można zaliczyć jako w pełni zasłużony sukces, gdyż krążek przesłuchałem od dechy do dechy. Ostatnią przygodą była muzyka kreowana przez komputery, soniczne zapętlenia zapożyczonych kawałków i wszelkiego rodzaju przestery z płyty „Liminal” zespołu Acid. Tutaj ogólna prezentacja była bliska mocnemu uderzeniu Metallici z tą tylko różnicą, że czasem dawało się odczuć brak podstawy dla najniższych sejsmicznych pomruków, które w tym wydaniu nie były w stanie zatrząść moim sporym pomieszczeniem. To naturalnie było poza możliwościami opisywanych kolumienek, jednak przywołałem to wydarzenie w celu przypomnienia mierzenia siła na zamiary podczas planowania potencjalnych odsłuchów. Ogólnie również w tym przypadku finał był na rzadkim dla wielu wykorzystujących głośniki ceramiczne konstrukcji.
Nie wiem, jak odebraliście powyższy tekst, jednak zbliżając się do jego końca ponawiam oświadczenie, iż tytułowe Roe Deer są bardzo dobrze zestrojonym zbiorem głośników Accutona. Może nie zazwyczaj, ale stosunkowo często podobne konstrukcje stawiają na wyrazistość ponad wszystko, a przecież w muzyce nie zawsze o to chodzi. Owszem, kiedy ma być jazda bez trzymanki, powinny lecieć wióry, jednak gros muzyki to harmonijnie następujące po sobie nuty, a w takim przypadku cele nadrzędne całkowicie ewaluują, co potencjalne zespoły głośnikowe powinny odróżniać i odpowiednio je podać. I w tym duchu, w moim odczuciu, podążają nasze bohaterki. Naturalnie z przypisanymi dla siebie cechami, jednak na ile to możliwe, stają się odejść od zaszufladkowania zatytułowanego „krzykacze”. A to potrafią najlepsi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: DearWolf
Cena: 15 000 €
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 38 Hz-32 kHz
Impedancja: 4 Ω (3.4 Ω Min @40 Hz)
Skuteczność: 87 dB
Konstrukcja: 3-drożna
Materiał przetworników: Al2O3 – Ceramika.
Średnia głośników średnio-niskotonowych: 173 mm
Średnica membran biernych: 173 mm Alu cone
Średnica głośnika wysokotonowego: 30 mm
Typ zwrotnicy: DSC – akustyczny pierwszy rząd
Waga: ~50 kg
Wymiary bez podstawy (W x S x G): 102x20x34 cm
Po superintegrze 865 przyszła pora na zabawki dla dużych chłopców, czyli dzieloną amplifikację – przedwzmacniacz 1110 i stereofoniczną końcówkę mocy 1160, które choć potrafią nad wyraz boleśnie nadwyrężyć kręgosłup stanowią zaledwie wstęp do oferty Boulder Amplifiers.
cdn. …
Już wkrótce do polskich salonów audio-wideo trafi niemal pełna gama produktowa Luxmana. Oficjalnym przedstawicielem tej japońskiej ikony w świecie high-endowych urządzeń została firma Audio Klan. Dzięki temu polscy miłośnicy doskonałego dźwięku będą mogli zapoznać się z ofertą Luxmana w aż 12 miastach Polski, a jego znakomite konstrukcje staną się dostępne niemal na wyciągnięcie ręki.
Firma Luxman to jedna z najstarszych marek w branży audio. Jej początki sięgają 1925 r. i nierozerwalnie wiążą się z rozwojem japońskiej radiofonii. W pierwszych latach gamę produktową stanowiły radioodbiorniki i aż do dzisiaj Luxman pozostaje wierny swoim korzeniom, opracowując wyłącznie konstrukcje audio.
Od początku swojej działalności projektanci urzeczywistniali tezę, że najważniejsze jest dostarczenie
w pełni naturalnego brzmienia, maksymalnie zbliżonego do oryginału. W efekcie konstrukcja wszystkich urządzeń Luxmana podporządkowana jest przede wszystkim temu celowi.
Obecne modele tej japońskiej ikony w perfekcyjny sposób łączą charakterystyczne, tradycyjne wzornictwo z najbardziej bezkompromisowymi rozwiązaniami. Dzisiejszą gamę produktową tworzą wzmacniacze zintegrowane, przedwzmacniacze/końcówki mocy, odtwarzacze CD i SACD, przetworniki cyfrowo-analogowe, gramofony oraz wzmacniacze słuchawkowe i przedwzmacniacze gramofonowe. Na szczególną uwagę zasługują oferowane od wielu dekad i sukcesywnie udoskonalane konstrukcje lampowe – wzmacniacze i odtwarzacze CD.
Dopracowane na przestrzeni lat niemal do perfekcji, urządzenia Luxman dają pewność, że nawet po kilku dekadach użytkowania wciąż będą oferowały najwyższej jakości dźwięk. Wszystkie wprowadzane zmiany to przykład ewolucji, która jeszcze bardziej zbliża nas do dźwiękowego ideału. Obrazu całości dopełnia łatwa i intuicyjna obsługa oraz możliwość precyzyjnego dostrojenia brzmienia do własnych preferencji.
Tak jak wszyscy wielcy producenci, Luxman ogromną wagę przykłada do konstrukcji swoich urządzeń. Przemyślany układ wewnętrzny, szerokie wykorzystanie elementów dyskretnych i komponentów opracowanych specjalnie na potrzeby Luxmana, a przede wszystkim autorskie rozwiązania, to tylko kilka przykładów potwierdzających niemal obsesyjną dbałość o szczegóły.
Wśród unikatowych rozwiązań warto wskazać układy LECUA i ODNF. Pierwszy z nich jest niezwykle precyzyjnym tłumikiem, który zmienia siłę głosu bez negatywnego wpływu na jakość sygnału. Ponadto rozwiązanie opracowane przez Luxmana odporne jest na proces fizycznego starzenia się ścieżki oporowej, co zwiększa żywotność urządzeń korzystających z LECUA. Z kolei ODNF to sposób Luxmana na ujemne sprzężenie zwrotne. Układ ten, będący odmianą prądowego sprzężenia zwrotnego, łączy zalety ujemnego sprzężenia zwrotnego, jak i jego braku. ODNF na wyjściu układu izoluje szumy i zniekształcenia (w porównaniu z wejściem) i dodaje negatywne sprzężenie zwrotne, ale tylko z sygnałem zniekształceń. Wśród korzyści ODNF warto wymienić jego niezwykle szerokie pasmo przenoszenia i ekstremalną szybkość działania.
Do dzisiaj znakiem rozpoznawczym wzmacniaczy firmy są duże wychyłowe wskaźniki. Luxman pozostaje wierny także dostarczaniu urządzeń pracujących w czystej klasie A. Część modeli tylko w przypadku trudnych do wysterowania kolumn przechodzi do pracy w klasie AB. Efekt końcowy każdy miłośnik muzyki będzie mógł usłyszeć już wkrótce. Niebawem pierwsze egzemplarze z oferty produktowej Luxmana trafią do ogólnopolskiej sieci Top Hi-Fi & Video Design.
Po filigranowych Carmelach i nieco większych Hailey przyszła pora na kolejny stopień na drodze do audiofilskiej nirwany, czyli YG Acoustics™ Sonja™ 2.2, które z niemałym trudem udało się, z pełnym zaangażowaniem ekipy Core Trends – dystrybutora marki, ustawić w naszym oktagonie.
cdn. …
Opinia 1
Kiedy pod koniec października ubiegłego roku odwiedziliśmy Wrocław, by zrelacjonować kolejne spotkanie „Audiofila”, w dobrze nam znanym systemie Thöress Puristic Audio Apparatus w Hotelu Qubus pojawiła się pewna wielce intrygująca nowość sygnowana marką Pear Audio, a oprócz Reinharda Thöressa na pytania zebranych audiofilów i melomanów odpowiadał Peter Mezek. Nie muszę dodawać, że było miło i przede wszystkim na wskroś analogowo a kilka tez postawionych przez Petera (o których dosłownie za chwilę) już wtedy wzbudziło nasze szczere zainteresowanie. Jednak jak to w życiu bywa nie zawsze można „kuć żelazo puki gorące”, lecz trzeba pozwolić by sprawy toczyły się własnym, niewymuszonym tempem. Jak z resztą wielokrotnie nadmieniłem High-End to nie wyścigi a zbytni pośpiech z reguły przynosi więcej szkód niżeli pożytku. Dlatego też uzbroiwszy się w cierpliwość spokojnie czekaliśmy z Jackiem na odpowiedni moment i gdy on nadszedł z nieukrywaną radością powitaliśmy w naszych skromnych progach najmniejszego przedstawiciela ww. słoweńskiej manufaktury – model Little John.
Jak sami Państwo widzicie Pear Audio Little John tak naprawdę, przynajmniej na pierwszy rzut oka, niczym specjalnym ani się spośród nieprzebranego mrowia konkurencji nie wyróżnia, ani tym bardziej nie próbuje złapać potencjonalnego nabywcy za oko. Ot nad wyraz estetyczna, ale nic ponadto, plinta złożona z dwóch płatów sklejki, aluminiowy talerz, proste, carbonowe 10” ramię unipivot Cornet 1 i praktycznie bezobsługowy silnik. Czemu praktycznie? Cóż, jeśli uważnie się Państwo przyjrzycie zdjęciom, to z pewnością zwrócicie uwagę, że ani na samym korpusie silnika, ani na plincie nie znajdziecie żadnego włącznika, czy też selektora obrotów. Dziwne? Z jednej strony tak, jeśli jednak spojrzymy na temat napędu z punktu widzenia Petera, który uparcie uważa, że najlepszy silnik to taki … którego nie ma, to sprawy przedstawiają się nieco bardziej logicznie. Chodzi bowiem o to, ze w Pear Audio gramofon uruchamia, ustawia oczekiwane obroty i zatrzymuje ręcznie poprzez stosowne pchnięcie, bądź zatrzymanie talerza. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że z boku wydaje się to nieco dziwne i niepraktyczne, lecz proszę mi uwierzyć, że po kilku próbach taka metodyka obsługi okaże się całkowicie naturalna i oczywista. Równie oczywisty okazuje się sam dobór materiałów, gdyż Peter Mezek od ponad czterdziestu lat zgłębiając meandry analogu doszedł do, jakby nie patrzeć, słusznego wniosku, że w gramofonach praktycznie każdy, nawet pozornie błahy detal potrafi wprowadzić krytyczne zmiany w końcowym dźwięku. Według Niego w przypadku gramofonów „Wszystkie aspekty, od rozmiaru i kształtu części po materiały, z których zostały wykonane, podporządkowane jest muzyce. Nawet rodzaj wykończenia każdej części jest starannie rozważany pod kątem efektu, jaki miałoby na muzykę. Przykładowo jeśli robimy coś bardziej błyszczącego i skutkuje to gorszym dźwiękiem, szukamy innego wykończenia. Każdy najmniejszy szczegół, nawet rodzaj gumy stosowanej w stopach, jakie montujemy w naszych gramofonach, został przetestowany pod kątem właściwości rezonansowych, a następnie odsłuchany przez odpowiednio przeszkolone uszy. Nic nie jest pozostawione przypadkowi.”
