Monthly Archives: wrzesień 2020


  1. Soundrebels.com
  2. >

Rogue Audio Cronus Magnum III

Opinia 1

Zacznę nieco filozoficznie od dość oczywistego stwierdzenia, że życie to sztuka ciągłych wyborów. Z jednej strony kuszą nas bowiem bezpieczne krągłości zunifikowanych brył, wszechobecna biel i „ekologiczna” cyfrowość studyjnych apartamentów, by po chwili łapać za oko steampunkowym bogactwem, bursztynową poświatą rozżarzonych lamp, szlachetną patyną i „artystycznym” klimatem tonących w półmroku loftów. Oczywiście najlepiej byłoby prowadzić żywot w dwóch równoległych czasoprzestrzeniach i w zależności od okoliczności i własnego widzimisię przeskakiwać z jednej rzeczywistości do drugiej. Jednak nie ma co się łudzić, takie cuda zapewniają jedynie wysokobudżetowe hollywoodzkie superprodukcje, bądź trafienie kumulacji w Totka, a nam pozostaje bądź to rzut monetą, bądź twarde negocjacje ze Strażniczką Domowego Ogniska odnośnie tego, czy aby nasze wymarzone kolumny nie zaburzą pieczołowicie komponowanego feng shui salonu. Nie da się też być w dwóch miejscach jednocześnie, choć pozornie ledwo odrosłe od ziemi małoletnie pociechy nader skutecznie naginają ową zasadę, i pomimo najszczerszych chęci nie da się wszystkiego, co tylko pojawia się na rynku, bądź chociażby w interesującym nas segmencie, przesłuchać, opisać a gdy tylko nam się spodoba … kupić. Takie życie. Dlatego też nawet usilnie starając się nie wypaść z obiegu co jakiś czas łapiemy się na tym, że coś nam umyka, czegoś może nie tyle nie zauważyliśmy, co w natłoku informacji i ciągłych bodźców nie zatrzymało na tyle naszej atencji, żeby trafić na redakcyjny tapet i pograć przez tydzień, dwa, bądź nawet dłużej. Tak też było w przypadku naszego dzisiejszego gościa, który pomimo świadomości o jego istnieniu krążył na tak odległej orbicie, że dopiero na skutek impulsu – pytania ze strony dystrybutora – łódzkiego Audiofastu, czy przypadkiem pomiędzy jednym a drugim ultra high-endowym uniesieniem nie mielibyśmy ochoty pochylić się nad czymś dla „zwykłych śmiertelników” uznaliśmy, że wskazane byłoby nadrobić nader poważne zaległości w tej materii. Zaległości? Jak najbardziej, gdyż będący bohaterem niniejszej epistoły zintegrowany wzmacniacz lampowy Rogue Audio Cronus Magnum III to już czwarta odsłona amerykańskiego „łobuziaka” (rogue po angielsku oznacza właśnie łobuza). Jak postanowiliśmy, tak też uczyniliśmy, wiec nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Państwa na kilka wybitnie subiektywnych refleksji o ww. konstrukcji.

Pół żartem półserio można stwierdzić, iż Cronus Magnum III swą aparycją nawiązuje do czasów gdy prawdziwi mężczyźni pachnieli koniem, whisky i cygarami, bolidy F1 oklejone były reklamami firm tytoniowych, a do naprawy samochodu wystarczył śrubokręt, młotek i … nożyce do blachy. Najwidoczniej jednak w Stanach taka estetyka ma jakieś uwarunkowania genetyczne a przy tym nie cierpi na brak zainteresowania ze strony nabywców, gdyż równie „męski” design od lat z powodzeniem kultywuje pod kierownictwem … „Tube Chick” czyli EveAnny Manley jedna z najbardziej charakterystycznych marek – Manley Laboratories. W przypadku naszego bohatera sprawa jest prosta – co z oczu, to z serca. Dość płaski, pokryty czarnym lakierem korpus zdobi solidny płat szczotkowanego aluminium na froncie. Znajdziemy na nim, patrząc od lewej, włącznik główny, dość intensywna błękitno-fioletową diodę informująca o pracy wzmacniacza, czujnik IR, centralnie umieszczone gniazdo słuchawkowe 6,3mm, i trzy toczone aluminiowe gałki – dwie mniejsze (selektora źródeł i balansu), i jedną nieco większą – regulację głośności. Oba dolne narożniki okupują nazwa producenta i oznaczenie modelu. Nad wyraz oryginalnie prezentuje się za to płyta górna, gdzie zarówno mniejsze lampy, jak i usytuowane wzdłuż tylnej krawędzi niczym nieosłonięte trafa wpuszczono w korpus. I tak pierwszą linię „okopów” zajmuje drużyna słowackiego JJ-a, czyli pracująca w stopniu wejściowym para podwójnych triod ECC803S (12AX7), w przedwzmacniaczu ECC802S (12AU7), a w stopniu sterującym ECC82(12AU7). Z kolei pracujący w trybie push-pull stopień wyjściowy to już klasyczna kwadra tetrod KT120 rosyjskiego Tung Sola. Z racji braku układu auto-bias na płycie górnej wygospodarowano miejsce na całkiem pokaźny analogowy wskaźnik prądu spoczynkowego lamp mocy i intuicyjny, ukryty pod zakręcaną klapka, układ kalibracji. Ściana tylna, z racji swojej nad wyraz ograniczonej przestrzeni zawiera tylko to, co konieczne. Obie flanki okupują pojedyncze, dość blisko siebie osadzone, a przez to wymagające uwagi przy aplikacji widełek, terminale głośnikowe Cardasa, przełącznik trybu pracy lamp mocy pomiędzy ultralinearnym i triodowym, cztery pary wejść liniowych z których pierwsza dedykowana jest wkładkom gramofonowym (nie zabrakło oczywiście zacisku uziemienia), i dwie pary wyjść liniowych (stało i zmiennopoziomowe). Wyliczankę zamyka gniazdo zasilania IEC i zakręcana komora bezpiecznika.
I tutaj, korzystając z okazji, pozwolę sobie na kilka uwag natury użytkowej. Chodzi bowiem o to, iż choć producent deklaruje, i de facto zapewnia, obsługę kolumn zarówno 4, jak i 8 Ω, to wzmacniacz fabrycznie dostarczany jest w konfiguracji dedykowanej łatwiejszemu obciążeniu. Jeśli takowe posiadamy, to jesteśmy przynajmniej pół godziny do przodu, jeśli jednak postanowiliśmy Cronusa „ożenić” z 4 Ω to … chciał, nie chciał trzeba będzie dostać się do trzewi wzmacniacza usuwając „zaledwie” 14 śrub mocujących pokrywę górną i zamienić biegnące do terminali głośnikowych stosowne przewody. Nie czas i nie miejsce na dokładne przepisywanie instrukcji obsługi, gdzie cały proces jest nader skrupulatnie – krok po kroku opisany. Jednak od razu Państwa uspokoję – jeśli tylko ktoś nie posiada dwóch lewych kończyn górnych, to spokojnie da sobie z tym radę, a jeśli nie czuje się na siłach, to temat od ręki załatwi dystrybutor. Przedstawicielom pierwszej grupy w ramach podpowiedzi jedynie podam, że 8Ω przewód jest zielony i oznaczony 8-ką a dedykowany 4Ω obciążeniu żółty i oznaczony 4-ką.
Skoro mamy już potocznie mówiąc rozbebeszoną integrę na stole warto skorzystać z okazji i zweryfikować ustawienia zaimplementowanego phonostage’a. Tak, tak, ich również dokonujemy „pod maską”. Jednak tym razem obędzie się bez śrubokręta, gdyż wystarczy wybrać odpowiednią kombinację hebelków w dwóch DIP switchach (S55 i S57) zgodnie z tabelą zamieszczoną w instrukcji. Fabrycznie wzmacniacz dostarczany jest ze wzmocnieniem ustawionym na 45dB i impedancją 47 K. A właśnie, ku pamięci. Ze śrubokrętem, o ile tylko nie szukamy mocnych wrażeń, czyli nie chcemy zbyt szybko zwolnić miejsce na tym ziemskim łez padole, do Roque można podchodzić co najmniej po 30 minutach od jego wyłączenia. Po powyższej rozgrzewce śmiało możemy uznać, że z kalibracją lamp poradzimy już sobie zupełnie bezstresowo, gdyż aby tego dokonać nawet nie trzeba będzie zdejmować pokrywy górnej a jedynie odkręcić (nawet gołymi rękoma) niewielką klapkę usytuowaną tuż za a parą 120-ek obsługujących prawy kanał. Pod nią znajdziemy komorę z dedykowanymi każdej z lamp mocy przełącznikami i odpowiadającymi im potencjometrami. Aby sprawdzić i ewentualnie skorygować ustawienie, należy przestawić przełącznik w pozycję „set”, co powinno „obudzić” znajdujący się na płycie górnej wskaźnik. Zalecana wartość dla wszystkich lamp mocy to około ~ 35 mA, więc jeśli któraś z baniek miałaby inne parametry należy doprowadzić ją do porządku z użyciem schowanego za trafem zasilającym śrubokrętu Vishay. Po dokonaniu korekty przestawiamy przełącznik w pozycję „use”. Zgodnie z zaleceniami producenta powyższą operację przeprowadzamy na włączonym i dobrze rozgrzanym wzmacniaczu, co lepiej wykonywać za dnia i w skupieniu. W przeciwnym razie w powietrzu może być wyczuwalna woń pieczonego kurczaka a my przez kilka dni będziemy ćwiczyli wykonywanie większości czynności drugą, czyli nie tą co zazwyczaj, ręką. Całe szczęście opcjonalnie dostępny jest również dedykowany pilot pozwalający na regulację głośności i wyciszenie, więc nawet jedna ręka powinniśmy sobie z obsługą tytułowego wzmacniacza poradzić.

Tym razem, w części poświęconej brzmieniu dość niestandardowo pozwolę odwołać się na wstępie do … instrukcji obsługi, w której można natrafić na kilka dość oczywistych dla zorientowanych w temacie i zarazem bolesnych dla kablosceptyków informacji w stylu zasadności używania wysokiej klasy okablowania, które mówiąc wprost robi różnicę („Be sure to use high quality interconnect cables – they do make a difference”). Banał? W tym akurat wypadku raczej nader czytelna wskazówka dla wszystkich tych, którzy dokonując zakupu konkretnego urządzenia chcą z niego wycisnąć maksimum możliwości. Piszę o tym z pełną świadomością i w dobrej wierze, gdyż mówiąc zupełnie wprost dawno nie dane mi było używać urządzenia w tak czytelny i bezpardonowy sposób dającego mi do zrozumienia z czym będzie miało ochotę grać, a z czym będzie męczyło się i przy okazji mnie. Co ciekawe, wyszło w „praniu”, że o ile kwestię połączeń sygnałowych udało mi się załatwić praktycznie od razu za pomocą interkonektów Tellurium Q Silver Diamond i głośnikowych Vermöuth Audio Reference, choć akurat tutaj nawet śmiesznie tanie Tellurium Q Blue wypadły nadspodziewanie dobrze, to najwięcej zabawy miałem z przewodem zasilającym. Okazało się bowiem, iż moja dyżurna i z reguły w 99% sprawdzająca się z amplifikacjami najprzeróżniejszej proweniencji Gargantua II działa niczym może nie tyle kotwica, co wielka opona wykorzystywana w treningach wytrzymałościowych, nader zauważalnie spowalniająca przekaz, a z kolei Organic Audio Original odciskał na całości zbyt romantyczną sygnaturę, która może i mogła się podobać, jednak po 100W amerykańskiej lampie oczekiwałem nieco więcej adrenaliny. Finalnie skończyło się na NanoFluxie Furutecha. Kabel zasilający w cenie wzmacniacza? Zdaję sobie sprawę, że to czyste szaleństw, jednak skoro właśnie w takiej konfiguracji Rogue Audio zagrał tak, jak mi się najbardziej podobało, to nie widziałem większego sensu silenia się na „polityczną poprawność” i szukania czegoś tańszego, li tyko w celu sztuki dla sztuki, bądź spolegliwości antykablarskiemu lobby. Nie widzę jednak najmniejszego powodu do nakłaniania kogokolwiek do takich kroków, więc jak ktoś chce, to może użyć nawet odpowiednio zakonfekcjonowanego przewodu od prodiża.

Wróćmy jednak do clue, czyli do tego, jak Cronus Magnum III gra, bądź jak może zagrać. Otóż już od pierwszych taktów słychać jego amerykańskie korzenie. Tutaj nie ma miejsca na eteryczne rozmarzenie, impresjonistyczne plamy i oniryczne niezdecydowanie. Dlatego też, choć małych, kameralnych, barokowych składów, bądź niespiesznego jazzu w stylu „New York Days” dream temu w składzie: Enrico Rava, Stefano Bollani, Mark Turner, Larry Grenadier, Paul Motian, da się słuchać, szczególnie w trybie triodowym, o czym dosłownie za chwilę, to wodą na młyn amerykańskiego lampowca są wszelakie odmiany Rocka. Począwszy od zelektryfikowanych i akustycznych poczynań Whitesnake („Unzipped”), poprzez grunge’owy i szalenie eklektyczny „Superunknown (20th Anniversary)”  Soundgarden, po ekstrema w stylu „World Painted Blood” Slayera każdy riff, uderzenie perkusisty i mocniejsze zaakcentowanie partii wokalnych, dostają takiego kopa jakby jeszcze nikt nie słyszał o nurcie „emo” a za małolitrażową nadal uznawałoby się 3,5 litrową, 253-konną wersję Dodge’a Chargera. Piękne czasy, czysta radość z grania i spontanicznego wyrykiwania wszystkiego tego, co nas nazwijmy to możliwie delikatnie „wytrąca z równowagi”. Liczy się tylko tu i teraz. Emocje górują nad misternym budowaniem przestrzennych instalacji a pierwszy plan nad ewentualnymi ozdobnikami w tle. Nie oznacza to bynajmniej, że Rogue Audio spłaszcza scenę, bądź wszystko gra na jedno kopyto, lecz jedynie wskazówkę, iż jest to piec raczej dla lubiącego od czasu do czasu połomotać melomana i fana cięższych klimatów, aniżeli zmanierowanego audiofila puszczającego w kółko trzy posiadane samplery. Generalnie równowaga tonalna może nie tyle jest przesunięta nieco w dół, co właśnie na przełomie dołu i średnicy skupiona, przez co automatycznie odbieramy przekaz jako niezwykle rytmiczny, o zaraźliwej motoryce i intensywności wskazującej na dodatek substancji psychoaktywnych. W dodatku nawet zazwyczaj nieco chudsze, czy też wręcz irytujące dość natarczywą górą nagrania z amerykańskim piecem w torze dostają nawet nie drugą szanse, co drugą młodość. Zamiast cykać anorektycznymi blachami i popiskiwać chropawymi „końcówkami” riffów wolą przyłożyć średnicą i dokopać basem, co też czynią z wielką ochotą. Proszę się jednak nie martwić o górę, która cały czas jest i odzywa się kiedy trzeba, jednak z roli przewodniej i swoistego wabika w tym wydaniu bliżej jej do przysłowiowej wisienki na torcie i oczywistego zwieńczenia całości a nie dominanty.
Przy nieco spokojniejszym i wyrafinowanym repertuarze warto przestawić Cronus Magnum III w tryb triodowy, dzięki czemu zdejmiemy nieco „nogę z gazu” i oprócz wiatru we włosach (w większości przypadków co najwyżej na klacie) będziemy mieli okazję skupić się na nieco po macoszemu traktowanych do tej pory niuansach, mikro-wybrzmieniach, czy wręcz grze ciszą, więc bez większych obaw można w tym momencie wrócić do „New York Days”, „Same Girl” Youn Sun Nah, czy nawet „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda. Nasz tytułowy „łobuziak” pokaże wtedy nieco więcej ogłady i dobrych manier. Zamiast kopać słuchaczy po nerkach pozwoli w pełni wybrzmieć akustycznemu instrumentarium pod klasztornym sklepieniem, nader wiernie odda gabaryt kontrabasu z zachowaniem równowagi pomiędzy udziałem strun i pudła rezonansowego a nawet pracy ręki muzyka na jego bezprogowej podstrunnicy.

