Monthly Archives: grudzień 2018


  1. Soundrebels.com
  2. >

Shelf Block
artykuł opublikowany / article published in Polish

O tym, że ekipa BlockAudio to specjaliści od wagi ciężkiej zdążyliśmy się już przekonać przy okazji testu ich zestawu Line & Power Block + Mono Blocks, jednak w przypadku niewielkich podstawkowych monitorów liczyliśmy, że nasze kręgosłupy będą miały nieco lżej. Nic z tego – Shelf Block-ki, choć dość niepozorne ważą po blisko 30 kg … każdy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

„Straszny dwór”

Opinia 1

Wbrew obiegowym opiniom, stereotypom, czy wręcz złośliwym oszczerstwom cały ten tzw. High-End, któremu tyle miejsca poświęcamy na łamach SoundRebels nie jest wcale celem samym w sobie, lecz jedynie drogą do osiągnięcia czegoś, czego tak naprawdę osiągnąć się nie da. Mowa oczywiście o odwzorowaniu muzyki na żywo, spektaklu rozgrywającego się przed naszymi oczami i artystami z krwi i kości stojącymi niemalże na wyciagnięcie ręki. Sprzęt bowiem, niezależnie jak wyrafinowany, daje li tylko namiastkę tego, co tak naprawdę jest niepowtarzalne, gdyż dzieje się raz – tu i teraz, a ewentualnie dokonywana w jego trakcie rejestracja jest mniej bądź bardziej upośledzoną próbą możliwie wiernej archiwizacji. Dlatego też operujący na high-endowych pułapach wytwórcy dwoją się i troją, by owa namiastka była jak najbliższa temu, co tak naprawdę wydarzyło się przed mikrofonem, temu co dane było usłyszeć jedynie nielicznym – podczas konkretnego przedstawienia, sesji nagraniowej, czy koncertu. Uparcie dążą do stworzenia swoistego wehikułu czasu umożliwiającego przeniesienie słuchacza „tam i wtedy”, co jest zdecydowanie trudniejszym zadaniem aniżeli sprawienie, aby dane wydarzenie wpasowane zostało w nasze realia lokalowe. Krótko mówiąc to my mamy być tam a nie oni – muzycy u nas, gdyż to my mamy zbliżyć się do prawdy chwili w jakiej dane zdarzenie muzyczne miało miejsce, a nie nawet kilku – kilkunastoosobowy skład ma się zmieścić pomiędzy biblioteczką a kredensem z rodowymi skorupami okalającymi nasz system grający. Dlatego też chcąc mieć jasność jak ów cel wygląda i ileż jeszcze wspomnianemu High-Endowi do niego brakuje, warto sobie od czasu do czasu taki terapeutyczny seans sprawić i z muzyką na żywo możliwie blisko poobcować.
O ile jednak w sezonie wiosenno-letnio-jesiennym okazji ku temu jest tak naprawdę bez liku i jeśli tylko ochoty i czasu staje, to praktycznie kilka razy w tygodniu, bez większego wysiłku, można znaleźć interesujący spektakl, koncert, czy nawet niezobowiązujący, plenerowy jam, to już w porze deszczowej, niegdyś zwanej zimą, lepiej rozejrzeć się za czymś o zdecydowanie bardziej „zadaszonym” charakterze. Wychodząc z powyższego założenia i korzystając z uprzejmości Organizatorów w miniony piątek mieliśmy przyjemność uczestniczyć w próbie medialnej „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki wystawianej na deskach Polskiej Opery Królewskiej.

Jak sami Państwo widzicie zachwycające, z niezwykłym pietyzmem odrestaurowane, kameralne wnętrza Teatru Królewskiego w Starej Oranżerii w Łazienkach Królewskich to miejsce tyleż niezwykłe, co dość nowe na stołecznej operowej mapie. Abstrahując od działalności w czasach stanisławowskich, Polska Opera Królewska to byt powołany do życia zaledwie 1 sierpnia 2017 roku a zarazem najmłodsza, trzynasta scena operowa w Polsce. Jej zespół stanowią głównie artyści, którzy po zawirowaniach związanych z dość radykalną – o blisko150 osób, redukcją składu Warszawskiej Opery Kameralnej znaleźli nowy dom. Jednak nie o polityce personalnej będziemy rozprawiać.
Biorąc pod uwagę, iż był to prywatny teatr króla Stanisława Augusta, wspomniana przeze mnie dosłownie przed chwilą kameralność objawia się dość niewielkim metrażem. Zbliżoną kształtem do kwadratu o boku około 15 metrów i dziesięciometrowej wysokości scenę od zbliżonej rozmiarami widowni oddzielają dwie pary kolumn i kanał dla orkiestry.
Sam kanał orkiestrowy pomieścić może zaledwie 25 osób, lecz biorąc pod uwagę repertuar na jakim skupia się POK, czyli krajowe i światowe dzieła powstałe od baroku po wczesny romantyzm, ów pozornie dość niewielki skład wydaje się całkiem wystarczający. Widownię na ponad 200 osób, z rzędami amfiteatralnie ustawionych ławek na parterze i dziewięcioma lożami na piętrze, okalają podwojone korynckie pilastry. W dalszym planie są trzy, usytuowane na wprost sceny, loże przeznaczone niegdyś dla króla i jego rodziny.
Pół żartem pół serio można domniemywać, iż stali bywalcy Teatru Wielkiego po przekroczeniu progu POK mogą poczuć lekką klaustrofobię, lecz już kilka wizyt w bydgoskiej Opera Nova powinno wystarczyć, by wizyta w Starej Oranżerii nie nosiła znamion próby zamknięcia w nazbyt ciasnym do operowych celów pomieszczeniu. Warto bowiem podkreślić niewątpliwe zalety takiej kameralności – ograniczając bowiem rozbuchaną scenografię, oraz „pojemność” zarówno sceny, jak i widowni skracamy automatycznie dystans dzielący muzyków i śpiewaków od widza a tym samym intensyfikujemy doznania właściwe czynnemu uczestnictwu w danym spektaklu, czego siedząc kilkadziesiąt metrów od sceny, np. w Teatrze Wielkim, doświadczyć w żaden sposób się nie uda.

Przejdźmy do clue, czyli samej próby generalnej „Strasznego dworu”, w której to mieliśmy niewątpliwą przyjemność uczestniczyć. Z oczywistych względów samej fabuły spektaklu streszczać nie będę, gdyż po cichu liczę, iż większość naszych Czytelników ze „Strasznym Dworem” kontakt miała nie tylko w postaci streszczenia/bryku, jak to obecnie jest „w modzie”, lecz wersji pełnej – w ramach lektury szkolnej, a może również widziała na deskach operowych, bądź chociażby w TV. Jeśli natomiast ktoś jeszcze z niewiadomych mi przyczyn z twórczością Moniuszki przyjemności nie miał, bądź też w świat opery dopiero wkroczyć zamierza, to … teraz jest właśnie ku temu najlepszy moment.
Minimalistyczna, iście symboliczna, scenografia autorstwa Ryszarda Peryta (będącego również reżyserem) nie odwracała uwagi ani od właściwej akcji, ani od kostiumów, za które z kolei odpowiedzialna była Marlena Skoneczko. Prawdę jednak powiedziawszy nawet, gdyby jakimś cudem udało się na stanisławowskiej scenie ustawić dekoracje z samej La Scali, czy Metropolitan Opera, to i tak gwarantuję, że nawet osoby o śladowej wrażliwości muzycznej miałyby problem ze skupieniem się na nich, a nie na obecnych w danym momencie bohaterach opery Moniuszki. Od dawien dawna śmiem bowiem twierdzić, iż sopranami Polska stoi i piątkowy wieczór, nie umniejszając zasług i umiejętności męskiej części zespołu (o której dosłownie za chwilę), był tego najlepszym przykładem. Obsadzone w rolach Hanny i Jadwigi (córek Miecznika) Gabriela Kamińska i Monika Ledzion-Porczyńska zachwycały siłą emisji, swobodą głosów i wielce naturalnym ruchem scenicznym. Każde ich wejście było niczym misterium, krystalicznie czyste, jedwabiście gładkie i co istotne całkowicie pozbawione nad wyraz nielubianego przeze mnie tremolo – tego siłowego ratowania się „pseudo wibratem”, głosy godne były szczerej owacji.
Na wielkie uznanie zasługują też partie – barytonowa Miecznika (Adama Kruszewskiego), oraz basowe – Skołuby (Remigiusza Łukomskiego) – nieśmiertelna „aria z kurantem” i Zbigniewa (Wojciecha Gierlacha). O patiach tenorowych, choć wypadły wielce poprawnie, szczególnie Sylwester Smulczyński w roli Damazego, wypowiadać się nie będę, gdyż na nieszczęście lokalnych talentów wychowałem się na twórczości Pavarottiego i Domingo, więc … naprawdę trudno pod naszą szerokością geograficzną szukać ich następców. Niemniej jednak cały spektakl wypadł nad wyraz spójnie tak pod względem technicznym, jak i przede wszystkim artystycznym, więc opuszczając mury Starej Oranżerii i pogrążone w mroku Łazienki Królewskie ani przez moment nie czuliśmy niedosytu, bądź komplementując poszczególne role nie uważaliśmy za stosowne dodawać wielce wymownego „ale …”.

Inicjatywę Dyrekcji Polskiej Opery Królewskiej, by na próby, w tym generalne – jak niniejsza, wpuszczać przedstawicieli prasy uważam za przysłowiowy strzał w dziesiątkę i za to należą się jej w pełni zasłużone brawa. Orkiestra i wokaliści dokonują bowiem wtenczas ostatecznych poprawek, kamerzyści i fotografowie, bez większych obaw o komfort publiczności, mogą spokojnie rejestrować materiał, a dzięki temu widzowie – już podczas komercyjnych spektakli, nie muszą być raczeni klapnięciami migawek i innymi związanymi ze standardowymi reporterskimi obowiązkami niedogodnościami. Jednym słowem i wilk syty i owca cała, za co serdecznie Organizatorom całego przedsięwzięcia jeszcze raz dziękujemy.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Jak mniemam, wszyscy znakomicie orientujecie się, że jesteśmy prawie na mecie jubileuszowego roku odzyskania przez Polskę niepodległości. To zaś sprawia, że ostatnie 365 dni w ramach ogólnopolskich obchodów tego święta było wręcz naszpikowane wieloma nadającymi temu wydarzeniu dostojności imprezami, spektaklami teatralnymi, czy choćby wyśmienitymi koncertami muzycznymi. Niestety czas nieubłaganie szybko mija i gdy wydawałoby się, że już nic w materii uświetniania tego historycznego wydarzenia do nadchodzącego za kilka dni sylwestra nie ma szans w życiu naszego portalu się wydarzyć, nagle otrzymaliśmy brzemienne w skutkach – w postaci dzisiejszej relacji, zaproszenie na piątkową próbę opery „Straszny Dwór” Stanisława Moniuszki w reżyserii Ryszarda Peryta. Tak tak, dosłownie rzutem na przysłowiową taśmę udało nam się obejrzeć przedpremierową, bo oficjalnie uznawaną za medialną próbę generalną inscenizację tego znanego wszystkim patriotycznego dzieła. Ale to nie jest jedyny smaczek tego wydarzenia, gdyż całość przedsięwzięcia zlokalizowano nie na deskach zazwyczaj przejmującego pałeczkę przy takich okazjach Teatru Narodowego lub innego tego typu kulturalnego przybytku, tylko na niegdyś niedostępnej, a od nieco ponad roku otwartej dla publiczności jako Polska Opera Królewska scenie teatralnej w Starej Pomarańczarni w warszawskich Łazienkach Królewskich. Zaskoczeni? Jeśli tak, to zapraszam na kilka krótkich akapitów na temat artystycznych wydarzeń z tego wieczoru.

Prawdopodobnie pytaniem „Co jest tematem tej opery?” zdecydowaną większość z Was śmiertelnie bym obraził. Niestety zdając sobie sprawę, że nawet w naszym, z racji obcowania z wysublimowanym audio, wyedukowanym gronie czytelników zawsze może znaleźć się osobnik swą życiową karmę kierujący w jedynie słuszną stronę odsłuchiwania wszelkiego rodzaju urządzeń i okablowania, jestem wręcz zmuszony do choćby krótkiego streszczenia tego spektaklu, co postaram się zamknąć w dwóch, no może trzech zdaniach. Dlaczego tak oszczędnie? Otóż znający dzieło czytelnik podczas kolejnej lektury tych samych informacji prawdopodobnie by się nudził, a potencjalny zainteresowany w dogłębnej analizie operowego przekazu zawsze może posiłkować się internetem, lub stosownymi opracowaniami. Ja mam jedynie, w telegraficznym skrócie, przybliżyć temat mojej relacji.
Dla zmylenia okupującej w czasach powstania „Strasznego Dworu” porozbiorową Polskę carskiej cenzury sprawa opiera się o stosunkowo przyziemne stosunki damsko męskie. Mianowicie ni mniej ni więcej, powracający z wojskowej służby zaprawieni w bojach dwaj młodzieńcy postanowili pozostać w tak fantastycznie odbieranym przez nich wolnym stanie. Tymczasem w wyniku wizyty u bardzo dobrego znajomego swojego ojca młodzieńcy w starciu z przygotowanymi do wydania za mąż pięknymi córkami owego przyjaciela, w tym przypadku gospodarza domu, w swym postanowieniu pozostania kawalerem zaczynają się łamać. Przyznacie, że historia jest banalna. Jednak jak to w życiu bywa, diabeł tkwi w szczegółach, gdyż Stanisław Moniuszko tak umiejętnie ubrał tą przygodę w ornamentykę polskości, że już po trzech przedstawieniach spektakl zdjęto z afisza, co tym bardziej uczyniło go ponadczasowym dziełem narodowym. To zaś sprawia, że niewyobrażalnym jest choćby raz nie obejrzeć tej opery na własne oczy. Ale nie przed telewizorem w adaptacji filmowej, tylko w bezpośrednim kontakcie z artystami, gdyż taka percepcja wizualizuje to dzieło w naszej świadomości w całkowicie inny sposób.

Ok. Było trochę historii, teraz o samym spektaklu. Z racji tzw. ograniczeń natury lokalowej w przypadku Polskiej Opery Królewskiej nie mamy do czynienia z przypisanymi wielkim teatrom pełną rozmachu scenografią, wielkim zespołem wokalno – instrumentalnym, tylko umiejętnym cyzelowaniem niezbędnych do przekazania zamierzeń autora aspektów muzyczno – scenicznych. To zaś oznacza okrojoną do minimum, jednak w konsekwencji wyśmienicie wypadającą orkiestrę, wydawałoby się bardzo skromną, acz pokazującą najważniejsze cechy polskości scenografię i nieco ograniczoną populację występujących na scenie artystów. Sadzę, że Marcin w swej solidności zamieści stosowne informacje na temat wszystkich mających swój udział w tej piątkowej prezentacji artystów, dlatego też z racji mojego codziennego pławienia się w muzyce dawnej moje największe uznanie kieruję w stronę roli sopranowych. Zdaję sobie sprawę, że role męskie również wzniosły się na swoje wyżyny, ale nie chcąc nikogo urazić wspominam jedynie o tym, co na podstawie dłuższego osłuchania z podobnym repertuarem mogę w miarę racjonalnie ocenić. Wracając do samego przestawienia na tle wcześniejszych kontaktów z operą „Straszny Dwór” na zdecydowanie większych scenach ze spokojem ducha mogę powiedzieć, że ani przez moment nie odczułem jakichkolwiek braków tak merytorycznego ducha, jak i oprawy wizualno – muzycznej. To był majstersztyk w najczystszej postaci. A przecież trzeba przypomnieć, że to była jeszcze próba przed oficjalnym startem, co przy wiedzy, że trening czyni mistrzem pozwala sądzić, iż w kolejnych odsłonach kurtyny artyści w swej maestrii wzniosą się o co najmniej oczko wyżej, czego z całego serca im i wszystkim zaangażowanym w to narodowe przedsięwzięcie życzę.