Dlatego też w tytułowym modelu owych detali nie dość, że jest jak na lekarstwo, to jeszcze ich obecność jest w 100% uzasadniona. Nawet pozornie zwyczajna plinta okazuje się efektem dogłębnej analizy dającej jednoznaczne wyniki, że to właśnie sklejka najlepiej zapobiega powstawaniu ewentualnych rezonansów a wykorzystanie możliwie najsłabszego silnika owocuje jego całkowitą „nieobecnością soniczną”. Krótko mówiąc silnika nie słychać tak przytykając ucho do gramofonu, jak i przybliżając je do nawet wysokoskutecznych głośników. I jeszcze jedno – przewody sygnałowe są zamontowane na stałe i zakończone „bulletami” Eichmanna, więc automatycznie odpada problem poszukiwania stosownych łączówek. To wszystko wydaje się układać w logiczną całość i zarazem być potwierdzeniem dążenia Petera do tego, by jego gramofony, pomimo typowo manufakturowej a zatem i niewątpliwie niszowej produkcji, w dodatku dostępne jedynie w specjalistycznych salonach audio, były w stanie zagrać raptem kwadrans po wyjęciu z kartonu. I rzeczywiście, zarówno sam montaż, jak i ustawienie Little Johna okazało się nad wyraz mało pracochłonne, choć tym razem do testów otrzymaliśmy nie gotowy set a jedynie transport z ramieniem, co niejako automatycznie wymusiło na nas samodzielny montaż wkładki. W tym momencie zaznaczę iż chcąc możliwie jak najwięcej wycisnąć z dzisiejszego gościa a z drugiej strony zachować przynajmniej pozory zdrowego rozsądku zdecydowaliśmy się użyć poważanego w branży a zarazem jeszcze rozsądnie wycenionego Dynavectora DV – 20X2 H, a więc w jego wysokopoziomowej odmianie.
Nie wiem, naprawdę nie wiem, czy to kwestia podświadomego zaklinania rzeczywistości, czy też zdecydowanie bardziej prawdopodobny wpływ pochodzenia obu gramofonów, ale już po kilku taktach byłem w stanie stwierdzić, że zarówno moja „zemsta hydraulika”, jak i tytułowa „deska do krojenia” pomimo drastycznych różnic w wyglądzie i budowie, jeśli chodzi o brzmienie, mają zaskakująco wiele wspólnego. Chodzi o jeśli nie taką samą, to zbliżoną niewymuszoność i organiczność dźwięku, fenomenalnie czarne tło i rozdzielczość, której po przecież podstawowych konstrukcjach obu słoweńskich producentów, tak na dobrą sprawę spodziewać się nie sposób. A tymczasem zarówno moja dyżurna Stabi, jak i Little John nic sobie z rodzimych rankingów nie robiąc po prostu grają muzykę i grają ją tak, że kapcie spadają. „Mały Jaś” robi jednak jeszcze coś – uspokaja, linearyzuje przekaz i to niezależnie od tego, czy na jego talerzu ląduje wiekowe, pierwsze wydanie „Blues” Breakoutu, czy też limitowane, niebieskie wznowienie „Cure For Pain” Morphine. To takie dziwne uczucie, gdy włączacie Państwo ulubiony album i doskonale zdając sobie sprawę, że można o wiele lepiej, bo nie ma się co łudzić, że nie można, jakoś niespecjalnie się do tego rwiecie. Bo i po co, skoro drive jest na poziomie niepozwalającym spokojnie usiedzieć w fotelu a flow Timbalanda na „Shock Value” sprawia, że nawet taki, dość daleki od audiofilskich wzorców, repertuar wchodzi bez konieczności wcześniejszego „znieczulenia”.
Tutaj nie ma wręcz szansy na to, by położony na talerzu winyl nie zagrał od pierwszej do ostatniej zapisanej na nim nuty, a nawet ciutkę dłużej, bo najmniejszy Pear Audio fenomenalnie potrafi czarować też … ciszą. Nie wierzycie? To gorąco polecam odsłuch minimalistycznego i z reguły nieco chłodno brzmiącego „Vägen” Tingvall Trio, gdzie pozornie niewiele się dzieje a skomponowane i zagrane przez Martina Tingvalla melodie są niezaprzeczalnie urokliwe, lecz jednocześnie może nie tyle proste, choć wpadające w ucho, co niezbyt skomplikowane. Jeśli jednak spodziewacie się Państwo, że jest to taki okołojazzowy tzw. „muzak” i zapychacz czasu świetnie sprawdzający się w eleganckich butikach i hotelowych windach, to … muszę Was rozczarować. Akurat w tym przypadku nie liczy się ilość wszelakiej maści ozdobników i form artystycznego wyrazu, lecz ich jakość i świadome, precyzyjne pozycjonowanie poszczególnych dźwięków w przestrzeni. To rodzaj swoistej, misternie utkanej z pajęczych nici instalacji, w której instrumenty przypominają zawieszone na niej krople porannej rosy mieniące się odbitymi w nich chłodnymi zieleniami i błękitami. I cała sztuka polega na tym, żeby ów klimat możliwie wiernie oddać, stworzyć jego holograficzny obraz w naszym pokoju odsłuchowym i słoweński Little John właśnie to robi. Na czarnym jak aksamit tle precyzyjnie zawiesza ową pajęczynę dźwięków i sprawia, że na te ponad trzy kwadranse jesteśmy sam na sam z muzyką.
Jednak wbrew pozorom taka eteryczność nie jest wcale nie tyle dominującą, co wręcz jakąkolwiek cechą tytułowego Pear Audio. To jedynie jedna z wielu estetyk, klimatów jakie jest w stanie oddać, gdyż nawet na ww. wydawnictwie pojawiające się od czasu do czasu potężne fortepianowe akordy potrafią poderwać słuchacza z fotela i porządnie zatrząść rodowymi skorupami czekającymi w kredensie na kolejny rodzinny spęd. Jest pewną kreską poprowadzony kontur, jest soczyste, kipiące wręcz od barw wypełnienie a co za tym idzie i masa, które sprawiają, iż wolumen generowanego dźwięku jest zaskakująco duży a impet z jakim przeprowadzany jest atak spokojnie można byłoby przypisać jakiemuś mass-loaderowi. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości proponuję posłużyć się klasycznie monumentalnym prog-metalowym „Distance Over Time” Dream Theater. Tutaj już nie ma miejsca nawet na chwilę wytchnienia, bo nowojorscy giganci, jak to mają w zwyczaju, atakują słuchacza taką ilością informacji, że po pierwszym przesłuchaniu mamy co najwyżej jedynie blade pojęcie o tym, co tak naprawdę na danym krążku się znajduje i dopiero kolejne, bardziej wnikliwe sesje odkrywają przed nami głębsze pokłady instrumentalnej wirtuozerii poszczególnych muzyków. Skoro sam John Petrucci potrafił dość przewrotnie stwierdzić, że brzmienie jego gitary przypomina połączenie słodyczy ciasta czekoladowego z rykiem T-Rexa z „Jurassic Park”, to warto zadać sobie przynajmniej odrobinę trudu i spróbować ową iście wybuchową mieszankę usłyszeć. Podobnie jak ukryte w odmętach czwartej minuty „S2N” wmiksowane entuzjastyczne „Wow” Owena Wilsona. Tak jak jednak nadmieniłem trzeba tylko chcieć a Little John owe chciejstwo z każdą płytą rozbudza doprowadzając do sytuacji, kiedy największym problemem okazuje się nie brak płyt a czas, znaczy się jego permanentny brak, potrzebny na ich spokojne przesłuchanie.
Pozornie, czyli na pierwszy rzut oka Pear Audio Little John to gramofon na tyle prosty i nieabsorbujący swoim wyglądem, że spokojnie może ukryć się w tłumie setek, jeśli nie tysięcy podobnych mu konstrukcji. Jednak jak to zwykle w życiu bywa, również i w przypadku tego słoweńskiego malucha diabeł tkwi w szczegółach a dokładnie w pełni świadomym doborze składających się na tytułową całość detali. Tutaj nic nie jest przypadkowe i to począwszy od lakieru plinty, poprzez materiał z jakiego wykonane zostały nóżki, po uruchamiany „z pychu” silnik. Jednak po blisko dwóch tygodniach grania z „Małego Jasia” śmiem twierdzić, że Peter Mezek nie tylko doskonale wiedział co robić, ale co najważniejsze wiedział jak owo „coś” zrobić tak, aby efekt finalny przerósł najśmielsze oczekiwania niczego niespodziewających się nabywców. Przesadzam? Cóż, najwyraźniej mam spaczony gust i konstrukcje z przedziału 10-15 kPLN uważam za swoiste minimum, punkt startowy z jakiego należy w ogóle wychodzić, żeby decydując się na zakup gramofonu móc skupić się na przyjemności obcowania z muzyką a nie walką z materią i wszelkimi przeciwnościami losu wynikającymi z delikatnie mówiąc ułomności i kompromisów na jakie zmuszeni byli pójść ich twórcy. A tymczasem, pod względem kryteriów finansowych Pear Audio Little John jest właśnie takim planem minimum, jednak klasą brzmienia, wyrafinowaniem i czymś, co z powodzeniem można nazwać „organiczną muzykalnością” całkowicie wymyka się próbom jego zaszufladkowania w kategorii „entry level”. Oj nie, to rasowy, pełnej krwi „poważny” gramofon, któremu niestraszne będą zarówno dzieła Mahlera, jak i porykiwania długowłosych szarpidrutów a gdy tylko zapragniemy spokoju ukoi nasze skołatane nerwy delikatnymi dźwiękami barokowego dulcjana.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini; Roon Nucleus
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Opinia 2
Jak znakomicie unaoczniają to półki wielu salonów audio, rynek gramofonów ma się znakomicie. Oferta jest tak bogata, że praktycznie poczciwy drapak jest dostępny dla każdego, powtarzam każdego, czyli nawet najbardziej cierpiącego na brak środków płatniczych Kowalskiego. Znani przedstawiciele tego segmentu gospodarki tak rozbudowały swoje portfolio, że bez problemu już za 700-800 złotych jesteśmy w stanie kupić w pełni gotowy do wydania dźwięku gramofonowy konglomerat, jakim jest: napęd, ramię i wkładka. Właśnie, znane firmy. Ja wiem, że stempel rozpoznawalności od pierwszego kontaktu plus lata doświadczeń zazwyczaj gwarantują co najmniej dobry wynik dźwiękowy, jednak ostatnimi czasy pojawiła się grupa melomanów, która szuka czegoś innego. Jednak nie w kwestii jakości fonii, bowiem ta zawsze musi być n tip top, tylko podejścia od strony technicznej. Naturalnie Ameryki nikt po raz kolejny nie odkryje, jednak jak znakomicie pokazują nasz eprzygody z akcesoriami audio, nawet najdrobniejsza zmiana założeń technicznych typu: budulec plinty, jej stabilizacja poprzez masę, lub miękkie odsprzęganie niskich gramatur, czy temat napędzania talerza gramofonu, są w stanie dość mocno wpłynąć na końcowy wynik dźwiękowy danego zestawu. Owszem, podobne zabiegi stosują praktycznie wszyscy, ale umówmy się, podejście podejściem, a finał finałem, nie mówiąc już o chadzaniu wielu audiofilów swoimi, czyli lekko pod prąd kreowanych przez wielkie koncerny dróg. I z takim, pokazującym, że nie tylko wielcy świata analogu mają rację przykładem będziemy mieli do czynienia. Niby wszystko już było, jednak przepuszczone przez wieloletnie osobiste doświadczenia małego producenta sprawia, że zabawa w analog nabiera nieco innego, nie tylko od strony jakości fonii, ale również wyjątkowości z racji posiadania czegoś w pewien sposób limitowanego (nieduża produkcja w zderzeniu ze światowymi markami), wymiaru. Ciekawe? Jeśli tak, zatem zapraszam na kilka akapitów o słoweńskim gramofonie Pear Audio Little John, którego wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier.