W ramach krótkiego podsumowania śmiało możemy stwierdzić, że Rogue Audio Cronus Magnum III w trybie ultralinearnym gra tak, jak wygląda. Jest mistrzem bezpośredniości i wszędzie tam, gdzie liczy się drajw i wykop odsadza większość konkurentów. Jeśli jednak w jego brzmieniu będziemy chcieli odnaleźć nieco więcej uwagi i skupienia na reprodukowanym materiale, to powinniśmy spróbować jego triodowego oblicza. Eteryczności 300B, bądź 2A3 raczej z niego nie wyciśniemy, jednak sama szansa na dopasowanie jego walorów brzmieniowych do naszego nastroju i konkretnego repertuaru wydaje się nad wyraz kusząca.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity M6 Vinyl; RCM Audio Sensor 2 Mk II; Thrax Trajan
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie od dzisiaj wiadomo, że jeśli coś jest amerykańskie, to z reguły musi być duże i zazwyczaj mocarne. To oczywiście nie jest standardem, ale bardzo często przynajmniej któryś aspekt – nawet w segmencie audio – jest myślą przewodnią produktów pochodzących z tamtego landu. Podobnie sytuacja ma się w odniesieniu do punktu zapalnego dzisiejszego spotkania. Powiem więcej, bez naciągania faktów, patrząc na europejską konkurencję, tytułowy Amerykanin swobodnie prezentuje obydwa wyartykułowane przed momentem atrybuty swojego pochodzenia. Może nie w jakiś ekstremalnych wartościach, ale z pewnością mieści się w racjonalnych widełkach. O kim mowa? O pochodzącej zza wielkiej wody marce Rogue Audio, w dostępności której na naszym rynku niestety dobrze orientuje się niezbyt duża grupa melomanów. Jaki jest powód takiej sytuacji, nie mam pojęcia, ale po testowej przygodzie z jednym z jej lampowych wzmacniaczy zintegrowanych trochę się dziwię, gdyż oferując sporą moc, oczywiście jak na konstrukcję lampową, jak i adekwatne gabaryty, ów piecyk nie zagubił tak ważnych dla swojego rodowodu aspektów dźwięku. Dlatego też po kilkunastu dniach przyjemnie spędzonego czasu przy muzyce mam przyjemność zaprosić zainteresowanych na kilka akapitów o opartym o szklane bańki wzmacniaczu z funkcją obsługi słuchawek i phonostage’a Rogue Audio Cronus Magnum III, którego dystrybucją na naszym rynku zajmuje się łódzki Audiofast.

Jak pokazują fotografie Cronus Magnum, w kwestii wyglądu jest powieleniem typowego dla tego typu produktów, umieszczenia układów elektrycznych w stosunkowo płaskiej obudowie będącej zarazem platformą dla wyeksponowanych nie tylko w celach wentylacyjnych, ale przede wszystkim designerskich, lamp elektronowych i transformatorów wyjściowych. Rozpoczynając opis budowy od awersu, ten w wyniku znakomitej funkcjonalności testowego egzemplarza na stosunkowo niskiej połaci oferuje użytkownikowi patrząc od lewej strony: okrągły włącznik, mieniącą się błękitem diodę informującą o pracy urządzenia, odbiornik fal z pilota zdalnego sterowania, gniazdo słuchawkowe, selektor wejść (jedno dla przedwzmacniacza gramofonowego i trzy liniowe), gałkę regulacji balansu pomiędzy kanałami i całkiem na prawej flance pokrętło głośności. Górna płaszczyzna, w jej przedniej części jak wspomniałem, jest ostoją dla 5 lamp sterujących i czterech mocy KT120, tuż za nimi w centralnej części okrągłego wskaźnika wychyłowego dla kontroli prądów pracy lamp mocy, dalej wykończonych w czerni trzech transformatorów, zaś za nimi umocowanego w specjalnych chwytakach śrubokręta ze sztucznego tworzywa do regulacji biasu. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, mamy do dyspozycji pojedyncze terminale kolumnowe, trzy wejścia liniowe w standardzie RCA, jedno phono również RCA, zacisk uziemienia, dwie przelotki RCA, gniazdo zasilania i bezpiecznik. Tak prezentujący się wzmacniacz wyposażono w dość prosty, ale za to łatwy w obsłudze, bo spełniający podstawowe funkcje pilot zdalnego sterowania.

Jak dowodzi powyższy materiał dowodowy, nasz bohater miał dwie odsłony testowe. Pierwsza była próbą wysterowania ciężkich w tej materii, duńskich Dynaudio Consequence, a druga znacznie łatwiejszych, z pochodzenia litewskich Audiosolutions Virtuoso S. Naturalnie owe zderzenia w pełni usprawiedliwiała oddawana moc wzmacniacza na poziomie 100W, która przy dobrze zaaplikowanym zasilaniu we wzmacniaczu lampowym zazwyczaj jest w stanie zdziałać praktycznie cuda. I muszę powiedzieć, że nic a nic się nie myliłem. Owszem, na tle codziennie wykorzystywanego do karmienia Dynek sygnałem Gryphona Mephisto dźwięk był słabszej próby, ale zapewniam, wstydu nie było. Powiem więcej, byłem pod wrażeniem walki jak równy z równym bez najmniejszych oznak próby rzucenia białego ręcznika na ring. To zaś spowodowało, że gdy w tor wpiąłem błękitne Litwinki, było naprawdę zjawiskowo. Może nie z czarem królewskiej lampy 300B, ale w dźwięku cały czas słychać było sygnaturę zamkniętej w szklanym słoiku próżni. Jak to wypadło? Jak wspomniałem, to był mocny wzmacniacz, dlatego też na pierwszy ogień poszła muzyka heavymetalowa spod znaku „Killers” Iron Maiden. Oczywiście nie muszę nikogo przekonywać, iż tytułowy Rogue Audio czuł się w tym materiale jak ryba w wodzie. Ostre gitarowe riffy, mocny wokal, a wszystko bezpardonowo przecinane zajawkami bębniarza spowodowały, że na moment cofnąłem się w czasie. Niestety nie miałem wówczas długich włosów, nie byłem popersem, ani punkiem, a mimo to z podniesionym czołem mogę powiedzieć, że to jedna z kapel mojej młodości i to co wyczyniał amerykański specjalista od wzmocnienia sygnału audio, było pierwszej próby. Jednym słowem, zaliczyłem dobre, bo ostre heavymetalowe łojenie. Łojenie o tyle ciekawe, że z racji upływu czasu, a przez to rozwoju obrazującej jej elektroniki, znacznie lepiej odtworzone. Podobnie sprawy miały się z hardrockiem typu „Back In Black” AC/DC, jak również elektroniką naszego czołowego artysty lat 80-tych Marka Bilińskiego, który notabene obecnie z dużą pieczołowitością, aby nie przesadzić, odświeża swoją dyskografię na czarnej płycie. Cronus Magnum III za każdym nie miał najmniejszych problemów w oddaniu energii muzyki, jej zamierzonej przenikliwości i co istotne dobrej szybkości, co znacznie podnosiło jej realizm. To był świetny występ testowanego wzmacniacza.
Nie, żeby źle, ale nieco inaczej wypadał repertuar podszyty sporą dawką emocji związanych z uduchowieniem muzyki. Naturalnie nic strasznego się nie działo, było gładko, z fajnym smakiem i z energią, tylko czasem zbyt dosadnie. Nie zawsze żołnierskie granie, a takie właśnie było drogą do sukcesu wzmacniacza w muzyce buntu, sprawdza się w każdej sytuacji. Oczywiście powinno być zgodne z zaplanowanym przez muzyków rytmem, jednak zbyt dosłowne traktowanie natychmiastowości następowania po sobie kolejnych dźwięków minimalnie skracało wybrzmienia poprzednich i na tle bliskich prawdy wzmacniaczy ze znacznie wyższych półek cenowych, paradoksalnie było zbyt poprawnie, czyli po przetłumaczeniu na język melomana, minimalnie zbyt technicznie. Bardzo dobrze, dla tego poziomu cenowego, ale gdy w ciężkich brzmieniach w wartościach bezwzględnych praca naszego bohatera była zjawiskowa, to w muzyce dla ducha dobra plus. Najlepiej było to słychać w repertuarze nagrywanym w kubaturach kościelnych, gdzie współpracujące z instrumentami echo często jest clou całej prezentacji, a przez zbyt szybkie akcentowanie kolejnej frazy, poprzednia nie miała szans samoczynnie do końca wygasnąć gdzieś w czeluściach wysokich wież. Można było nieco upłynnić to okablowaniem lub nawet zmianą źródła i wówczas temat dla wielu miłośników tego rodzaju muzy prawdopodobnie przestanie istnieć. Jednak dla pełnego obrazu, jak wzmacniacz prezentuje się na tle różnych stylów w tej samej konfiguracji, nie mogłem o tym nie wspomnieć. To zaś. nie jest dla niego żadną ujmą, tylko pokazaniem palcem, co i jak, a dla Was w przypadku prób, już na starcie wyartykułowanym drogowskazem na co zwrócić uwagę. Ja okiełznałem temat zmianą łączówki na bardziej nasyconą. Zrobiło się soczyściej, a przez to bardziej kolorowo i nieco wolniej, co utemperowało zapędy wzmacniacza do natychmiastowego serwowania kolejnych dźwięków, pozwalając w ten sposób każdemu wisieć w eterze, ile zapragnie, co natychmiast poprawiło naturalność odbioru, budowanie głębi i namacalności. Co zrobicie Wy, zależeć będzie od posiadanego zestawu i wyniku sparowania go z Rogue Audio. Jednakże zalecam spokój, bowiem nawet owa mocna prezentacja nie obfituje w latające w eterze żyletki. Przecież mamy do czynienia z popularnie zwanym lampiakiem, a jak wspominałem we wstępniaku, przez cały czas w muzyce da się wyczuć posmak szklanych baniek, co już na starcie czyni go z założenia przyjemnym w odbiorze.

Próbując opisać naszego bohatera w kilku żołnierskich słowach, jedno jest pewne, miałem do czynienia z piecem potrafiącym stawić czoło nawet największym wyzwaniom. To zaś sprawia, że w momencie prób na własnym organizmie to tylko od Was zależeć będzie – mam na myśli odpowiednią konfigurację, jak się zaprezentuje. U mnie wpięty w zastaną układankę preferował mocne granie. Jednak już po drobnej roszadzie kablowej potrafił z powodzeniem zmierzyć się z muzyką dawną. Jednak bez względu na wszystko w moim odczuciu Rogue Audio Cronus Magnum III nie po to oferuje moc na poziomie 100W z lampy, żeby używać go do plumkania. Owszem, po lekkim posłodzeniu jego największych zalet spokojnie się da. Jednak fakt jest faktem, iż jego środowiskiem naturalnym bez dwóch zdań jest w pełni kontrolowana, a przez to świetnie zaprezentowana rockowa i jej podobna jazda bez trzymanki. A to we wzmacniaczach lampowych jest nie do przecenienia.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Audiosolutions Virtuoso S
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Audiofast
Cena: 18 540 PLN; opcjonalnie: 920 PLN pilot, 1 160 PLN osłona na lampy

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x100 W (Ultralinear), 2 x 55 W (Triode)
Pasmo przenoszenia:5Hz –30 kHz +/-1dB
ZniekształceniaTHD: < 0.1%
Przedwzmacniacz phono:
MM: 44 dB +/- 0.1 dB 20Hz – 20KHz
MC: 60 dB +/-1dB 20Hz –20KHz
Wzmacniacz słuchawkowy: 1W
Wejścia: 4 pary wejść (phono, line, 1,2,3)
Wyjścia: 4 i 8 Ω
Zastosowane lampy:2 x 12AX7, 3 x 12AU7, 4 x KT120
Wymiary (S x G x W): 45.7 cm x 43 cm x 14 cm
Waga: 25 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

REL Carbon Special

Jak doskonale wie większość wideo i audiofilów, jedną z wyróżniających markę REL cech jest umiejętność oferowania kompaktowych modeli subwooferów, które doskonale wpasowują się w posiadane przez nich systemy.
Wystarczy dołączyć subwoofer REL Carbon Special do zestawu kilku głośników surround, lub jednej pary głośników stereofonicznych, by znający się na rzeczy od razu docenili organiczność brzmienia takiego systemu. Na pewno nie usłyszą natomiast subwoofera grającego osobno, niezależnie od pozostałych głośników, jako że nasz produkt doskonale wpasuje się w każdy system.

Nie jest tajemnicą, iż na przestrzeni lat REL zbudował godną pozazdroszczenia reputację producenta subwooferów, które oferują szybki, zwarty, potężny i nisko schodzący bas, a jednocześnie są zaprojektowane tak, by doskonale współdziałać z dowolnymi głośnikami. Ciesząc się taką opinią wśród użytkowników REL musiał stworzyć absolutnie wyjątkowe dzieło w postaci Carbon Special, by w jego nazwie użyć określenia „special” (wersja specjalna).

Podejście projektantów REL’a stosowane przy tworzeniu Carbon Special stosowane wcześniej przy innych modelach zawsze dawało znakomite rezultaty w postaci wyjątkowych modeli. Jak mówi legenda, projektanci RELa dostali wolną rękę i dostęp do ogromnego firmowego magazynu komponentów i części, by stworzyć produkt, który w normalnych okolicznościach nie zaistniałby nawet w aktualnych warunkach rynkowych.

Dzięki intensywnym pracom i innowacyjnemu podejściu, zespół naszych inżynierów stworzył model, który po prostu musi zdobyć status „legendarnego”.
Części klasy premium zastosowanych w subwooferze Carbon Special, takie jak 12-calowy przetwornik Black Widow trzeciej generacji, który charakteryzuje 4-calowy skok membrany, a także nowy, czy pasywny przetwornik CSP o skoku membrany dłuższym o 50%, razem ustanawiają godne pozazdroszczenia standardy. Dodanie wzmacniacza NEXTGen 5 o mocy 1000 watów dodaje kolejny wymiar doskonałości tego projektu.

Aby stworzyć układ filtrów wystarczająco dobry do współpracy ze wzmacniaczem NextGen 5 i zapewnić wysoki stopień przejrzystości dźwięku na obu skrajach pasma przenoszenia, REL opracował całkowicie nowy filtr nazwany CS PerfectFilter, który jest specjalnie zaprojektowaną wersją najnowszej generacji filtrów stworzonych w naszej firmie.
Carbon Special wyróżnia się również na tle modeli REL S5 głębszą obudową i wykończeniem, które jasno pokazuje, że zajmuje on „specjalne” miejsce w ofercie marki. Nawet pobieżne spojrzenie na Carbon Special pokazuje subtelne detale z włókna węglowego połączone z chromowanymi i polerowanymi akcentami ze stali nierdzewnej.
To połączenie włókna węglowego, lakieru, elementów chromowanych i stali nadaje niesamowitemu modelowi Carbon Special Limited Edition otoczkę ekskluzywności. W pewnym sensie tak właśnie jest, ponieważ techniki produkcji wymagane do wykonania każdego z tych subwooferów sprawiają, iż dostępna ilość będzie rzeczywiście ograniczona, co sprawia, że każda sztuka będzie limitowana i ekskluzywna.