Nie wiem, czy tak bardzo mocno okrojoną relacją udało mi się namówić Was do obejrzenia tego spektaklu. Jednak jeśli macie w sobie ducha patriotyzmu i przy tym nawet nie kochacie, ale choćby lubicie takie wydarzenia operowe, nie wyobrażam sobie sytuacji, w której z przyczyn typu „już kiedyś to widziałem”, rezygnujecie z zapewnienia sobie fantastycznego spotkania z polską kulturą. Dlaczego? Przecież to proste, a dla wyjaśnienia posłużę się przyczynami z naszego podwórka. Każdy audiofil wie, że co urządzenie audio, to całkowicie inna prezentacja muzyki, co tak prawdą mówiąc staje się jego życiową karmą. Tymczasem w przypadku opisywanego przeze mnie artystycznego tworu mamy do czynienia ze zdecydowanie większą ilością zmiennych od goszczącej artystów sceny teatralnej, składu muzyków i samych artystów. Ato według mnie wszystkich miłośników szeroko pojętej sztuki wręcz zmusza do osobistej konfrontacji najnowszego wcielenia będącej tematem tego słowotoku opery Stanisława Moniuszki „Straszny Dwór” z oglądanymi wcześniej inkarnacjami. Toż to audiofilska propozycja w najczystszej postaci. Tak więc nie wyobrażam sobie jakiejkolwiek absencji żadnego z Was. Ostrzegam, będę sprawdzał listę obecności.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiomica Laboratory
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po topowych łączówkach ethernet i USB Anort & Pebble Consequence przyszła pora na młodsze rodzeństwo sygnowane przez gorlickiego specjalistę od przesyłu sygnałów wszelakich Audiomica Laboratory.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Siltech Crown Princess & Crown Prince 35 Year Anniversary
artykuł opublikowany / article published in Polish

Właśnie dotarła do nas wybitnie świąteczna lektura. Prosto z Holandii –  jubileuszowe okablowanie Siltech Crown Princess & Crown Prince 35 Year Anniversary.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luna Cables Rouge USB

Link do zapowiedzi: Luna Rouge USB

Tak to już w życiu bywa, że po chwilowej euforii i ekscytacji, bądź to nowym nabytkiem, bądź nawet jedynie przesłuchanym „odkryciem”, przychodzi czas ukojenia nerwów i błogiej stabilizacji. Słuchamy na tym co mamy i dobrze nam z tym – nic nie uwiera, nic nie korci możliwością poprawy, czy też li tylko kosmetycznego upgrade’u. Ot, typowa sielanka. O ile jednak powyższy model behawioralny całkiem nieźle pasuje do większości, mniej bądź bardziej „normalnych” melomanów, niekoniecznie chcących podsycać tlące się w ich trzewiach ognisko „audiophilii nervosy”, to już na naszym – recenzenckim podwórku jest on wysoce nieadekwatny do panujących warunków. U nas bowiem czas na słuchanie kompletnie własnego, nieskalanego elementem obcym, systemu liczy się jeśli nie w godzinach, to co najwyżej dniach, gdyż w większości przypadków, niemalże zawsze coś się wygrzewa, dociera, bądź po prostu testuje, czyli de facto powoduje automatyczne odejście od mozolnie wypracowanego punktu odniesienia i brzmienia, które „komponowaliśmy” pod siebie i dla siebie. Można wręcz czasem dojść do wrażenia, że to nie my wciąż czegoś szukamy, lecz to owo coś szuka nas i usilnie stara się przekonać do siebie i własnej wyjątkowości. Nie da się też ukryć, że takie ciągłe nęcenie i podrażnianie wyczulonych na wszelakie niuanse zmysłów z jednej strony może prowadzić do pewnej nerwicy natręctw i chorobliwej chęci posiadania większości lepiej grających aniżeli własne urządzeń, a gdy przyjdzie opamiętanie swoistej znieczulicy i rutyny. Zaznaczę jednak, że chodzi o zjawiska domniemane a nie rozpowszechnione, gdyż jak sami Państwo możecie zaobserwować, w recenzenckich systemach roszady przeprowadzane są z dość umiarkowaną dynamiką i bynajmniej nie mają charakteru sezonowego, wzorowanego na kolekcjach znanych domów mody. Nie oznacza to bynajmniej naszego zblazowania i uodpornienia na ewentualne objawienia, lecz po prostu przejaw (resztek) zdrowego rozsądku i swoistego wygodnictwa, które przy w miarę stabilnym, wspominanym dosłownie przed chwilą, punkcie odniesienia szalenie ułatwia nam pracę oszczędzając kolejnego „uczenia się” własnego zestawu. Po drodze pojawiają się jednak elementy (zdecydowanie bardziej pojemne aniżeli „urządzenia” pojęcie) nie tylko trwale zapadające w pamięć, co wpisujące się na niezwykle ekskluzywną, bo najbliższą indywidualnym, a co za tym idzie wybitnie subiektywnym, gustom listę osobistych rekomendacji. Tak właśnie było w przypadku japońskich przewodów USB i Ethernet Fidata HFU2 & HFLC. Oba wybitnie high-endowe pod względem brzmieniowym a jednocześnie, nad wyraz rozsądnie wycenione (z akcentem na HFU2) , szczególnie gdy porównamy je z tym, co oferuje dostępna na rynku konkurencja.
Traf jednak chciał, że wrocławskie Art & Voice – dystrybutor powyższej marki w tzw. międzyczasie pozyskał do swojego portfolio jeszcze jednego producenta okablowania, lecz już nie z Japonii a z Kanady i co wydaje się zupełnie logiczne postarał się, by małe co nieco dotarło na testy do naszej redakcji. Czyli co? Po niewielkiej manufakturze z Kraju Kwitnącej Wiśni przyszła pora na gigantyczny holding z klonowym liściem w tle? A właśnie na odwrót, bo to fidata jest audiofilską „przystawką” komputerowego giganta I-O Data a Luna Cables, nad której to produktem dosłownie za chwilę będziemy się pastwić, mikro-przedsięwzięciem zlokalizowanym na 74 akrowej farmie nad malowniczym jeziorem Memphrémagog, w agroturystycznym regionie Quebecu słynącym z produkcji serów i … win. Mieliście Państwo kiedykolwiek okazję degustacji tamtejszych trunków, bądź chociażby obiło Wam się o uszy, iż w Kanadzie powstają takowe ambrozje, nic a nic nie mające wspólnego z wyrobami zaradnych działkowców? Ano właśnie. W moim przypadku było podobnie, jak z resztą i z samą kablarską manufakturą, o której istnieniu dowiedziałem się zaledwie kilka miesięcy temu. Dlatego też, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność czym prędzej przygarnąłem pod swój dach przewód Rouge USB.

Seria Rouge jest jedną z pięciu linii produktowych Luna Cables, co jak na tak małą, angażującą zaledwie pięć osób manufakturę, wydaje się całkiem imponującym asortymentem. Poniżej usadowiły się serie Gris, Orange i Mauve a powyżej króluje Noir. W swym credo Danny Labrecque i Erik Fortier jasno dają do zrozumienia, że z premedytacją działają nieco na uboczu głównego nurtu i zamiast obłąkańczego pędu, wyścigu szczurów i nieliczenia się z konsekwencjami prowadzonej działalności, zdecydowanie bardziej cenią sobie spokój a zarazem szanują ekosystem, w którym egzystują. Ekologiczne kable? Cóż, człowiek uczy się całe życie, więc i nad faktem istnienia takowych wypada przejść do porządku dziennego, tym bardziej, iż nad wyraz namacalny dowód trzymam w dłoni. W roli przewodników w interkonektach, a jakby nie było przewód USB wypadałoby do tejże grupy zaliczyć, występują żyły z cynowanej miedzi NOS wyprodukowane w USA w latach … 40-ych ubiegłego wieku, a jako dielektryki guma, bawełna i jedwab. Ekranowanie wykonano z cynowanej taśmy miedzianej a zewnętrzną osłonę stanowi elegancki, zaskakująco miły w dotyku bawełniany peszelek o ciepłej, burgundowej barwie. Jak sami państwo widzicie obecność tworzyw sztucznych ograniczono do niezbędnego minimum i tak naprawdę znaleźć je można jedynie pod postacią koszulek termokurczliwych zespalających wspominane bawełniane oploty z wtykami. Taki a nie inny dobór materiałów ma zapewnić transmisję sygnałów audio z pominięciem wysokoczęstotliwościowego szumu. Przynajmniej „na papierze” wygląda to wielce obiecująco, ale jak wiadomo ów papier przyjmie wszystko.
Zgodnie z proekologicznymi zapatrywaniami producenta również opakowanie wpisuje się w tę ideologię i zamiast standardowych pudełek z lakierowanego kartonu, bądź nie daj Boże plastikowych wytłoczek kanadyjskie przewody dostarczane są w … płóciennych, zapinanych na zamek błyskawiczny, torebeczkach z uszami utrzymanymi w tonacji ich zawartości. Pomysł tyleż oryginalny, co szalenie praktyczny, gdyż nie dość, że puste opakowanie praktycznie nie zajmuje miejsca, to w razie potrzeby świetnie nadaje się do przechowywania wszelakiej maści audiofilskich szpargałów w stylu podkładek, przejściówek, czy kluczyków mających zadziwiającą tendencję do znikania akurat wtedy, gdy ich potrzebujemy.

Niezależnie jednak od tego w co ekipa z Quebec-u wierzy, co wyznaje, w jakiej fazie księżyca i z udziałem jakich zaklęć swoje przewody skręca, przyodziewa, konfekcjonuje i wysyła w świat i tak, i tak krytyczny pozostanie zawsze, przynajmniej w moim przypadku, odsłuch. Dlatego też nie mając wiedzy co do przebiegu dostarczonej sztuki a dodatkowo czekając na pojawienie się w moim systemie, już na dobre i na stałe, kruczoczarnego Lumina U1 Mini, przez blisko dwa tygodnie wygrzewałem ją w systemie desktopowym ifi. Oczywiście od czasu do czasu starałem się rzucać uchem jak tam sygnał wysłany z laptopa śmiga po pi razy drzwi siedemdziesięcioletnich drutach. Było nieźle, ale … trudno, żeby nie było, skoro kanadyjski kabelek kosztował więcej niż cała obecna za nim elektronika. Przesiadka na stacjonarny system nie tylko przywróciła właściwe proporcje cenowe, co dopiero pozwoliła Rouge skrzydła a tym samym wywołać moją niekłamaną konsternację. Tak, tak konsternację, bo wpiąłem go bezpośrednio po Fidacie HFU2, która przecież jest zaje… , znaczy cię świetna. Problem w tym, że taki bezpośredni sparring dowiódł, że Kanadyjczyk reprezentuje całkowicie inny, abstrakcyjny poziom, zupełnie inną ligą. Oferuje bowiem niezwykle ciemny a jednocześnie rozdzielczy przekaz a Fidata przy nim okazała się wręcz nieco bezduszna, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że tak przecież nie jest. Wygląda na to, że Luna Rouge nawet DCS-y i CH Precision powinna zmusić do niemalże „lampowej” muzykalności. Jest w niej coś tak atawistycznie organicznego, że chyba rzeczywiście robią go z miedzi, którą wytopiono i wyciągnięto zanim komukolwiek do głowy przyszła cyfryzacja, czy robotyka przemysłu. Śmiało można powiedzieć, że on gra tak, jakby o cyfrze nigdy nie słyszał, gdyż z radioodbiorników leciał wtedy Louis Armstrong i jego , nie nie „What a Wonderful World”, bo ten akurat ujrzał światło dzienne dopiero w 1968 r., lecz popularny wtenczas „Jeepers Creepers”, bądź nieco późniejsze „Do You Know What It Means to Miss New Orleans” w duecie z Billie Holiday.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że nie ma szans na to, by pojawienia się Rouge’a w systemie nie zauważyć, bo jego obecność jest równie ewidentna i wręcz szokująca jak widok steaku z wołowiny Kobe w menu restauracji dla wegan, choć znam takich, co uparcie twierdzą, że skoro krowa je trawę, to sama jest warzywem, ale zostawmy to bez komentarza. Po pierwsze robi się nieco ciemniej, lecz wcale nie oznacza to utraty informacji a jedynie jest pochodną tego, że ogniskowanie źródeł pozornych staje się bardziej i otaczająca je poświata pozbawiona zostaje swoistej mory, pasożytniczych artefaktów, które zgodnie z firmową nomenklaturą Kanadyjczyków nie są niczym innym aniżeli wysokoczęstotliwościowym szumem. Jako dowód niech posłuży nasz dyżurny materiał testowy „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda, gdzie pomimo owego przyciemnienia obniżeniu wcale nie uległa równowaga tonalna a co najważniejsze pogłos wnętrz Opactwa Noirlac pozostał na tym samym – znanym mi poziomie. Chociaż nie, z USB Luny jest nieco inaczej – soliści nadal pozostają w centrum uwagi, lecz już sakralne sklepienia spowija półmrok przechodzący w spowijającą krużganki aksamitną czerń. Warto jednak pamiętać, że wzrok i słuch to dwa różne zmysły, więc jeśli czegoś nie widać, wcale nie jest to równoznaczne z tym, że owego czegoś nie słyszymy. Śmiem wręcz twierdzić, że jest wręcz na odwrót i właśnie brak, bądź chociażby ograniczenie, bodźców wizualnych wyostrza nasz słuch kompensując ograniczenie/utratę wizji, przez co jesteśmy bardziej wyczuleni na detale soniczne, do których do tej pory nie przywiązywaliśmy większej wagi.
Iście piorunujące wrażenie robi odsłuch „You Want It Darker” Leonarda Cohena, gdzie tytułowa ciemność, mrok jest nie tylko na wyciągnięcie ręki, co wręcz daje się kroić. Wokal nieodżałowanego barda jest dodatkowo dopalony emocjonalnie i dosaturowany, lecz bez jakiegokolwiek wygładzenia jego natywnej chropowatości. Brzmi przez to nie dość, że bliżej, to mocniej – bardziej bezpośrednio. Tzn. nie chodzi o to, że nagle pojawia się ofensywność, lecz wspomniana bezpośredniość w tym przypadku oznacza jedynie to, że Artysta zwraca się nie do niezidentyfikowanego ogółu, lecz do nas osobiście i to z nami prowadzi dialog. Oczywistym jest więc, że taki spektakl absorbuje w 100% naszą uwagę, zatem jeśli tylko macie Państwo w planach świąteczne porządki, to lepiej zapobiegliwie wepnijcie inny, aniżeli Luna Cables Rouge USB przewód, bo z myciem okien i pieczeniem makowców możecie nie wyrobić się do Wielkanocy.
A skoro o ciastach mowa, to niejako na deser i nieco przewrotnie zostawiłem dość szalone, jak na obowiązujące standardy, „Les Fleurs du Mal” , oraz „Beloved Antichrist” Theriona, gdzie iście operowe partie wokalne przeplatają się z gothic-metalem. Nic odkrywczego? Teoretycznie tak, gdyby nie to, że zawartość pierwszego krążka stanowią … francuskie piosenki pop z lat 60/70-tych a drugie wydawnictwo to ponad trzygodzinny kolos będący ultra-patetyczną interpretacją „Krótkiej opowieści o Antychryście” autorstwa Włodzimierza Sołowjowa. Zapowiada się wybitnie niestrawnie? Cóż, może i krytycy muzyczni na obu powyższych pozycjach nie pozostawili praktycznie żadnej suchej nitki, lecz czy to w ramach pielęgnowania przejawów wrodzonego masochizmu, czy też mojego wybitnie spaczonego gustu, lubię do nich wracać, gdyż za każdym razem, dzięki testowanym urządzeniom i akcesoriom jestem w stanie wychwycić coraz to nowe, dotąd niezauważane niuanse. Tak też było i tym razem, gdyż kanadyjski kabelek w sposób iście zjawiskowy przetransformował wspominaną patetyczność i w pewnym sensie karykaturalny artyzm, na spektakl w stylu hollywoodzkich super-produkcji. Zapierający dech w piersiach rozmach? Wgniatająca w fotel dynamika? Oczywiście, jednak całość została podlana niezwykle organicznym sosem zarezerwowanym dla kinowego seansu. Chodzi o pewną magiczność, klimat wielkiej, zaciemnionej sali, gdzie nic nas, obecność siorbiących i mlaszczących troglodytów litościwie pominę, nie rozprasza. Rouge dokonuje bowiem swoistego reskalingu, przewymiarowania zaobserwowanego przeze mnie efektu przyciemnienia przekazu – dostosowuje go do wielkiego symfonicznego składu i czyni to w sposób na tyle naturalny i oczywisty, że nie sposób zakwestionować właśnie takiego podejścia do tematu. A że robi to po swojemu, to już jego zbójeckie prawo.

Jak sami Państwo widzicie nie tylko drogi do osiągnięcia audiofilskiej nirwany są różne, lecz i sam cel dla każdego z nas może być iny. Luna Cables Rouge USB udowadnia, że wcale nie trzeba iść w ortodoksyjną transparentność i brak własnej sygnatury. Kanadyjski przewód swój własny pomysł na dźwięk oznajmia już od progu, więc przynajmniej kwestię weryfikacji, czy to nasza bajka, czy też nie mamy z głowy już po kilku minutach, co wydaje się nad wyraz fair ze strony producenta. Sprawę uniwersalności mamy zatem również rozwiązaną i jedynie w ramach większej czytelności chciałbym zaznaczyć, iż Rouge powinien świetnie sprawdzić się wszędzie tam, gdzie do tej pory nie przesadzono ze zbytnią eufonią i wysyceniem, gdyż jego obecność owe walory mogłaby jeszcze podkreślić czyniąc całość nieco przesłodzoną. Wszędzie indziej Rouge może okazać się prawdziwym strzałem w dziesiątkę i dać wielce pożądany efekt „uanalogowienia” (decyfryzacji?) toru cyfrowego.
I jeszcze jedna uwaga natury formalnej. Otóż przewody Luna Cables dostępne będą od początku stycznia wyłącznie u dystrybutora – we wrocławskim Art & Voice, a „polskie” ceny nie powinny różnić się więcej niż 5% od poniższych – „amerykańskich”, zaczerpniętych ze strony producenta.