Nie od dzisiaj wiadomo, że chassis gramofonu jest bardzo ważnym elementem kreowania jego dźwięku. Dlatego też pomysłodawca modelu Little John do jej wykonania użył w celu skutecznej walki z wibracjami sklejki. W tym przypadku mamy do czynienia z usadowionymi na trzech miękko zawieszonych stopach, odseparowanymi od siebie stosunkowo cienkimi dystansami dwoma płatami zjawiskowo prezentującego się, bo wykończonego w połyskującym lakierze, i zarazem naturalnym kolorze materiału drewnopochodnego. Obydwie platformy dla uzyskania dodatkowego efektu estetycznego na rogach zaokrąglono, a pozostałe krawędzie lekko zaoblono. Może fotografie tego nie oddają, ale uwierzcie mi, w kontakcie organoleptycznym, dzięki wspomnianym zabiegom projekt bardzo mocno zyskuje. Powiem więcej. W moim odczuciu owa konstrukcja w przeciwieństwie do wszelkich industrialnych wariacji w stylu mojego SME jest ewidentnym oddaniem ducha obcowania z techniką analogową, a to dla wielu miłośników czarnej płyty z pewnością jest nie do przecenienia. Idźmy dalej. Patrząc na małego Johna z lotu ptaka w jego centrum zlokalizowano łożyskowanie, napędzanego przez znajdujący się w lewym tylnym rogu silnika poprzez gumowy pasek, ubieranego jako ostatnia warstwa przed położeniem płyty w filcową nakładkę aluminiowego talerza. W tym momencie nie można przemilczeć tematu nieco innego, aniżeli większość konkurencji podejścia konstruktora do sprawy doboru silnika. Nie, nie zderzamy się z jakimiś rodem z Przylądka Canaveral rozwiązaniami. Chodzi o świadomy wybór niezbyt mocnego motoru, który brakiem nagłych, bo spowodowanych ciężkimi do okiełznania tętnieniami wirnika, w uproszczeniu powiem „szarpnięć”, sprawia, że praca układu silnik-talerz jest stabilniejsza. Mało tego. Na obudowie wstawianego w plincie silniczka nie znajdziemy żadnego włącznika. Zatem jak to ustrojstwo uruchamiamy? Banalnie. Wystarczy pchnąć talerz w kierunku jego pracy by czujniki odebrały informację i niczym oldschoolowe auto z korby ruszyć do działania. W ten sam sposób uruchamiamy prędkość 45 obrotów na minutę, z tą tylko różnicą, że ów ruch trzeba wykonać energiczniej. Magia? Według mnie tak i do tego jakże spójna z tematem analogu. Na koniec pozostało nam firmowe ramię. To z pozoru podobnie do reszty gramofonu stosunkowo prosta konstrukcja. Jednak czerpiący wszystko co najlepsze z tego typu konstrukcji, po plasujący się pośrodku podstawowych wartości rozmiar 10”, plus wykonany z carbonu unipivot sprawiają, że przy niedużych nakładach finansowych jesteśmy w stanie obcować z naprawdę bardzo dobrym dźwiękiem. Wieńcząc pakiet technikaliów donoszę, iż podczas testu tytułowego Słoweńca dzielnie wspierała wysokopoziomowa wkładka MC Dynavector DV-20X2.
Przyznam szczerze, iż kalibrując Little Johna gdzieś podświadomie wiedziałem czego się spodziewać. Dzielona konstrukcja plinty plus miękkie zawieszenie całości powinny mieć swój odzew w postaci dobrego timingu wzbogaconego ciekawym podaniem środka pasma. Taki mniej więcej sznyt brzmienia zazwyczaj prezentuje wariacja miękko posadowionego na podłożu massloadera. Skąd takie twierdzenie? Ano wzięte żywcem z mojego drapaka. Naturalnie liga wagowa i sposób izolacji konstrukcji od podłoża są znacznie inne, jednak sam pomysł na gramofon dość podobny. Jak zatem wypada zderzenie owych założeń z wynikiem testu? Jak to jak. Już pierwsza rozbiegowa, czyli niezbędna do rozruszania zawieszenia wspornika wkładki płyta potwierdziła wspomniane przed momentem cechy. Ten bardzo skromnie wyglądający i do tego niezbyt drogi gramofon w swej ofercie sonicznej nie poskąpił mi energii i dobrej masy najniższych rejestrów, idącego w tym duchu, czyli soczystego, ale nie przegrzanego środka i co ciekawe dobrze napowietrzonego, oferującego zjawiskowe iskierki perkusjonaliów górnego pasma. Muzyka bez względu od gatunku tętniła życiem oferując przy tym fajną, bo dobrze rozciągniętą w zakresie szerokości i głębokości wirtualną scenę, a także stosunkowo dobre jak na tę półkę cenową pozycjonowanie biorących udział w danym projekcie artystów. Nie było znaczenia, czy organizowałem sobie wieczór przemyśleń przy spokojnym jazzie, czy muzyce barokowej, bowiem wszystkie wyartykułowane aspekty raz pozwalały mi zagłębić się w całości przekazu, by za moment zmienić zdanie i skupić się na konkretnej linii melodycznej wybranego instrumentu lub wokalu. Taki stan zaliczałem na przykład w momencie obcowania z formacją Charles Lloyd Quartet „A Night In Copenhagen” . Jednak analiza dobiegających do naszych uszu informacji nie opiera się jedynie na śledzeniu poszczególnych partii nutowych, bowiem bardzo ważnym jest wiedza, gdzie zostały zagrane i jaki dystans dzieli brzmienie instrumentów od realnego bytu. I muszę przyznać, że gdy pierwszy aspekt, czyli ciekawe oddanie realiów koncertu dla słoweńskiej konstrukcji był przysłowiową bułką z masłem na poziomie o wiele droższych gramofonów, to drugi również nie zdradzał większych słabości. O co chodzi? Spokojnie. Nie mam zamiaru niczego deprecjonować, tylko uświadomić potencjalnym zainteresowanym, iż dystans możliwości każdego gramofonu do realnej prawdy w dramatyczny sposób zależeć będzie od zastosowanej wkładki. A jak wspomniałem w akapicie przybliżającym naszego bohatera na ramieniu zawiesiłem niedrogiego Dynavectora. Co z tego wynika? Otóż skłamałbym, gdybym biorąc pod uwagę ów rylec powiedział jakiekolwiek złe słowo. Powiem tak. To był jeden z najlepszych występów tej wkładki, co wyraźnie pokazuje, iż wyższy model w tej konkretnej aplikacji mógłby wynieść fonię całości toru na jeszcze wyższy level. Fenomenalne zawieszenie w eterze uzbrojonego w znakomicie rozpoznawalny dzięki swojej nosowej manierze drewniany stroik saksofonu Charlesa. W moim odczuciu nieodbiegające od zamierzeń artystów ukazanie zrozumienia na scenie potocznie zwanego flow. I stworzona w moim pokoju aura koncertu nie pozwoliły mi zakończyć przygody z tym krążkiem do końca wydrapania informacji z całego rowka drugiej strony. Ok. Tak wypadła muzyka łatwa i przyjemna. A co z cięższym graniem? Tutaj do ataku przystąpiła muza zespołu mojej młodości Depeche Mode „Some Great Reward” i czyste szaleństwo również z okresu buntu nastolatka AC/DC „For Those About To Rock”. Jakież było moje pozytywne zaskoczenie, gdy omawiany zestaw fantastycznie poradził sobie nie tylko z przecież niełatwymi do odtworzenia gitarowymi riffami, ale również wybuchami pod koniec tytułowego utworu, bez problemu nadążając przy tym za jego pełnym energii rytmem. Podobnie, czyli pod pełną kontrolą oddania zamierzeń muzyków, wypadł repertuar Depeszów. Dobre wysycenie przekazu pomagało wokaliście pozostać na pozycji frontmana, a blask w górze pasma pozwalał wybrzmieć nawet najlżejszym dźwiękom, dobitnie pokazując, że nawet popowa twórczość ma w sobie kilka tak ważnych dla audiofila sonicznych aspektów.
Kreśląc akapit końcowy po raz kolejny przypominam o zastosowaniu do opisywanego gramofonu, najlepszej wkładki na jaką pozwala nasz budżet. To idąc za moimi sugestiami przy wykorzystaniu dwudziestki Dynavectora powinno zaowocować znakomitym dźwiękiem. Co określenie „znakomity” oznacza w przypadku Pear Audio Little John? Wszystko co najlepsze. Począwszy od dobrej motoryki przekazu, bez której w przypadku słuchania ciężkich brzmień nie mamy szans na sukces. Przez dobre osadzenie fonii w barwie na środku pasma dla sprostania muzie stawiającej na emocje związane z odbiorem wokalizy. Po nienachalne, jednak wyraźnie odczuwalne oddanie swobody wybrzmiewania muzyki. Wszystko ma jeden cel. Zawładnąć naszymi zmysłami, co chyba idealnie pokazała powyższa rozprawka. Czy ta oferta jest dla wszystkich? Wolne żarty. Naturalnie, ze tak. Chyba, że celem nadrzędnym potencjalnego nabywcy jest zatopienie się dźwiękowym mule, w postaci monotonnej, jakże często uważanej przez niektórych za eufoniczną, pozbawionej pazura monotonnej lawie. Niestety mały John za główny cel obrał sobie zaskoczenie nas pełnymi energii wydarzeniami muzycznymi. Zatem jeśli szukacie nudnego usypiacza, konstrukcja ze Słowenii jest złym pomysłem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Audio Atelier
Cena: 12 990 PLN
Dane techniczne
Ramię: Pear Audio Cornet 1
Obroty: 33 1/3 , 45 RPM
Wymiary (S x W x G): 410 x 90 x 345 mm
Waga: 12,5 kg
Vitus Audio to firma produkująca urządzenia z najwyższej półki i nie chodząca na skróty, ale co jakiś czas w każdej serii pojawia się upgrade, bo jak to mówią, zawsze można coś poprawić. Tak też jest w przypadku przetwornika cyfrowego z serii Masterpiece MP-D 201 MkIII. W obecnej odsłonie jeszcze bardziej wyśrubowano parametry stosując wyselekcjonowane elementy oraz układy specjalnie zaprojektowane i przygotowane dla Vitus Audio. Zestaw wejść cyfrowych pozwala na podpięcie do przetwornika każdego urządzenia cyfrowego i przepuszczenie sygnału przez niego. Zastosowanie wewnętrznego układu master clock oraz czterech stereofonicznych przetworników cyfrowo-analogowych w konfiguracji mono, pozwoliło na uzyskanie doskonałego dźwięku.