Wybrana stylistyka sugeruje subwoofer łączący w sobie równowagę, elegancję, pewność siebie, wyrafinowanie i gotowość do wypełnienia zadania. Jakie jest więc zadanie każdego z tych subwooferów? Mają one bezproblemowo współpracować z innymi głośnikami i zapewnić dźwięk wypełniony głębokimi, naturalnymi nutami basowymi. Słowem, jest to zadanie, w którego realizacji, jak już wspomnieliśmy na początku tego tekstu, REL ma ogromne osiągnięcia.

Subwoofer REL Carbon Special Limited Edition będzie dostępny począwszy od października, a jego cena detaliczna wyniesie 16 990 zł brutto

  1. Soundrebels.com
  2. >

Dynaudio Consequence Ultimate Edition

Opinia 1

Przyznam szczerze, że mimo od dwóch lat snutych gdzieś w zakamarkach mojego ośrodka zarządzania ciałem, testowych planów, do momentu ich ziszczenia nie wierzyłem w opisywane dzisiaj dokonanie razem z Marcinem, prawie niemożliwego. Mianowicie po starciu przed dwu laty z wówczas flagową konstrukcją duńskiego producenta kolumn głośnikowych Dynaudio Evidence Master, potem w czerwcu tego roku z obecnie zajmującym szczyt oferty modelem Confidence 60, dzisiaj przyszedł czas na zderzenie się czymś od początku do końca bezkompromisowym. Tak tak, bohaterki dzisiejszego spotkania już na desce kreślarskiej były zaplanowane jako wymykające się jakimkolwiek ograniczeniom konstrukcyjnym z finalnymi kosztami włącznie. Jaki był tego powód? Zdradza go już sama nazwa modelu – Consequence, czyli skupienie wszystkich osiągnięć marki w jednym. Oczywiście patrząc na pomysł z perspektywy biznesowej, temat był ryzykowny. Jednak po latach okazał się strzałem w przysłowiową dziesiątkę, bowiem po spektakularnym sukcesie na świecie producent nie zdejmował tego modelu z cennika przez okrągłe 30 lat. Naturalną koleją rzeczy nie obyło się bez wprowadzanych co jakiś czas drobnych zmian typu: korekty zastosowanych komponentów w zwrotnicach i zastosowanie nowszej generacji przetworników, ale sam pomysł przetrwał trzy dekady. Dlatego też gdy dowiedzieliśmy się, iż po latach sukcesów, co ważne nadal w świetle pełnej chwały, ale niestety decyzją producenta, tytułowy projekt definitywnie schodzi ze sceny, bez namysłu skontaktowaliśmy się z warszawsko-krakowskim Nautilusem – dystrybutorem marki, z zapytaniem o szanse na pożegnalny test tej ikony branży kolumnowej. W efekcie pełnego zrozumienia naszych eksploracyjno-audiofilskich pobudek, oczywiście po niemałym wysiłku logistycznym pracowników warszawskiego salonu, w naszej redakcji wylądowały ostatnie przedstawicielki niekwestionowanej korony duńskiej myśli technicznej, przez wielu parających się zaawansowanym audio osobników homo sapiens uważane za kultowe Dynaudio Consequence Ultimate Edition wraz z wykonywanymi przez Nautilusa dedykowanymi kwarcowymi podstawami Base Audio.

Jak wspominałem, w przedprodukcyjnych założeniach tytułowe kolumny miały być bezkompromisowe pod każdym względem. I takie też są. Temat udowadniają już gabaryty osiągające około 130 cm wysokości, 40 cm szerokości i 60 cm głębokości przy wadze dobrze ponad 110 kilogramów sztuka. Ale to dopiero początek technicznego szaleństwa, bowiem w tym przypadku mamy do czynienia z wykorzystującą sześć przetworników konstrukcją pięciodrożną i do tego w ich odwróconej aplikacji – wysokotonówka znajduje się tuż nad podłogą celem mechanicznego wyrównania czasowego dobiegającego do naszych uszu sygnału – z dwoma basowcami pracującymi w układzie izobarycznym. Ciekawostką tego modelu jest trójbrylowość konstrukcji na bazie prostopadłościanów. Najważniejszym technicznie modułem jest przy sporej wysokości niezbyt głęboka ostoja dla mocno rozbudowanej zwrotnicy i odizolowanych w osobnych komorach przetworników obsługujących wyższe pasma przenoszenia. Przybliżając zastosowane głośniki startujemy od dołu, gdzie znajduje się supertweeter, tuż nad nim obsługujący podstawowy zakres górnych rejestrów typowy tweeter, potem kopułka średniotonowa, następnie głośnik dla niskiej średnicy. To jest oczywiście tylko oferta frontu, gdyż na plecach znajdziemy dodatkowo dwa otwory stratne dla średniotonowców. Tak uzbrojony moduł od góry przykrywa licująca z frontem kolumny kubatura dla pierwszego głośnika basowego. Zaś pod nią, tuż za sekcją wysoko-średniotonową do samej podstawy dodano kolejną skrzynię dla drugiego basowca. Ważną, oczywiście przywołaną już informacją jest ich współpraca w układzie w stylu push pull, czyli widoczny na awersie, usadowiony pionowo, pierwszy przetwornik mówiąc kolokwialnie, pcha zakotwiczony w poziomie, w miejscu połączenia dwóch skrzyń – górnej i tylnej – drugi taki sam. To przy stosunkowo niedużych litrażach obudów każdego z nich pozwala na skrajnie niskie zejście zakresu basu przy jego znakomitej, bo pozbawionej zniekształceń jakości. Co dodatkowo jest bardzo istotne, każdy przetwornik zawsze pracuje wespół z sąsiadującym, co pozwala płynnie, wręcz bezkosztowo, sonicznie scalić obsługiwane przez te kolumny pasmo przenoszenia. Oczywistym jest, iż tak zjawiskowa konstrukcja musi stabilnie stać na podłożu, co realizuje uzbrojona w masywne stopy, solidna platforma. Wieńcząc temat technikaliów chyba nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że temat przyłączenia Consequence’ów do wzmacniacza realizują zorientowane w podstawie, tuż nad podłogą, konsekwentnie uważane za duńskich inżynierów jako zupełnie wystarczające, pojedyncze terminale. Ofertę dostępnej kolorystyki w tym modelu wyczerpują tylko dwie opcje, czyli wykończony w półmacie ze złotymi pierścieniami wokół głośników, rosewood, i mocno uwydatniający rysunek słoja zastosowanej okleiny, w tym przypadku ze srebrnymi ringami jako ozdoba przetworników, wenge. Tak prezentujące się panny na czas procesu logistycznego pakowane są w drewniane skrzynie.

Wpinając tytułowe kolumny w tor spodziewałem się dosłownie wszystkiego, nawet najgorszego. Oczywiście z uwagi na stacjonującego u mnie Gryphona Mephisto nie obawiałem się braku możliwości prawidłowego wysterowania tych przecież bardzo trudnych do okiełznania paczek. Głównym powodem do niepokoju była odwrotna implementacja przetworników. Co prawda słuchałem tych kolumn trochę u znajomego, ale jak wiadomo, co system towarzyszący, kubatura goszczącego go pomieszczenia i często nawet adaptacja podłogi, to diametralnie inny wynik soniczny. Ja mam znacznie mniejszy pokój, grającą w większą soczystością elektronikę, a podłoże wyściełane grubą wykładziną. To dotychczas nigdy nie robiło najmniejszego problemu, ale nie oszukujmy się, na poziomie ekstremalnego High Endu nawet najdrobniejsza zmiana jednej ze wspomnianych składowych potrafi mocno zafałszować finalny dźwięk nawet najskrupulatniej konfigurowanego zestawu. A przecież w testowych potyczkach o wyciśnięcie z danej konfiguracji maksimum możliwości chodzi. To był pakiet zdroworozsądkowych obaw. Jednak oprócz wewnętrznego niepokoju miałem również pewnego rodzaju oczekiwania, z których podstawowym było przekonanie się, jaki jest sposób na muzykę według tych trzy dekady temu opracowanych konstrukcji w zderzeniu z obecnie panującymi trendami nie tylko pośród producentów, ale również odbiorców. Jakie to trendy? Nie będę tego zbytnio roztrząsał, gdyż to temat na osobną rozprawkę, dlatego w telegraficznym skrócie zasygnalizuję, iż najczęstszym jest pewnego rodzaju „siłowe” przyciąganie słuchacza do muzyki. Poszczególne komponenty lub całe zestawy w pewien sposób, oczywiście bardzo przyjemnie, ale jednak narzucają się słuchaczowi ze swoją prezentacją, gdy tymczasem to jest działka muzyki. A ta ma na to szansę tylko wtedy, gdy nikt jej nie pomaga – faworyzowanie wycinka pasma przenoszenia i tym podobne zabiegi, a do tego jest odtworzona z w miarę możliwości równo tonalnie i spójnie. Niestety paradoksem w tym wszystkim jest to, że wielu melomanów uważa taki pokaz za nudny, bo albo system nie masuje mu notorycznie trzewi, albo nie epatuje z kapelusza wyskakującymi artefaktami w górnych rejestrach. Tymczasem, owe aspekty naturalnie są solą zapisów nutowych, jednak w moim odczuciu powinny wybrzmieć tylko wtedy, gdy artysta zapisał w przysłowiowej partyturze, a nie umiejętnym podciągnięciem sznytu grania zestawu audio bywają stałą składową – o zgrozo – nawet solowych koncertów fortepianowych. Jak zatem na tle przed momentem wyartykułowanych oczekiwań wypadły tytułowe Dynaudio Consequence Ultimate Edition?

Z niekłamaną przyjemnością stwierdzam, iż świetnie. Żadnych nadprogramowych fajerwerków, tylko pełna realizacja założeń muzyków. Powiem więcej, na pierwszy rzut ucha pozornie dzieje się jakby mniej niż zazwyczaj. Jednak tylko do momentu, gdy któraś z fraz nie powinna pojawić się z większą energią. I nie ma znaczenia, czy to jest fortepian, perkusja, wszelkiego rodzaju dęciaki, o wokalizie nie zapominając, wszystko wychodzi przed szereg jedynie w momencie otrzymanych przez realizatora danego materiału muzycznego, swoich pięciu minut. To w pierwszym momencie zaś powoduje uczucie jakby lekkiego braku dotychczas wszechobecnego basu, zjawiskowej, dzięki faworyzowaniu przez wielu producentów, średnicy i łapiących za ucho, sztucznie rozświetlonych wysokich tonów. Jednak zapewniam, to tylko pozory, które łatwo zweryfikować przez spojrzenie na całość prezentacji przez pryzmat spójności i równowagi tonalnej całego grania. Wręcz idealnym przykładem jest najzwyklejsze trio jazzowe. Oczywiście w dobrej realizacji wykonaniu np. Paula Bley’a z Garym Peacockiem Paulem Motianem na koncertowej płycie „When Will The Blues Leave”. Jak? Wystarczy ściszyć dźwięk i gdy mimo wszystko dość nienaturalnie wyraźnie słyszymy któryś z instrumentów typu – nadal mocne, zbyt mocne dla zadanej głośności uderzenie stopy perkusji lub konsekwentnie brylującego w eterze, będącego drugoplanową postacią danego wydarzenia, kontrabasistę, czy nadal zjawiskowe atrybuty perkusji, ewidentnie obsługujące te generatory dźwięku pasmo zostało – często zamierzenie – dotknięte przez system odtwarzający materiał muzyczny. Na szczęście w przypadku obcowania z clou dzisiejszego spotkania nic takiego nie miało miejsca. Każdy instrumentalista w zależności od zadania w danym momencie raz był tłem, a raz myślą przewodnią utworu i to bez znaczenia na poziom głośności. Wszystko w zgodzie z naturalną prezentacją. Podobnie wypadała muzyka dawna w wykonaniu Johna Pottera z The Dowland Project w projekcie „Care – charming sleep”. Choć w pierwszym momencie odczuwałem lekkie niedocenienie często wykorzystywanych w jego repertuarze klarnetów, gdy rzeczony dochodził do głosu, na moich rękach pojawiało się coś na kształt gęsiej skórki. To była soczystość na poziomie wilgoci plus pełna energii bez najmniejszego, często powodowanego podbiciem środka pasma, w efekcie szkodliwego uśredniania, feeria najdrobniejszych niuansów jego prezentacji. Bez specjalnego wysiłku, pozbawiony zniekształceń i celowego faworyzowania wręcz tryskał milionem informacji o nawet najdrobniejszych ruchach klap, co w efekcie fenomenalnie wybrzmiewało w przepastnej kubaturze klasztoru goszczącego muzyków. I to mówię ja, osobnik jeszcze do niedawna stawiający na lekko przerysowane nasycenie jako najważniejsze medium w przyswajaniu wszelkiego rodzaju muzyki. Do niedawna wydawało mi się, ze bez tego ani rusz. Tymczasem po kilkunastu tygodniach obcowania z pozbawioną siłowego kolorowania świata prezentacją okazało się, że dotychczas błądziłem. I nie chodzi o to, że to się działo, bo błądzenie jest rzeczą ludzką, raczej trochę szkoda straconego na takie zabawy mijającego czasu. Ale żeby nie było aż tak dołująco, spieszę donieść, iż zestawiony testowo set nadal szedł drogą świetnej barwy, unikania nadmiernego doświetlania przekazu, tylko zwyczajnie wyrównał udział poszczególnych zakresów w słuchanych przeze mnie przedsięwzięciach muzycznych. Tak wyglądały sprawy dotyczące równego przebiegu charakterystyki częstotliwościowej, co niestety nie wyczerpuje tematu klasy opiniowanych kolumn.

Kolejnym, bardzo istotnym aspektem występu duńskich panien był sposób prezentacji w domenie namacalności i rozmiarów wirtualnej sceny dźwiękowej. To oczywiście było pokłosie kwestii wyłożonych w poprzednim akapicie. Jednak dotychczas nie spotkałem się z szerokimi kolumnami, tak dobrze radzącymi sobie z budowaniem realiów sceny w zakresie jej głębokości. To na tle większości konkurencji są wręcz trzydrzwiowe szafy, a mimo to w zależności od repertuaru potrafiły pokazać wręcz hektary zakolumnowej przestrzeni. Mało tego. Owe realia swój byt rozpoczynały na linii kolumn, co znakomicie wzmacniało poczucie realnego bycia na danym wydarzeniu, a kończyły przy ustalającej rozmiar pokoju tylnej ścianie. Brzmi trochę niewiarygodne, bo zazwyczaj mamy albo rybki, albo akwarium, tłumacząc na nasze, albo system skupia się na pierwszym lub głębszym planie, ale zapewniam, sam zaliczyłem swoisty dysonans A gdy zrozumiałem przywołany fenomen, w transporcie lądowały wręcz pokazujące palcem te umiejętności pozycje płytowe. Na koniec wspomnę swoisty „Palec Boży” tego testu, jakim była ścieżka dźwiękowa filmu „Gladiatior”. Zazwyczaj z racji znikomych artefaktów pierwszych dwóch utworów, słucham tego materiału od trzeciego, obrazującego moment bitwy tracka. Jednak tym razem zrządzeniem losu włączyłem płytę od samego początku. I gdy w przygotowaniu do uderzenia przywołaną bitwą rozsiadałem się wygodnie w fotelu, niczym piorun z jasnego nieba zostałem ustrzelony z pozoru niepozornym, bo z wolna snującym pierwszym kawałkiem. Niby nic. Muzyka przygotowując nas na mocne doświadczenia płynie gdzieś w oddali. Tak było zawsze. Tymczasem w tym podejściu doszła jedna drobna, jednak bardzo brzemienna w skutkach różnica. Otóż akcentujący nadchodzący Armagedon, niepozorny, bo cichy, ale za to mocny kocioł, jak to zwykł robić, nie snuł się po podłodze rozleniwioną bułą, tylko okazał się być bardzo zwartym, ale ze zjawiskową energią, bez najmniejszych oznak wymuszenia mikro-trzęsieniem ziemi. To było tak nieoczekiwane, a przy tym zjawiskowe pokazanie tego materiału, że nie odmówiłem sobie posłuchania krążka do samego końca, ze szczególnym zwróceniem uwagi na niesamowitą dynamikę prezentacji. To jest muzyka w głównej mierze obrazująca walkę, dlatego mocne akcenty były dominantą, jednak gdy przyszedł moment wyciszenia, bez problemu słychać było najdrobniejszy niuans tej pieczołowicie zrealizowanej na potrzeby kinematografii muzyki symfonicznej. Jednym słowem, zaliczyłem urealniającą się w okowach mojego pokoju bajkę o szlachetnym wojowniku. Tym krążkiem zakończę tę opowieść. Oczywiście mógłbym tak pisać i pisać bez końca. Tylko prawdę mówiąc nic nowego to by nie wniosło, bo tytułowe kolumny przy odpowiedniej konfiguracji same się obronią. Dlatego też nie pozostaje mi nic innego, jak z wypiekami na twarzy od przelewanych na klawiaturę emocji niestety zaprosić Was do podsumowania tego testu.