Marcin Olszewski

Dystrybucja: Art & Voice
Cena: 2400 $ / 1m, 2880 $/1,5m, 3360 $/2m

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Wzmacniacz zintegrowany: Audio Reveal First
– Kolumny: Dynaudio Contour 30; Opera Prima 2015
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasiilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3

  1. Soundrebels.com
  2. >

Dynaudio Contour 30

Link do zapowiedzi: Dynaudio Contour 30

Z grubsza rzecz biorąc nad wyraz liczną populację producentów wszelakiej maści asortymentu audio generalnie podzielić można na dwie grupy. Pierwszą – obwieszczającą wszem i wobec nawet najmniejsze, iście kosmetyczne, bądź niewidoczne nie tylko gołym okiem, lecz i wręcz pod lupą, zmiany sygnującą swe wyroby kolejnymi dopiskami podkreślającymi „kolosalną” (przynajmniej dla marketingowców) poprawę w stosunku do poprzednich wersji, oraz drugą – która pełnymi garściami czerpie z dobrodziejstwa zapisu „zastrzegającego prawo do zmian bez uprzedzenia, informowania, etc.”. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko tyle, że nowe modele pojawiają się praktycznie tylko w momencie, gdy „stare” nie są już na tyle pojemne, by przyjąć kolejną modyfikację, bądź mająca wejść na rynek nowa inkarnacja ma tyle wspólnego z pierwowzorem co F-22 Raptor z Republic P-47 Thunderbolt, lub, żeby trzymać się jednej marki i modelu Volkswagen Golf 2018 ze swoim protoplastą z 1974 r. Do pierwszej z nich spokojnie można zaliczyć większość gigantów okupujących półki z kinem domowym i dość budżetową elektroniką, gdzie coroczna wymiana praktycznie całego katalogu już dawno przestała kogokolwiek dziwić, a do drugiej mniejsze, bardziej wyspecjalizowane „manufaktury” zakładające cykl życia swoich produktów na lata a nie miesiące. Z oczywistych względów wolumeny zamówień „sezonowych” wyrobów na niskich i średnich pułapach cenowych obejmują tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy egzemplarzy, za to w pełnokrwistym Hi-Fi i High-Endzie operujemy raczej na poziomie dziesiątek, a w przypadku prawdziwych bestsellerów, setek urządzeń w skali rocznej.
Dodatkowo, o ile dla „normalnego” klienta końcowego różnica jest praktycznie żadna, gdyż raz zakupione urządzenie, puki działa i zbytnio nie odstaje od obowiązujących standardów to nie zwraca się na nie uwagi, to już dla skażonych „audiophilią nervosą” i branżowych recenzentów taka istna karuzela sezonowych zmian jest w stanie bardzo szybko wywołać lekki zawrót głowy. Czysto hipotetycznie zwizualizujmy sobie bowiem sytuację, gdy w ciągu jednego roku przesłuchujemy, opisujemy i fotografujemy 5-6 modeli (bo z reguły tyle tego jest) amplitunerów dedykowanych kinu domowemu „jednego z wiodących producentów”. Żeby nie było zbytniej kumulacji owe recenzje dozujemy w dwumiesięcznych interwałach, więc jak łatwo można policzyć zajmuje nam to mniej więcej rok. I kiedy już z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku chcielibyśmy zamknąć wiadomy rozdział okazuje się, iż na horyzoncie majaczy nowa, oznaczona zamiast zerem, dajmy na to jedynką, lub mk2 seria, więc oczywistym jest, że o chcąc być na czasie i nie wypaść z obiegu chciał nie chciał trzeba będzie zafundować sobie swoistą powtórkę z rozrywki. Wyobrażacie sobie Państwo entuzjazm, z jakim zabieralibyśmy się do pracy po kilku latach takiego „déjà vu”? Istny „dzień świstaka” w audiofilskiej odmianie. Brr.
Dlatego też okopaliśmy się w zdecydowanie bardziej statycznym i nieprzepadającym za gwałtownymi zmianami High-Endzie, gdzie zamiast rewolucji preferowana jest ewolucja, a zamiast dynamiki nasycania rynku liczą się relacje i szacunek do Klientów wydających niejednokrotnie potężne kwoty na konfigurowane z mozołem i przez długie lata systemy marzeń. I właśnie z grona ceniących sobie stabilizację, choć zarazem niestroniących od najnowszych technologii producentów pozwoliliśmy sobie wyłuskać pewne wielce urodziwe Dunki, ekhm … znaczy się duńską markę, o której istnieniu wiedzą chyba wszyscy mający choćby śladowe pojęcie o audio z poziomu ponad-hipermarketowego. Mowa oczywiście o Dynaudio, z której to ofertą mieliśmy przyjemność spotykać się wielokrotnie czy to z okazji „budżetowych” Excite’ów X34 i X44, jubileuszowych Special 40, czy też topowych Evidence Platinum i Evidence Master.
Przyszła jednak pora na empiryczny seans z pewną nowością, lecz nowością mocno niejednoznaczną, a zarazem praktycznie w 100% zgodną z powyższym, zaskakująco sążnistym wstępniakiem. Trudno bowiem inaczej podejść do tematu obecnej na rynku od ponad 29 lat (!!) serii Contour, w której ze „starego” rozdania gdzieniegdzie można jeszcze zdobyć limitowane 1.4 LE i 3.4 LE ,a nowe – wprowadzone w 2017 r., poza nazwą i przynależnością do ww. serii z poprzednikami nie mają zbyt wiele wspólnego, gdyż powstały nie na drodze przeprojektowania starszych wersji, lecz zostały zaprojektowane od zera. Nie wdając się zbytnio w szczegóły wystarczy jedynie rzut oka na poprzednie i obecne portfolio Duńczyków, by autorytatywnie stwierdzić, iż ich przywiązanie do nazwy Contour musi mieć wybitnie emocjonalne podłoże, bo inaczej pozostawienia nomenklatury wytłumaczyć nie sposób. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi, co też kryje w sobie najnowsza inkarnacja Contourów pod postacią smukłych podłogówek o symbolu 30, to serdecznie zapraszam do dalszej lektury.

Jak sami Państwo widzicie, metamorfoza jaką przeszły Contoury daleko wykracza poza to, co w branży motoryzacyjnej nosi miano face-liftingu. Zwężające się ku tyłowi obudowy nie dość, że zyskały zaokrąglone krawędzie przednie, to i tylna ścianka przybrała wyraźnie wybrzuszoną postać, przez co całość stała się bez porównania bardziej smukła i śmiało można powiedzieć, że wręcz „seksowna”. Współczesna linia Contour oprócz tytułowych 30-ek obejmuje jeszcze głośnik centralny 25C, monitor podstawkowy 20 i potężne podłogówki o symbolu 60. We wszystkich powyższych przypadkach w miejsce frontowego szyldu z MDF-u pojawiła się 14 mm aluminiowa płyta czołowa wpuszczona na 10 mm w głąb 26 mm przodu skrzyni i dodatkowo „przełożona” dodatkową warstwą tłumiącego elastomeru. Taki trójwarstwowy sandwich osiąga grubość 30 mm, ściana tylna ma 38 mm a boczne po 16 mm (w 60-kach 19 mmm) , co wydaje się w zupełności wystarczające. W dodatku wszystkie ściany mają strukturę wielowarstwową i powstają z prasowanych pod dużym ciśnieniem cieńszych płatów MDF-u. Wnętrze wytłumiono dodatkowymi panelami MDF z nacięciami KERF mającymi za zadanie rozpraszanie fal wewnątrz obudów.
Same przetworniki to też nowości – w każdej kolumnie znajdziemy parę 18 cm średniotonowców 18w55 z charakteryzującymi się dużym wychyleniem membranami MSP, oraz ulokowaną nad nimi wysokotonową, wielce wyrafinowaną 28 mm kopułkę Esotar², dopieszczoną w zwrotnicy elementami sygnowanymi przez Mundorfa. Membrany mid-wooferów mają grubość 0,4 mm a dzięki zastosowaniu w ich napędzie aluminiowych cewek o zwiększonej w stosunku do starych Contourów o 24% „wysokości” nawijania, a tym samym większej ilości zwojów udało się osiągnąć o 70% większe wychylenie. Kosze głośników odlano ze stopu magnezowego, a ich aerodynamiczne ramiona umieszczono asymetrycznie, aby nie tylko skompensować ciężar układu magnetycznego, co zapobiec powstawaniu rezonansów.
Dłuższą chwilę chciałbym poświęcić tzw. aparycji dostarczonych do testu, przez dystrybutora marki – krakowsko/warszawskiego Nautilusa, kolumn. Otóż Robert Szklarz, znając moje skrzywienie na punkcie stolarki i generalnie obróbki drewna a przy tym chcąc, bym zbytnio nie złorzeczył podczas sesji fotograficznej był na tyle miły i zamiast pary w standardowym – czarnym, bądź białym lakierze fortepianowym, zorganizował przepiękną parkę w fornirze Rosewood Dark High Gloss, czyli przekładając na nasze – w palisandrowej okleinie polakierowanej na wysoki połysk. Wszystkich warstw lakieru jest … jedenaście i jakby tego było mało, pierwsza z nich schnie przez 40 godzin, a każda kolejna przez 24. W sumie na każdą parę 30-ek idą cztery litry lakieru, a w fabryce Dynaudio pracuje 30 stolarzy zajmujących się jedynie lakierowaniem i polerowaniem. Proces wycinania poszczególnych elementów obudowy na pięciogłowicowych obrabiarkach CNC trwa 90 minut, a wykańczania już złożonej pary kolumn zajmuje … ponad trzy tygodnie. Jak widać czas tutaj płynie własnym rytmem a produkcja kolumn rządzi się swoimi prawami. Z podobną dbałością o szlachetność wyglądu, jeśli mnie pamięć nie myli, na pułapie poniżej 100 000 PLN, ostatni raz spotkaliśmy się podczas testu Gauderów Vescova Mk II, co biorąc pod uwagę 50% różnicę w cenie obu konstrukcji nad wyraz dobrze świadczy o naszych dzisiejszych bohaterkach.
Dodatkowej pikanterii dodaje fakt, iż przeznaczona na nasze testy para była zarazem pierwszą z najnowszej dostawy i już na pierwszy rzut oka prezentowała się zgoła inaczej od swoich poprzedniczek. Po pierwsze kolumny zamiast standardowych kartonów przyodziane były w masywne skrzynie ze sklejki, czego na tych pułapach cenowych można ze świecą szukać. Po drugie, co uwieczniłem podczas sesji unboxingu, fabrycznie wyposażono je w nowe, nieobecne dotąd w Contourach nowe masywne cokoły. Tzn. poprzednie – wprowadzone w 2017 egzemplarze miały nader solidne, przykręcane już w domowym zaciszu, cztery satynowo – srebrne nóżki, których regulacji dokonywało się dołączanym imbusem. Natomiast widoczna na zdjęciach parka otrzymała po dwa – jeden na przód, drugi na tył, masywne a przy tym czarne aluminiowe cokoły z wygodnym i niewymagającym dodatkowych narzędzi systemem regulacji wykręcanych z gumowych oringów kolców. Nie dość zatem, że odpada nam dłubanina przy wypakowywaniu, to i samo pozycjonowanie odbywa się o wiele szybciej i łatwiej. Duży plus za pierwsze wrażenie, a dalej jest równie intrygująco. Maskownice montowane są bowiem na magnesy, czego nie ma (na razie) nawet w Evidence’ach, umiejscowione blisko podłogi pojedyncze terminale to solidne WBT-0703 nextgen™ a do dwóch, umieszczonych na ścianie tylnej wylotów bas refleks producent dołącza piankowe zatyczki pozwalające na regulację najniższych składowych i dopasowanie do konkretnego ustawienia. W tym momencie, jeszcze przed właściwą częścią odsłuchową jedynie nadmienię, że 30-ki są nad wyraz wrażliwe na sąsiedztwo znajdującej się za nimi ściany, więc warto trochę z nimi pojeździć po pokoju i sprawdzić, gdzie będzie im najlepiej, bo różnice są naprawdę spore.

A jak najnowsza odsłona Contourów 30 sprawdziła się w najważniejszej części opisywanego starcia? Nie zdradzając szczegółów i nie psując zabawy powiem jedynie tyle, że dawno nie spotkałem tak nieobliczalnych i na swój sposób fenomenalnych kolumn. Chodzi mianowicie o to, że otrzymawszy na testy fabrycznie nową, a więc dziewiczą parkę, miałem niewątpliwą przyjemność obserwować zmiany zachodzące w ich brzmieniu podczas całego procesu akomodacyjnego, który nie dość, że trwał … ponad dwa tygodnie, to przypominał jazdę rollercoasterem po zażyciu sporej ilości substancji psychoaktywnych. O ile zwykle jest tak, że w miarę szybko „układa” się kopułka wysokotonowa a potem sukcesywnie dołączają do niej kolejne drajwery i po jakichś 150 godzinach mamy mniej więcej jasność, co dana konstrukcja potrafi, o tyle brzmienie 30-ek przez owe dwa tygodnie nie tyle ewoluowało, co szalało robiąc dwa kroki w przód, jeden w tył, by po chwili wykonać skok w bok i pójść zupełnie inną, aniżeli wydawało się jeszcze przed pięcioma minutami, drogą. Góra raz to wydawała się dojrzała, raz schowana a przy trzecim odtworzeniu tego samego utworu zaczynała żyć własnym życiem. Podobnie było ze średnicą, która z technicznej i krótkiej potrafiła popaść w iście lampową przesadę, by ni stąd ni zowąd, w najmniej oczekiwanym momencie, zrobić sobie przerwę na kawę lub papierosa. Pół żartem pół serio mogę powiedzieć, że po kilku dniach takiej huśtawki nastrojów zacząłem się bać wychodzić z pokoju, bo naprawdę nie wiedziałem, co zastanę po powrocie. Całe szczęście pod koniec drugiego tygodnia sytuacja zaczęła się stabilizować a objawy zaburzeń dwubiegunowych ustępować miejsca prawdziwemu obliczu i efektowi ciężkiej pracy ekipy ze Skanderborga.