MP-D 201 MkIII jest nie tylko najwyższej klasy przetwornikiem, ale również może funkcjonować jako pełnoprawny przedwzmacniacz liniowy w systemach, które głównie składają się ze źródeł cyfrowych. Zastosowano w nim układy znajdujące się w przedwzmacniaczu liniowym i gramofonowym z serii Masterpiece zoptymalizowane pod kątem MP-D 201MkIII. Mowa tu o między innymi o sterowaniu głośnością zrealizowanym na przekaźnikowej drabince rezystorowej. Opcjonalnie może zostać wyposażony w 2 kpl. wejść analogowych dając możliwość podpięcia urządzeń z liniowym sygnałem audio. W systemach, w których znajduje się przedwzmacniacz liniowy można za pomocą funkcji bypass odłączyć całkowicie układy odpowiedzialne za regulacje głośności.
Dystrybucją urządzeń Vitus Audio zajmuje się katowicki RCM.
Cena katalogowa: 28 000 €
Kanadyjski producent elektroniki wprowadza do sprzedaży zaprezentowaną na targach w Hi End w Monachium 2019 końcówkę mocy. Wzmacniacz mocy MOON 860A v2 jest potężnym urządzeniem typu dual-mono z sygnałem prowadzonym w torze zbalansowanym, charakteryzującym się wyjątkową rozdzielczością i wybitną sceną dźwiękową. W porównaniu z poprzednimi modelami to prawdziwa rewolucja, osiągnięta dzięki wprowadzeniu rozwiązań opracowanych dla flagowych wzmacniaczy 888. Urządzenie oddaje 225 W na kanał przy impedancji 8 Ω, 450 W przy 4 Ω i 750 W w trybie mono.
Cechy charakterystyczne:
• praca monofoniczna w trybie bridge,
• układ DC-coupled, to znaczy bez kondensatorów w torze audio,
• włączany tryb AC-coupled, poprawiający pracę z niektórymi typami przedwzmacniaczy,
• stopień wyjściowy stabilny z każdym rodzajem obciążenia,
• praca w klasie A do 5 W,
• bardzo wysokie tłumienie wyjścia, gwarantujące znakomitą dynamikę, kontrolę nad głośnikami oraz wyrafinowane barwy.
Specyfikacja techniczna:
Moc wyjściowa: 225 W/8 Ω, 450 W/4 Ω, 750 W – tryb bridge
Czułość wejściowa: 1,2 V
Impedancja wejściowa: 47,5 kΩ
Wzmocnienie: 31 dB
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 100 kHz (+0/-3 dB)
Przesłuch międzykanałowy (1 kHz): -110 dB
THD (20 Hz – 20 kHz/1 W): 0,005%
THD (20 Hz – 20 kHz/200 W): 0,03%
Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,006%
Pojemność w zasilaczu: 240 000 μF
Wymiary: 476 x 192 x 445 mm
Dystrybucja: Audio Center Poland
Cena: 69 900 PLN
Opinia 1
Niestety. Tak tak, z mojego, czyli przywiązującego uwagę do najdrobniejszego szczegółu każdego aspektu życia, punktu widzenia niestety nastały szalone czasy. Owszem, teoretycznie lepsze, bowiem praktycznie pozwalające spełnić wszystkie nasze zachcianki, jednak gdy przyjrzymy się im bliżej, a dokładnie od strony dążącego do idealnego dźwięku audiofila, okazuje się, iż obecna tendencja wyposażania urządzeń audio w praktycznie wszystkie funkcje – wzmacniacze zintegrowane potrafią pracować jako przetworniki cyfrowo-analogowe, a nawet streamery – często okazuje się być ich zmorą w postaci finalnie najwyżej średniej jakości oferowanego przez taki wielozdaniowy kombajn przekazu muzycznego. Co spowodowało uzewnętrznienie mojej delikatnej frustracji w omawianym temacie? Otóż przywrócona dzisiejszym komponentem audio nadzieja, że jeszcze nie wszystko stracone, gdyż nadal są na rynku, lub jak będący tematem dzisiejszej opowieści bohater, dopiero rozpoczynają jego podbój w typowy, czyli nieszukający poklasku klientów wielozadaniowością, a jedynie jakością oferowanego dźwięku, produkowanego urządzenia podmioty. O kim i co chyba ważniejsze, o czym mowa? Miło jest mi przedstawić mającą swój debiut na będącym naszym oczkiem w głowie rynku rodzimą markę Fulianty Audio, która w pierwszej kolejności postanowiła zadbać o audiofilów, którzy za sprawą nieprzewidywalności prozy życia, podczas obcowania z ukochaną muzyką skazani są na wykorzystywanie odnotowujących rynkowy bum wyrafinowanych słuchawek. Wszystko jasne? Jeśli jeszcze nie, to bez owijania w bawełnę z przyjemnością informuję, iż dzięki logistycznemu wysiłkowi producenta, czyli wspomnianej marki Fulianty Audio do redakcji trafił idący przeciw ogólnym trendom, oparty o pracujące w czystej klasy „A” lampy elektronowe, spełniający tylko jedną zaplanowaną funkcję wzmacniacz słuchawkowy ST-18, którego w testowej walce godnie wspierał firmowy przewód zasilający PC-1 i interkonekt IC-18.
Jak obrazują fotografie, konstruktor tytułowego wzmacniacza nie starał się roztrwonić zaplanowanych na ów projekt środków na tak prawdę mówiąc, najmniej istotny z sonicznego punktu widzenia temat aparycji. Analizując wygląd wzmacniającej sygnał audio osiemnastki nie znajdziemy żadnych zbędnych designerskich ekwilibrystyk, tylko spełniające założenia solidnej konstrukcji z możliwością łatwego upgrade’u przez potencjalnego klienta, konkretne rozwiązania techniczne. Jakie? Proszę bardzo. Mamy do czynienia ze sztywną, bo skręcanym wieloma śrubami korpusem. Przytwierdzony czterema śrubami do obudowy, wykonany z grubego płata stali kortenowskiej front uzbrojono w dwie duże gałki (lewa wybór wejścia, prawa głośność), a pomiędzy nimi gniazdo słuchawkowe i tuż nad nim najpierw wyfrezowane, a potem zaczernione dla lepszego efektu wzrokowego logo marki. Z uwagi na zmuszającą pomysłodawcę do zapewnienia dobrej wentylacji wnętrza konstrukcję lampową opisywanego wzmacniacza, oprócz zastosowania na bokach w roli wymienników ciepła solidnych radiatorów, jego dach został podzielony kilka prostokątnych bloków z nawierconymi otworami. Ale chłodzenie grawitacyjne konstrukcji nie jest jedynym zadaniem tej części obudowy. Otóż po pierwsze przy froncie przy każdym z pokręteł znajdziemy wycięte, tak wycięte, a nie jak to zwykle bywa u konkurencji w formie nadruku, czy frezowania, oznaczenia spełnianej funkcji. A po drugie pod usytuowanym w centrum urządzenia specjalnym deklem mamy łatwy dostęp do zastosowanych w układzie, naturalnie bardzo mocno wpływających na ostateczny szlif grania szklanych baniek. Wystarczy odkręcić cztery śruby i mamy otwartą drogę do modelowania wymarzonego brzmienia. Ciekawe? Myślę, że nie tylko dla mnie, ale również dla miłośników podobnych konstrukcji w pełni uzasadnione … tak. Wieńcząc dzieło opisu naszego punktu zainteresowań dodam kilka słów o jego rewersie. Ten spełniając dość proste założenia wzmacniania jedynie sygnału dla słuchawek nie jest specjalnie bogato wyposażony. Jak? Zaskoczę Was. W trosce o zapewnienie dostępu w jednym czasie dla kilku źródeł oferuje jedynie trzy wejścia i jedno wyjście liniowe RCA, zaś uzupełnieniem oferty przyłączy jest gniazdo życiodajnej energii elektrycznej. Przyznacie, że skromnie. Jednak biorąc pod uwagę dedykowany pakiet zadań okazuje się, że całkowicie wystarczająco. Do opisania pozostały jeszcze dostarczone kable. Niestety z braku głębszych danych nie będę przybliżał tematu. Jednak aby prawdzie stała się zadość powiem tylko jedno. Cały test odbył się przy ich pełnoprawnym użyciu, co patrząc na wynik starcia z perspektywy czasu pokazuje, iż konstruktor wie, o co w tej zabawie chodzi.
Na wstępie części poświęconej jakości oferowanego dźwięku przez omawiany wzmacniacz zaznaczę, iż dostarczone przez producenta, widoczne na zdjęciach słuchawki Beyerdynamic DT-150 co prawda pokazały, że dla się z nimi osiągnąć ciekawą prezentację, jednak moje najważniejsze obserwacje o tym wydarzeniu testowym opieram o zderzenie ST-18-ki z niedawno ocenianymi na naszych łamach nausznikami Audio-Technica ATH-ADX5000. To jest inna liga i z jednej strony taki ruch pozwolił mi zweryfikować gwarantowaną przez producenta soniczną zjawiskowość osiemnastki, a z drugiej, jeśli miało to potwierdzenie w rzeczywistości, co tak naprawdę jest w stanie pokazać. I? Muszę oddać honor konstruktorowi, że w swej ocenie nie naciągał faktów, bowiem aplikacja wspomnianych Japonek w tor pokazała, iż nasz punkt zapalny spotkania bez najmniejszych problemów jest w stanie konkurować z najlepszymi urządzeniami konkurencji. Po akomodacji nie tylko słuchu do nowego połączenia, ale również poznaniu się obydwu komponentów od strony elektrycznej dźwięk stał się bardziej rozdzielczy, ale nadal zjawiskowo soczysty. Jednak soczysty nie w domenie oferty gęstej, na dłuższą metę uśredniającej przekaz lawy, tylko naszpikowanej informacjami, przyjemnej dla ucha pewnego rodzaju krągłości. Co w tym wszystkim było ważne, przy obfitym pakiecie informacji dźwięk był zaskakująco gładki, ale bez problemów potrafił zaspokoić oczekiwania odtwarzanych muzyków w kwestii przeciągających się w nieskończoność wybrzmień instrumentów naturalnych. Ale też nie robił tego manierycznie, czyli wszystko na jedno kopyto, tylko ów efekt dawkował w zależności od słuchanej muzyki. Jakiej? Choćby będącej oczkiem w głowie Jordi Savalla muzyki dawnej lub jazzowej spod znaku ECM naszego, niestety nieżyjącego już Tomasza Stańki. To za każdym razem była feeria tak lubianych przeze mnie, unoszących się w dobrze skonfigurowanym wokół głowy eterze, mieniących się wieloma odcieniami dźwięków. Co miałem na myśli pisząc „dobrze skonfigurowanym”? Otóż nic specjalnego, tylko ciekawe wyważenie dobrego napowietrzenia wirtualnej sceny przy jednoczesnym unikaniu jej zbytniego rozdmuchania. Każde źródło pozorne było wyraźne, soczyste i do tego w zależności od potrzeb epatowało odpowiednią energią. Żadnego uśredniania zbyt rozbujałą wielkością okalającego moją głowę świata. Wszystko podane w punkt z dobrym timingiem i odpowiednią zwiewnością, czyli przekładając z polskiego na nasze z dobrą energią, wypełnieniem i świetnym zawieszeniem wydarzeń w przestrzeni.