Nie będę owijać w bawełnę. Ten test był dla mnie jednym z tych najlepszych, jakie udało mi się przeżyć we własnym sanktuarium. Początek z racji odejścia brzmienia kolumn od obecnie faworyzowanego, bezwolnego angażowania słuchacza lekko mnie zaskoczył. Jednak z płyty na płytę opiniowane paczki pokazywały, jak dużo o świetnym dźwięku, inżynierowie Dynaudio wiedzieli już ponad trzydziestu lat temu. To zaś sprawia, że owo nienachalne, ale przy tym zjawiskowo podane nie tylko w kwestii rozmiarów, ale również namacalności i równouprawnienia poszczególnych pasm przenoszenia, granie nie pozwala mi na nic innego, jak określić je jako zjawiskowe. Czy dla każdego? Jak najbardziej. Oczywiście aby takowe uzyskać, potencjalny zainteresowany musi przyłożyć się do skonfigurowania reszty toru ze szczególnym uwzględnieniem sekcji wzmocnienia – kolumny mają niska skuteczność i dość bolesne spadki oporności. Jak to spełni, z pełną odpowiedzialnością za słowa zapewniam, jakiekolwiek roszady w wykorzystującym oceniane kolumny systemie przez długi czas nie będą miały racji bytu. Jest tylko jeden szkopuł. Będący iskrą tego spotkania model Dynaudio Consequence Ultimate Edition trochę ponad rok temu w blasku chwały zszedł ze sceny. Dlatego też targany potencjalnym niepokojem braku drugiego podejścia do ostatecznej decyzji zakupowej, nie mogę zrobić nic innego, jak wystosować do dystrybutora zapytanie o numer konta wraz z kwotą do przelewu, co ni mniej ni więcej, oznacza jedno – popularne Dynki Consequence Ultimate Edition zostają u mnie na stałe. Co prawda nie w jednym, a dwóch słowach zamykając temat – „szach mat”.

Jacek Pazio

Opinia 2

Wbrew ogólnie przyjętym zwyczajom i wieloletniej tradycji wyłuskiwania z ogromu rynkowej oferty co smakowitszych kąsków, które dopiero co ujrzały światło dzienne, czyli mówiąc wprost – elektryzujących audiofilską opinię publiczną nowości, tym razem pozwalamy sobie na iście archeologiczne wykopaliska noszące niemalże znamiona ekshumacji. Wzięliśmy bowiem na warsztat konstrukcje bezapelacyjnie przełomowe i kultowe, lecz mające swoje narodziny … 36 (słownie trzydzieści sześć) lat temu. Co prawda ostatnia, będąca przedmiotem niniejszej epistoły inkarnacja pojawiła się „zaledwie” 11 lat temu – w 2009 r. i ponadto biorąc pod uwagę, iż nie jest już od lat produkowana śmiało można uznać, że coś nam się pod kopułą poprzestawiało i zaczynamy bawić się w „vintage”. Proszę się jednak niepotrzebnie nie martwić, gdyż mając na koncie pełną listę wszelakiej maści nowinek, jak i pełne spektrum duńskich flagowców, z czysto rekreacyjnych pobudek postanowiliśmy rzucić okiem i uchem na dawny top topów.
Zamieszczony w podtytule cytat z „Nieśmiertelnego” w przypadku dzisiejszych bohaterek wydał nam się równie trafny co „Samotność długodystansowca”. Czemu? Cóż, po pierwsze Dynki ostały się jako jedyne z wizytującej nas wielce utytułowanej konkurencji, a po drugie ich bieg bynajmniej nie kończy się na będącej niniejszą recenzją mecie, lecz tak naprawdę dopiero rozpoczyna. Niemniej warto w tym momencie podkreślić, że ich początki wcale nie były nawet nie tyle łatwe, co wręcz rokujące na chociażby pozytywną recenzję. Serio, serio, bowiem pierwotny plan był taki, że na testy bierzemy aktualne flagowce Confidence 60, co też uczyniliśmy, a wiedzeni wrodzoną ciekawością, dzięki uprzejmości i zaangażowaniu dystrybutora marki – krakowsko-stołecznego Nautilusa, niejako przy okazji w kontrolowanych warunkach posłuchamy jednej z ostatnich par Consequence Ultimate Edition. Równolegle wygrzewając aktualną i byłą duńska parę królewską dość szybko stwierdziliśmy, że 60-ki na tyle zaczynają „odjeżdżać” tytułowym monstrom, iż na razie wypada skupić się na nich, co po ponad miesięcznych odsłuchach zaowocowało finalnym opisem naszych obserwacji. Skoro jednak Consequence’y cały czasu nas stały, uznaliśmy, iż damy im drugą szansę grając z nich niemalże przy każdej nadarzającej się sposobności. I tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, a duńskie „szafy” co i rusz odkrywały zazdrośnie strzeżone do tej pory walory. Aż po ponad trzech miesiącach doszliśmy do punktu, w którym z czystym sumieniem możemy podzielić się z Państwem skrupulatnie zapisywanymi uwagami dotyczącymi dokonującej się na naszych oczach i uszach ewolucji Dynaudio Consequence Ultimate Edition.

Skoro wynikający z nader absorbujących gabarytów Dynaudio, poziom trudności spedycyjnej przedstawiliśmy w sesji unboxingowej bez zbędnego smędzenia spokojnie możemy przejść do ich walorów wizualnych. I tutaj od razu mała uwaga natury estetycznej, gdyż dawne flagowce w swej ostatniej odsłonie występowały w dwóch wersjach wykończenia – w okleinie palisandrowej (Rosewood) z elementami metalowymi w odcieniu ciepłego złota i Wengé z chromowanymi dodatkami i to właśnie ona zagościła w naszych skromnych progach.
Choć na froncie widać „jedynie” pięć przetworników, co niejako pokrywa się z drożnością naszych bohaterek, to każda z kolumn może pochwalić się szóstką drajwerów. Patrząc bowiem od … dołu mamy dwie obsługujące sekcję wysokotonową kopułki – 21 mm Esotar² i 28 mm Esotar², nad którymi pyszni się średniotonowa kopułka 52 mm Esotar² wspomagana 17 cm Esotarem MSP (magnesium silicate polymer) i dedykowane basowym pomrukom dwie 30-ki Esotar² MSP, z których jedną widać gołym okiem a druga ukryta jest w tylnej skrzyni i zamontowana horyzontalnie. Jakby tego było mało dwuczłonowy, składający się z panelu frontowego i lekko odsuniętego, przypominającego postawione na głowie duże „L”, tylnego, podzielono na trzy komory. W pierwszej – wysokotonowej pracują 21 i 28 tweetery, w drugiej mamy sekcję średniotonową czyli potężną, 52mm kopułkę i 17 cm mid-woofer, za to cała ww. e-L-ka to królestwo pary pracujących w układzie izobarycznym 30 cm basowców – jednego, usytuowanego na wysokości 1 m frontowego i drugiego zlokalizowanego na przegrodzie części tylnej, dodatkowo wspomaganego skierowanym do dołu potężnym tunelem bas-refleks. Częstotliwości podziału w zwrotnicy ustawiono na 15kHz, 2.7kHz, 1.4kHz i 800Hz. Jak to u Duńczyków terminale głośnikowe są pojedyncze, bo nie po to ekipa R&D zarywała noce, by jakiś samozwańczy guru próbował zniweczyć ich wysiłki dwiema parami zupełnie przypadkowych drutów.
Całość ustawiono na masywnych, toczonych stopach a ekipa Nautilusa dodatkowo wraz z kolumnami dostarczyła dedykowane im kwarcowe platformy Base Audio.

Jak już zdążyłem nadmienić we wstępie, gdybyśmy mieli wydawać opinie li tylko na podstawie pierwszego wrażenia Consequence’y już dawno wróciłyby do dystrybutora a my ograniczylibyśmy się do sesji unboxigowej, co najwyżej nad wyraz zdawkowo odnotowując fakt ich goszczenia. Skoro jednak czytają Państwo te słowa, to cytując klasyka „Wiedz, że coś się dzieje”, czyli przekładając na nasze, że jednak coś się po drodze takiego zadziało, że zostały na dłużej i jak już Jacek zdążył się wyspowiadać, pewnie jeszcze swoje postoją. I bynajmniej nie chodzi tu o nasze usilne starania zgodne z zasadą mówiącą, że dobry recenzent tak długo słucha, aż mu się dane urządzenie spodoba, lecz o fakt iście maratońskiego dystansu rozgrzewki jakiej Duńskie kolumny potrzebowały do osiągnięcia pełni swych możliwości. Jednak po kolei. Pierwsze kilka tygodni grania Dynaudio poświęciły bowiem na jakże zgodne z obecną retoryką ekipy rządzącej „wstawanie z kolan”. Serio, serio. Chodziło bowiem o to, że z niewygrzanych Dynek dźwięk nie tylko niechętnie się odrywał, co operował poszczególnymi podzakresami zgodnie z orientacją widniejących na ich frontach przetworników. Jak opłakany był tego efekt chyba nie muszę nikomu uświadamiać, a wszystkim tym, którzy nie są owej mizerii pewni pozwolę sobie na zaprezentować małą próbkę. Proszę sobie tylko wyobrazić wszelakiej maści dęciaki, blachy i soprany grające na wysokości naszych goleni a generalnie całą pionową propagację dźwięków kończąc mniej więcej na wysokości metra. Tyleż ciekawe, co traumatyczne przeżycie z jednej strony mogące nakłonić słuchacza do przesiadki z fotela na podłogę a z drugiej nader brutalnie uświadamiające nam jakże istotnym, a o dziwo pomijalnym, aspektem prezentacji jest umiejscawianie dźwięków na odpowiedniej wysokości. Całe szczęście wraz z przyrostem „przebiegu” powoli, bo powoli, acz zauważalnie, wszystko zaczynało nie tyle wracać, co wędrować na swoje miejsce, by finalnie osiągnąć poziom na tyle nas satysfakcjonujący, że mogliśmy z czystym sumieniem zasiąść do przelewania poczynionych obserwacji na komputerowe klawiatury.
A jest o czym pisać, gdyż wygrzane i rozegrane Consequence’y wymykają się większości stereotypów, jakie przypisuje się lwiej części dużych i bardzo dużych kolumn. Mowa oczywiście o przepotężnym i imponującym basie sprawiającym , iż to właśnie dół pasma stawiany jest na pierwszym miejscu i dopiero w jego cieniu potulnie ustawiają się wyższe składowe. Natomiast w tytułowych Dynaudio, ze względu na świadome uwolnienie wooferów od anomalii wprowadzanych przez interakcję z podłogą basu w żadnym wypadku nie sposób uznać za czynnik dominujący przekazu. Nie jest on permanentną składową mniej bądź bardziej intensywnie odciskającą swoje piętno na całości reprodukowanego pasma, lecz pojawia się dokładnie wtedy, gdy pojawić się powinien i równie natychmiastowo znika. Oczywiście jest piekielnie mocny i precyzyjny, precyzją zupełnie niespodziewaną po 30 cm wooferach zadając tym samym kłam twierdzeniom, iż dużego przetwornika nie da się odpowiednio kontrolować, więc lepiej implementować kilka mniejszych i co w pełni logiczne, „szybszych” drajwerów. Cóż, nie miejsce to i czas by prowadzić takie czysto akademickie dywagacje, jednakże ekipa z Skanderborga udowadnia, iż na pewnych pułapach jakościowych, gdzie nie trzeba nerwowo zerkać na księgowych, godzić się na kompromisy i wybierać mniejsze zło, no i oczywiście o ile tylko się potrafi, to jak najbardziej można osiągnąć fenomenalne rezultaty. W dodatku nad wyraz absorbujące gabarytowo Dunki „znikały” z adekwatną niewielkim monitorom łatwością. Bajki opowiadam? Cóż, wystarczyło tylko sięgnąć po album, który przewija się jeśli nie we wszystkich, to na pewno w większości naszych recenzji, czyli „Khmer” Nilsa Pettera Molværa, gdzie syntetyczny, zapuszczający się w iście infradźwiękowe rejony, a bas powinien współgrać z naturalnym, zdecydowanie wyżej umiejscowionym instrumentarium. Podkreślam – współgrać a nie li tylko być i napawać się swoim jestestwem. Proszę tylko zwrócić uwagę ile dzieje się w utworze „Tlon” i jaka feeria odcieni, barw i niuansów kryje się w niskich tonach, czyli tam gdzie w większości przypadków mamy do wyboru albo wolumen i potęgę, ale z niezbyt satysfakcjonującą kontrolą, albo chrupkość i zróżnicowanie, lecz bez prawidłowego wypełnienia i ciężaru gatunkowego. A Dynaudio oferują, bez albo-albo, pełen pakiet doznań. Tak po prostu, niemalże zupełnie mimochodem i przy okazji na stricte ultra high-endowym poziomie. Jednak prawdziwym papierkiem lakmusowym okazał się odsłuch ścieżki dźwiękowej do superprodukcji „Gladiator” autorstwa Hansa Zimmera, gdy w oczekiwaniu na podkład do wielkiej bitwy okazało się, że również we wstępie dzieje się zaskakująco dużo, lecz nie na pierwszym, faworyzowanym zazwyczaj planie, a zdecydowanie dalszych. Chodzi bowiem o to, że odzywający się w tle gran cassa zamiast bezkształtnej plamy jest w pełni zdefiniowaną bryłą, w dodatku generującą tyle energii, iż nie sposób jej nie zauważyć i tym samym pominąć milczeniem. Niby to wyświechtany i odmieniany przez wszystkie przypadki slogan, ale nie da się ukryć, iż frazes „słuchanie swoich płyt na nowo” z Consequence’ami nabiera w pełni realnej formy.
Średnica mówiąc wprost i bez ogródek jest klasą sama dla siebie. Połączenie rozdzielczości i precyzji 52 mm Esotara² z wypełnieniem i soczystością 17 cm Esotara MSP wywołują iście piorunujący efekt. Nawet na tak komercyjnym materiale jak „Desire” Hurts namacalność wokali wywołuje ciarki na plecach. Co ciekawe efekt ten nie jest pochodną ordynarnego wypchnięcia środka pasma przed szereg, lecz realizmu ogniskowania źródeł pozornych i zawieszeniu ich w fenomenalnie zdefiniowanej przestrzeni od linii kolumn w głąb sceny. Niby czuć, słychać kompresję, jednak nie jest to mankament na tyle krytyczny, by psuć przyjemność odbioru, ot coś w stylu nieco zbyt słodkiego lukru na skądinąd i tak i tak obłędnym babcinym makowcu. Wystarczy jednak sięgnąć po wydaną na srebrnym krążku w technologii XRCD „babcię” Tinę i jej po wielokroć platynowy album „Private Dancer”, by zrozumieć geniusz tytułowych konstrukcji. Jak to bowiem w przypadku audiofilskich produkcji sterylność nagrania na większości systemów może nie tyle zabija, co znaczny stopniu eliminuje zjawisko muzykalności, przez co trzymujemy zbitek niezwykle precyzyjnych i wycyzelowanych dźwięków nijak niechcących ułożyć się w sensowną całość, a tym razem osiągnęliśmy poziom zaawansowania, pozwalający nam na zjedzenie ciastka i nadal go posiadanie. Cud? Niekoniecznie, raczej trudna do powtórzenia umiejętność zachowania równowagi pomiędzy rozdzielczością a wysyceniem, czyli z jednej strony pokazaniem mocnego, świadomego własnej klasy (na tym etapie kariery Turner już nic niczego nikomu udowadniać nie musiała) wokalu solistki, z iście mistrzowską grą towarzyszących jej muzyków sesyjnych. I tutaj wielce przydatna, przynajmniej z mojego punktu widzenia cecha, którą Dynki mnie poniekąd „kupiły”. Mowa o zdolności oddania pełnego ładunku energii nawet podczas reprodukcji tak ekstremalnych odmian metalu, jak te uprawiane przez Behemotha. Jako przykładem posłużę się epickim i zaskakująco dobrze zrealizowanym „I Loved You at Your Darkest” gdzie u niedoświadczonych słuchaczach istna lawina kakofonicznych dźwięków może wywoływać długotrwałe stany lękowe, jednakże osobiście uwielbiam wracać do tego albumu sprawdzając jak kolejne „legendy” padają jak przysłowiowe muchy próbując usilnie ogarnąć nieprzebrane bogactwo riffów, perkusyjnych blastów i wściekły growlowy skowyt Nergala przeplatany chórkami niewinnych małoletnich. Poniekąd zdaję sobie sprawę, że raczej żaden zdrowy na ciele i umyśle „operator” systemu na dowolnej wystawie audio-video z własnej i nieprzymuszonej woli nie położy ww. krążka na tacce odtwarzacza i nie wciśnie przycisku Play, jednak śmiem twierdzić, że z podpiętymi do odpowiednio wydajnej amplifikacji Dynkami może i w pokoju zrobiłoby się nieco luźniej, jednak nikt, ale to absolutnie nikt nie miałby podstaw do stwierdzenia, że grałoby to źle. Oczywiście pomijając upodobania repertuarowe, bo jednak do black i death metalu nie wszystkich da się od razu, bądź nawet kiedykolwiek, przekonać.
No to, żeby rodzinka była w komplecie wypadałoby jeszcze kilka zdań popełnić o górze pasma, która obsługiwana przez operujące tuż przy podłodze dwa „gwizdki” przynajmniej podczas rozgrzewki nie wypadała zbyt zachęcająco. Tymczasem po osiągnięciu pełni możliwości nawet tak eteryczne i wymagajcie niewątpliwego kunsztu i wyczucia nagrania, jak „En el Amor” Natašy Mirković wspieranej przez serpent Michela Godarda, czy też pełen gitarowych wybrzmień koncert „Acoustic Live” Nilsa Lofgrena sprawdziły, że podział reprodukowanego pasma na kilka przetworników, czy też ich dość niekonwencjonalna lokalizacja przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się tylko szalenie intensywne i realne uczucie uczestnictwa w konkretnym wydarzeniu i chłonięcie dźwięków takimi jakie są w rzeczywistości, bez bezsensownego tracenia czasu na dywagacje odnośnie ich książkowej definicji. Wystarczy, że blachy brzmiały jak blachy, gitara jak gitara a wszelakiej maści przedmuchy i inne karkołomne formy artystycznego wyrazu operatorów instrumentów dętych działy się tu i teraz. Po prostu koherencja, spójność reprodukowanego pasma sprawiały, że niejako z automatu przechodziliśmy nad ich w pełni tożsamą z „żywym” brzmieniem obecnością w naszym pokoju odsłuchowym i zamiast analizy przestawialiśmy się w stan percepcji i to percepcji suto podlanej sosem czysto hedonistycznej przyjemności.