Uczciwie przyznam, że umawiając się na recenzję 30-ek nie spodziewałem się niczego spektakularnego, ot zbliżone gabarytowo (nieco wyższe, za to płytsze) do moich dyżurnych Gauderów Arcona, dwuipółdrożne podłogówki z oczko wyżej ulokowanego pułapu cenowego. Mając na uwadze, ile należy w audio dopłacić za „nieco” lepiej, wypadałoby zatem rozpatrywać niniejsze spotkanie w kategoriach zaspokojenia własnej ciekawości i odświeżeniu wiedzy na temat aktualnej oferty jednego z uznanych i popularnych producentów. Czyli co, test jakich wiele i jedziemy dalej? W teorii jak najbardziej, lecz w praktyce już tak różowo nie było. Pierwsze symptomy, że nie wszystko jest tym, czym mogłoby się wydawać, pojawiły się podczas unboxingu. W końcu kto przy zdrowych zmysłach pakuje w skrzynie podobne do tych, w jakich oferowane są np. YG Acoustics Carmel 2, kolumny z powodzeniem mogące nie tyle zmieścić się w kartonie, co wręcz ze względu na swoją posturę i co najważniejsze cenę, kartonom predestynowane. Skoro celulozowe „etui” nie przyniosło ujmy na honorze B&W 802D3, to i do Dynek o to nikt przy zdrowych nie miałby pretensji. Ok, jeśli jednak na rozrzutność materiałową dotyczącą opakowań można przymknąć oko, bo np. do Dynaudio doszły słuchy jak bestialsko przez firmy spedycyjne potrafią być traktowane przesyłki, to już nie znajduję racjonalnych kontrargumentów dotyczących pietyzmu w wykonaniu obudów. Przynajmniej jeśli poruszamy się w obrębie kolumn wykonanych w Europie, o Skandynawii nawet nie wspominając. Jakie jednak Contoury są każdy widzi i tyle w temacie. A do omówienia pozostaje jeszcze ich brzmienie i tak naprawdę dopiero tutaj zaczynają się prawdziwe schody, bo z bólem serca muszę napisać, że 30-ki niestety nie grają na swoje, oczekiwane przez producenta 30 000 PLN. One grają co najmniej tak, jakby powyższą kwotę należało wyasygnować na każdą z nich z osobna i nawet wtedy można byłoby z powodzeniem mówić o niebywałej okazji i dobrze zainwestowanych środkach! Dlatego też proponuję, przynajmniej na początku, spróbować popatrzeć i posłuchać ich nie poprzez pryzmat takiej, czy innej ceny, lecz w sposób z kwestiami finansowymi zupełnie niezwiązany. Coś w stylu „ślepej sesji”, podczas której kolumny stoją za transparentną akustycznie zasłoną a my próbujemy, nieobciążeni innymi bodźcami, ocenić ich ewentualne wady i zalety.
No to zacznijmy od góry, która jest …, nie nie napiszę, że taka sama, jaką miałem okazję usłyszeć z Evidence Masterów, bo byłoby to ewidentne przegięcie, ale … to było dokładnie w tym samym stylu połączenie niesamowitej przestrzenności, trójwymiarowości, rozdzielczości i słodyczy. Do tej pory wydawało mi się, że akurat pod tym względem AMT, na umownie rozsądnych pułapach cenowych, nie ma zbytniej konkurencji i rzeczywiście miałem rację. Wydawało mi się, gdyż Esotar² zaoferował nie tylko lepszą rozdzielczość, co finezję a przy tym pokazał, że i z trójwymiarowością przekazu da się wejść na wyższy pułap. Filigranowa Youn Sun Nah na swoim ostatnim, nagranym w studiu Sears Sound, albumie „She Moves On” czarowała jak nigdy i zamiast, jak to potrafiła i miała w zwyczaju, wwiercać się w korę mózgową niemalże nieludzkim piskiem, zapraszala na leniwą wycieczkę po krainie łagodności. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że będzie nudno i apatycznie, bo na coverze „Drifting” Hendrixa niesamowitą solówkę popełnił Marc Ribot a otwierający wydawnictwo „Traveller” to prawdziwa uczta zawieszonych w tle przeszkadzajek i perkusjonaliów, które Dynaudio odpowiednio rozświetlają i nie pozwalając schować się w cieniu. Żeby jednak poznać prawdziwe oblicze tej uroczej pannicy warto cofnąć się do 2010 r. i przesłuchać „Same Girl” z zaskakującą interpretacją „Enter Sandman” Metallicy. Niby to ta sama wokalistka, a emocje, aura pogłosowa i dynamika w górze pasma są diametralnie różne, a druga odsłona tekstylnego Esotara podaje to niemalże na srebrnej tacy w sposób tak czytelny a zarazem nienachalny, że nie sposób tego przeoczyć. Całe szczęście nie czujemy się jak na wykładzie, podczas którego srogi profesor traktuje zebrane gremium jak idiotów mówiąc wooolnoo i baaardzooo wyyyraaaaaźnie, żeby wszyscy zrozumieli. Tutaj spostrzegawczość i wyrafinowanie słuchaczy jest niejako promowane a kierunki indywidualnych eksploracji są co najwyżej sugerowane a nie nakazywane.
Równie zjawiskowo wypadają wszelakiej maści instrumenty strunowe, które delikatnie przyprószone złotym pyłem zyskują na namacalności i atrakcyjności i doprawdy nie ma znaczenia, czy będziemy mieli ochotę na nastrojowe „Opus” Ala Di Meoli, czy zdecydowanie cięższe i potężniejsze dokonania formacji Sons of Apollo zawarte na albumie „Psychotic Symphony”. I właśnie w tym momencie dochodzimy do obszaru, w którym Dynki nie tylko rozwijają skrzydła na całą ich rozpiętość, co pokazują pazury i niczego niespodziewającego się słuchacza wciskają w fotel, niczym mityczny uskrzydlony gryf. Jednak oprócz mocy i potęgi mają jeszcze coś, co niejako utrzymuje w ryzach dwie powyższe cechy, czyli niezwykłą kontrolę, umiejętność różnicowania i piekielną szybkość narastania oraz wygaszania dźwięków. Tak, tak, wbrew obiegowym opiniom o pewnej misiowatości i poluzowaniu najniższych składowych niczego takiego w Contourach nie uświadczymy, o ile tylko zapewnimy im odpowiednią amplifikację, gdyż pomimo dość przyjaznych, przynajmniej z pozoru, parametrów 30-ki do prawidłowego wysterowania potrzebują zauważalnie więcej mocy i prądu, aniżeli nazwijmy to możliwie delikatnie „wcale nie najłatwiejsze” pod tym względem moje Gaudery. Jeśli więc najdzie Państwa ochota na obłąkańcze partie perkusyjne i wygrywane z prędkością światła riffy z „Survivalist” 4 ARM, to warto mieć na podorędziu jakąś małą elektrownię w stylu końcówki Bryston 4B³, choć równie dobrze powinny sprawdzić się tzw. superintegry, czy to zza oceanu – jak Pass Int-250, czy też pozostając w duńskich klimatach – Gryphon Diablo 300. W takim towarzystwie Dynaudio będą po prostu w stanie zagrać praktycznie wszystko, na iście koncertowych poziomach głośności i to bez nawet najmniejszych oznak kompresji.
W tym momencie muszę oddać honor ekipie R&D pracującej nad nowym wcieleniem Contourów, która w nieco pobłażliwie traktowanych materiałach prasowych wyraźnie deklarowała, iż nowe przetworniki zdolne są oddać „niżej schodzący bas na wyższych poziomach głośności” od swoich poprzedników, a podczas prac badawczych „projektanci byli zajęci odsłuchiwaniem wszystkiego co się tylko dało – od jazzu, przez klasykę, elektronikę, aż do metalu”, bo jest to najszczersza prawda! Tak bowiem jest w istocie i to po prostu słychać. Zero ograniczeń, zero prób maskowania ewentualnych niedociągnięć i ograniczeń, zero ściemy. W dodatku, cały czas pozostając w dość brutalnej estetyce muzycznej, warto podkreślić iż z niezwykłą atencją potraktowane zostały zarówno wspominane męskie, jak i damskie – wbrew pozorom w „Rise of the Tyrant” Arch Enemy do mikrofonu porykuje urocza Angela Gossow, partie wokalne. Ich dosaturowanie, dopalenie sprawia, iż w całej tej nawałnicy iście piekielnych dźwięków nie odnotowujemy nawet najmniejszych oznak osuszenia, czy odchudzenia a wręcz daje się zauważyć uroczą tendencję do delikatnego ich wysycania a w przypadku przedstawicieli płci brzydszej, również obniżenia tonacji. Wbrew pozorom ów zabieg nie tylko nie tylko nie zaburza równowago tonalnej, co uatrakcyjnia przekaz i wzmacnia intensywność przekazu niejako minimalizując w nim pasożytniczą szklistość i krzykliwość.
Jednak pomimo całej swojej spontaniczności i zaskakującej, jak na tak niepozorne konstrukcje, dynamiki Contoury bez najmniejszego problemu potrafią też pokazać swoje zdecydowanie bardziej liryczne, rozmarzone a czasem wręcz niezwykle introwertyczne i skupione oblicze. Bowiem zamiast ściany dźwięku pełnię swoich możliwości pokazują również na nagraniach, gdzie pozornie dzieję się naprawdę niewiele a jednym z głównych środków artystycznego wyrazu jest cisza. Weźmy na ten przykład fenomenalny, solowy album Jean-Philippe’a Collard-Nevena „Out of Focus” pełen autorskich kompozycji, improwizacji i dość niejednoznacznych linii melodycznych, które niby gdzieś, kiedyś już słyszeliśmy, lecz ich zanucenie dalece wykracza poza umiejętności większości populacji. Z resztą mówimy tu o zawieszonym w aksamitnej otchłani fortepianie, którego dźwięki leniwie wybrzmiewają, aniżeli atakują nasze zmysły. Dla osoby postronnej taki repertuar mógłby wydawać się równie pasjonujący co obserwowanie spadających liści z drzew, bądź wręcz kontemplacja rdzewiejącej gdzieś w bocznej parkowej alejce ławki. Tymczasem Dynaudio udaje się przez blisko godzinę skupić naszą uwagę na niezwykle delikatnej artykulacji pianisty, na delektowaniu się każdym dźwiękiem i propagacją tegoż dźwięku w muzycznej przestrzeni. Potrafią niejako zmusić nas do zwolnienia tempa, wygodnego umoszczenia się w fotelu z filiżanką aromatycznego espresso i chwili zapomnienia o otaczającym nas pędzie. W dodatku, przy tak zrównoważonym pod względem dynamicznym repertuarze można poważyć się na pewną, nieco zaskakującą i stojącą do powyższych obserwacji konfigurację i zamiast potężnego tranzystorowego pieca do pracy zaprząc lampową amplifikację. Korzystając z nadarzającej się okazji, w ramach eksperymentu, użyłem w tym celu zaledwie 10W rodzimego Audio Reveal First (test wkrótce) i … śmiem twierdzić, że jeśli tylko ktoś lubuje się w mocno kameralnych składach, to może być przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Oczywiście trzeba mieć na uwadze realne możliwości wzmocnienia i nie przesadzać z głośnością, ale efekt dosaturowania i eufoniczności przekazu części melomanów ma szansę na długie lata przypaść do gustu. Może i uniwersalnością taka konfiguracja grzeszyć nie będzie, ale w całej tej zabawie warto pamiętać o jednym. Nasz własny system składamy i dopieszczamy pod nasz indywidualny gust i upodobania, więc przede wszystkim powinien podobać się nam i opinii osób trzecich możemy co najwyżej przez grzeczność wysłuchać. A 30-ki z lampą mogą się podobać i śmiem twierdzić, że tego typu „mariaże” wcale nie będą taką rzadkością, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka i ucha wydawać.

No dobrze, skoro sesję fotograficzną, krótką charakterystykę zagadnień natury technicznej, a następnie mozolne etapy wygrzewania i właściwego odsłuchu mamy za sobą, to najwyższy czas na jakieś podsumowanie, wsadzenie kolumn do firmowych skrzyń i uzgodnienie kwestii odbioru przez dystrybutora. O ile jednak etapy mające miejsce w czasie przeszłym spokojnie możemy uznać za dokonane i zamknięte, to przy résumé jedyne, co ciśnie mi się na klawiaturę to to, że Countoury 30 nie tylko wyglądają, ale przede wszystkim grają jak konstrukcje o wiele droższe. Łącząc finezję i rozdzielczość swojego starszego rodzeństwa oferują dynamikę, jakiej spodziewać by się można po zdecydowanie większych kolumnach, więc rozglądając się za eleganckimi a zarazem mało absorbującymi gabarytowo „generatorami fal dźwiękowych” nawet do 30-35 metrowego salonu odsłuch proponowałbym zacząć od nich a nie od 60-ek, które to z kolei celują w metraże 50+.
Szukając jakiegoś słowa – klucza pozwalającego na możliwie najtrafniejsze ujęcie 30-ek, na myśl przyszło mi określenie popularne w nieco starszym niż moje pokoleniu, które właśnie taką blisko ideału uniwersalność i spełnienie pokładanych w danej osobie nadziei opisywało związkiem frazeologicznym mówiącym, iż jest „do tańca i do różańca”. I właśnie takie są 30-ki Dynaudio, dlatego też pozwolę sobie w tym momencie na małą niesubordynację i zaburzając obowiązującą procedurę, zamiast przygotowań do działań natury spedycyjnej, mających na celu odesłanie tytułowych kolumn do dystrybutora … powrócę do etapu dalszych odsłuchów, lecz odsłuchów prowadzonych nie z obowiązku a dla własnej przyjemności. Krótko mówiąc ani pakownia, ani tym bardziej odsyłania nie będzie, a Dynaudio Contour 30 z dniem dzisiejszym zostają wpisane na oficjalną listę dyżurnych urządzeń redakcyjnych. Po prostu, ku mojej dzikiej satysfakcji i dziecięcej wręcz uciesze, dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłem na kolumny spełniające wszystkie moje oczekiwania, a przy tym wycenione nie tyle okazyjnie, co wręcz dumpingowo, więc zmarnowanie szansy, która drugi raz mogła się nie powtórzyć nie wchodziło w grę.
Nie wiem jak u Państwa, ale do mnie Mikołaj, Gwiazdor, czy inny jegomość ze sporą nadwagą i słabością do korzennego ponczu zawitał z tygodniowym wyprzedzeniem.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Wzmacniacz zintegrowany: Audio Reveal First
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders, Opera Prima 2015
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2; Luna Rouge USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Dystrybucja: Nautilus / Dynaudio
Cena: 29 900 PLN /para (w dowolnym wykończeniu)

Dane techniczne:
Konstrukcja: 2,5 drożna, Bass Reflex, wentylowana z tyłu
Podział pasma: 300 Hz, 2.2 kHz
Skuteczność: 87 dB (2,83V / 1m)
Moc ciągła: 300 W
Impedancja: 4 Ω
Pasmo przenoszenia (± 3 dB): 32 Hz – 23 kHz
Zastosowane przetworniki: 2 x 18 cm średniotonowe MSP, 28 mm wysokotonowy Esotar2
Wymiary (SxWxG): 215 x 1140 x 360 mm
Wymiary z maskownicą i nóżkami (SxWxG): 256 x 1170 x 396 mm
Waga: 34.4 kg / szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio Reveal First
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Rodzimego lampiaka Audio Reveal First słuchaliśmy podczas oficjalnej premiery, podczas AVS i wreszcie możemy posłuchać u siebie.  Na razie ekspresowy unboxing i wygrzewanie, ale już teraz możemy powiedzieć, że to jedna z bardziej muzykalnych aplikacji KT88.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

System marzeń Naim & Focal

Opinia 1

To, że produkujący kolumny francuski Focal jest bardzo mocno związany z angielską ikoną elektroniki – Naim Audio, mówiąc kolokwialnie wieść gminna niesie już od około dwóch lat. Aby się o tym dowiedzieć, nie trzeba było nawet śledzić szukających sensacji portali internetowych, gdyż wystarczyło choć raz wziąć udział w jakiejkolwiek wystawie audio na naszym globie, aby przekonać się, iż od jakiegoś czasu mamy do czynienia z tak zwanymi Papużkami Nierozłączkami. Zabawne? Bynajmniej, bowiem ostatnimi czasy innej niż opisywanej, oczywiście pod egidą jednego dystrybutora, prezentacji nie udało mi się zaliczyć, co jasno daje do zrozumienia, że ktoś na górze jest przekonany o wspaniałości takiej produktowej konfiguracji. I wszystko byłoby OK. gdyby nie fakt notorycznego, dla mnie zbyt mocnego forsowania wyjątkowości tego tandemu w domenie ilości decybeli na wystawach, gdyż zazwyczaj takie starcia odbierałem jako nader ofensywne. Naprawdę próbowałem znaleźć w tym dźwięku coś znakomitego, ale prawdopodobnie wymuszany ciężkimi warunkami lokalowymi promującej zestaw imprezy styl przysłowiowej „jazdy bez trzymanki” skutecznie mi to uniemożliwiał. I ten stan prawdopodobnie trwałby jeszcze dość długo, gdyby nie drobny fakt. Mianowicie jakimś cudem na ostatniej wystawie AVS w Warszawie udało nam się zainicjować i w efekcie determinacji warszawskiego dystrybutora FNCE zrealizować spotkanie testowe z monstrualnym w zakresie wagi i rozmiarów tytułowym konglomeratem Focal & Naim w mojej samotni. Brzmi ciekawie? Tak tak. Na występy trafił bowiem set Naim Audio w postaci szczytowego odtwarzacza strumieniowego ND555, wspomagającego go zewnętrznego zasilacza CD555PS, odtwarzacza płyt kompaktowych CDX2 i urządzenia ripującego płyty kompaktowe wraz z wewnętrznym dyskiem i możliwością pracy jako samodzielne źródło plikowe Uniti Core, który napędzał najnowszą odsłonę kolumn Stella Utopia teraz w specyfikacji EM Evo. Co takiego wydarzyło się w moich czterech kątach z przyjazną akustyką i w interesującym mnie materiale muzycznym? Cóż, z pełną odpowiedzialnością zapewniam, że jeśli poświęcicie mi kilka minut Waszego drogocennego wolnego czasu, wnioskami końcowymi będziecie jeśli nie w pełni ukontentowani, to przynajmniej zaskoczeni. Zatem zapraszam.