Ale to nie koniec ciekawych wieści. Po nasyceniu swoich potrzeb najbardziej uwielbianą przeze mnie muzyką przyszedł czas na coś cięższego. Takim to sposobem w teście pojawiła się twórczość Johna Zorn’a z projektem Masada i twórczość zespołu Massive Attack. Efekt? Przez cały czas przekaz idąc za wspomnianymi wcześniej punktami dodatnimi był dobrze dociążony, ale o dziwo w najmniejszym stopniu nie spowolniony. Była energia, było fantastyczne wypełnienie, ale również dzięki dobrej rozdzielczości wzmacniacza bardzo dobre, bo szybkie oddanie zawartego w tych nurtach pakietu informacji. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że przewijająca się przez cały tekst plastyka górnych rejestrów i krągłość w środku pasma nie przeszkadzały w oddaniu przenikliwości pisków podczas słuchania elektroniki i wyrazistości perkusjonaliów w free-jazzie. Ot, wszystko było bardziej kulturalne. Nic poza tym. Ale, ale. Nie byłbym uczciwy, gdybym nie przypomniał o fakcie możliwości kreowania brzmienia wzmacniacza odpowiednimi lampami. A muszę przyznać szczerze, że podczas odpalania systemu postawiłem na jego muzykalność. Dlatego też jestem dziwnie spokojny, że ostatni przytyk w sprawie zbędnego ucywilizowania najwyższych rejestrów w muzyce z komputera i młodzieńczego buntu jest bardzo łatwym do zlikwidowania dzięki odpowiedniemu doborowi szklanych baniek. Co z tego wynika? Ano to, że te kilkanaście dni było spotkaniem z bardzo uniwersalnym urządzeniem, które jest w stanie spełnić najbardziej wyrafinowane oczekiwania.
Puentując dzisiejszą opinię śmiało mogę potwierdzić tezę z akapitu przybliżającego bohatera od strony technicznej, że konstruktor zabezpieczone na projekt środki w zdecydowanej większości przeznaczył na wynik soniczny urządzenia. Ba, będąc trochę złośliwym mógłbym powiedzieć, iż oferowany dźwięk jest odwrotnie proporcjonalny do wyglądu, czyli przy umiarkowanej aparycji proponuje melomanowi przeniesienie się w zarezerwowany dla największych tuzów tego kawałka tortu świat muzyki. Dostajemy pełny piękna, czyli wielobarwny, oferujący nieskończoną ilość informacji i świecących w nieskończoność wybrzmień instrumentów przekaz. Naciągam fakty? Przyznam szczerze, że przed tym testem nie sądziłem, że w oddaniu zaznanych uczuć aż tak dam się ponieść. Jednakże zapewniam, iż to co wyartykułowałem, jest tylko głównym pakietem oferowanego sonicznego dobra. Dlaczego? Po pierwsze, korzystałem ze słuchawek znanych z innego testu. Po drugie, choć robię to często i powinienem się nauczyć wychwytywać najdrobniejsze niuanse, to z racji codziennego użytkowania wielkich kolumn głośnikowych zawsze coś ciekawego z punktu widzenia rasowego „słuchawkowca” może mi umknąć. A po trzecie, chyba najważniejsze, moja układanka jest całkowicie inna od docelowego nabywcy, co pozwala sugerować mi, że dla potencjalnego zainteresowanego czasem najważniejsze niuanse mogą wybrzmieć nieco inaczej niż u mnie, wypadając przy tym znacznie lepiej. Dlatego też jeśli jesteście miłośnikami tego sposobu obcowania z muzyką, nasz bohater w postaci wzmacniacza słuchawkowego Fulianty Audio ST-18 powinien być dla Was obowiązkową pozycją do odsłuchu. Zapewniam, nawet w przypadku braku Happy Endu nie będziecie żałować poświęconego czasu, a zebrane doświadczenie za jakiś czas być może pozwoli wrócić do tematu po raz kolejny.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU, VIVALDI DAC 2.0
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Choć aura zachęca do, jak to się ładnie obecnie mówi, outdoorowej aktywności, a co za tym idzie wy- i do- posażania się we wszelakiej maści mobilne ustrojstwa zapewniające nam kontakt z ulubioną muzyką, czyli coraz bardziej wyrafinowane DAP-y, przewodowe i bezprzewodowe słuchawki, oraz świetnie sprawdzające się w roli powerbanków głośniki Bluetooth, nieco przewrotnie postanowiliśmy pochylić się z Jackiem nad zagadnieniem prawidłowego wysterowania posiadanych, bądź planowanych nauszników. Jak się z pewnością Państwo domyślacie, zamiast jednak eksplorować tzw. segment „portable”, woleliśmy skupić się na urządzeniu pełnokrwiście stacjonarnym. W dodatku urządzeniu lampowym i niejako będącym bezpośrednim konkurentem wielce wyrafinowanego i wcale nie tak dawno goszczącego u nas Octave V 16 Single Ended. Zainteresowani? Jeśli tak, to serdecznie zapraszam na spotkanie ze wzmacniaczem słuchawkowym Fulianty Audio ST-18.
A właśnie. Mówi coś Państwu nazwa Fulianty Audio? To może coś się Wam obiło o uszy, że we Wręczycy Wielkiej powstają jakieś audiofilskie precjoza? Też nic? Cóż, najwidoczniej nie tylko my jesteśmy niedoinformowani, bądź też mamy do czynienia z ekstremalną odmianą elitarnego undergroundu. Skoro jednak Pan Rafał Fulianty wraz ze swoim słuchawkowcem do nas trafił, to znak, iż najwidoczniej próbuje ze swoim, podobno w pełni ustabilizowanym, znaczy się skończonym, projektem ST-18 wypłynąć na nieco szersze, aniżeli przysłowiowi „znajomi królika” wody. Wspominam o tym już na wstępie nie bez powodu, gdyż mając świadomość jak działają, egzystujący niejako na granicy DIY i strefy mroku, mali wytwórcy, wiem, że nawet jeśli ogłoszą wszem i wobec, iż dane urządzenie właśnie osiągnęło swój stan finalny, to i tak i tak cały czas ich korci, żeby coś tam poprawić, zmienić i udoskonalić. Dlatego też z nieukrywaną satysfakcją informujemy, że sam konstruktor – wspomniany Rafał Fulianty, niejako chcąc rozwiać nasze wątpliwości łaskaw był zapewnić, iż „System słuchawkowy Fulianty Audio to przemyślany koncept. Opracowywany i testowany wiele lat. Powstało kilka prototypów a każdy kolejny miał skromniejszy układ wzmacniacza i potężniejszy zasilacza. Wzmacniacz ST-18 to nie nostalgiczny powrót w epokę starego radia Stolica, to nie żadne pitu pitu z drewnianymi boczkami, to nowoczesny piec do napędzania najlepszych dynamicznych, wysokoomowych słuchawek na świecie.” Zaraz, zaraz. Mowa była przecież o wzmacniaczu słuchawkowym a tu się pojawia „system”. Proszę jednak zachować spokój, gdyż wszystko jest w najlepszym porządku. Po prostu wraz z tytułową jednostką napędową, czyi wzmacniaczem ST-18 szczęśliwy nabywca w komplecie otrzymuje nie tylko przewód zasilający PC-18 i interkonekt IC-18, lecz również … dedykowane słuchawki Beyerdynamic DT-150. Proszę się jednak niepotrzebnie od razu nie zapowietrzać, że w cenie 4 500 € są słuchawki za raptem „sześć stów”. W końcu mogłoby cytując klasyka „nie być niczego” i też byłoby OK., bo tak przecież robi lwia większość producentów. A tak otrzymujemy praktycznie od razu gotowy do użycia set, który potrzebuje jedynie źródła. Oczywiście ww. peryferia sugeruję nieco przewrotnie potraktować jako punkt wyjścia i zestaw rozruchowy, bo … nieco uprzedzając fakty, sam ST-18 zasługuje na więcej i to sporo więcej. Jednak po kolei, czyli zanim skupimy się na jego brzmieniu przybliżmy nieco walory natury wizualnej.
Cóż, o ile wspomniany Octave V 16 Single Ended swą physis, szczególnie z założoną maskownicą przypominał ciężkozbrojnego konnego woja, to rodzimą konstrukcję z pewnością również dałoby się w ów mroczny, średniowieczny klimat wcisnąć. Projekt plastyczny jest bowiem (szalenie) surowy i nie ma opcji, by patrząc na niego stwierdzić, iż powstał w którymś z laboratoriów ogólnoświatowych koncernów. O nie, to raczej pełnokrwisty underground z całym tożsamym dla tego nurtu dobrodziejstwem inwentarza. Płyta czołowa to masywny płat stali kortenowskiej (oprócz dostarczonej na testy wersji srebrnej jest dostępna również opcja „rdzewiona”), który po prawdzie wydaje się raczej punktem wyjścia do dalszej obróbki, aniżeli efektem finalnym tejże. Nie chodzi bynajmniej o to, że się czepiam, bo tego nie robię, lecz stawiając ST-18 obok mojego, bądź co bądź mającego „studyjne” korzenie (znaczy się ma działać a nie li tylko wyglądać) Brystona 4B³ odniosłem nieodparte wrażenie, że komuś kilka etapów produkcji jednak umknęło. Mniejsza jednak z tym, gdyż właśnie w takich sytuacjach, pół żartem pół serio, przypomina mi się cytat z nieśmiertelnego „Misia”. Pamiętacie Państwo? Jeśli nie to służę uprzejmie „To jest miś na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym misiem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie – mówimy – to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo i nikt nie ma prawa się przyczepić …”. Tak więc nie czepiam się a jedynie stwierdzam, oczywiście wybitnie subiektywnie, fakt iż tzw. obróbka skrawaniem daje obecnie nieco większe pole manewru aniżeli to, co widzimy na załączonych zdjęciach. Wróćmy jednak do meritum. W centrum owego panelu mamy wycięty firmowy logotyp i świetne gniazdo słuchawkowe Neutrika z blokadą. Po ich lewej stronie umieszczono masywna gałkę selektora źródła a po prawej bliźniaczą, odpowiedzialną za regulację głośności. I tutaj od razu uwaga natury użytkowej, czyli oznaczeń źródeł i kierunku w którym natężenie sygnału rośnie należy szukać na bogato perforowanej, masywnej płycie górnej z intrygującą, przykręcaną nakładką, pod którą mieści się tzw. „komora lamp” stanowiąca ostoję dla trzech … lamp. Oczywiście wzrok automatycznie przykuwa przywodząca na myśl swym zmysłowym kształtem klasyczną 300B lampa 6AS7G (6080, 6N13S) stanowiąca główny element wzmocnienia, tuż obok niej skromnie, bo w czarnym płaszczu przycupnęła lampa sterująca 6N1PEW (6N23PEW, ECC88, ECC85) a po przeciwległej stronie znajdziemy francuską F9031A (XT90A) odpowiedzialną za opóźnione załączanie napięcia anodowego. Mało? I dobrze, że mało, bo tak właśnie miało być, gdyż zgodnie z maksymą Alberta Einsteina „Wszystko powinno być tak proste, jak to tylko możliwe, ale nie prostsze”. Dlatego też w Fulianty Audio wzmacniany sygnał napotyka na swojej drodze jedynie cztery elementy, z czego dwa to właśnie widoczne na zdjęciach lampy. Uwagę zwraca też brak widocznych, bądź nawet wyczuwalnych (przesunięty środek ciężkości) traf wyjściowych, co niejako jest wskazówką co do typu konstrukcji z jaką przyszło nam się spotkać. Tak, tak dobrze Państwo dedukujecie. ST-18 jest bowiem układem OTL SE (Output Transformerless, Single-Ended), bez globalnego sprzężenia zwrotnego, wykonanym w montażu P2P (Point-to-Point). Jeśli zaś chodzi o wspomniane zasilanie to jest to układ quasi dual mono, z jednym „audiofilskim” transformator, jednym dławikiem o bardzo dużej indukcyjności i rozdzieleniem toru zasilającego lampy z wykorzystaniem dużych baterii kondensatorów.