No dobrze, dość tego cukrowania i najwyższy czas na podsumowanie. Czy zatem możemy uznać Dynaudio Consequence Ultimate Edition za niedościgniony ideał i wzór ultra high-endowych kolumn, który wypadałby oprawić w szklaną gablotę i umieścić obok pozostałych wzorców w Sèvres pod Paryżem? Przewrotnie powiem, że tak, jednak z małym „ale”. Jest to bowiem swoisty wzorzec dla wszystkich nad wyraz cierpliwych akolitów bezwzględnej referencji, gdyż aby dostąpić audiofilskiej nirwany wypada zarezerwować sobie co najmniej kwartał na ich wygrzanie i to przy założeniu, iż dysponujemy amplifikacją zdolną owego procesu dokonać. Bądźmy bowiem szczerzy. Bezkompromisowość konstruktorów Dynaudio podczas tworzenia swoistego opus magnum ich radosnej twórczości niesie ze sobą równie hardcore’owe wymagania do reszty towarzyszącego Consequence’om toru, co automatycznie pociąga za sobą nader bolesne wydatki. Jeśli jednak mogą sobie Państwo na taką ekstrawagancję pozwolić, to powiem tak. Lepiej się pospieszcie, bo dostępnych na rynku tytułowych kolumn zostało jak na lekarstwo, a w razie czego o towarzyszące im peryferia będziecie martwili się potem.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Accuphase A-250, Soulution 511 (mono mode)
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 199 000 PLN

Dane techniczne
– Konstrukcja: pięciodrożna, sześcioprzetwornikowa
– Pasmo przenoszenia (+/- 3 dB): 17 Hz-30 kHz
– Impedancja: 4 Ω
– Skuteczność (2,83 V/1 m): 85 dB IEC
– Moc RMS: >400 W
– Wymiary (S x W x G): 430 x 1330 x 630 mm
– Waga: 114 kg / szt.
– Wykończenie: Wenge satin, Rosewood satin

  1. Soundrebels.com
  2. >

MOON 40th Anniversary Edition System

Firma MOON z okazji 40-lecia istnienia przygotowała kultowy system audio. W oszałamiającej edycji MOON Anniversary znajdziemy wysoko ceniony przetwornik cyfrowo-analogowy 680D i elegancki, potężny wzmacniacz zintegrowany 600i v2.
Każdy model ma piękną kolorystykę Millesime Red, która zapewnia mu nowoczesny i elegancki wygląd, stylizacją przypominając genezę firmy MOON z 1980 roku. Aby uzupełnić system, również pilot zdalnego sterowania ma kolor Millesime Red, a nóżki są w kolorze różowego złota. W zestawie jest również pełny zestaw kabli premium.

W ramach tej ekskluzywnej serii zostanie wykonanych zaledwie czterdzieści systemów. Anniversary Edition przeznaczona jest dla pasjonatów, którzy chcą być częścią dziedzictwa firmy MOON. Każde z urządzeń w tym systemie ma pamiątkową plakietkę w kolorze różowego złota z wytłoczonym logo MOON i indywidualnym numerem seryjnym. System Anniversary Edition oferowana jest w solidnej, niestandardowej walizce ze stalowymi uchwytami i drewnianymi panelami bocznymi.
Ten zestaw cech zachwyci swoich właścicieli, ponieważ urządzenia są do siebie idealnie dopasowane. Przetwornik cyfrowo-analogowy MOON 680D to kompletne i nowoczesne, wysokiej klasy rozwiązanie godne XXI wieku, a wzmacniacz zintegrowany MOON 600i jest jego idealnym partnerem, zapewniając wysoką moc i niezapomniane emocje. Dzięki w pełni zbalansowanej konstrukcji dual-mono oferuje on finezję i doskonałą kontrolę.

Cechy szczególne:
• Przetwornik cyfrowo-analogowy MOON 680D – wykończenie w kolorze Millesime Red
• Wzmacniacz zintegrowany MOON 600i – wykończenie Millesime Red
• Zdalne sterowanie – wykończenie Millesime Red
• Stopy MOON – wykończenie w kolorze różowego złota
• Dwa kable AC wykonane na zamówienie
• Jeden niestandardowy kabel XLR
• Jeden kabel Simlink
• Białe bawełniane rękawiczki
• Instrukcja obsługi
• Wykonane na zamówienie etui podróżne ze stali i drewna

Cena detaliczna 169 000,00 zł

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiomica Laboratory Spessar Excellence

Opinia 1

Po nad wyraz udanym spotkaniu z egzotycznymi, choć już posiadającymi oficjalną polską dystrybucję balijskimi przewodami Vermöuth Audio postanowiliśmy przedstawić wszystkim miłośnikom analogu naszą rodzimą kontrpropozycję, którą to mieliśmy okazję testować praktycznie równolegle z zamorskim sparingpartnerem. Mowa o gorlickiej, nader często, ba wręcz najlepiej reprezentowanej wśród wszystkich producentów okablowania, goszczącej na naszych łamach manufakturze Audiomica Laboratory i jej najnowszym przewodzie phono Spessar Excellence. Z tą częstotliwością, proszę mi wierzyć nie przesadzam, gdyż na potrzeby niniejszej epistoły przeprowadziliśmy mały rachunek sumienia, z którego jasno wynika, iż na przestrzeni ostatnich pi razy drzwi trzech lat przez naszą redakcję przewinęło się bagatela 11 (słownie jedenaście !!!) przewodów a dzisiejsze spotkanie jest już ósmym z kolei. A to przecież jedynie wycinek nad wyraz bogatego portfolio Audiomici. Jeśli więc zastanawiacie się Państwo cóż tym razem dane nam było usłyszeć, nie przeciągam dłużej struny i zapraszam na garść wybitnie subiektywnych refleksji.

Już na pierwszy rzut oka widać, że przynajmniej jeśli chodzi o opakowanie zaszły dość istotne zmiany. Zamiast rustykalnych – drewnianych o głębokiej, ciemnobrązowej barwie i okraszonych złotymi emblematami szkatułek mamy również drewniane, lecz uzupełnioną kredowym papierem, zdecydowanie bardziej monochromatyczną propozycję. O ile zmiana szaty wzorniczej pudełka jest nad wyraz oczywista, to już jego zawartość wygląda całkiem znajomo. Certyfikat potwierdzający oryginalność zakupu, oraz jego gruntowne przetestowanie, gąbkową wyściółkę i właściwe dla serii Excellence biało-czerwone umaszczenie przewodów jasno dają do zrozumienia, że pewne rzeczy może nie tyle się nie zmieniają, co zachowują ciągłość tak ze swoimi protoplastami, jak i rodzeństwem. Jak już Łukasz i jego ekipa zdążyli nas przyzwyczaić, również i w tym przypadku mamy do czynienia z miedzią w roli przewodnika, wielostopniowym ekranowaniem i charakterystycznymi mufami antystatycznymi Acoustic Points. Zaglądając nieco głębiej pod czerwoną plecionkę peszla okaże się, iż sygnał biegnie czterema przewodnikami z miedzi o czystości 5N i średnicy 0,36mm, którym zafundowano ekranowanie zarówno folią aluminiową, jak i spiralnie skręconą plecionką miedzianą a całość dodatkowo dopieszczono ww. mleczno-białymi mufami POM-C AP50TM. Co do konfekcji, to jest tu pełna dowolność, czyli można zdecydować się zarówno na rodowane wtyki RCA, jak i złocone 5DIN, więc nie powinno być problemu z dopasowaniem przewodu do posiadanego gramofonu. I tutaj mała uwaga. Otóż zamiast standardowych widełek Audiomica swój przewód phono wyposaża w żyłę uziemienia zakonfekcjonowaną … krokodylkami, co po pierwszym zdziwieniu, w praktyce okazuje się strzałem w dziesiątkę. O ile bowiem jak to empiria pokazuje złośliwość rzeczy martwych co i rusz rzuca biednym audiofilom kłody pod nogi i nie raz i nie dwa można się spotkać z sytuację, gdy trzpień zacisku uziemienia okazuje się zbyt gruby na rozstaw, z reguły dość filigranowych, widełek przewodu uziemienia. A takim „krokodylkiem” zawsze coś w zęby ucapimy. Mała rzecz a cieszy.

A jak brzmieniowo? W tym momencie przewrotnie powiem, że mamy do czynienia z nad wyraz ciekawym amalgamatem wyrafinowanego zaakcentowania przełomu średnicy i góry wzorem swojego cyfrowego rodzeństwa (Cinna & Arago) , urzekającego wysycenia średnicy Aury & Artoc z pulsującą a zarazem daleką od zbytniego pogrubienia podstawą basową. Nie ukrywam, iż obecność Spessar Excellence jest słyszalna i to słyszalna doskonale od momentu pojawienia się w torze sygnałowym. Jednak trudno owego faktu nie rozpatrywać jedynie w kontekście świadomego nawet nie tyle modelowania, co wręcz poprawy finalnego efektu. Oczywiście ocena powyższego zjawiska bezdyskusyjnie zależeć będzie od naszych prywatnych gustów i oczekiwań, jednakże jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, by komukolwiek obcującemu na co dzień z czarnymi płytami zależało na zbytniej analityczności, czy wręcz pejoratywnie pojmowanej „cyfrowości” tego, co wydobywać się będzie z analogowej części jego dyżurnego toru audio. W związku z powyższym nawet w pełni „syntetyczny” album „Ray of Light” Madonny czarował gęstym i nasyconym brzmieniem ze świetną przestrzenią i sugestywnym dołem. Jednak pomimo wyraźnego wysycenia i emocjonalnego dopalenia dźwięku nie było mowy o jakimkolwiek spowolnieniu, bądź ospałości. Co najwyżej kontury kreślone są nieco grubszą kreską, lecz bez zaburzających równowagę, bądź czytelność przerysowań. Ot nieco inne spojrzenie, bądź wręcz próba wprowadzenia, zasiania (?) organicznej naturalności w pozornie plastikowym środowisku.
Przesiadka na zdecydowanie bardziej bezpardonowy i szalenie daleki od jakichkolwiek łagodności „Hardwired…To Self-Destruct” Metallici okazała się równie ciekawym doświadczeniem. Perkusyjne galopady bezlitośnie smagającego blachy Larsa Ulricha, okraszone siermiężnymi partiami gitar (łapiących za ucho dłuższych riffów tym razem jest jak na lekarstwo) i dzikim porykiwaniem Jamesa Hetfielda to dość niewdzięczny krążek, a raczej dwa i to w dodatku czerwone krążki, jeśli chodzi o materiał testowy. Skoro jednak posiadam je w swojej płytotece, to nie widzę żadnego logicznego powodu, by ich podczas krytycznych odsłuchów pomijać. Dlatego też bez zbytnich ceregieli nader często lądują one na talerzu mojej Kuzmy, a tym razem okazało się, że obecność w torze Spessar Excellence całkiem im służy. Po pierwsze nader irytująco, głównie ze względu na swoją „głuchość” i matowość wypadające blachy zyskały nieco na „body” i soczystości, dzięki czemu przestały cykać a zaczęły wybrzmiewać, co przynajmniej do tej pory wydawało się li tylko pobożnym życzeniem. Dodatkowo również stopa dostała odpowiedni zastrzyk energii i „kopała” z nieco większą werwą. Nie wiem jak Państwu, ale mi osobiście powyższe, zaobserwowane zmiany szły w zdecydowanie pożądaną stronę.
Zanim jednak wydałem końcowy werdykt postanowiłem jeszcze zweryfikować, czy owa maniera wysycania i „dociskania ołówka” przy kreśleniu źródeł pozornych przypadkiem nazbyt nie odciska swego piętna na nagraniach, w których tak naprawdę niczego nie tyle nie trzeba, co wręcz nie należy ruszać. Mowa o dajmy na to japońskim tłoczeniu „We Get Requests” https://tidal.com/browse/album/77618792 Oscar Peterson Trio, które samo w sobie jest kwintesencją muzykalności i wyrafinowania. O dziwo efekt finalny również nie pozostawiał niedosytu, choć akurat w tej konfiguracji szukając docelowego phonostage’a przewrotnie skłonny byłbym polecić RCM-owskiego Sensora 2mkII jeśli szukaliby Państwo iście bezkompromisowej jazdy bez trzymanki, bądź dla oczekujących wytchnienia i elegancji Aurorasound Vida prima. Modelowanie dźwięku phonostagem a nie okablowaniem? A czemuż by nie, w końcu wszystko zależy od kolejności zakupów poszczególnych komponentów naszej drogocennej układanki a powyższe propozycje są jedynie dowodem na uniwersalność tytułowej łączówki.