Zanim przejdziemy do clou dzisiejszego spotkania, zobligowany jestem nieco przybliżyć Wam wizytujący mnie set. Rozpoczynając od kolumn Focal Stella Utopia EM Evo chyba gołym okiem widać, że mamy do czynienia z ogromnymi konstrukcjami. Nie tylko wysokimi, według nomenklatury hodowców koni osiągającymi 160 cm w kłębie, ale również szerokimi i głębokimi, w obydwu przypadkach oscylującymi w okolicach 55-60 cm. Ale to nie koniec rozmiarowej wyliczani, gdyż całość konstrukcji na podłodze stabilizuje zdecydowanie bardziej rozległa metrażowo od samych skrzynek podstawa, co oprócz 160 kilogramów wagi netto jest dodatkowym wyzwaniem logistycznym. Przybliżając tematy konstrukcyjne Focale jako jedne z niewielu produktów na rynku odpowiednią konstrukcją obudowy starają się optymalizować wyrównanie fazowe poszczególnych przetworników. Jak? Najprościej jak można, czyli w tym przypadku przy pomocy podzielenia każdej komory z głośnikiem na osobne moduły, by potem zespolić je delikatnym łukiem wokół wysokotonówki. I tak najbliżej nas znajduje się najmocniej wysunięty do przodu, znajdujący się w dolnej skrzyni 34-centymetrowy basowiec, a nad nim w układzie d’Appolito, kontynuując kształt zbliżającego się ku nam łuku, zaaplikowano sąsiadujące od góry i od dołu z berylową wklęsłą kopułką podobne w konstrukcji do głośnika niskotonowego tak zwane kanapkowe (chodzi o budowę membran) śeredniotonówki. Kolejną dbałością o pozytywny wynik potencjalnych starć o klienta jest swoista centralka doboru odpowiedniego przebiegu charakterystyk poszczególnych zakresów częstotliwościowych. Ta znajduje się w na plecach dolnej obudowy głośnika średnich tonów i realizowana jest za pomocą zworek. Ale to nie koniec. Jakby tego było mało, w dbałości o jak najlepszą reprodukcję niskich rejestrów francuscy inżynierowie z magnesu monstrualnego przetwornika tego zakresu nawijając nań dodatkowe uzwojenie zrobili coś na kształt elektromagnesu, co dzięki dostawianym z tyłu kolumn sterownikom daje dodatkowe możliwości kreowania jego ilości i konturowości. Przyznam szczerze, że to bardzo ciekawe, a po tych kilu tygodniach zabawy bardzo przemyślane, bo czyniące dużo dobrego rozwiązanie. Ostatnią informacją dotyczącą kwestii sposobu kreowania niskich rejestrów przez Stelle jest optymalizujące jego oddziaływanie bez względu na ustawienie w pokoju zlokalizowanie portu bas-reflex pionowo w dół, czyli w kierunku podstaw utrzymujących stałą odległość od skrzyń. Wieńcząc opis kolumn winny Wam jeszcze jestem wzmiankę o aplikacji terminali przyłączeniowych, które usadowiono z tyłu kolumny na oferującej sporo miejsca podstawie.
Przerzucając płynący z mojej strony strumień informacji z tematu kolumn na angielską elektronikę odtwarzacz srebrnych krążków z racji niedawnego występu CDX2-ki na naszych łamach pozwolę sobie pominąć, a główne uderzenie skierować na pozostałe składowe wyspiarskiej układanki. Na początek odtwarzacz plików ND555. To jest w pełni kompletne urządzenie oferujące opcję streamera współpracującego z wewnętrznym przetwornikiem cyfrowo/analogowym. Ale to nie wszystko. Trzy piątki dają również możliwość przyjęcia i oddania zewnętrznych sygnałów tak cyfrowych, jak i analogowych, co czyni z tego źródła bardzo kompatybilny produkt. Jeśli chodzi aparycję, tak streamer jak i poprawiający jego pracę zewnętrzny zasilacz (obie pozycje w swojej nazwie posiłkują się trzema piątkami) korzystają ze znanej dotychczas linii obudów reszty rodziny NAIMa, a ich rozróżnienie ułatwia użytkownikowi niezbędne dla ich pracy wyposażenie. W przypadku grajka plików front na prawej flance może pochwalić się kolorowym, niestety jeszcze nie dotykowym, ale za to bardzo czytelnym wyświetlaczem, tuż obok niego czterema przyciskami funkcyjnymi i całkowicie na lewym boku wejściem USB. Zaś ubrany w bardzo podobną szatę zasilacz proponuje nam jedynie zaaplikowany z prawej strony włącznik. Sprawy Uniti Core w kwestii kształtu budowy i wyposażenia mają się nieco inaczej. To jest bryła przypominająca prostopadłościan, na którego froncie, w jego górnej parceli zlokalizowano szczelinę dla ripowanych srebrnych krążków, zaś poniżej owej otchłani połykającej płyty z prawej strony mamy przycisk realizujący decyzję ich wyjmowania i inicjacji pracy urządzenia. Naturalnie, jak przystało na podążającą za światowymi trendami konstrukcję Uniti Core podobnie do ND555 swą lewą stronę frontu przeznaczył dla złącza USB. Jeśli chodzi o kompatybilność z resztą potencjalnego systemu audio ten swoisty riper proponuje nam jedynie wyjścia cyfrowe. Jednak w tym przypadku nie ma żadnych oszczędności, gdyż mamy do dyspozycji cyfrowe wyjścia: LAN, USB i SPDIF. Ale to nie wszystko. Pewnie się zdziwicie, ale niezaprzeczalną zaletą tego malucha jest również możliwość grania jako pełnoprawny streamer. Niestety tylko w formie źródła, co ni mniej ni więcej oznacza, że do wykorzystania go jako plikograja musimy zaopatrzyć się s zewnętrzny DAC. Tak wiem, to rodzi nieco problemów, ale miło jest wiedzieć, że już zakup mówiąc brutalnie kopiarki płyt cd w momencie posiadania jakiegokolwiek przetwornika D/A pozwala nam cieszyć się strumieniowaniem muzyki. Gdy tak zwaną drobnicę sprzętową mamy już za sobą, przyszedł czas na clou programu spod znaku Naim Audio, czyli dzierżące palmę pierwszeństwa w cenniku marki dzielone wzmocnienie (w nierozłącznym handlowo komplecie jest przedwzmacniacz liniowy i dwie końcówki mocy) o dumnej nazwie Statement. Powiem tak. Jeśli twierdzicie, że w swym okraszonym wieloma doświadczeniami życiu audiomaniaka widzieliście już wszystko, zapewniam Was, iż nie. W przypadku szczytu oferty wzmocnienia Anglików mamy do czynienia z prawdziwym monstrum, które osiąga prawie metr wysokości i z przyczyn aplikacyjnych przy delikatnym rozstawieniu prawie 60 cm szerokości. Mało tego. Ta diabelska układanka waży około 300 kilogramów, co przywołując na tapet wszystkie przeciwności losu zapewnia nam jedno, brak możliwości ewentualnej kradzieży. Śmieszne? Prawdopodobnie tak, ale zapewniam, cholernie prawdziwe. Jak to draństwo wygląda? W tym przypadku mówimy o trzech wąskich, wykonanych z czarnego szczotkowanego aluminium słupkach, które dla przełamania monotonii, a według mnie raczej w celu nadania konstrukcji cech dzieła sztuki użytkowej na jednej trzeciej wysokości przecięto mieniącymi się białą poświatą zmatowionymi akrylowymi kostkami. Banał? Bynajmniej, gdyż taki zabieg na samym początku bardzo korzystnie wpływa na wizerunek w momencie przygaszenia światła w pokoju, a już po kilku tygodniach całodobowego użytkowania testowego okazał się być świetną robotą w domenie wzrokowej akceptacji tak wielkiej bryły. Jeśli chodzi o wyposażenie manualno-przyłączeniowe wspomnianego wzmaka, sprawa ma się następująco. Front znajdującego się w centrum układanki przedwzmacniacza liniowego w swej górnej części pod akrylowym paskiem za pomocą piktogramów informuje nas o wybranym wejściu. Natomiast jego dach może pochwalić się fantastycznie prezentującą się, bo sporej średnicy i do tego podświetlaną, gałką głośności, usadowionymi na tyłach czterema przyciskami funkcyjnymi: wybór wejścia, włącznik inicjacji pracy, przyciemnianie podświetlenia wszelkich manipulatorów i podświetlenia gałki, a także MUTE. Temat okalających z obydwu boków przedwzmacniacz końcówek mocy wygląda nieco inaczej. Te z racji oddawania wygenerowanego podczas pracy ciepła na zewnętrznych rubieżach zawsze stojącego blisko siebie konglomeratu ubrano w pięknie wizualnie prezentujące się, a przez to podkreślające dbałość konstruktorów o każdy szczegół z wyglądem produktu włącznie, faliste radiatory. Górne płaszczyzny obudów końcówek dwoma przyciskami powielają niektóre funkcje pre liniowego: włączenie i przyciemniane białej poświaty. Próbując przybliżyć przygotowanie opisywanego angielskiego trio do aplikacji w system docelowego klienta spieszę donieść, iż komplet wejść i wyjść opiewa na zestaw terminali w standardach DIN, RAC, XLR. Ale ostrzegam, podobne gniazda do typowych LAN posłużyły angielskim inżynierom również do zapewnienia komunikacji poszczególnych komponentów między sobą, a to przy ewentualnej pomyłce może zakończyć się małym bum. Ale nie musicie się przejmować, gdyż w momencie zakupu tego zestawu dystrybutor z pewnością zadba o jego prawidłowe skonfigurowanie. Na koniec tego nieco przydługiego, ale biorąc pod uwagę rangę zestawu, całkowicie usprawiedliwionego akapitu przyszedł czas na temat okablowania. Jednak w tym przypadku możecie być spokojni. Nie będzie kolejnego kilkunasto-zdaniowego monologu, gdyż sprawę wszelkiego rodzaju drutów można było rozwiązać jedną z dwóch opcji i w tym przypadku decyzją dystrybutora na testy przyjechała szczytowa linia sieciówek i łączówek Naima.

Zanim na dobre rozpocznę akapit o brzmieniu, po raz kolejny muszę przypomnieć, iż dotychczasowe wystawowe spotkania w Polsce i na świecie z dosłownie identyczną kompilacją zazwyczaj kończyły się jedynie akceptowalną oceną ich brzmienia, co w obliczu przecież przemyślanych technicznie konstrukcji nie dawało mi spokoju. Każdy producent osobno zbierał laury, tymczasem w tandemie wypadło to średnio. Dlaczego tak się działo? Nie wiem. Ale właśnie próba odpowiedzi na to pytanie sprowokowała nas z Marcinem do zaproponowania dystrybutorowi przetransportowanie kompletnej układanki prosto z tegorocznego AVS do naszego OPOS-a, czego efektem jest dzisiejszy, przelany na klawiaturę słowotok. Ale zapewniam, w najbardziej optymistycznych snach nie liczyliśmy na pozytywne rozpatrzenie naszej karkołomnej propozycji. Do dzisiaj nie wiem, czy sporego udziału w tej decyzji nie miało czasem wystawowe szaleństwo, które w efekcie zmęczenia kilkudniową prezentacją popchnęło decydentów do wypowiedzenia słowa „tak”. Najważniejsze jednak, że padło. Zatem gdy zestaw z cenowego kosmosu ze sporym wysiłkiem logistycznym wylądował w Soundrebels-owym oktagonie na wstępie nasuwa się zasadnicze pytanie : „Jak ma się występ domowy do tego z wystawy?”.
I jak? Cóż. Testowany zestaw jest typowym przykładem potwierdzającym znaną wszystkim prawdę, iż wystawy zazwyczaj są do oglądania, a nie autorytatywnego ferowania wyroków w kwestii wartości sonicznych. Gdy po kilku dniach elektronika osiągnęła swój optymalny jakościowo poziom, już po przesłuchaniu pierwszych płyt okazało się, że nie ma mowy o żadnym krzyku, czy nadpobudliwości. Fakt, w porównaniu z moim punktem odniesienia dźwięk był bardziej neutralny, ale o dziwo nadal bardzo bliski mojemu sercu. Niby mniej eufonii, co należy odbierać jako unikanie tak lubianego przeze mnie przerysowania środka pasma, ale za to bardzo zjawiskowo. Był rozmach, energia, kiedy trzeba miękko, w górze pasma dźwięcznie, ale co najważniejsze całość emanowała zaskakująco rzadką nawet pośród High End-owych zestawień swobodą grania. Bez względu na poziom zadanych gałką głośności decybeli muzyka była czytelna, pozbawiona zniekształceń i co istotne bez szkodliwego w odbiorze napinania mięśni. Chcecie więcej? Proszę bardzo. Gdy temat podstawowych składowych budowania spektaklu muzycznego mamy z grubsza ogarnięty, nie mogę zapomnieć o umiejętnościach francusko-angielskiego zestawu w zakresie fenomenalnego rysowania obrazu w specyfikacji 3D. Ja wiem, wielu z Was ma takie realia ze znacznie tańszych konstrukcji. Jednak zapewniam wszystkich, przy wyczynowym źródle to, co wydarzyło się u mnie jest osiągalne jedynie dla nielicznych. Tak tak. Te szerokie, wysokie i głębokie białe monstra bezproblemowo znikały z pomieszczenia, a przy tym generowały nieprzebrane hektary tylnych planów. I trochę wstyd mi się przyznać, ale gdybym miał być do bólu szczery, robiły to chyba lepiej od moich ISIS-ów. Oszalałem? Też tak myślałem, ale kilkukrotna szczegółowa analiza za każdym razem była dla mnie okrutna. Co więcej, po tych kilku tygodniach wnikliwego testu, biorąc pod uwagę ostatnie kilka lat zabawy w opiniowanie komponentów audio, dopiero drugi raz przyszła mi na myśl ewentualna wymiana zestawu wzmocnienia z kolumnami jeden do jeden z ocenianym. Zdziwieni, że piszę to w odniesieniu do przecież dla wielu wiecznie krzyczących na prezentacjach Focali? Nie przejmujcie się, ja też jestem delikatnie zbity z pantałyku, ale fakt jest faktem, z mojej strony padła propozycja zabrania do salonu mojego, a nie testowanego seta. Niestety, albo stety, to trochę inna liga cenowa, więc i temat umarł w zarodku. Jak to możliwe? Otóż słowem kluczem, a powiedziałbym wielo-słowem są: adaptacja akustyczna pomieszczenia, odpowiedni materiał muzyczny, jego niewymuszone ilością słuchaczy na normalnym poziomie słuchanie, odpowiednie dla jednego miłośnika muzyki ustawienie, a także delikatna roszada kablowa w zakresie łączówki pomiędzy wzmocnieniem a na koniec podłączonym do zestawu moim CD-kiem.
Dlaczego dopiero na koniec wpiąłem swoje źródło? To miał być test całego zestawienia spod jednej dystrybucyjnej ręki, dlatego większość testu przebiegło w takiej konfiguracji, a tandem CEC/Reimyo miał być i był tylko przysłowiowym postawieniem kropki nad “i”. Żeby jednak nie było podejrzeń, mimo chwilowego braku pragnienia na postawienie u siebie na stałe źródła plikowego dostarczony do zaopiniowania topowy streamer ND555 w porównaniu z testowaną na naszych łamach konkurencją był wyśmienitym fighterem. Mało tego. Ten plikograj Naima lepiej grał radio internetowe od dostarczonego w całym secie odtwarzacza kompaktowego CDX2, co brutalnie pokazuje palcem, jak wielki krok ku dobrej jakości dźwięku ostatnimi czasy zrobiły podobne konstrukcje. Może jeszcze nie na moją, zdominowaną wyborem spośród najlepszych odtwarzaczy płyt kompaktowych świata miarę, ale na tle wizytującej mnie, wyśmienitej konkurencji 555-ka zagrała bardzo dobrze. A jak to wyglądało na konkretnych przykładach płytowych? Patrząc na powyższą, ciężką do ogarnięcia nawet samym wzrokiem, nie mówiąc już o dokładnym przeczytaniu, ilość wersów nie będę się rozwadniał się nad zbyt wieloma krążkami. Powód? Bez dwóch zdań każda muza wypadała zjawiskowo. I tak na początek przywołam muzykę buntu, czyli „S&M” Metallicy. Jeśli myślicie, że udział formacji orkiestrowej choćby w najmniejszym stopniu utemperował zaangażowanie rockowych chłopaków w oddanie zamierzeń swojej twórczości, to jesteście w błędzie. To nadal byli niegrzeczni panowie, co zestaw Focal / Naim pokazał w każdym calu. Czy to perkusyjne trzęsienia ziemi, czy potok gęstych i ciężkich gitarowych riffów, system ze zjawiskową łatwością oddawał każdą wygenerowaną przez wszystkich muzyków z orkiestrowymi włącznie dźwiękową kakofonię. Nie było dróg na skróty, tylko jazda bez trzymanki bez względu na poziom głośności. Po prostu ściana za sprawą braku zniekształceń wspaniale odbieranego spektaklu muzycznego ze zjawiskowym wokalem frontmena w jego centrum. Mało? Proszę bardzo. Podobnie zjawiskowo, a pokusiłbym się. że nawet lepiej wypadała muzyka elektroniczna zespołu Acid „Liminal”. Z reguły słucham jej jedynie podczas testowania, ale tak przekonującej prezentacji nie słyszałem już dawno, co podprogowo zmusiło mnie do kilkukrotnego powrotu do tego typu twórczości. Na koniec wspomnę o teoretycznym kilerze dla zjawiskowo trzymanych na smyczy monstrualnych Francuzek, czyli tak zwanym plumkaniu, w skład którego według różnych szkół złośliwych docinków zalicza się jazz i muzyka dawna. Tutaj spotkało mnie kolejne zaskoczenie. Owszem, o jazz spod znaku ECM Bobo Stensona Trio „Cantando” byłem spokojny. Zestaw dobrze radził sobie z realiami kontroli basu, neutralnego środka pasma i błysku wysokich tonów, co wespół z dobrym rozlokowaniem na bezkresnej wirtualnej scenie dźwiękowej po raz pierwszy zapaliło mi lampkę pod tytułem „a może by tak”. A co z muzą dla ducha? Nie wiem, jak mam Wam to przekazać, ale gdy z początku odczuwałem delikatne odejście od zawsze poszukiwanego czaru nieco podkolorowanej tonalnie twórczości kościelnej, po kilku dniach akomodacji i wspomnianej roszadzie źródeł na mój CD okazało się, iż delikatnie chłodniejszy, ale za to jawiący się większą witalnością świat Claudio Monteverdiego stał się jakby bardziej wciągający. Nie wiem, może się starzeję, a może to efekt zasiedzenia z taką prezentacją, ale naprawdę mi się to podobało. Owszem, przy ewentualnej, niestety z przyczyn przyziemnych nierealnej zmianie wart pokusiłbym się o poszukanie szczypty słodyczy, ale zapewniam, prawdopodobnie byłoby to coś w stylu dodania przyprawy, a nie siłowego naginania elektroniki do swoich potrzeb. Zdziwieni? Tak, ja też nie wierzę, że to piszę, ale na chwilę obecną nie mam inteligentnego usprawiedliwienia dla swoich wniosków. I to wszystko w odniesieniu do przecież uważanych przez wielu audiofilów pozbawionych manier i kultury sonicznej kolumn Focal. Dlatego też będąc uczciwym nawet w stosunku do niedawna dalekich mi opcji grania lojalnie informuję wszystkich, jeśli gdzieś w kuluarowych rozmowach ktoś na tytułowy zestaw marzeń będzie mniej lub więcej utyskiwał, w oparciu o moje osobiste starcie na znanym mi gruncie, natychmiast stanę w jego obronie z położeniem ręki pod topór włącznie.