Ściana tylna prezentuje się za to wybornie i bez nawet najmniejszych kontrowersji. Lewą flankę okupuje gniazdo zasilające IEC za którym znajdziemy elegancką tabliczkę z legendą do pojedynczych terminali wyjściowych i trzech par wejść (wszystkie w standardzie RCA).
Przechodząc do części poświęconej brzmieniu tym razem mogę ze spokojnym sumieniem pominąć kwestię wygrzewania, gdyż system dotarł do mnie po nad wyraz intensywnej eksploatacji u Jacka, a biorąc pod uwagę, że kwestie natury spedycyjnej w większości przypadków, czyli poza godzinami szczytu, załatwimy mniej więcej w kwadrans, to na dobrą sprawę ST-18 nie zdążył nawet dobrze ostygnąć. Niemniej jednak jakąś rozgrzewkę mu zafundowałem, gdyż właśnie w taki a nie inny sposób określiłbym czas spędzony z nim wraz z dedykowanymi, dostarczanymi przez producenta peryferiami, czyli zarówno okablowaniem, jak i … Beyerdynamicami DT-150. Tak, tak. Może to dziwnie wyglądać, ale po prostu po kilku godzinach byłem święcie przekonany, że to co słyszę jest z jednej strony świetne, lecz tak naprawdę nie jest kresem a jedynie namiastką możliwości testowanej konstrukcji. Coś w stylu góry lodowej, w której to, co nad powierzchnią jest jedynie ułamkiem rzeczywistego gabarytu. Niemniej jednak nawet w konfiguracji startowej uczciwie trzeba przyznać, że rozstrzał pomiędzy tym co widzimy, a tym co dobiega naszych uszu jest dysonansem poznawczym na miarę tego, jaki zwykle niezorientowani w temacie akolici audio odczuwają podczas pierwszego kontaktu z japońską elektroniką Audio Tekne. W dodatku analogie do elektroniki z Kraju Kwitnącej wiśni nie są wcale przesadzone, gdyż ST-18 charakteryzuje się bardzo zbliżoną estetyką grania łączącą w sobie niesamowitą wprost rozdzielczość z gładkością, wysyceniem i transparentnością. Krótko mówiąc zakładamy słuchawki i nie tyle słuchamy / słyszymy, co przenosimy się w ów świat dźwięków. Owo przejście odbywa się jednak niezauważenie, delikatnie i jakby przy okazji – mimochodem, niejako w opozycji do brutalnego porwania, jakie każdorazowo fundował nam Octave. Rezultat niby jest taki sam, jednak mając obie konstrukcje obok siebie to Państwo decydują, czy podróż z punktu A do B chcecie odbyć na pokładzie prywatnego Gulfstreama G650ER, lub Bombardiera Global 7500, czy też wciśnięci w drugi fotel MiGa-35. Fulianty Audio robi to niejako od niechcenia, całkowicie naturalnie i ostatnią rzeczą o jaką można byłoby go posądzić jest wyczynowość i coś na kształt „parcia na szkło”, lub podejmowania usilnych prób zwrócenia na siebie uwagi. O nie, tutaj mamy sytuację całkowicie odwrotną. On po prostu robi swoje a to my się tym czymś interesujemy, bądź nie. To tak jakby podczas popołudniowego spaceru przechodząc obok niedużego domku niemalże „wejść” na grającego tam jedynie dla własnej przyjemności Erica Claptona. Teoretycznie zawsze możecie wzruszyć ramionami i pójść dalej, osobiście jednak, mówię oczywiście wyłącznie we własnym imieniu, usiadłbym możliwie blisko a jednocześnie na tyle nieabsorbująco, by móc jak najdłużej i jak najintensywniej doświadczać tego muzycznego absolutu. I właśnie taką formę doznań zapewnia 18-ka. O ile jednak z firmowym okablowaniem i DT-150 całość można określić mianem świetnej, tak pod względem rozdzielczości, jak i sposobu kreowania przestrzeni, oraz rozciągnięcia reprodukowanego pasma, to już nawet wymiana samego okablowania nad wyraz jasno daje do zrozumienia, że tak naprawdę zabawa dopiero się zaczyna. Zastąpienie łączówek przez Tellurium Q Silver Diamond a zasilającego Furutechem NanoFlux-NCF było jak nie przymierzając przesiadka z kiepskich tłoczeń CD na pliki master. Niby słychać to samo, lecz jakby lepiej i więcej. Nawet tak nieoczywiste nagrania jak „Runaljod – Ragnarok” Wardruny zyskiwały na oddechu i swobodzie a wszelakie „mistyczno-zwierzęce” ozdobniki potrafiły zjeżyć włos na plecach.
Podobnie było ze słuchawkami. Beyerdynamici niemalże jedynie uchylały wrota do audiofilskiego raju, gdyż nawet podmiana na nieco droższe Meze 99 Classics Gold i 99 Neo dawała szanse na lepszy wgląd w to, co tak naprawdę rozgrywa się za progiem, a już wspomniane przez Jacka Audio-Technici ATH-ADX5000 otwierały owe wrota na oścież. Czy da się lepiej? Nie wątpię i coś czuję w kościach, że mariaż z Focalami Utopia mógłby nad wyraz boleśnie zrekonstruować moje plany wakacyjne. Serio, serio. Skoro bowiem zarówno Meze, jak i Audio-Technici sprawiły, że najdelikatniej rzecz ujmując, nie będąc zbytnim fanem współczechy, z niekłamaną przyjemnością byłem w stanie nawet nie tyle wysłuchać, co wręcz delektować się … „Canticle Of The Sun” (Gidon Kremer / Kremerata Baltica) zarówno w wersji studyjnej, jak i koncertowej, to z francuskimi flagowcami … aż strach pomyśleć. Fulianty oferuje bowiem dźwięk kompletny, skończony i naturalny, jednak naturalnością na swój sposób atawistyczną, sięgającą gdzieś tam hen pokolenia wstecz, kiedy muzykę się grało a nie „robiło”. Różnica może niewielka, jednak na tym poziomie jakościowym aż nadto bolesna. Tutaj nie ma bowiem miejsca na chłodną analizę, czy rozbijanie dźwięków na atomy. Instrumenty są jak żywe, gwiazdy estrady jak z żurnala, chociaż nie , przepraszam. Z 18-ką w torze one, znaczy się te gwiazdy, też nie są „stuningowane” przez mistrzów Photo Shopa, one są na wyciągnięcie ręki. Z krwi i kości i w dodatku graj tylko i wyłącznie dla nas. A intensywność i namacalność? Raczą Państwo żartować. ST-18 to taki nasz własny bilet na ekskluzywny koncert Amaroka, Editors, czy Me and That Man. A że nie piszę o detalach w stylu umiejscowienia w przestrzeni źródeł pozornych … cóż. A Państwo idąc na koncert dla raptem kilku – kilkunastu osób słuchając ulubionego wykonawcy bawicie się w logopedę, lub foniatrę? Jeśli nie, to i tym razem przestaniecie sobie zawracać głowę audiofilskimi pierdołami skupiając się na muzyce.
Fulianty Audio ST-18 to konstrukcja wybitna, lecz zarazem niejednoznaczna i nie dająca się zbyt prosto zaszufladkować. Gra bowiem jak na ekstremalny High-End przystało, lecz aby w pełni docenić jej walory brzmieniowe należy w pierwszej kolejności dopieścić ją odpowiednim okablowaniem i słuchawkami a następnie … postawić poza naszym polem widzenia. Bez krztyny złośliwości śmiem bowiem twierdzić, iż ST-18 jest ucieleśnieniem ubóstwianej prezenterki radiowej o właśnie … „radiowej urodzie”, która czarując głosem doprowadza słuchaczy płci obojga do istnej ekstazy jednak czyni to w momencie, gdy jej … nie widzimy.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini; Roon Nucleus
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Producent: Fulianty Audio
Cena: 5 550 € (komplet)
Dane techniczne
– Impedancja wejściowa: 100 kΩ
– Moc wyjściowa: max ok. 250 mW
– Optymalna impedancja słuchawek dynamicznych: 60 – 600 Ω
– Napięcie zasilania: 230V lub 120V
– Pobór mocy: ok. 40W przy 230V
– Wymiary (S x G x W): 420 x 370 x 110 mm
Opinia 1
Odnoszę nieodparte wrażenie, iż tak naprawdę dla ludzkiego umysłu nie ma większego znaczenia, czy to, co zapada nam w pamięć jest smakiem, dźwiękiem, czy obrazem. Tu raczej chodzi o uchwycenie konkretnego momentu, sytuacji, zbiegu okoliczności powodującego uchwycenie owego czegoś i zapisanie w zakamarkach naszej psychiki. Pierwszy „prawdziwy” rower, smak babcinego tortu pieczonego tylko na wyjątkowe okazje, czy pierwsze nurkowanie z butlą na rafie koralowej. To wszystko gdzieś tam w nas siedzi. Stąd też biorą się m.in. przysłowiowe „smaki dzieciństwa”. Podobnie mają złotousi, którzy na swojej drodze do audiofilskiej nirwany spotykają i mniej, bądź bardziej świadomie, zapamiętują dźwięki, czyli de facto systemy, budujące zbiór ich osobistych punktów odniesienia. Tak to przynajmniej działa u mnie, więc nie widzę powodu, żeby i u Państwa takie „mechanizmy” się nie wykształciły. Weźmy na ten przykład kolumny i nieco uprzedzając fakty, na potrzeby niniejszej recenzji, skupmy się na modelach podstawkowych. Proszę sobie zatem, w ramach leniwej, niedzielnej retrospekcji, przypomnieć owe „smaki dzieciństwa”. Oczywiście samo dzieciństwo jest w tym momencie niewinną, acz nad wyraz pojemną metaforą, gdyż, co nieustannie przypomina mi Szanowna Małżonka, przynajmniej mężczyźni podobno nigdy nie dorastają. Jak jest z kobietami wole nie domniemywać, aczkolwiek z autopsji wiem, iż większość z nich, po osiągnięciu pełnoletniości, owe 18 lat rokrocznie świętuje, więc dla własnego bezpieczeństwa śmiało możemy założyć, iż i u przedstawicielek płci pięknej młodość jest nieprzemijająca. Jednak ad rem.