Audiomica Laboratory po raz kolejny wprowadziła do swojego bogatego portfolio, a tym samym na rynek przewód, dzięki któremu po prostu chce się słuchać kompletowanej przez lata płytoteki. Spessar Excellence nie poraża może wybitną transparentnością, jednak wydaje mi się, że nie to było celem jego powstania. W zamian za powyższe odstępstwo oferuje jednak na tyle żywiołowy i pasjonujący spektakl, że po wpięciu go w tor przestajemy analizować a zaczynamy cieszyć się dobiegającą naszych muzyką. I nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie to właśnie jest jego główną zaletą.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity M6 Vinyl; RCM Audio Sensor 2 Mk II; Thrax Trajan
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Możecie się ze mną nie zgadzać, choć mniemam, iż w tym przypadku taki stan ducha może zaliczyć jedynie zatwardziały malkontent, ale w moim odczuciu, tytułowego, co istotne, rodzimego producenta z Gorlic – Audiomica Laboratory śmiało można określić mianem pełnoprawnego przedstawiciela wielkiego świata. Od lat produkty spod jego ręki znakomicie rozpoznaje spora grupa zagranicznych melomanów, co z jednej strony cyklicznie zmusza go do projektowania nowych konstrukcji, a z drugiej naturalną koleją rzeczy pomogło w podjęciu decyzji o przybliżeniu swojej oferty polskim miłośnikom dobrej jakości dźwięku. To oczywiście trwa już od kilku lat, co dobitnie udowadnia historia testów jego oferty na naszych łamach. Dlatego też chyba nikt nie będzie zaskoczony, gdy po raz kolejny zaproszę Was na kilka akapitów o nowej pozycji z jego szerokiego portfolio w postaci kabla gramofonowego Audiomica Laboratory Spessar Exellence.

Rzeczony kabelek gramofonowy w kwestii przewodników opiera się o cztery miedziane żyły izolowane metalową folią i miedzianą siatką. Tak zabezpieczone przed szkodliwymi oddziaływaniami zewnętrznego świata kable w centralnej części ubrano w mocno czerwoną, zaś końcowe przebiegi sygnału białą i różową, opalizującą plecionkę. Rozdzielenie sygnału kanałów na lewy i prawy zrealizowano wewnątrz antystatycznych muf Acoustic Points, a same końcówki zaterminowano firmowymi wtykami RCA. Co ciekawe, nieco inaczej aniżeli większość konkurencji zakończono przebieg uziemienia, bowiem zamiast standardowo wykorzystywanych widełek jako kocówki zastosowano małe krokodylki. W pierwszym momencie myślałem, że będzie z tym problem aplikacyjny, jednak życie szybko to zweryfikowało i opiniowany kabel zagościł w moim systemie bez najmniejszych problemów. Wieńcząc akapit techniczny spieszę donieść, iż tak dopieszczony wizualnie, oczywiście z wiarą o identyczne podejście do tematu w kwestii oferowanej jakości dźwięku, przewód spakowano w eleganckie drewniane pudełko i stosownym certyfikatem potwierdzono jego oryginalność.

Jak wyglądał świat muzyki według specyfikacji gorlickiej łączówki gramofonowej? Przyznam szczerze, że konstruktor wie, o co w obcowaniu z drapakiem chodzi, gdyż dobiegająca po stosownej rozgrzewce systemu z nową „łączówką” muzyka wybrzmiewała ze świetnym nasyceniem w środku pasma, solidną podstawą w dolnych rejestrach i oferującymi bogaty pakiet informacji wysokimi tonami. Oczywiście na tle stacjonującego u mnie na co dzień japońskiego Hijiri Kiwami świat ewaluował nieco w stronę grubszej kreski źródeł pozornych, bardziej smolistej średnicy i złotawych górnych rejestrów, ale w moim odczuciu nadal było to zdroworozsądkowe wyważenie nasycenia przekazu w stosunku do swobody grania, oczywiście przy również dobrym zachowaniu proporcji zabudowywania wirtualnej sceny. Dość powiedzieć, że przez kilkanaście dni testu ani razu nie złapałem systemu na szkodliwym uśrednieniu muzyki. Owszem, było gęsto, a przez to magicznie, jednak cały czas w dobrym smaku. A trzeba dodać, iż osobiście dysponuję bardzo mocno grającą środkiem pasma wkładkę gramofonową Miyajima Madake, co tylko potwierdzało znajomość tematu przez dział konstrukcyjny Audiomici. Co na to muzyka? Bez najmniejszych problemów. Miting rozpocząłem od Diany Krall „Turn Up The Quiet” – tak mam to na winylu. W efekcie artystka pokazała nieco więcej głębi swojego wokalu, ale nadal z dobrym oddaniem audiofilskich smaczków mimiki twarzy. Do tego znakomicie wzmocnili emocjonalnie swoje występy instrumentaliści, co jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spowodowało przesłuchanie tego wydanego przez oficynę Verve na dwóch plackach, przyjemnie wypełniającego mój pokój materiału od przysłowiowej deski do deski, co z racji znakomitej znajomości materiału dzieje się nader rzadko.
W podobnym tonie przebiegała penetracja zasobów muzyki rockowej, której przedstawicielem tego testu będzie grupa Led Zeppelin z materiałem „III”. Tutaj również mogę mówić tylko o pozytywach. Po pierwsze dlatego, że przekaz nabrał tak pożądanego przez stare masteringi body, dzięki czemu muzyka zaczęła przypominać odwiedzane przeze mnie obecnie koncerty z dobrym osadzeniem gitar i perkusji w masie i energii. Zaś po drugie, mimo wyczuwalnego nasycenia tempo grania nadal mieściło się w estetyce tego rodzaju twórczości, czyli z energią, wykopem, ale również niezłą szybkością. Naturalnie w odniesieniu do timingu i ataku przy użyciu znacznie droższego okablowania można zagrać tę produkcję nieco lepiej, ale jak wspominałem na początku tego akapitu, opiniowane druty szły drogą lekkiego upiększania świata, dlatego należą się brawa, że się nie wyłożyły, tylko nieco inaczej, ale bez szkodliwego spowolnienia podały ich definicję. Na koniec kilka zdań o elektronice. Tutaj z pomocą przyszedł mi zespół mojej młodości w postaci Depeche Mode w dość świeżej kompilacji „Playing the Angel”. Nie powiem, dostałem dobre mięcho, co w wielu aspektach typu wokal i mocne pociągnięcia niskich instrumentalnych pasaży, było nawet pożądane. Jednakże gdybym miał się do czegoś przyczepić, głównym celem byłyby najwyższe rejestry. I nie chodzi o fakt ich zgaszenia, bo były dźwięczne, ale okazały się być zbyt ładne, a przez to powodujące lekką utratę pazura mających przykuć naszą uwagę, z zamysłem przerysowanych akcentów. Jednym słowem, dobrze, ale raczej w duchu spokoju, a nie zamierzonej przez artystów niepoprawności sonicznej na górze pasma akustycznego. Ale na usprawiedliwienie naszego bohatera dodam, iż tutaj trzeba wziąć poprawkę na osobisty wzorzec tego rodzaju artefaktów, gdyż każdy ma inny punkt odniesienia, a przez to oczywiście również oczekiwania, co w ogólnym rozrachunku może dać inny wynik. Jednak na bazie wieloletnich odsłuchów, w wartościach bezwzględnych temat wyrazistości tego typu muzy wyglądał, jak opisałem.

Powyższy tekst jasno daje do zrozumienia, iż w pełni uzasadniony ożenek z tytułowymi kablami jest możliwy tylko w dwóch przypadkach. Pierwszym jest grupa melomanów parających się nienachalną muzykalnością swoich zestawów. Zaś druga to poszukujący szczypty nasycenia dla swoich niezbyt dobrze zestawionych, bo stojących po zbyt jasnej stronie neutralności, konfiguracji. Kabel Audiomici w obydwu przypadkach świetnie się sprawdzi i zrobi to, co do niego należy, ale nie przekroczy zdrowego rozsądku w sferze nasycenia. Skąd to wiem? Już pisałem. Mam ciemno i soczyście drapiący informacje z płyt winylowych rylec, a mimo to test przebiegł w bardzo dobrej temperaturze grania. Soczyście, ale nie za soczyście. To zaś sprawia, że jeśli jesteście na etapie konfigurowania swojej analogowej układanki, powinniście skontaktować się z producentem w sprawie kala Audiomica Laboratory Spessar Exellence. Naprawdę jest tego warty.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Producent: Audiomica Laboratory
Cena: 750€ / 1m

Dane techniczne
Przewodniki: 4×0,36mm/4×0,10mm² z miedzi 5N
Ekran 1: Folia aluminiowa
Ekran 2: Plecionka miedziana
Średnica przewodu:~ 9mm
Mufy antystatyczne: Acoustic Points (acousticpoints.com)
Wtyki: RCA (AML-ACP/RCA 10Rh), 5DIN (pozłacane)
Filtry (*opcjonalnie): DFSS/TFSS* (antystatyczne)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Sonus faber Il Cremonese ex3me

Sonus faber wprowadza na rynek nową ekskluzywną limitowaną edycję Il Cremonese ex3me zainspirowaną projektem jubileuszowym 30-lecia ex3ma.

22 września 2020 roku – Sonus faber z dumą przedstawia nową edycję specjalną Il Cremonese ex3me. Wprowadzony w 2015 roku z zamiarem uzupełnienia Sonus faber Homage Collection, głośnik ten został nazwany na cześć najsłynniejszych skrzypiec, jakie wyszły spod ręki mistrza Antonio Stradivariego, słynących ze swojej ogromnej witalności i zaskakującego balansu tonalnego. Ze względu na swoje doskonałe możliwości brzmieniowe, nowy głośnik Il Cremonese od razu znalazł się w pierwszym szeregu katalogu Sonus faber Reference Collection, stając się ulubionym wśród członków zespołu R&D Sonus faber.

Od momentu powstania kolekcja Il Cremonese okazała się skutecznym narzędziem testowym dla najróżniejszych rozwiązań technicznych, ze względu na wrodzoną wszechstronność konfiguracji elektroakustycznej.
Tak narodziła się idea wykorzystania Il Cremonese jako podstawy do stworzenia unikalnego systemu głośnikowego charakteryzującego się nowymi rozwiązaniami technicznymi i sprecyzowanym celem dotyczącym wydajności:

ABSOLUTNA NEUTRALNOŚĆ

Pracując nad zachowaniem zarówno szczytowych, jak i krańcowych częstotliwości spektrum dźwięku, można było wyodrębnić brzmienie pozostające wolne od jakiejkolwiek dodatkowej interpretacji przekazu muzycznego.
Il Cremonese ex3me może być z pewnością wykorzystany nawet jako profesjonalny luksusowy monitor, który ożywia dźwięk, łącząc elementy należące do oryginalnej konstrukcji zaczerpnięte z najbardziej kultowych rozwiązań wywodzących się z modelu głośnika zaprezentowanego z okazji 30 lecia firmy.
Ten klejnot elektroakustyczny, dostępny w bardzo ograniczonej liczbie 50 par, został wyróżniony historyczną sygnaturą wykończenia Sonus faber: „Red Violin”.

ROZWIAZANIA ELEKTROAKUSTYCZNE

Tweeter: 30 mm membrana Diamond Like Carbon Beryllium, która zmienia mechaniczną naturę berylowej membrany, zachowując jej masę na stosunkowo niezmienionym poziomie. D.L.C to Węgiel diamentopodobny – dość często wykorzystywany w zegarmistrzostwie do powlekania bezeli, bądź bransolet.
Głośnik średniotonowy: membrana kompozytowa 150 mm, pulpa celulozowa, suszona na powietrzu nieprasowana mieszanka miazgi celulozowej, Kapoku (Puchowiec pięciopręcikowy), Kenafu (Ketmia konopiowata) i innych naturalnych włókien użytych do wykonania membrany, tworzy lekko chropowatą powierzchnię o zróżnicowanej gęstości, która tłumi i rozprowadza rezonanse, gwarantując naturalny, przejrzysty i szczegółowy dźwięk.
Głośnik niskotonowy: Membrana kompozytowa 2 x 180 mm, membrana głośnika niskotonowego składa się z dwóch arkuszy masy celulozowej wykonanej według naszej własnej receptury, pomiędzy którymi znajduje się warstwa sztywnej pianki syntaktycznej. Kombinacja ta zapewnia maksymalną spójność brzmienia z głośnikami średnio-wysokotonowymi, a także gwarantuje szybkość, sztywność i niską masę membrany, czyli wszystkie kluczowe cechy przetwornika basowego.
Głośniki infra-woofers: 2 x 220 mm włókno nanowęglowe. Dwa subwoofery z emisją boczną zostały zaprojektowane specjalnie dla tego projektu. Ich membrana jest wykonana z włókna nanowęglowego, używanego nie tylko ze względu na niesamowitą sztywność strukturalną, ale także jako nawiązanie do głośnika nisko-średniotonowego Ex3ma
Zwrotnica: cały układ zwrotnicy wykorzystuje topologię Paracross™, dzięki czemu zwrotnica jest mniej wrażliwa na zakłócenia częstotliwości radiowych i zapewnia niski poziom szumów.

DESIGN

Il Cremonese ex3me, kolejna generacja kultowej linii Il Cremonese ale jeszcze bardziej wyjątkowa: wykonana ze szlachetnych materiałów, cechująca się niesamowitym kunsztem wykonania i absolutną neutralnością.
Ściany tej perełki składają się z wielowarstwowego litego drewna, a wykończone skórą włókna drzewne o dużej gęstości obudowy, dodatkowo wzmocniono przez „Dampshelves” – dwie płyty zwiększające sztywność i zmniejszające rezonans. Te masywne płyty: górna i dolna zrobione są z Avionalu – wysokowytrzymałego stopu aluminium, zawierającego domieszki szlachetnych materiałów: miedzi – 4.75%, magnezu – 0.5% oraz 1.4% krzemu.
Cała konstrukcja wciąż zachowuje kwintesencję oryginalnego modelu, a mianowicie „Romboidal Diamond Design”. Utrzymanie zasady braku równoległych ścian zapewnia, że właściwości akustyczne nie są zagrożone przez fale stojące lub odbicia wewnętrzne. Dodatkowo, specjalnie zaprojektowane kolce mechanicznie oddzielają cały głośnik od podłogi za pomocą kombinacji metalowych i elastomerowych elementów izolacyjnych. W przypadku Il Cremonese, system ten został zaimplementowany wewnątrz wieloczęściowego współosiowego zespołu kolców. W rezultacie uzyskaliśmy wyraźną poprawę przejrzystości i dynamiki.