Jeśli w ferworze lektury tego przydługiego wywodu zorientujecie się, że nie wiadomo kiedy, ale nagle jesteście na etapie jego puenty, mniemam, iż to co wyartykułowałem, bardzo Was zainteresowało. I tak prawdę mówiąc nie ma znaczenia, czy były to dobre, czy złe powody. Już sam fakt zmuszenia potencjalnego czytelnika do przemyśleń na temat przecież bardzo kontrowersyjnie odbieranego na wszelkich wystawach dźwięku jest pewnego rodzaju sukcesem. Ja ze swej strony mogę jedynie po raz kolejny zapewnić zainteresowanych ewentualnym odsłuchem, że wszystkie moje wnioski są wynikiem pozytywnie zakończonego kilkutygodniowego testu. A że stoi to w bezpośredniej opozycji do ogólnie panującej opinii wielu słuchaczy, jest li tylko skutkiem wygranej przeze mnie walki z nieprzyjaznym prezentacjom środowiskiem wystawowym i ilością dusz do dźwiękowego zaspokojenia. Owszem, tanim zestawom czasem udaje się wyjść z tarczą nawet z najcięższych akustycznie wystaw, ale zapewniam Was, każda droga układanka bezwiednie kieruje nasze oceny w stronę raczej szukania dziury w całym, a nie zdroworozsądkowego oceniania danego wydarzenia. Skąd to wiem? Oczywiście z autopsji, która tym starciem została brutalnie sprowadzona na ziemię, czego i Wam w domowym zaciszu życzę.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nauczeni wieloletnim doświadczeniem, udając się na ostatnie Audio Video Show i dokumentując prezentowane tamże systemy, każdorazowo patrzyliśmy na nie nie tylko przez pryzmat przytkniętego do oka aparatu i z punktu widzenia audiofila-melomana, lecz również pod kątem ewentualnego pozyskania do bardziej wnikliwych i przede wszystkim nieobarczonych wystawową przypadkowością redakcyjnych odsłuchów. Jaki będzie rezultat listopadowych „łowów” okaże się w ciągu najbliższych miesięcy, lecz już teraz, z pewną dumą, że to właśnie nam się udało, a zarazem z niekłamanym podziwem dla dystrybutora – stołecznego FNCE, za pozornie szaloną decyzję i błyskawiczną akcję spedycyjną, możemy zaprosić Państwa do lektury recenzji jednego z szumnie zapowiadanych przed stołeczną wystawą „systemów marzeń”. Jeśli do powyższych informacji dodamy, iż ów system prezentowany był w jednej ze stadionowych (zgodnie z obowiązującą nomenklaturą powinienem użyć PGE Narodowego) lóż a jego łączna waga (netto) z łatwością przekraczała … pół tony, to jasnym wydaje się, że poruszać się będziemy na bardzo wysokim pułapie. Żeby było jednak jeszcze ciekawiej ponad 40% tegoż jakże słodkiego audiofilskiego ciężaru przypadała na samą amplifikację! Tak, tak – 264-kilogramowy, ewidentnie „chodzący” w wadze superciężkiej wzmacniacz i tak nieco ustępował pola … 340 kg parze kolumn. Dodając do tego pancerne flight-case’y i solidne, drewniane skrzynie, oraz kilka peryferyjnych „drobiazgów” (o których dosłownie za chwilę) śmiało możemy stwierdzić, iż w powystawowy poniedziałek dotarł do nas najbardziej niemobilny, a wręcz spokojnie mogący zmieścić się w definicji „majątku nieruchomego”, system, z jakim przyszło nam w ponad pięcioletniej historii SoundRebels się zmierzyć. W jego skład weszły, idąc zgodnie z kierunkiem przepływu sygnału audio, reprezentujące Naima odtwarzacz CDX2, serwer/RipNas Uniti Core, streamer ND 555 z dedykowanym zasilaczem 555 PS, pre+power Statement S1, firmowe okablowanie i na jego końcu Focale Stella Utopia EM Evo.

Zgodnie z zaleceniami producenta elektronika stanęła z boku a nie, jak to zazwyczaj bywa, pomiędzy kolumnami, co patrząc na jej gabaryty, szczególnie gdy mamy na uwadze Statementa, wydaje się całkiem logiczne, gdyż obecność takiego, blisko 300kg obelisku raczej poprawy w uporządkowaniu sceny by nie przyniosła. O ile jednak brytyjski flagowiec nijakiego postumentu nie potrzebował, o tyle towarzyszące jej źródła już takie samowystarczalne nie były, więc wraz z nimi do naszej oktagonalnej samotni dostarczony został firmowy stolik Fraim Base. Na jego szczycie wylądował, swojego czasu przez nas recenzowany odtwarzacz CDX2, piętro niżej najnowszy a zarazem flagowy streamer ND 555 z dedykowanym zasilaczem 555 PS, pomiędzy które udało się jeszcze wcisnąć niepozorny, acz wielce przydatny serwer/ rip-nas Uniti Core. O kwestię zasilania już zadbaliśmy niejako własnym sumptem angażując do pomocy naszą dyżurną listwę Power Base HighEnd.

Nie da się ukryć, iż tzw. „peryferia” bynajmniej nie wypadły sroce spod ogona, to i tak i tak cały show, przynajmniej jeśli chodzi o elektronikę, skradł trzysegmentowy Statement, który już samą swoją, przywołującą na myśl sygnowane przez samego Dartha Vadera siejące postrach i zagładę intergalaktyczne krążowniki, budził w pełni zasłużony respekt i szczery podziw. W końcu sztuką jest zaprojektować i z odpowiednim pietyzmem, oraz dbałością o detale, wykonać podobny katafalk, który wbrew pozorom wcale nie sprawia wrażenia zwalistego i nieforemnego. Jest bowiem wręcz przeciwnie, gdyż poprzez podzielenie całości na moduły końcówek mocy i przedwzmacniacza, dodanie podświetlonego pasa transparentnego akrylu i odpowiednie ukształtowanie radiatorów uzyskano intrygującą formę mogącą spokojnie startować w konkursach współczesnego wzornictwa przemysłowego i … rzeźbiarstwa. Jeśli weźmiemy pod uwagę iż z owego mrocznego obelisku można uzyskać dość absurdalną, jak na domowe potrzeby, moc 746 W przy 8 Ω i 1450W przy 4 Ω, to decydując się na taki zakup warto odpowiednio wcześnie zainteresować się zmianą taryfy energetycznej i zacząć negocjować warunki z dostawcą prądu. Obsługa tego kolosa całe szczęście nie odbiega od obowiązujących standardów, więc przed jego zakupem wcale nie trzeba się habilitować z robotyki a patrząc na dołączany, całkowicie standardowy i zadziwiająco niepozorny, plastikowy pilot spokojnie można uznać, iż jego codzienna obsługa dla nieskażonych audiofilią domowników nie będzie zbytnio różnić od większości „normalnej” pod względem gabarytów konkurencji.
Jednak stawiając na wygodę tracimy małe co nieco ze swoistego misterium i czysto fizycznego kontaktu. Jeśli uważacie Państwo, że w tym momencie przesadzam, to proszę zerknąć tylko na płyty górne obu monosów NAP S1 i sekcji przedwzmacniacza NAC S1 a wszystko powinno stać się jasne. Szczotkowane aluminium otoczonych biało-błękitnymi aureolkami pary przycisków funkcyjnych, to jedynie wstęp, delikatne akcenty wzornicze przygotowujące użytkownika do dania głównego, czyli ulokowanego w sferycznej niecce potężnego, również odpowiednio podświetlonego pokrętła głośności, z którego formą mieliśmy już przyjemność się zaznajomić podczas testu wielce udanego kombajnu Uniti Nova. Jeśli dodamy do tego wyświetlanie aktywnych źródeł na cienkim, poprowadzonym tuż przy górnej krawędzi pasku akrylu, to ergonomię powyższych rozwiązań można jedynie komplementować.

Przez ostatnie dziesięciolecia Naim zdążył nad wyraz liczne grono swoich akolitów przyzwyczaić, że preferowana przez niego unifikacja oznacza ni mniej ni więcej, tylko to, że wspinając się po kolejnych szczeblach zaawansowania w 99% przypadków, od których odstępstwem jest jedynie dopiero co opisany Statement, płaci się głównie za to, co w środku i za dodatkowe zasilanie, a nie za jakieś designerskie wodotryski widoczne na zewnątrz. Tak też jest w przypadku topowego, najnowszej generacji streamera ND 555, który dotarł do nas wraz z dedykowanym, zewnętrznym zasilaczem 555 PS DR. Oparty na 40-bitowym procesorze SHARC i przetworniku Burr-Brown® PCM1704, mogący pochwalić się zaimplementowaną technologią LVDS (przesyłania sygnałów elektrycznych za pomocą niskonapięciowego sygnału różnicowego), zapewnia obsługę sygnałów PCM 32 bit/384 kHz i DSD128, wygląda bowiem tak, jak i jego rodzeństwo. Solidna, szczotkowana obudowa, 5” wyświetlacz TFT i zaledwie cztery podświetlone na zielono przyciski funkcyjne idealnie kamuflują go wśród rodzeństwa. I od razu mała uwaga natury funkcjonalnej. Otóż skoro Naim zapewnia dedykowaną aplikację sterująca zarówno na iOSa i Androida, to warto z niej skorzystać, gdyż w przypadku ww. plikograja obsługa bez użycia smartfonu wydaje się zupełnym nieporozumieniem.
Najskromniejszym przedstawicielem angielskiej ferajny jest Uniti Core, czyli niepozorny maluch pełniący wielce przydatną rolę RIP-Nasa. Potrafi bowiem nie tylko zmagazynować na ukrytym w swoich trzewiach 2TB dysku pliki i nakarmić nimi zewnętrzne przetworniki i streamery, co również zgrać posiadane przez nas płyty CD

Jednak nie da się ukryć, że najbardziej imponująco prezentują się śnieżnobiałe (Carrara White) Focale Stella Utopia EM Evo, na których charakterystycznie, łukowato wygiętych frontach pysznią się autorskie przetworniki. Znajdziemy tam, ulokowaną pomiędzy dwoma 16,5 cm średniotonowcami 'W’ Power Flower berylową, odwróconą kopułkę wysokotonową IAL2 (Infinite Acoustic Loading), poniżej których w dedykowanej komorze umościł się 33 cm basowiec „W” trzeciej generacji. O ile jednak front prezentuje się dość klasycznie, to już „pociętych” na dedykowane poszczególnym drajwerom segmenty korpusów, oraz pleców za takie, wbrew opartych na pobieżnym rzucie oka pozorom uznać nie można. I wcale nie chodzi tu o przeniesione na masywne cokoły podwójne, solidne gniazda WBT, lecz ukrytą za uchylnym panelem „centralkę” zapewniającą, wraz z zewnętrznym modułem regulującym pracę głośnika basowego 243 kombinacje ustawień. W związku z powyższym, albo decydujemy się na ustawienia standardowe – zaproponowane przez producenta, dystrybutora, lub inną dobrą duszę, bądź świadomie poświęcamy na okiełznanie całości kilka/naście/dziesiąt (niepotrzebne skreślić) wieczorów. Osobom cierpiącym na nerwicę natręctw sugeruję jednak tam nawet nie zaglądać i zaufać dystrybutorowi, gdyż raz rozpoczęta zabawa zworkami może okazać się niekończącym się gonieniem wyimaginowanego króliczka.

No dobrze. Niby waga i cena już dawno przestały być świadectwem, czy też wyznacznikiem, dźwięku utożsamianego z High-Endem, ale w tym przypadku po pierwsze nie mamy do czynienia z markami pojawiającymi się z przysłowiowego „znikąd” i próbującymi pozycjonować swoje produkty li tylko poprzez cenę, bądź „puste” kilogramy. Po drugie nie są to jednostkowe, zupełnie oderwane nie tylko od rzeczywistości, co od pozostałej oferty przypadki, lecz sukcesywnie, przez lata budowane na solidnej inżynierskiej wiedzy i mozolnych laboratoryjnych testach a następnie potwierdzających komputerowe obliczenia odsłuchach, modele. Cały czas z tyłu głowy kołatały mi się jednak pewne, nieustająco podsycane przez „życzliwych”, stereotypy dotyczące flagowców, a w przypadku tytułowych kolumn, „prawie” flagowców. Generalnie rzecz ujmując, chodziło jak zwykle o nad wyraz intensywną polaryzację opinii o obu będących przedmiotem niniejszej recenzji markach, co z jednej strony powoduje ze strony ich akolitów oczekiwania niemalże niemego zachwytu, a z drugiej – ich zagorzałych przeciwników, publicznego linczu. Całe szczęście odsłuchy, oraz będące ich następstwem mniej, bądź bardziej składne refleksje, popełniamy wyłącznie w ramach dość egzotycznego hobby, które w żadnym wypadku nie moglibyśmy nazwać pracą, a tym samym nic, niczego i nikomu udowadniać nie musimy. Kierujemy się przy tym złotą zasadą mówiącą, że cała ta zabawa opiera się na wybitnie subiektywnych ocenach i naszych indywidualnych preferencjach, tak repertuarowych, jak i brzmieniowych a z wyrażanymi opiniami wcale zgadzać się nie trzeba.