W moim przypadku, gdy tylko sięgam pamięcią do zamierzchłych czasów, gdy człowiek chcąc się z kimś spotkać i porozmawiać umawiał się po prostu z nim na piwo a nie włączał Messengera, swoistymi – oczywiście moimi subiektywnymi, punktami odniesienia były m.in. Acoustic Energy AE-1, „Tabletki” ProAc-a, klasyczne i stanowiące zarazem mroczny obiekt pożądania Sonus fabery, czy też rodzime ESA Furioso, Audiovave 141 i RLS Callisto. Aby powyższa lista była kompletna pozwolę sobie jeszcze dopisać dwa charakterne francuskie maluchy, czyli Triangle Comete i Titus. I to właśnie wymieniona, zamykająca peleton migawek z przeszłości, parka poniekąd stała się pretekstem do niniejszego wstępniaka, gdyż o ile same w sobie, należące do serii Esprit kolumienki wspominam niezwykle miło, a ich współczesne inkarnacje uznaję za niezwykle interesującą propozycję dla wszystkich poszukujących wyrafinowania za naprawdę rozsądne kwoty, to z racji profilu naszego periodyku, jak też i znacznego podniesienia poprzeczki własnych oczekiwań, tym razem, dzięki uprzejmości Rafko – dystrybutora marki, sięgniemy po ich najszlachetniej urodzonego pociotka, czyli należące do topowej linii Magellan podstawkowce Duetto.
Jak widać na załączonych zdjęciach szlachectwo zobowiązuje i pochodzące z królewskiej serii Magellan Duetto prezentują się wprost wybornie. To zaskakująco smukłe a zarazem zgrabne konstrukcje, których zaokrąglone boki wbrew obowiązującej modzie nie zbiegają się ku końcowi, niejako likwidując ścianę tylną, lecz jedynie powiększają objętość skrzyń do ponad 20 litrów (!), pozwalając plecom mieć taką samą szerokość jak fronty. A właśnie, ściany przednie we francuskim wydaniu łapią za oko nie tylko perfekcją wykonania, co i autorskimi rozwiązaniami. Mamy tam bowiem charakterystyczny, ukryty wewnątrz tubki kompresyjnej, calowy tytanowy przetwornik wysokotonowy TZ2900 GC z nieodłącznym, przypominającym nabój karabinowy, korektorem fazy, oraz celulozowy 16 cm nisko-średniotonowiec T16GM-MT10-GC1 z przyciętym do szerokości frontu kołnierzem kosza. Za pewien ukłon w stronę posiadaczy niewielkich, a więc niejako uniemożliwiających odstawienie kolumn od ściany, pomieszczeń można uznać umieszczenie na froncie dwóch wylotów układu bas refleks. Miłym akcentem jest też rezygnacja z jakże archaicznego, a przy tym szpecącego, sposobu montażu maskownic na ordynarne kołki na rzecz ukrytych pod lakierowanym na wysoki połysk fornirem mini magnesów. A właśnie, czujne oko z pewnością zauważy pozorny błąd natury użytkowej uchwycony na moich zdjęciach, czyli odwrotnie, znaczy się do góry nogami, założone maskownice. Cóż, może taka orientacja jest wbrew założeniom francuskich speców od projektu plastycznego, jednak osobiście, będąc ortodoksyjnym przeciwnikiem przysłaniania czymkolwiek przetworników podczas odsłuchu, musząc iść na kompromis, staram się minimalizować degradujący wpływ owych maskownic a w tym przypadku formowy logotyp zdecydowanie mniej złego robi pomiędzy wylotami kanałów bas refleks aniżeli nachodząc na tubkę wysokotonowca. Nie wierzycie? To w mirę możliwości sprawdźcie Państwo, bądź to w domu, bądź nawet w którymś z salonów audio. Gwarantuję, ze efekt może zaskoczyć niejednego niedowiarka.
Ściana tylna już nijakich kontrowersji nie budzi, za to sprawia nam miłą niespodziankę w postaci nie dość, że podwójnych, nad wyraz solidnych terminali głośnikowych, to w dodatku połączonych nie standardowymi blaszkami a „audiofilsko” zaterminowanymi widłami eleganckimi zworami. Za detal podkreślający szlachetność urodzenia uznać można również ozdobne, polerowane szyldy tabliczek znamionowych.
Aha, i jeszcze jedno. Otóż producent zaleca ustawianie Duetto na dedykowanych standach TS400, powstałych zgodnie z założeniami koncepcji SPEC (Single Point Energy Conduction), głoszącej, iż znajdujący się na ich przedzie potężny kolec będący przysłowiowym pojedynczym punktem podparcia, ma transmitować i kumulować energię wibracji powstałą w samych obudowach kolumn. Niestety, tym razem takowych podstawek wraz z kolumnami nie otrzymaliśmy, dlatego też bez najmniejszych wyrzutów sumienia wykorzystaliśmy nie mniej eleganckie podstawy T.A.D-a, jakimi dysponowaliśmy z okazji testu modelu Micro Evolution One.
Nieco przewrotnie, niejako już na wstępie napiszę iż Triangle Magellan Duetto bynajmniej nie grają jak typowe podstawkowce, którymi przecież niezaprzeczalnie są, lecz jak niewielkie podłogówki. Tak, tak mili Państwo. O ile tylko nie przekroczymy rekomendowanych przez producenta 12-30 metrów kwadratowych powierzchni pomieszczenia odsłuchowego, to przynajmniej jeśli chodzi tak o wolumen generowanego dźwięku, jak i rozciągnięcie basu, o efekt finalny możemy być spokojni. Uważam , że jest to cenna wskazówka dla wszystkich miłośników wielkiej symfoniki i hollywoodzkich soundtracków, którzy z najprzeróżniejszych przyczyn nie mają szans na wstawienie konstrukcji podłogowych a jednocześnie zachodzą w głowę jak by tu iść na jak najmniejszy soniczny kompromis nie doprowadzając tym samym do zbytniego drenażu domowego budżetu zakupem wspomnianych, bądź nawet oczko wyższych T.A.D-ów. Dlatego też, niejako w ramach rozgrzewki, zaserwowałem Triangle’om wielce energetyczny materiał w postaci dyżurnego „Gladiatora” i nie mniej spektakularnego, gdyż podszytego syntetycznym sub-basem „300: Rise of an Empire” Junkie XL. I? Swoboda, rozmach plus oczywiste dla monitorów znikanie okazały się jedynie wstępem do wyśmienitego rysowania poszczególnych planów, czy też kreowania wrażeń przestrzennych, nie tylko w domenie szerokości i głębokości, lecz również na wysokość. Warto w tym momencie pochwalić kulturę pracy układu bas refleks, gdyż pomimo najszerszych chęci, oczywiście z dbałością o tzw. dobre stosunki międzysąsiedzkie, nie udało mi się zmusić Triangli do nawet najmniejszych oznak kompresji, bądź nawet nieznacznie słyszalnych turbulencji. Nic, zero anomalii. Po prostu czysty, cholernie nisko schodzący a przy tym świetnie kontrolowany i zróżnicowany bas, a patrząc na gabaryty reprodukujących go kolumn wręcz basiszcze. W dodatku piekielnie szybkie, więc i z odtworzeniem „The Funeral Album” Sentenced nie było najmniejszych problemów. Całe szczęście ów fundament nie zawłaszcza pozostałych podzakresów, lecz trzyma się odgórnie wyznaczonych rewirów, dzięki czemu zarówno średnica, jak i najwyższe składowe mogą swobodnie rozwinąć skrzydła.
A właśnie, zanim przejdę do tego, co dzieje się na środku pasma, pozwolę sobie zwrócić uwagę na górę, która podobnie jak bas, ani myśli brać jeńców bezpardonowo atakując słuchaczy wszystkim tym, co rzeczywiście zostało tam zapisane. Co ciekawe nawet tak syntetyczne brzmienie jak daleko nie szukając „The Racing Collection” Junkie XL niczym nie raziły, gdyż francuskie kolumny z zadziwiającą swobodą były w stanie oddać klimat albumu. Z drugiej strony równie „syntetyczne” wydawnictwo „Madame X” Madonny aż nazbyt wyraźnie uwidaczniało, że o ile warstwa instrumentalna to swoisty popowy majstersztyk, o tyle na wokalu ktoś ewidentnie poszalał próbując dość nieudolnie tuningować poczynania paszczowe „Babci Doni”. W rezultacie wyszło coś na kształt swoistej karykatury tego, co zapewne w zamyśle miało być superprodukcją sprzedającą się jak świeże bułeczki. Tzn., nie twierdzę, że na jakimś boomboxie ów album brzmi dla dedykowanych odbiorców obłędnie, ale przynajmniej Triangle dość bezpardonowo rozprawiły się z tą typowo marketingową ściemą. A wystarczyło postawić na autentyczność i naturalność, jak daleko nie szukając „Originals” Prince’a, by zachować twarz a jednocześnie oddać prawdę czasu i nagrania. Przecież u „Księcia” syntezatory brzmią bez porównania bardziej archaicznie aniżeli u Madonny, ale za to wokal nie odrzuca swą plastikowością i kompresją. Krótko mówiąc Duetto stawiają na prawdę niezależnie od tego, jaka ona jest, a nawet najmniejszą chęć „zaklinania rzeczywistości” bezpardonowo obnażają puszczając delikwenta w samych skarpetkach. Pamiętacie Państwo marsz pokutny Cersei z piątego sezonu „Gry o tron”? To mniej więcej taką ścieżkę zdrowia zafundowały Madonnie tytułowe kolumny. Czy to źle? Z mojego punktu widzenia nie, gdyż przynajmniej na tym poziomie jakościowym oczekujemy gry w otwarte karty a nie usilnego ratowania się tanimi chwytami i poniekąd grania pod publiczkę, dla poklasku tłuszczy.
A co do średnicy, to może i nie miała ona takiego wysycenia i eufonii jak moje Dynaudio, ale prawdę powiedziawszy wcale się takiej saturacji po niej nie spodziewałem, gdyż Triangle od niepamiętnych czasów były i są wierne własnej szkole brzmienia a w niej zdecydowanie więcej jest swoistego buntu aniżeli słodyczy i chwała im za zachowanie wierności starym ideałom. Weźmy na ten przykład nie tylko garażowe nomen omen „Garage Inc.” Metallicy, gdzie ziarnistości i szorstkości jest ż nadto, lecz i wybitnie pasujące do panujących za oknem upałów składankę „Bossa N’ Stones” na której wspomnianego buntu jest jak na lekarstwo, ale wszelakiej maści „miałczenia” drugo i trzecio-ligowych szansonistek aż nadto, a mimo wszystko całość nie odstręcza. Jest czysto, czytelnie i co najważniejsze miło, bo nikt się nie spina i nie próbuje udowodnić swojej potocznie mówiąc „zajebistości”. W dodatku francuskie kolumny w lot chwytają klimat i przełączają się w tryb „relax” z wyraźnie zaznaczonymi, acz nieprzesadzonymi sybilantami i rozkoszną tropikalną zmysłowością.