SPECYFIKACJA TECHNICZNA

Typ: 3,5 drożny, 6 głośników
Obciążenie akustyczne: Porty Bass-Reflex, emisja podłogowa (głośniki niskotonowe) / porty tylne (średniotonowe). Technologia „Stealth Reflex”
Obudowa: Wielowarstwowe drewno (boki) i wykończone skórą włókno drzewne o dużej gęstości (obudowa). Masywny top Avional i podstawa
Przetworniki:
Głośnik wysokotonowy: 30 mm membrana Diamond Like Carbon Beryllium
Głośnik średniotonowy: membrana kompozytowa 150 mm, magnes Nd
Głośniki niskotonowe: memrana kompozytowa 2 x 180 mm, magnes Fe
Głośniki infra-woofers: 2 x 220 mm włókno nanowęglowe/Nomex Honeycomb Long Throw Subwoofer
Częstotliwość podziału: 250 Hz i 2 500 Hz
Pasmo przenoszenia: 25 Hz – 35 000 Hz
Czułość (2,83V @ 1m): 92 dBSPL
Nominalna impedancja: 4 omy
Opcje okablowania: Single/Bi-wiring
Sugerowana moc wzmacniacza: 100W – 800W
Wymiary (wys. x szer. x gł.): 1 450 x 398 x 622 mm
Waga: 84 kg szt.

Cena detaliczna: 229 990 PLN (para)

DOSTĘPNOŚĆ: Model Il Cremonese ex3me będą dostępne od września 2020 roku.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bowers & Wilkins PX7 Carbon Edition

W ciągu ostatnich 12 miesięcy Bowers & Wilkins cieszył się niesamowitym sukcesem swoich flagowych bezprzewodowych słuchawek wokółusznych PX7. Ta wyposażona w adaptacyjną redukcję hałasu konstrukcja łączy niezrównaną jakość dźwięku, inteligentne funkcje i doskonały komfort użytkowania. Cechy te pomogły temu modelowi zdobyć niezliczone nagrody i rekomendacje na całym świecie.

2020 r. jest także 10. rocznicą wprowadzenia pierwszych słuchawek Bowers & Wilkins – ikonicznych P5, które stały się przełomowym modelem brytyjskiego producenta i natychmiast zredefiniowały oczekiwania klientów w odniesieniu do jakości dźwięku, wykonania oraz stylistyki słuchawek klasy premium.

Teraz przyszedł czas na świętowanie tego sukcesu za pośrednictwem słuchawek PX7 Carbon Edition. Zaprojektowane tak, aby podkreślić pionierskie zastosowanie kompozytowego wzmocnienia z włókna węglowego w swojej konstrukcji, nowe Carbon Edition wykorzystują wysokiej jakości czarne karbonowe wykończenie z diamentowym szlifem na każdej z muszli, nadając słuchawkom jeszcze bardziej ekskluzywny wygląd, który przywołuje wspaniałe dziedzictwo oferowanych na przestrzeni lat słuchawek Bowers & Wilkins inspirowanych oryginalnym modelem P5.

Inteligentny projekt, inteligentne funkcje
PX7 Carbon Edition dzieli tę samą sprawdzoną specyfikację co już obecne modele PX7. Przede wszystkim słuchawki zapewniają dźwięk w jakości True Sound, oferując maksymalną rozdzielczość przy zachowaniu całkowitej neutralności i równowagi tonalnej. Projektanci dążyli do tego, aby słuchawki odtwarzały muzykę dokładnie tak, jak zamierzał artysta – czy to z włączonym, czy też wyłączonym układem redukcji hałasu. Angażująca scena dźwiękowa PX7 Carbon Edition jest dziełem konstrukcji, która wykorzystuje specjalnie opracowane przetworniki o średnicy 43,6 mm, stworzone i dostrojone przez słynny na świecie zespół inżynierów Bowers & Wilkins odpowiedzialnych za legendarne kolumny głośnikowe serii 800 Diamond – wykorzystywanych w profesjonalnych studiach nagraniowych na całym świecie, takich jak Abbey Road Studios i Skywalker Sound.

Aby zachować jakość dźwięku, PX7 Carbon Edition wspierają również najnowsze kodeki bezprzewodowe, wliczając ostatnio wprowadzoną technologię Bluetooth aptX Adaptive, umożliwiającą bezprzewodowy strumieniowanie prawdziwej muzyki high-res w rozdzielczości 48 kHz/24 bity.

Ogromny wysiłek inżynieryjny został włożony w zaprojektowanie pałąka i ramion podtrzymujących muszle słuchawek; tak jak we wszystkich PX7, elementy ten wykonane są z polimeru wzmocnionego włóknem węglowym, aby uzyskać optymalne połączenie lekkości i sztywności. Poduszki wokółuszne wypełnione pianką z efektem pamięci, dzięki czemu słuchawki szczycą się wiodącą na rynku pasywną izolacją od hałasu. W przypadku aktywnej redukcji hałasu, adaptacyjna technologia PX7 Carbon Edition potrafi inteligentnie wykrywać otoczenie i automatycznie dobierać właściwy rodzaj i poziom redukcji hałasu. Użytkownicy mogą także skorzystać z towarzyszącej aplikacji, aby wybrać funkcję Ambient-Pass-Through, która pozwala usłyszeć niektóre dźwięki otoczenia bez konieczności zdejmowania słuchawek.

PX7 Carbon Edition są nie tylko wyrafinowane, lecz także intuicyjne w użytkowaniu. Model ten wykorzystuje wbudowane w obie muszle czujniki zbliżeniowe, dzięki czemu po odchyleniu którejkolwiek muszli odtwarzanie muzyki zostaje automatycznie wstrzymane i wznowione po ponownym przyłożeniu słuchawki do głowy. Ponadto PX7 Carbon Edition umożliwiają, po naciśnięciu przycisku, dostęp do asystenta głosowego – Siri lub Asystenta Google – w zależności od użytkowanego telefonu.

Istotnym elementem słuchawek bezprzewodowych są także wbudowane akumualtory. Czas pracy PX7 Carbon Edition sięga aż 30 godzin po pełnym naładowaniu baterii (z włączonym ANC). Dzięki funkcji szybkiego ładowania podłączenie słuchawek do źródła energii na 15 minut wydłuża czas pracy o kolejne pięć godzin.

Komfortowe, muzykalne i piękne PX7 Carbon Edition będą dostępne od października br. w poglądowej cenie detalicznej 1799 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

RCM Sensor 2 MkII

Link do zapowiedzi: RCM Audio SENSOR 2 MkII

Opinia 1

Dziwnym zbiegiem okoliczności i zupełnym przypadkiem druga połowa lata upływa nam na nader częstej eksploracji i opisach rodzimych produktów. Co ciekawe owa kumulacja nie jest bynajmniej wynikiem żadnych specjalnych działań prowadzonych w celu pozyskania stosownego materiału badawczego a jedynie coraz bogatszej i śmiało można uznać, że również tak zróżnicowanej, jak i kompletnej oferty. O ile bowiem do niedawna zaobserwować można było tzw. klęskę urodzaju w segmencie Polskiego okablowania i wydawać by się mogło, że kto żyw wziął się za plecenie i skręcanie miedzianych, srebrnych i Bóg wie jeszcze jakich drucików, przyoblekając je w coraz to bardziej wymyślne peszele, to obecnie coraz więcej, a przy tym i lepiej zaczyna być słychać o elektronice. Dlatego też po mającym wśród miłośników lamp ugruntowaną pozycję Fezzie, stawiającym pierwsze kroki i dopiero rozpoczynającym walkę o należne sobie miejsce przy audiofilskim stole debiutancie, czyli pomorskiej manufakturze Vinius audio i nieco śmielej wypływającym na szersze wody Circle Audio przyszła pora na jeśli nie dinozaura, to na pewno starego wyjadacza, czyli katowicki RCM. W dodatku tym razem wcale nie będzie chodziło o którąś z dystrybuowanych przez śląską ekipę, ultra high-endowych światowych marek, lecz o tzw. wyrób własny z obszaru, w którym śmiało można stwierdzić, że Roger Adamek od lat jeśli nie rozdaje kart, to z pewnością jest jedną z najbardziej doświadczonych osób. Mowa oczywiście o analogu i tym, bez czego wysokiej klasy „szlifierki” obejść się nie mogą, czyli przedwzmacniaczu gramofonowym. Panie i Panowie, oto otwierający portfolio RCM-u phonostage Sensor 2 MkII.

Pod względem technicznym, w porównaniu z poprzednią, testowaną blisko pięć lat temu wersją 2 zmieniono płytki PCB, które zyskały grubsze i złocone ścieżki, oraz surowszej selekcji poddano kluczowe komponenty, z których część została wymieniona na układy wyższej, aniżeli wcześniej klasy. Krótko mówiąc zmiany miały z jednej strony charakter niemalże kosmetyczny, jednak z drugiej nie od dziś wiadomo, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka, więc jeśli już protoplasta – Sensor Prelude cieszył się w pełni zasłużoną popularnością, a jego następca oznaczony 2-ką tylko tę drogę sukcesu kontynuował, to trudno się dziwić, że aktualna, stanowiąca obiekt niniejszej epistoły, inkarnacja 2 mk2 również żadnych rewolucyjnych zmian się nie doczekała. Tu raczej chodzi o pewnego razu dopieszczanie udanego już na starcie projektu a nie jego totalną rewolucję i reorganizację prowadzoną z wygody producenta pod starym szyldem.
Wizualnie również, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wszystko jest po staremu, jednak bardziej wnikliwa analiza organoleptyczna wskazuje na drobne, acz w pełni zrozumiałe i podnoszące wartość postrzeganą katowickiego projektu niuanse. Zacznijmy jednak od tego co było wcześniej i jest obecnie, czyli segmentowość konstrukcji – vide podział na moduł główny – odpowiedzialny za obróbkę sygnału i zewnętrzny, odseparowany zasilacz. Oba korpusy wykonano z prostokątnych, niemagnetycznych (aluminiowych) rur zmykając je od przodu solidnymi płatami szczotkowanego aluminium a od tyłu podporządkowanymi pełnionym funkcjom plecami. I tak, w zasilaczu, z oczywistych względów znajdziemy jedynie zamocowany na stałe przewód do dostarczania życiodajnej energii sekcji sygnałowej, zintegrowane z bezpiecznikiem gniado IEC i włącznik główny. Z kolei jednostka centralna może pochwalić się wielopinowym portem zasilania, zaciskiem uziemienia, zdublowanymi wyjściami sygnałowymi dostępnymi zarówno w postaci pary XLR-ow, jak i RCA, oraz pojedynczym wejściom, również w standardzie RCA. I tutaj mamy pewne novum, gdyż ww. terminale pochodzą od Furutecha. Nie zabrakło też stosownych micro-przełączników pozwalających na ustawienie optymalnych parametrów pracy dla większości dostępnych na rynku wkładek tak MM, jak i MC.

Bądźmy jednak szczerzy. Marketing marketingiem, dopieszczanie dopieszczaniem, jednak dla końcowego odbiorcy liczy się, a przynajmniej liczyć się powinien, przede wszystkim dźwięk. I w tym momencie, gwoli przypomnienia wypadałoby wspomnieć, iż już Sensor 2 pod względem bezpardonowości i dynamiki mówiąc najoględniej nie brał jeńców, fundując słuchaczom iście rock’n’rollową jazdę bez trzymanki. Kontur, drajw i uderzenie to niejako święta trójca w katowickim wydaniu i gdy wydawać by się mogło, że przynajmniej nic na tym pułapie z poczciwych czarnych krążków wycisnąć się nie da pojawia się Sensor2 Mk2 i mówi „potrzymaj mi piwo” i robi to jeszcze lepiej. To znaczy nic od siebie nie dodaje, nie dodrukowuje nut, których wcześniej na partyturze nie było, lesz w ową partyturę, w ów zapis nutowy, sięga jeszcze głębiej od poprzedników i poniekąd motywuje aparat wykonawczy do jeszcze uważniejszego jego śledzenia i reprodukcji. W związku z powyższym wyraźnej poprawie podlega aspekt rozdzielczości. Przekaz staje się bardziej namacalny, choć wcale nie bliższy, bo scena dźwiękowa pozostaje w tym samym, co dotychczas miejscu, a jedynie gradacja planów sięga o krok, bądź nawet dwa dalej. Szczególnie wyraźnie słychać to na nagraniach z rockową muzyką zarazem progresywną, jak i onirycznie-eteryczną, jak „Hunt” Amaroka, czy „Hiraeth” Lion Shepherd, gdzie pierwszoplanowe instrumentarium i wokale niby przykuwają uwagę, jednak klimat i efekt „wow” powoduje głównie to, co dzieje się za nimi. Przestrzeń, a przede wszystkim jej głębia dają poczucie oddechu i swobody, dzięki czemu nie czujemy się przytoczeni docierającymi do nas dźwiękami. Z kolei typowa, natywna rockowa szorstkość i pewna kanciastość gitarowych riffów nie pozwala zapomnieć, że cały czas mamy do czynienia z wywodzącym się z garaży ekstatycznym szarpaniem strun, w celu wyrażenia nie zawsze pozytywnych emocji a nie samplerowym, bezrefleksyjnym ich muskaniem, gdzie aspekt techniczny przeważa nad, czy wręcz tłumi, emocjonalność przekazu.
Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchów repertuaru symfoniczno-ilustracyjnego, wśród których w pamięci nad wyraz głęboko wyrył mi się soundtrack do … gry „Kholat” autorstwa Arkadiusza Reikowskiego, na którego premierze mieliśmy okazję się ponad trzy lata temu pojawić. Fortepian miał niezaprzeczalnie właściwy sobie gabaryt, smyczki łączyły głębokie wybrzmienia „pudel” z szorstkością strun a przytłaczający, depresyjny wręcz charakter kompozycji krok o kroku budował napięcie wywołując w kulminacyjnych momentach jeżenie się włosów na karku. Przesadzam? W żadnym wypadku, bowiem czego jak czego, ale ani emocji, ani tym bardziej dynamiki Sensor nie limituje, starając się nad wyraz wiernie oddać każdy, nawet najmniejszy, zapisany w materiale źródłowym niuans. Generalnie im więcej dzieje się na scenie, tym phonostage szybciej łapie wiatr w żagle i aż rwie się do tego, by porwać nas w wir wydarzeń. Co ciekawe pomimo całej swej bezpardonowości i niespecjalnej chęci do upiększania, czy wygładzania czegokolwiek RCM-owski maluch nie wybrzydza przy doborze repertuaru. W związku z powyższym bez większych oporów możemy sięgać nie tylko po wyrafinowane tłoczenia sygnowane przez ECM, czy Mobile Fidelity, lecz również komercyjne i dalekie od audiofilskich aspiracji pozycje w stylu dość boleśnie skompresowanego i zazwyczaj irytująco cykającego blachami „Whoosh!” Deep Purple. Oczywiście mizerii realizacyjnej najnowsza inkarnacja Sensora nie zamieni w misterium nausznych doznań, lecz uczciwie trzeba przyznać, iż nader umiejętnie radzi sobie z tym niewdzięcznym wyzwaniem i zamiast pastwić się nad ewidentnymi niedociągnięciami woli zwracać uwagę słuchaczy na całokształt i warstwę muzyczno – sentymentalną. W końcu nie widomo, czy to nie ostatni krążek w dorobku Purpli, więc zamiast kręcić nosem, lepiej cieszyć się klasycznymi melodiami i potężną dawką rockowych emocji w najlepszym wydaniu. Grunt, że noga sama chodzi, bas się nie snuje po podłodze jak spasiony, stary Basset, a konturowość wcale nie wyklucza soczystej tkanki wypełniającej poszczególne bryły instrumentów.