Jak zatem dostarczony przez FNCE brytyjsko-francuski system gra, a raczej grał w naszym OPOS-ie? Jeśli napisałbym już na samym wstępie, że zjawiskowo, to … niby nawet o jotę nie minąłbym się z prawdą, lecz i wykazałbym się dalece posuniętym niedbalstwem ślizgając się jedynie po powierzchni owej prawdy. Prawdy, która jak to zwykle bywa, okazała się nie tyle zaskakująca, co wręcz … szokująca. Zwykło się bowiem uważać, iż co jak co, ale Focale zawsze, podkreślam zawsze, muszą akcentować najwyższe składowe i niby im wyższy model, tym ich wyrafinowanie wzrasta, lecz trudno je określić mianem „słodkich”. Tymczasem wespół ze Statementem i ND 555 (w takiej konfiguracji najczęściej „było grane”) z pełną odpowiedzialnością mogę mówić o oczywistej dla berylowych tweeterów rozdzielczości, lecz rozdzielczości osadzonej wręcz w karmelowej … słodyczy. Zdziwieni? Proszę mi uwierzyć, że my też poczuliśmy się cokolwiek dziwnie, ale gdy pierwsze zaskoczenie minęło czym prędzej zaczęliśmy sprawdzać, czy to przypadkiem nie „wina” odpowiednio spreparowanego materiału, dlatego też do ND 555 skierowany został strumień danych ze znanym na pamięć repertuarem, czyli „Brothers In Arms” Dire Straits. Niby to taki zgrany do bólu, pozornie niezobowiązujący, a przy tym zdecydowanie mniej znienawidzony aniżeli „No Sanctuary Here” Chrisa Jonesa, wystawowy klasyk, ale obfitujący w ikoniczne wręcz gitarowe solówki, więc jeśli tylko reprodukcja góry pasma zbyt mocno wychodziłaby przed szereg, to z pewnością byśmy to zauważyli. Tymczasem nijakie anomalie się nie objawiły i jasnym stało się, że Utopie grają tak, jak pozwala im na to towarzysząca elektronika, więc obarczanie ich winą za niezbyt przemyślaną konfigurację najdelikatniej rzecz ujmując wydaje się nieco krzywdzące. Równie zachęcająco prezentowała się średnica i tu pojawiła się kolejna ciekawostka, gdyż może nie sposób było określić jej mianem wysyconej w stopniu, jaki reprezentował przykładowo modyfikowany, papirusowy Seas zaimplementowany w Duke’ach Trenner & Friedl, ale … pracujący w każdej z kolumn duet 16,5 cm średniotonowców, o jakże rozkosznie hippisowskiej nazwie Power Flower, daleki był od podążania antyseptyczną ścieżką prosektoryjnej jałowości, lecz bez najmniejszych zahamować potrafił „dopalić” pod względem saturacji wokal Knopflera.
Podobny obrót sprawy przybrały z przeuroczą, filigranową Chie Ayado, która na koncertowej „Live ! The Best”, zawierającej nagrania m.in. z tokijskiego STB 139, znanego również jako Sweet Basil, jak i Sapporo Concert Hall Kitara, czarowała swoim niskim, zaskakująco potężnym i … czarnym głosem. Wspominam o tej pozycji płytowej, gdyż na Focalach z Naimami całość wypadła nie tyle spektakularnie, co wręcz zjawiskowo. Pomimo holograficznej trójwymiarowości wygenerowanej sceny udało się bowiem, poprzez fenomenalne operowanie światłem, „wycięcie” grającej na fortepianie wokalistki z aksamitnie czarnego tła, uzyskać iście baśniową intymność a jednocześnie zachować poczucie obecności w zdecydowanie większej, aniżeli nasza OPOS-owa, kubaturze.
Jeśli zaś chodzi o wspominaną spektakularność, to uczciwie trzeba przyznać, że zarówno Statement, jak i Stelle Utopia pod względem dynamiki, swobody i natychmiastowości stanowiły prawdziwy dream team. Szorstka niczym krowi język „Playing the Angel” Depeche Mode rozpoczyna się zdolną umarłego postawić na nogi syreną w „A Pain That I’m Used To” i właśnie jej ryk nad wyraz boleśnie dał nam do zrozumienia co miał pewien szacowny jegomość na myśli wprowadzając do obiegu pojęcie „trąby jerychońskiej”. Tak, z Naimem i Focalami na stanie spokojnie tym utworem można byłoby świadczyć usługi rozbiórkowe z dokładnością do dwóch przecznic. Generowana przez tytułowy set ściana dźwięku była jednak perfekcyjnie zwarta, nieosiągalnie dla większości konkurencji kontrolowana a przy tym fenomenalnie zróżnicowana. To tak jakby z użyciem wyposażonego w obiektyw makro Hasselblada wykonać kilkaset ujęć a następnie złożyć je w jeden wielki kadr. Kadr, który nie tyle miałby coś do ukrycia, co wręcz ukazujący detale zazwyczaj gołym okiem pomijane i niezauważalne. To nawet nie było 4K, lecz przynajmniej 8K i to w referencyjnym wydaniu.
Nie byłbym jednak sobą, gdybym mając ku temu okazję i brak mogących pokrzyżować me niecne plany oponentów (Jacek już dawno zarzucił próby nawrócenia mnie na właściwą drogę) nie sięgnął po repertuar, którego większość wystawców na tzw. „imprezach masowych” w stylu rodzimego AVS, czy monachijskiego High Endu unika niczym diabeł święconej wody. Na pierwszy ogień poszedł zatem zakręcony niczym domek ślimaka i narkotyczno-psychodeliczny „Elephants on Acid” Cypress Hill, gdzie orientalne partie sitarów mieszają się z latino rapem i tłustymi betami. Jednak to, co cyprysowa ekipa wtryniła w „Pass The Knife” , przynajmniej jeśli chodzi o niskie tony, to prawdziwe arcydzieło. Nawet przy niezbyt wysokich poziomach głośności niemalże infradźwiękowy bas przytyka uszy. W dodatku dociera do nas nie z głośników, lecz oplata niczym kokon i sukcesywnie się zaciska. Mocna rzecz. Kolejną pozycją było jubileuszowe wydanie „Rage Against The Machine – XX (20th Anniversary Special Edition)” Rage Against The Machine, gdzie nie było nawet chwili na wytchnienie a wykrzykiwane przez Zacka de la Rocha teksty wwiercały się w mózg z bezlitosnym impetem. Jeśli ktoś w tym momencie powiedziałby mi, że to nie jest muzyka, którą wypada na tak astronomicznie drogim i zarazem wysublimowanym ze względu na swoją highendowość puszczać, chyba zabiłbym go śmiechem, bo to co zaserwował testowany system niebezpiecznie zbliżało się do uczestnictwa w koncercie RATM. Wystarczyło tylko zrobić odpowiednio głośno i znów był 1992 r. a ja na łbie miałem sięgające ramion pióra, którymi z radością mogłem pomachać.
A na deser zostawiłem iście piekielny duet – ikoniczny „Seasons In The Abyss” Slayera i współczesny, a przy tym rodzimy „I Loved You at Your Darkest” Behemotha. Tak, tak, odsłuch czegoś takiego dla większości „normalnych” recenzentów zakrawa na profanację. Całe szczęście nigdy owej normalności nie deklarowałem, więc czuję się z przestrzegania dworskiej etykiety i konwenansów najzwyczajniej w świecie zwolniony i słucham tego, na co w danym momencie mam ochotę. A wracając do meritum. Pomimo oczywistej zbieżności stylistycznej różnice realizatorskie pokazane zostały jak na dłoni i jasnym stało się, że współczesność ma swoje niewątpliwe zalety, gdyż Nergal z ekipą zabrzmiał bezdyskusyjnie lepiej i to pod każdym względem. Była prawdziwa, w pełni namacalna głębia, uporządkowana gradacja planów, ogniskowanie źródeł pozornych i selektywność a gdy do głosu dorwała się małoletnia dziatwa czuć było „fun” jaki im ta przygoda z „Księciem Ciemności” sprawiała. Nijakiej ofensywności tak góry, jak i średnicy nie odnotowałem, a że repertuar nie należał do gatunku lekkiego, łatwego i przyjemnego, to i energia wydobywająca się z głośników wciskała w fotel niczym podmuchy tropikalnego orkanu.

Reasumując niniejszą epistołę chciałbym zaznaczyć, iż nad tytułowym zestawem pastwiliśmy się z Jackiem przez blisko miesiąc, więc zarzuty o zbytnią ekscytację i ewentualne pierwsze zauroczenie możemy niejako już na starcie wykluczyć. Ponadto w ciągu owych kilku tygodni odsłuchy prowadziliśmy o najprzeróżniejszych porach dnia i nocy, więc i anomalie związane z obowiązującymi w danym momencie stopniami zasilania nie miały wpływu na nasze finalne oceny. A te, przynajmniej w moim przypadku – kiedy piszę ten fragment nie znam jeszcze werdyktu Jacka, oscylują w okolicach … celujących.
I to bez jakiegokolwiek naciągania faktów, gdyż jest to efekt niezwykłej wręcz synergii zaproponowanego i skonfigurowanego przez FNCE systemu, gdzie absolutnie nic nie zostało pozostawione przypadkowi, a to, co ów set pokazał na minionym Audio Video Show okazało się jedynie li tylko niezobowiązującą przystawką i zapowiedzią tego, co tak naprawdę w nim drzemało. Jeśli zatem dysponujecie Państwo odpowiednią kwotą a zarazem nie macie bądź to czasu, bądź cierpliwości na mozolne przekopywanie się przez tony sprzętów wszelakich i wielokrotnie zakończone sromotną porażką eksperymenty, postarajcie się tytułowej konfiguracji, najlepiej we własnych czterech kątach posłuchać, bo to, co ona oferuje, w pełni na owe celujące noty zasługuje. Jest to bowiem system kompletny, skrojony na miarę, grający dosłownie każdy, nawet najbardziej „nieaudiofilskim” repertuar i zarazem uwzględniający nie tylko wzajemną synergię pomiędzy poszczególnymi elementami, lecz i aktualne oczekiwania rynku. Z jednej strony skupiony jest bowiem na plikach, jednak z drugiej jednocześnie wyciąga pomocną dłoń do wszystkich posiadaczy bogatych płytotek, oferując im całkowicie bezbolesny proces digitalizacji fizycznych nośników. A ponieważ w tym zestawieniu ND 555 w sposób dość bezpardonowy udowadniał swoją wyższość nad CDX2, mając możliwość zatrzymania opisywanej w niniejszym teście konfiguracji pozwoliłbym sobie na delikatne zaburzenie angielsko-francuskiej sielanki … pozostając przy swoim Ayonie.

Marcin Olszewski

System odniesienia:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: FNCE S.A.
Ceny:
Naim CDX2: 22 999 PLN
Naim Uniti Core: 9 999 PLN
Naim ND 555: 69 999PLN
Naim 555 PS DR: 37 999PLN
Naim S1 Statement: 890 000 PLN
Focal Stella Utopia EM Evo: 399 998 PLN
Stolik Fraim Base: 4 599 PLN

Dane techniczne
Naim ND 555
Obsługiwane formaty plików audio:
WAV – maksymalnie 32bits/384kHz
FLAC, AIFF, ALAC – maksymalnie 24bit/384kHz
DSD – 64 i 128Fs
MP3, AAC, OGG, WMA,M4A – maksymalnie 48kHz, 320kbit (16 bit)
Streaming: Wbudowany Chromecast, Apple AirPlay, TIDAL, Spotify® Connect, Bluetooth (AptX HD), Internet Radio, UPnP™ (przesyłanie strumieniowe wysokiej rozdzielczości), Roon Ready

Wejścia audio:
2 x optyczne złącza TOSlink (maksymalnie 24bit/96kHz)
1 x koncentryczny RCA (maksymalnie 24bit/192kHz, DoP 64Fs)
1 x koncentryczny BNC (maksymalnie 24bit/192kHz, DoP 64Fs)
USB – 2 x gniazdo USB Typ A (przód i tył, ładowanie 1,6A)
Wyjścia audio
1 x RCA para
1 x 5-pinowy DIN
Komunikacja: Ethernet (10/100Mbps), WiFi (802.11 b/g/n/ac z zewnętrzną anteną)
Wymiary (W x S x G): 87 x 432 x 314 mm
Waga: 12,25kg

Naim Statement S1
NAP S1
Wejścia analogowe: 1 x XLR
Terminale głośnikowe: pojedyncze
Moc wyjściowa: 746W / 8 Ω, 1450W / 4 Ω, 9kW chwilowa przy 1 Ω
Wymiary (WxSxG): 940 x 256 x 383mm (szt.)
Waga: 101 kg (szt.)

NAC S1
Wejścia analogowe: 3 x DIN, 3 pary RCA, 2 pary XLR
Wyjścia analogowe: 1 para XLR, 2 x niezbalansowane (4 pin DIN)
Wymiary (WxSxG): 940 x 270 x 412mm
Waga: 61.5 kg

Focal Stella Utopia EM Evo:
Typ: 3-drożne, bass-reflex
Wykorzystane głośniki: 33cm 'W’ basowy, 2 x Power Flower 16.5cm 'W’ średniotonowe z zawieszeniem TMD i magnesami NIC, berylowa 27 mm odwrócona kopułka wysokotonowa IAL2
Pasmo przenoszenia (+/- 3dB): 22Hz – 40kHz
Skuteczność (2.83V / 1m): 94dB
Nominalna impedancja: 8 Ω
Minimalna impedancja: 2.8 Ω
Częstotliwości podziału: 230Hz / 2,200Hz
Rekomendowana moc wzmacniacza: 100 – 1,000W
Wymiary (W x S x G): 1,558 x 553 x 830 mm
Waga: 170 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

VIABLUE
artykuł opublikowany / article published in Polish

Dla części starszych czytelników, znających z autopsji realia”komuny”, zbliżające się Święta były okazją nie tylko do spotkań z bliskimi, ale i czasem, gdy miało się rodzinę np. w RFN była też szansa na jakąś mniejszą, bądź większą paczkę. Komuny nie ma i miejmy nadzieję, że nie wróci, za to paczki „z zachodu” nadal wzbudzają nad wyraz pozytywne emocje. Tak też było i tym razem, gdy kurier doręczył nam wielkie pudło z przewodami wprost z fabryki VIABLUE w Malsch. A w pudle … znalazły się głośnikowe SC-6 AIR Silver Single-Wire T6s, interkonekty NF-S6 XLR – Cable T6s NF i zasilające X-60 Silver oraz X-40 Silver.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Denon AH-D9200

Opinia 1

Kiedy we wrześniu, czyli jeszcze przed oficjalnym pojawieniem się na sklepowych półkach, flagowego modelu słuchawek Denona, zaczęły do nas napływać pozornie standardowe materiały prasowe wiedziałem, parafrazując klasyka, „że coś się dzieje”. Standardowa była bowiem jedynie ich warstwa wierzchnia, szeleszczący papierek, na którym skupili uwagę przypadkowi odbiorcy. Ot kolejny, w dodatku jeden z wielu, news do publikacji i bezrefleksyjnego skasowania. W tym jednak wypadku warto było wykorzystać udostępnioną przez dystrybutora marki – stołecznego Horna, okazję i poprosić, zgodnie z resztą z zawartą pod stosowną „gwiazdką” ofertą, o podesłanie wersji dla zaawansowanych, co też kierowani wrodzoną ciekawością uczyniliśmy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy w udostępnionym repozytorium odnaleźliśmy ponad 150 (słownie sto pięćdziesiąt) zdjęć w wysokiej rozdzielczości dokumentujących cały proces produkcyjny począwszy od … własnej plantacji (określenie las, z oczywistych względów jest wysoce niefortunne) bambusa na troskliwym pakowaniu gotowych, przetestowanych produktów skończywszy. Po prostu coś niesamowitego, tym bardziej, że nie były to tzw. przypadkowe pstryki, tylko rasowy, połączony ze swoistym „factory-tour” reportaż. A z resztą, co ja się będę rozpisywał. W wolnej chwili proszę tylko na, nieco przeze mnie okrojoną, wersję spojrzeć. Mając już zatem nad wyraz treściwy podkład merytoryczny pod dzisiejsze spotkanie a zarazem świadomość, że nie jest to kolejna „masówka”, lecz dopieszczony w każdym calu ręcznie przygotowany w pełni audiofilski mroczny obiekt pożądania mogę Państwa z czystym sumieniem zaprosić na spotkanie z topowymi słuchawkami Denon AH-D9200.

AH-D9200 wyglądają praktycznie dokładnie tak samo jak ich młodsze i usytuowane oczko niżej w firmowej hierarchii AH-D7200 i nie da się też nie zauważyć podobieństwa do otwierających serię Real-Wood, całkiem przystępnych cenowo AH-D5200. To niezwykle klasyczne połączenie ponadczasowej, iście gabinetowej elegancji, solidnej, inżynierskiej roboty i (przeważnie) szlachetnych materiałów. Przykładem niech będzie taki drobiazg, jak przewód sygnałowy, który w 7200 był wykonany z miedzi OFC o czystości 7N, natomiast we flagowcu ewoluował do wersji z miedzi dodatkowo srebrzonej. Jednak o ile przy 7200 zżymałem się z powodu zastosowania w padach eko-skóry, choć wyściółka pałąka nagłownego wykonana była ze skóry naturalnej – owczej, to tym razem za bardzo nie wiem, co powiedzieć, gdyż o naturalnym materiale nie ma ani słowa, temat tapicerki pałąka wydaje się nie istnieć, a wspomniane „poduchy” pokryto „engineered leather”, czyli ponownie sztuczną skórą. Niby to podobno specjalnie hodowany, bez udziału zwierząt, pomijając oczywiście ludzi dozorujących proces, materiał na bazie kolagenu, ale jakoś osobiście nie mam jeszcze do niego przekonania. Czyżby audio czekały czasy podobne do branży restauracyjnej, gdzie im wyższej klasy „jadłodajnię” odwiedzimy, tym szanse na solidną porcję mięsa, o wołowinie Kobe nawet nie wspominając, topnieją niczym lodowce na biegunach? Oby nie, chociaż … Wracając do meritum, zmiana muszli z wykonanych z drewna orzecha na bambusowe z jednej strony zaowocowała drobną, bo drobną, gdyż wynoszącą 10 g, lecz z pewnością wartą wspomnienia redukcją wagi, a z drugiej jest wyraźnym zabiegiem proekologicznym, gdyż zamiast wiekowych drzew orzechowych do produkcji używa się jakby nie patrzeć piekielnie szybko rosnącej … trawy. Tak, tak trawy, gdyż bambus bynajmniej drzewem nie jest, lecz li tylko trawą o drewniejącej łodydze, co przy jej przyroście sięgającym niekiedy kilkudziesięciu centymetrów na dobę i zbiorze prowadzonym co 5-7 lat, wydaje się spełnieniem najskrytszych marzeń zarówno dbających o środowisko naturalne odbiorców, jak i księgowych. Sercem tytułowych słuchawek są autorskie, 50 mm przetworniki FreeEdge o membranach z biocelulozowych nanowłókien i neodymowym napędzie o wartości 1 T (Tesli).
Do konstrukcji mechanicznej nie sposób się jednak przyczepić. Masywne aluminiowe, perfekcyjnie wygładzone profile z iście japońską precyzją spasowane są z bambusowymi muszlami, miękkimi padami i równie komfortową wyściółką pałąka. Nic nie trzeszczy, nic nie ociera a biorąc je do ręki i zakładając na głowę czuć klasę. Analogia do Grand Seiko może wydawać się nieco na wyrost, gdyż np. SBGE227G ma pasek ze skóry krokodyla, ale ciepłe brązy, czerń i satynowa koperta nasuwają pewne, podobne skojarzenia.
W komplecie znajdziemy dwa przewody sygnałowe – 3,0 metrowy z wtyczką 6,3 mm do odsłuchów domowych, oraz 1,3 metrowy z wtyczką 3,5 mm dedykowany urządzeniom przenośnym i desktopowym. Konfekcja jest wręcz biżuteryjna a sygnał doprowadzamy do każdej z muszli osobno, wpinając się czytelnie oznaczonymi mini-jackami.
Dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora wraz ze słuchawkami otrzymaliśmy elegancką skrzyneczkę z nad wyraz namacalnymi próbkami materiałów z jakich wykonywane są poszczególne, należące do „Real-Wood Series” modele. Znaleźć w niej można było po kawałku bambusa z jakiego wycinane są muszle AH-D9200, obecnego w AH-D5200 zebrano i orzechową, gotową muszlę AH-D7200 plus przetworniki – konwencjonalny, oraz zauważalnie większy – FreeEdge.