Może i dla ortodoksyjnych miłośników niższych modeli Triangli Magellan Duetto jawią się jako zbyt wyrafinowane i uładzone, lecz proszę mi wierzyć, że mają w sobie zaskakująco wiele cech wspólnych z „niższego stanu” rodzeństwem. Jednak zachowując spontaniczność i żywiołowość Cometek i Titusów idą zdecydowanie dalej w domenie rozdzielczości i precyzji ogniskowania źródeł pozornych. Są przy tym nieporównywalnie bardziej wierne w oddawaniu faktur i konturów reprodukowanych dźwięków a tym samym równie wymagające pod względem toru, w jakim przyjdzie im grać. Dlatego też nawet mając sentyment do niższych modeli warto na spokojnie przeanalizować charakter brzmienia własnego systemu i zastanowić się, czy przypadkiem tytułowe Triangle nie wyciągną na światło dzienne tego, co do tej pory udawało nam się maskować nieco mniej bezkompromisowymi konstrukcjami głośnikowymi. No to jak, podejmiecie Państwo takie wyzwanie?
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini; Roon Nucleus
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
Opinia 2
Nie żebym próbował być jakąkolwiek wyrocznią, ale z moich obserwacji kuluarowych rozmów audiofilskiej braci dość jasno wynika, iż tytułowa marka Triangle ma tyleż samo zwolenników co przeciwników. Naturalnie to żadna nowość i prawdopodobnie podobną polaryzację można przypisać wielu innym brandom, jednakże bez względu na wszystko Francuzi są jednymi z najczęściej trafiających na nieoficjalny opiniotwórczy tapet. Dlaczego tak się dzieje? To akurat jest dość łatwe do wytłumaczenia. Mianowicie ów producent od wielu lat jest jedną z ważniejszych ikon stacjonującego tamże High Endu, co sprawia, że zazwyczaj jest pierwszym przychodzącym na myśl rozgrzanych głów wszechwiedzących audiofilów. To źle? Naturalnie, że nie. Przecież jeszcze się taki nie urodził, żeby wszystkim dogodził, co teoretycznie sugeruje stwierdzenie: „Bierzesz daną ofertę soniczną z całym dobrodziejstwem inwentarza lub szukasz gdzie indziej” i temat samoczynnie się zamyka. Na szczęście inżynierowie znad Loary nie odcinają kuponów od przekonanych do siebie klientów, tylko od jakiegoś czasu próbują sprostać wyzwaniu zwiększenia grona dozgonnych wyznawców, co dość wyraźnie pokazał opublikowany na naszych łamach test Triangli Magellan Quatuor. O co chodzi? Przybliżając temat w skrócie, chodzi o nieco mniejszą ofensywność, na rzecz wyrafinowania generowanego dźwięku. W jakim celu wspominam tamto opiniotwórcze wydarzenie? Otóż tym razem przyjrzymy się kolumnom z tej samej linii, z tą tylko różnicą, że będzie to model podstawkowy Triangle Magellan Duetto, którego wizytę w naszej redakcji zawdzięczamy białostockiemu dystrybutorowi Rafko, co pozwoli przekonać się, czy przytoczony przykład był odosobnionym wybrykiem, czy zamierzoną tendencją.
Jak to zazwyczaj u tego producenta bywa, opisywane dzisiaj kolumny od strony designu są prawdziwymi divami. Począwszy od pięknie wykończonych w egzotycznym fornirze, polakierowanych na wysoki połysk i zbiegających się ku tyłowi płynnym łukiem skrzynek. Przez kolorystykę zastosowanych na froncie dwóch przetworników wraz z okalającymi ich kosze osłonami. Małe, ale za to usadowione symetrycznie obok siebie w dolnej części frontu porty bass-refleks. Po zlokalizowane na rewersie obudowy kształtki z podwojonymi terminalami dla kabli głośnikowych i wykończoną w srebrze tabliczkę znamionową. Wszystko ma jeden cel. Od pierwszego kontaktu wzrokowego chwycić potencjalnego klienta za oko. Naturalnie dotychczas wyartykułowane niuanse nie są li tylko przypadkowymi działaniami, bowiem może wykończenie w połyskującym lakierze nie ma przełożenia na tematy soniczne, jednak już wspomniany łukowaty przebieg bocznych ścianek walczy z wewnętrznymi falami stojącymi, a powielenie liczby otworów pozwala na znacznie łatwiejsze opuszczenie obudowy przez tłoczone przez membranę średno-niskotonowca podczas ruchu wstecznego sporej ilości powietrza. A gdy do tego dodamy dedykowane, dobrze stabilizujące kolumny na podłodze firmowe podstawki, okaże się, że pierwszy krok w kierunku zakochania w sobie nowego nabywcy wykonany jest w stu procentach. I gdyby w posiadaniu kolumn głośnikowych chodziło jedynie o aparycję i lekką ręką rzucane oświadczenia, że mamy do czynienia z fenomenalnym dźwiękiem, temat można by zacząć puentować. Jednak jak wiemy, celem podobnych bytów w salonach miłośników muzyki jest wygenerowana podczas często wielogodzinnych odsłuchowych mitingów bajeczna fonia. Dlatego też w dalszej części tekstu postaram się przybliżyć zainteresowanym, czy oprócz wyglądu, a co za tym idzie, dobrego przyjęcia przez organ przyswajający wizję, piękne Francuzki są w stanie sprostać wyzwaniu wprawnego ucha audiofila-melomana.
Aplikacja tak małych, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia, kolumn w zdecydowanie za dużym dla nich pomieszczeniu bardzo często może zakończyć się spektakularną porażką. Naturalnie nie jest to regułą, ale zazwyczaj nawet w momencie jakimś sposobem dawania sobie rady, bardzo wyraźnie słychać, że konstrukcje usilnie walczą o dobry wynik. Tymczasem w przypadku modelu Magellan Duetto temat wypełnienia dobrym dźwiękiem salonu o kubaturze 100 metrów sześciennych nie był nie do udźwignięcia. Owszem, na osiągnięcie realiów najniższych rejestrów podobnie do moich ISIS-ów nie było najmniejszych szans, ale muszę przyznać, iż mierząc siły na zamiary jakiś szczególnych braków w tym zakresie również nie zanotowałem. Powiem więcej. Wszystko zależało od realizacji płyty. Raz było go zaskakująco dużo, by na innym krążku co najwyżej ledwo dać o sobie znać. A to już potrafią nieliczni, gdyż bardzo często konstruktorzy monitorów stawiają na jego wszechobecność w każdych realiach, co przekłada się na monotonię prezentacji w tym aspekcie. Osobiście wolę mniej niskich tonów, ale jak już się pojawią, powinny być wysokiej próby i tak też przez cały czas testu odbierałem prezentację maluchów Triangla. Ok., bas jest co najmniej ciekawy. A co z resztą pasma? Tutaj mam drugą dobrą informację. Chodzi mi od zjawiskowy oddech i niewymuszoną swobodę budowania wydarzeń muzycznych. Dosłownie dźwięk aż tryska witalnością wspomagany ciekawym sznytem monitorowego grania, jakim jest lokowanie muzyków na szerokiej i bardzo głębokiej wirtualnej scenie. To było na tyle zjawiskowe, że kilkukrotnie złapałem się na próbie znalezienia złotego środka do zmuszenia moich szaf gdańskich do podobnych ekwilibrystyk, czyli trochę przerysowując fakty zmiany nagrań studyjnych w koncerty na stadionach. Niestety szerokość przedniej ścianki na poziomie prawie 60 centymetrów powoduje pewne ograniczenia, dlatego też byłem bardzo rad, że przynajmniej podczas oceny kolumn konkurencji mogłem nacieszyć się taką prezentacją. A co ze średnicą? Tutaj również co najmniej ciekawie. Co prawda bez pogoni za szkołą brzmienia rodem z radia BBC, czyli nastawieniem na czarowanie słuchacza zjawiskową barwą głosów ludzkich nie było, ale o dziwo, wszystko co lądowało w napędzie CD-ka nie zdradzało anoreksji w propagacji przecież bardzo tego ważnego dla ucha ludzkiego pasma akustycznego. Ten zakres był podporządkowany uzupełnianiu zwartego basu i świeżości na górze, a nie szukaniu własnego, a przez to oderwanego od reszty częstotliwości niepodległego bytu. I wiecie co? Na bazie kilkunastodniowych doświadczeń stwierdzam, że to dobry ruch, gdyż spójność przekazu jest zdecydowanie lepszym pomysłem na brzmienie systemu, niż chadzanie każdego z podzakresów własnymi ścieżkami. A żeby to potwierdzić, postawiłem na bardzo wymagające srebrne krążki. Jeden to koncertowy materiał na cztery kontrabasy barytonowe i perkusję Bluiett Baritone Nation „Libation For The Baritone Nation”, a drugim była produkcja studyjna ze zniszczonym przez ciężkie życie bluesmana wokalem i kontrastującą z nim harmonijką ustną Jamesa Cottona „Deep In The Blues”. Efekt? Bardzo dobry, bowiem kolumny nie miały najmniejszego problemu z pokazaniem prawdziwego koncertowego rozmachu, a ich witalność fantastycznie pozwalała harmonijce przecinać mocnymi piskami zawieszone w moim pokoju powietrze. A co z tak ważnym dla tych produkcji (gęsto grające saksofony i ociekający barwą wokal Jamesa) środkiem pasma? Jak wspominałem wcześniej. Bez wycieczek w stronę wyskakiwania przed szereg, ale również bez oznak zbytniej szczupłości. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkim takie, jedynie uzupełniające całość pomysłu na dźwięk, postawienie punktu ciężkości środka pasma może przypaść do gustu, ale spieszę ze stwierdzeniem, że bez dwóch zdań obecne wcielenia kolumn marki Triangle są zdecydowanie bardziej przyjazne wielbicielom dźwiękowej eufonii, aniżeli to sprzed laty. Czy na tyle znacząco, żeby zwiększyć grupę wiernych fanów, pokaże czas. Ważne, że marka nie utknęła w miejscu.
Czy po drodze Wam z testowanymi konstrukcjami, musicie przekonać się osobiście w prywatnym starciu. Ja mogę tylko po raz kolejny stwierdzić, iż w kwestii mniejszej ofensywności przekazu zanotowałem wyraźny progres. Zatem jeśli wcześniejsze kontakty z kolumnami Triangle’a były bliskie nabycia jakiegoś modelu, jednak z powodów wymienionych we wstępniaku o włos przegrały z konkurencją, powinniście podejść do tematu jeszcze raz. Oczywiście nie wiem, czy tym razem będzie to strzał w przysłowiową dychę, ale nie zaszkodzi spróbować. Zapewniam, że bez względu na wynik nie będzie to czas stracony, tylko pełna nowych wrażeń przygoda. A w całej naszej zabawie, oprócz będącego utopią dotarcia do mety, chyba właśnie o taką przygodę z różnymi komponentami audio chodzi. Nie mam racji?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Rafko
Cena: 26 995 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 2-drożna, podstawkowa, wentylowna
Wykorzystane przetworniki
– Tweeter: TZ2900 GC
– Nisko-średniotonowy: T16GM-MT10-GC1
Skuteczność: 88 dB/W/m
Pasmo przenoszenia: 38 Hz – 20 KHz (+/- 3 dB)
Moc: 80 W
Impedancja znamionowa: 8 Ω
Impedancja minimalna: 4 Ω
Wymiary ( W x S x G): 460 x 253 x 350 mm
Waga: 16 kg
Standy (opcja): TS400
Najnowsze komentarze