Pod względem brzmieniowym już AH-D7200 wywarły na nas jednoznacznie pozytywne wrażenie niezwykłą kulturą i wysyceniem reprodukowanego pasma, więc po modelu wyższym spodziewaliśmy się równie miłych doznań nausznych i … nie zawiedliśmy się. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, iż zamiast stosowanego podczas poprzedniego testu wzmocnienia w postaci przeuroczego Lebena CS-300F i wszystkomającego Fostexa HP-A8mk2 pozwoliłem sobie użyć zarówno przystępnego cenowo dyżurnego zestawu ifi (Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini), jak i ultra high-endowego kolosa Octave V 16. Skoro bowiem sam producent dołącza okablowanie wskazujące, że zarówno w stacjonarnych – pełnowymiarowych systemach, jak i ich zdecydowanie bardziej niezobowiązujących gabarytowo odpowiednikach, japońskie słuchawki powinny pokazać swoją klasę, to logicznym wydawała się empiryczna weryfikacja powyższych zapewnień, co też niniejszym uczyniłem.
Ponieważ przy opisie technicznym nieco popłynąłem z czepialstwem i kręciłem nosem na pewne, dość niezrozumiałe dla zmanierowanego tetryka jak ja, drobiazgi, to podczas odsłuchu obiecałem sobie, że przynajmniej na początku będę grzeczny. Dlatego też zamiast „The Plague Within” Paradise Lost w odtwarzaczu wylądował zdecydowanie mniej problematyczny „Divide” Eda Sheerana. O dziwo nawet na takim, wybitnie komercyjnym wydawnictwie Denony nie tylko nie grymasiły, lecz pokazały co tak naprawdę się na nim znajduje. Oprócz znanej z poprzedników nasyconej i głębokiej średnicy pojawiła się bowiem zdecydowanie lepiej zaznaczona głębia a i sama rozdzielczość przekazu sięgnęła oczko, bądź nawet dwa wyższy poziom zaawansowania. Kompresja stała się praktycznie pomijalna a pierwsze skrzypce grał blisko podany wokal Sheerana a uwagę absorbowały również oddalone, precyzyjnie zaznaczone w dalszych planach akompaniujące mu instrumenty. Skoro zatem na takim, typowo rozgrzewkowym, materiale było co najmniej dobrze czym prędzej sięgnąłem po „Hunt” Amaroka i jasnym stało się, że AH-D9200 potrafi o wiele, wiele więcej od swoich poprzedników. Niemalże floydowska gitara była wycięta z impresjonistycznego, baśniowego tła z niemalże laserową precyzją a scena, pomimo słuchawkowej sesji osiągnęło w pełni trójwymiarową przestrzenność. Szczekający na otwierającym album „Anonymous” pies ujadał z oddali i nie odnotowałem nawet najbardziej zawoalowanej próby wciśnięcia go w moją przestrzeń międzyuszną. Nie mamy zatem wrażenia, że spektakl muzyczny zostaje zredukowany do efektu dioramy, a my zaczynamy się czuć jak Guliwer wśród liliputów.
A jak jest z nieco mniej cywilizowanymi gatunkami muzycznymi? Śmiem twierdzić, że wcale nie gorzej i nawet z użyciem amplifikacji Octave, której co jak co, ale słodyczy i ocieplenia zarzucić nie sposób, spokojnie można było z Denonami na uszach przez kilka godzin w wielce komfortowych warunkach oddawać się metalowym katuszom. Nawet dość szorstkie, żeby nie powiedzieć hałaśliwe „Audio Secrecy” Stone Sour nie powodowało efektu zmęczenia. Bas był piekielnie szybki, świetnie kontrolowany i na tyle zróżnicowany, że bez problemu można było wychwycić moment, gdy do głosu dochodziła stopa, czy szarpana była najgrubsza ze strun. Ponadto próżno było szukać nawet najmniejszych, śladowych wręcz oznak złagodzenia, czy zaokrąglenia ataku, który z natywną, iście garażową surowością atakował nasze receptory słuchu. Warto w tym momencie podkreślić, iż dzięki świetnej izolacji akustycznej na Denonach wcale nie trzeba było słuchać głośno, co z jednej strony oszczędza nasz słuch a po drugie oszczędza naszemu otoczeniu wątpliwej jakości doznań sonicznych repertuaru niekoniecznie mieszczącego się w ich kanonach piękna.

Denon AH-D9200 są bezdyskusyjnie bardziej rozdzielcze i liniowe od swojego młodszego rodzeństwa, przez co dobierając do nich docelowe wzmocnienie warto pamiętać o posiadanej płytotece i preferowanych gatunkach muzycznych, gdyż możemy być pewni, iż japońskie nauszniki zrobią co w ich mocy, by dostarczyć naszym receptorom słuchu dokładnie to, co same dostaną, a jak doskonale wiemy nie zawsze jest to materiał najwyższej próby. Jednocześnie nie demonizowałbym ich zbytniej analityczności, gdyż 9200 wcale takie nie są, lecz ich wyśmienita rozdzielczość powoduje, iż szanse na złagodzenie, bądź naprawę błędów popełnionych podczas procesu realizacji i masteringu są nad wyraz znikome. A w ramach finalnego podsumowania pozwolę sobie na mały koncert życzeń i z czystej ciekawości chciałbym doczekać momentu, w którym na sklepowe półki trafi wersja AH-D9200, w której oprócz standardowych – bambusowych muszli dostępne będą (do samodzielnej implementacji) również orzechowe i zebrano znane z niższych modeli, by w zależności od nastroju i odtwarzanej muzyki móc modelować ich brzmienie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: laptop Lenovo Z70-80 i7/16GB RAM/240GB SSD + JRiver Media Center 22 + TIDAL HiFi + JPLAY; Lumin U1 Mini
– DAC/Wzmacniacz słuchawkowy: Ifi Micro iDAC2 + Micro iUSB 3.0 + Gemini
– Wzmacniacz słuchawkowy: Octave V 12
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold; q-JAYS; Meze 99 Neo
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Shelter 201
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Audiomica Laboratory Pebble Consequence USB; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinia 2

Nie wiem, czy to dobre, czy złe wieści, gdyż punkt widzenia jak zwykle zależy od punktu siedzenia, ale dla wszystkich zainteresowanych tematem użytkowania słuchawek (powodów takiego stanu rzeczy jest wiele) mam co najmniej pozytywną informację. Otóż do niedawna wydawało mi się, że naprawdę wysokiej klasy dźwięk są w stanie zaoferować jedynie nauszniki plasujące się ze swą ceną na pułapach poza zasięgiem zwykłego Kowalskiego. Tymczasem coraz częściej na rynku pojawiają się konstrukcje, które nie dość, że wyśmienicie oddają skupiony wokół naszego ośrodka zarządzania ciałem świat muzyki, to jeszcze są w stanie zmieścić się w bardzo przyzwoitym w kwestii cena/jakość budżecie. Kogo mam na myśli? Naturalnie tytułowy produkt elektronicznego giganta z Japonii Denona, który w pogoni za wyśmienitą jakością w ostatnim czasie bez popadania w szaleństwo w postaci ilości zer po przecinku wypuścił zaskakująco dobrze wypadający w starciu z konkurencją model słuchawek D-9200. Zainteresowani? Jeśli tak, to pozostaje mi jedynie poinformować poszukiwaczy wymarzonych dla siebie osobistych umilaczy życia, iż poniższa przygoda testowa była możliwa dzięki warszawskiemu Hornowi.

Nie wiem jak Wy, ale w moim odczuciu rzeczone słuchawki w dziedzinie wykonania i designu bez najmniejszych problemów plasują się pośród elity tego działu audio, w skład której bezwarunkowo wchodzą francuskie Focale, czy japońskie Finale. A trzeba zaznaczyć, że wymienione konstrukcje są kilkukrotnie droższe, co jasno daje do zrozumienia, iż najwięksi tego świata nie odcinają kuponów w postaci produkowania byle czego, bo i tak się sprzeda, tylko w wizualnym lokowaniu produktu posiłkują się znającymi się na rzeczy artystami sztuki użytkowej. Jak zatem wyglądają D-9200? Mamy do czynienia z idealnym połączeniem trzech materiałów w skład których wchodzi dbające o niewielką wagę całości aluminium pałąka i obudowy nośnej dla przetworników, ręcznie obrabianego bambusa okalających nasze uszy muszli, a także delikatnej w dotyku z naszym ciałem skóry nagłowia, i padów. Ale to nie koniec walki o dobrą prezentację w domenie postrzegania wzrokowego produktu, gdyż w komplecie startowym znajdziemy dwa kable przyłączeniowe z różnymi rozmiarowo wtykami typu jack (dłuższy do słuchania w domu, a krótszy podczas używania 9200-tek w ruchu z urządzenia przenośnego) i pomagającą utrzymać w nienagannej czystości opisywane nauszniki ściereczkę. Wieńcząc dzieło sztuki wzorniczej opiniowany komplet słuchawek wraz z kablami spakowany jest w zgrabny futerał.

Jak po analizie załączonych fotografii można się zorientować, w procesie opiniowania pięknych Japonek swoje trzy grosze w dziale wzmacniania sygnału miał do powiedzenia niemiecki wzmacniacz Octave V16. Nie wiem, czy akurat takie połączenie mieć będzie miejsce w Waszych realiach, ale ze swej strony zapewniam, że to, co wydarzyło się u mnie, w zdecydowanej większości wniosków powtórzy się z innymi konfiguracjami. Co? Już donoszę. Otóż przygoda z tytułowymi Denonami w głównej mierze zaowocowała bardzo przestrzennym dźwiękiem. To były hektary rozbudowującej się od centrum mojej głowy na zewnątrz głębi. Mało tego. Całość prezentacji aż kipiała od niezliczonej ilości informujących nas o zapisie nutowym alikwot tworzących mikrodynamikę. Słuchana płytoteka w każdym gatunku muzycznym oferowała znakomitą witalność, co bezpośrednio przekładało się na rozmach prezentacji. Ale co w tym wszystkim jest ważne, ani przez moment nie odczułem zbytniej nachalności wyartykułowanych akcentów, co z pewnością jest zasługą co prawda nieograniczającej swobodę wybrzmiewania wysokich tonów, ale jednak gładkości przekazu. Niemożliwe, gdyż nie da się połączyć wody z ogniem? Bynajmniej, czego pochodzące z kraju samurajów piękności są dobitnym przykładem. Weźmy na przykład najnowszą płytę Anny Marii Jopek „Ulotne”. To jest bardzo intymna muzyka, w odpowiednim odbiorze której bardzo pomogła mi konfiguracja testowa. Za sprawą pewnego rodzaju lekkości oddania przez słuchawki najdrobniejszych niuansów wielowymiarowości głosu Pani Ani mogłem dotrzeć do wszystkiego, co swoją gardłową wirtuozerią miała mi do przekazania. Mało tego, to podejście do wspomnianego krążka było znacznie bardziej angażujące niż wcześniejsze przy użyciu zespołów głośnikowych. A zaznaczam, moje kolumny fantastycznie przerysowują tego typu materiał w zakresie środka pasma, czym potrafią zauroczyć nawet zatwardziałego wielbiciela neutralności ponad wszystko. To zaś dobitnie pokazuje, iż w przypadku naszych bohaterek mamy do czynienia z prawdziwym czarowaniem słuchacza zjawiskowym napowietrzeniem środka pasma. Przez cały czas jak profesor na lekcji, ale bez przypisanego tego typu wydarzeniom przymusu, opiniowane Denony artykułowały najdrobniejszą modulację głosu artystki, co przy braku swobody wybrzmiewania alikwot nie byłoby tak spektakularne. I chyba owa bezkompromisowa zwiewność przekazu jest najmocniejszym plusem japońskich konstrukcji. Idźmy dalej. Po wokalnym aksamicie AMJ postanowiłem spróbować głosu stojącego na przeciwległym biegunie wyrazistości. Jakiego? Nie, nie krzyku spod znaku muzyki metalowej, tylko naznaczonego trudami życia prawdziwego bluesmena. Kogo? Jamesa Cottona wespół z Joe Luisem Walkerem i Charlie Hadenem z materiałem „Deep In The Blues”. Efekt? Zaskakująco fantastyczny. Ten wprost pokazujący swoją ocierającą się o chorobę strun głosowych chrypę głos frontmena wypadł fenomenalnie. Mało tego, w sukurs milionom odcieni zdartego wyskokowym życiem instrumentowi wokalnemu przychodziła zjawiskowo grająca, swą przenikliwością stojąca w opozycji do przypominającego papier ścierny głosu artysty przecinająca międzykolumnowy eter wyrazista harmonijka. Ten tandem naturalnie nadaje główny ton tej kilku utworowej opowieści. Jednak gdy przed posłuchaniem tego materiału przez słuchawki wydawało mi się, że na jego temat wiem już wszystko, proces testowy pokazał mi, że jednak nie do końca. To naturalnie była zasługa rozdzielczości D-9200, które pokazują najdrobniejsze niuanse, ale bez najmniejszej szorstkości i krzykliwości, co natychmiast uwydatniłaby wspomniana harmonijka. Dziwne, nie sądzicie? Takie małe ustrojstwo dźwiękowe, a tak bezduszne w pokazywaniu palcem niedociągnięć urządzeń odtwarzających naszą ukochana muzykę. Na koniec testu poleciałem z czystym szaleństwem w postaci naszpikowanej świstami, sejsmicznymi pomrukami i wieloma przestereowanymi wokalizami elektroniki. To był jazda bez trzymanki od pierwszego do ostatniego kawałka. Ale o dziwo pokazała mi jeden prawdopodobnie będący skutkiem takiej, a nie innej konfiguracji testowej, niuans. Mianowicie chodzi mi delikatne przeniesienie ciężaru muzyki w górę w zakresie średnicy. To co prawda słychać było już wcześniej, ale nic a nic mi nie przeszkadzało, a nawet powiedziałbym, że bardzo się podobało. Tymczasem w znanych mi kawałkach modulujących dźwięk od najniższych przez środek pasma po pisk na górze okazało się, że środek nie jest tak mocny, jak dotychczas go odbierałem. Ale zaznaczam, wspomagający test wzmacniacz mimo lamp elektronowych na pokładzie jest bardzo liniowy, a w niektórych zestawieniach jak na lampiaka delikatnie odchudzony, dlatego też ostateczną ocenę, czy za ów aspekt winę ponoszą słuchawki zalecałbym wysnuć na podstawie własnych doświadczeń. Wszytko inne co udało mi się w tym tekście wyłożyć, pewnikiem zaprezentuje każde zestawienie.

Analiza tego tekstu wyraźnie pokazuje, że mimo doświetlania średnicy przez testowaną układankę recenzencki przekaz ze wszech miar jest pozytywny. Dlaczego? Choćby dlatego, że raz: ten aspekt łatwo skorygować odpowiednim doborem toru audio, a dwa: oferowana jakość dźwięku jest bliska konstrukcjom z o wiele wyższych rejonów cenowych, co wyraźnie pokazały przytoczone pozycje płytowe. A gdy do tego dodamy fantastyczny design i jakość gwarantujących długowieczność użytkowania materiałów, okaże się, że mówiąc w żargonie audiofilów prawie łapiemy Pana Boga za nogi. Czegóż chcieć więcej?

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0, przetwornik D/A Reimyo DAP – 999 EX Limited TOKU
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond, Statement
IC RCA: Hijri „Million”
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
wkładka: MIYAJIMA MADAKE
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Horn
Cena: 6 999 PLN

Dane techniczne
Konstrukcja obudowy: Zamknięte
Przetworniki: 50 mm FreeEdge, wykonane z nanowłókien
Impedancja: 24 Ω
Skuteczność: 105 dB/mW
Maksymalna moc wejściowa: 1.800 mW
Pasmo przenoszenia: 5-56.000 Hz
Waga bez kabla: 375g