Niejako w ramach podsumowania pragnąłbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną, acz dość istotną cechę tytułowego phonostage’a. Otóż RCM Sensor 2 MkII, w przeciwieństwie do lwiej części dostępnej na rynku konkurencji oferuj na tyle wysokie wzmocnienie, iż przełączając się na niego ze źródeł cyfrowych nie musimy każdorazowo zwiększać głośności, by słuchać na tym samym, co wcześniej poziomie. Może to i drobiazg, który bez większych problemów daje się obejść poprzez niezależną regulację czułości każdego z wejść w pre, bądź posiadanej integrze, jednak bądźmy szczerzy – im mniej trzeba kombinować, tym lepiej. A Sensor nie kombinuje i nie ściemnia, tylko daje solidnego kopniaka wszystkim tym systemom, gdzie do tej pory królowała ospałość i mówiąc wprost nuda. Bo czego, jak czego, ale nudy z nim w torze nigdy Państwo nie zaznacie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Chyba zgodzicie się ze mną, iż mijający czas, a co za tym idzie konsekwentny rozwój techniki, wręcz zmusza każdego producenta do udoskonalania swoich konstrukcji. To jest pewnego rodzaju aksjomat i nikt tego nie neguje. Jednak czym innym jest prawdziwe wprowadzanie zmian w stylu przeprojektowania układów wewnętrznych, czy zastępowanie determinujących dźwięk podzespołów elementami nowszej generacji, a czym innym jest czysto kosmetyczna korekta wyglądu obudowy – najczęściej frontu lub głośno komentowane przez projektanta wzbogacenie walorów użytkowych danego urządzenia zazwyczaj i tak marginalną funkcją, co notabene ostatnimi czasy jest wręcz nagminne. Powód? Byt pierwszego jak wspomniałem, uzasadnia ewidentny wpływ na końcowy wynik soniczny konstrukcji, co wprost proporcjonalnie przekłada się na lepsze brzmienie zestawu potencjalnego nabywcy, zaś drugi zazwyczaj jest li tylko realizacją nie do końca zgodnych ze sztuką uczciwości w stosunku do klienta, zapędów zwiększania zysków firmy. Na szczęście nie wszyscy podążają drogą bezwzględnego zysku, co odmłodzoną wersją od lat znanej i co ważne, zbierającej świetne opinie konstrukcji udowadnia sprawca dzisiejszego mitingu. O kim, a raczej o czym mowa? Już zdradzam. Miło mi poinformować zainteresowanych, iż dzisiejszym tematem spotkania jest przedwzmacniacz gramofonowy katowickiego dystrybutora wielu analogowych i nie tylko marek w postaci, odmłodzonego po wielu latach sukcesów, firmowego phonostage’a RCM Sensor w specyfikacji 2 MK II.

Tytułowy phono na pierwszy rzut oka w kwestii gabarytów i wyposażenia nie różni się zbytnio od poprzednika. Jednak chyba nie muszę nikomu przypominać, iż zazwyczaj diabeł tkwi w szczegółach. Tymi zaś, idąc za informacjami producenta w obecnym wcieleniu są znacznie lepsze jakościowo terminale przyłączeniowe RCA Furutecha, pozłacanie, a przez to krytycznie wpływające na jakość reprodukowanego dźwięku ścieżki sygnałowe na znacznie grubszej drukowanej płytce i zmiana kilku kluczowych elementów elektronicznych. Mało? Też tak myślałem, co szybko zweryfikowało starcie testowe, ale o tym za moment. Najpierw zakończę akapit techniczny, czego nie mogę zrobić bez wspomnienia o bogatej ofercie tylnego panelu w postaci mikroprzełączników dopasowujących urządzenie do zastanej wkładki gramofonowej MM/MC, wejścia sygnału z rylca w standardzie RCA, wyjść z phonostage’a do przedwzmacniacza liniowego jako RCA lub XLR i wydzielonego z konstrukcji do osobnej aluminiowej obudowy, przyłączanego wielopinowym wtykiem zasilacza.

Nie będę owijał w bawełnę. Sensora 2 znam bardzo dobrze, dlatego też z grubsza wiedząc czego spodziewać się po wersji MK II, moje skupienie nacelowane było na ocenę rozmiaru domniemanych pozytywnych zmian sonicznych, po wdrożeniu wyartykułowanych w poprzednim akapicie poprawek technicznych. Efekt? Cóż, dźwięk nadal był nastawiony na energię i nasycenie, co od lat jest znakiem szczególnym każdego podstawowego modelu phonostage’a ze stajni RCM, jednak tym razem dostarczane z wkładki gramofonowej dane znacząco poprawiły swoją transparentność, a wirtualna scena nabrała nieco większego rozmachu. Naturalnie nie oznaczało to rozjaśnienia, czy odchudzenia źródeł pozornych, tylko okazało się być dodaniem do świetnej barwy, dobrze kontrolowanej masy, oczywiście nie wypychającej przed szereg górnych rejestrów, ale za to znakomicie napowietrzającej kreowane wydarzenia, witalności. Muzyka nadal tętniła życiem i radością, jednakże podczas użytkowania wersji MK II dochodził aspekt swobody prezentacji, a to natychmiast przekładało się na lepszą czytelność odtwarzanych zapisów nutowych bez względu na słuchany materiał muzyczny. Wiem o tym, gdyż nie omieszkałem przesłuchać naprawdę różnorodnego materiału. Serię odsłuchów rozpocząłem od bardzo nastrojowego, bo jazzowego spotkania Enrico Ravy ze Stefano Bollanim, Markiem Turnerem, Larrym Grenadierem i Paulem Motianem w kompilacji „New York Days”. Dzięki w pełni kontrowanemu body dźwięku i oczywiście doprawieniu całości będącym wartością dodaną „dwójki MK II” oddechem, muzyka epatowała nienachalną intymnością połączoną ze świetną namacalnością. Wszelkie majestatyczne „rozmowy” trąbki Enrico Ravy z saksofonem Marka Turnera za sprawą ciekawego oddania wibracji drewnianego stroika wespół z tak lubianą przeze mnie pracą wentyli w kontrze do wydobywającego się czasem wręcz matowego szumu z lejka trąbki, na tle poprzednika w kwestii mikrodynamiki bez najmniejszych problemów wznosiły odtworzenie tej pozycji płytowej o co najmniej oczko wyżej. Oczywiście nie mogę przy tym zapominać o lepszym zrównoważeniu ilości pudła rezonansowego w stosunku naciągniętych na nie strun podczas występów kontrabasu, większej dostojności w dolnych partiach i dźwięczności w górnych fortepianu, a także czytelniejszym rozwibrowaniu wszechobecnych perkusjonaliów Paula Motiana. A wszystko podane na zjawiskowo czarnym, dobrze poukładanym w domenie szerokości i głębokości międzykolumnowym tle.
Po takiej uczcie diametralnie zmieniłem repertuar i na talerzu stacjonującego u mnie SME wylądował stosunkowo niedawno zremasterowany krążek naszego specjalisty od muzyki elektronicznej Marka Bilińskiego „Fire”. W tym przypadku podobnie do poprzedniego występu muza tętniła pełnią życia. Jednak o ile przy jazzie Sensor trzymając się założeń artystów ze swoimi umiejętnościami nie mógł pójść na całość, to podczas prezentacji tworów klawiszowych nie było już przebacz. W dole zjawiskowe trzęsienia ziemi, na środku świetne modulacje, a na górze przenikliwe przestery połączone z zabawą z fazą. Jednym słowem zaliczyłem trafione w punkt oddanie poprawionej jakościowo muzyki mojej młodości. Jednak zapewniam, to było dopiero preludium do głównego uderzenia. Otóż pod koniec testu pozwoliłem sobie na pełne szaleństwo i zdecydowanym ruchem sięgnąłem na półkę po jazdę bez trzymanki z koncertowym winylem AC/DC „If You Want Blood You’ve Got It”  w roli głównej. Tak, to jest pewnego rodzaju, pewnie Was zaskoczę, bo uwielbiana przeze mnie w młodości, ale bez dwóch zdań swoista „muzyczna anarchia”. Ale nie oszukujmy się, przecież o to na tego typu koncertach chodzi. Do tego ów master jest niezbyt dobrze zrealizowany. To zaś sprawia, że zazwyczaj ludzie próbują ratować tę produkcję siłowym nasycaniem zestawu z tendencją do zamulania, aby było przyjemnie. Tymczasem jeśli umiejętnie nie otworzymy przysłowiowego wentyla w górnych rejestrach podczas odtwarzania takiego materiału, muzyka mimo wpisanej w jej byt na tym ziemskim łez padole, niekwestionowanej radości do wyrzucania z siebie emocji, zwyczajnie zostanie zamordowana. Będzie gładka i nie kłująca w ucho, ale niestety nudna. Dlatego też przy wszystkich zaletach najnowszej wersji Sensora wspominaną wcześniej, w tym wcieleniu ratującą starcie z ciężkim rockiem, zjawiskową witalność uważam za największe niesione przez niego dobro. Bez tego na scenie panowałaby swoista przyducha, która w muzyce buntu nie ma prawa się zdarzyć. I waśnie za to, czyli umiejętne dozowanie swobody grania przy jednoczesnej ofercie nasycenia i energii odtwarzanej muzyki tego niepozornego malucha z czystym sumieniem polecam każdemu zakręconemu na punkcie czarnej płyty melomanowi.

Nie wiem, co na to Wy, ale ja nową propozycją RCM-u jestem w pełni ukontentowany. Złośliwi być może stwierdzą, iż aby usprawiedliwić wprowadzanie nowego modelu, to zbyt mało. Ja tymczasem jestem przekonany, że jeśli rozprawiamy o poprawiającym rozmach prezentacji tchnięciu w przekaz muzyczny dodatkowej dawki swobody, sytuacja jest jak najbardziej uczciwa. Przecież nowy model gra lepiej. I co ważne, lepiej dla wszystkich. Starych i potencjalnych nowych użytkowników, co przy częstym odejściu od dawnego sznytu grania podobnych nowości u konkurencji, nie jest takie oczywiste. W tym przypadku mamy kontynuację wypracowanego przez lata brzmienia ze znaczą poprawą jego kreowania w przestrzeni naszych samotni. Czy RCM Sensor 2 MK II jest potencjalnym zawodnikiem dla każdego? Jeśli kochacie muzykę podaną z wigorem, bezwzględnie tak.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Produkcja i dystrybucja: RCM
Cena: 12 000 PLN

Dane techniczne:
Czułość wejściowa: 0,3 – 5 mV (regulowana)
Regulacja czułości: 0,3 – 0,4 – 0,6 – 0,9 – 1,4 – 2,5 – 5 mV
Wzmocnienie: 52 – 76 dB (2V rms wyjście)
Impedancja wejściowa: 20 Ω- 47 000 Ω
Regulacja impedancji: 20 – 30 – 50 – 100 – 200 – 400 – 1000 – 47 000 Ω
Pojemność wejściowa: 100 pF
Tryb pracy wejścia: symetryczny – niesymetryczny
Wejście: RCA
THD: 0,01%
S/N: 85dB
Liniowość RIAA: +/- 0,3dB (20Hz-20kHz)
Impedancja wyjściowa: 70 Ω
Wyjście: XLR, RCA
Nominalny poziom wyjściowy: 2V rms
Maksymalny poziom wyjściowy: 8V rms
Wymiary:
245 x 227 x 110 mm – przedwzmacniacz
122 x 230 x 70 mm – zasilacz
Waga:
3,5 kg. – przedwzmacniacz
1,7 kg. – zasilacz
Pobór: max 17W

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vinius audio TVC-03

Link do zapowiedzi: Vinius audio TVC-03

Opinia 1

Sądzę, że nie tylko ja, ale również Wy w swojej drodze przez meandry zaawansowanej konfiguracji systemów audio spotkaliście się z teorią, iż komponenty odtwarzające zarejestrowaną na wszelkiego rodzaju nośnikach muzykę powinny być wręcz przezroczyste – czytaj, nie narzucać swojego sznytu grania reszcie zestawu. Oczywiście bez dwóch zdań w pełni się z tym zgadzam. Ba, takie założenia w teorii starają się realizować wszyscy producenci. Jednak jak wiadomo, temat jest pewnego rodzaju utopią, co udowadnia nad wyraz szeroka oferta diametralnie różnie od siebie grających konstrukcji. Jedne kolorują dźwięk, inne nieco go rozjaśniają lub napowietrzają, ale nie oszukujmy się, zawsze na tle innego produktu wypadają jakoś. Czy to źle? Oczywiście nie, gdyż wytrawny meloman dzięki wiedzy jak muzyka brzmi na żywo, z owego gąszczu umie złożyć dla siebie bliski prawdy – przynajmniej w jego mniemaniu, czyli neutralny zestaw odtwarzający ukochaną muzę. Jaki cel ma powyższy wywód? Otóż bardzo istotny, gdyż w dzisiejszym starciu przyjrzymy się zaskakująco ciekawej, bo kroczącej bardzo blisko założenia neutralności konstrukcji. Czy idealnej, okaże się w części opisu brzmienia. Jednak nieco wyprzedzając fakty bez dwóch zdań jestem w stanie wygłosić tezę, iż spora grupa nawet zagranicznej konkurencji w wielu aspektach od inicjatorów powołania do życia naszego punktu zainteresowania spokojnie mogłaby może nie uczyć, ale przynajmniej umówić się na konsultację o co w tej zabawie tak naprawdę chodzi. Od kogo konkretnie? Pewnie Was zaskoczę, ale od stacjonującego w Trójmieście, rodzimego producenta Vinius audio, który własnym sumptem dostarczył do naszej redakcji oparty o transformatory, zaskakująco ciekawy, a co dla wielu często jest bardzo istotne, pasywny przedwzmacniacz liniowy TVC-03.

Rzeczona pasywka z uwagi na minimalistyczną ilość podzespołów w trzewiach jest niedużą, pomalowaną strukturalnym lakierem metalową skrzynką z wykończonym na wysoki połysk drewnianym frontem i również drewnianym tylnym panelem przyłączeniowym. Awers TVC-3 uzbrojono w dwie czarne gałki i ozdobiono czarnymi nadrukami wyskalowania poziomu Volume i wyboru wejścia, nazwy modelu i logo marki. Lewym, nieco mniejszym pokrętłem z delikatnym wycięciem wybieramy konkretne wejście, a prawym, znacznie większym, sterujemy poziomem głośności. Jeśli chodzi o plecy, te spełniając założenia obsługi kilku zewnętrznych sygnałów, ale bez udziału dostarczanej z zewnątrz energii elektrycznej, oferuje potencjalnemu nabywcy jedynie trze wejścia i jedno wyjście liniowe w standardzie RCA. Tak nasz bohater prezentuje się z zewnątrz, jednak jak wiadomo, clou tematu znajduje się wewnątrz. Tam idąc za prezentowanymi na stronie producenta fotografiami znajdziemy jedynie dwa transformatory połączone siecią cienkich przewodów z selektorem wejść na froncie i terminalami RCA na rewersie. Bułka z masłem? Niestety z autopsji wiem, iż jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w szczegółach. Te zaś według pomysłodawców konstrukcji to: rozmiary podzespołów, z których wykonano trafa, rygorystyczna dokładność ich wykonania, drobiazgowa selekcja wykorzystywanych materiałów, a także dbałość o zachowanie kierunkowości każdego użytego do budowy ich dziecka przewodnika. To oczywiście jedynie skrót obszernie opisanych na stronie technicznych informacji, do zapoznania się z którymi, celem uniknięcia zbytniego rozwadniania tekstu oczywiście zachęcam. Tymczasem wieńcząc część przybliżająca bohatera testu z przyjemnością zapraszam na kilka strof o jego możliwościach sonicznych.

Aplikując w tor testowany komponent bałem się tylko jednego. Otóż bardzo częstą, choć nie zawsze, przypadłością przedwzmacniaczy pasywnych jest pozbawienie dźwięku nadającego mu pierwiastek życia, wigoru. Owszem, przekaz wówczas nabiera odbieranej jako przyjemną, plastyki, ale według mnie zbyt mocno odbija się to na swobodzie prezentacji. Niby wszystko jest, ale jak gdyby za lekką woalką, co natychmiast oddala ode mnie uczucie bycia tam i wtedy, czyli dla przykładu podczas realizacji wydarzeń muzycznych spod znaku nagrywanej w kościołach muzyki dawnej. To jest na tyle doskwierający aspekt, że natychmiast zmieniam repertuar na mniej wymagający. Tymczasem już kilka rozgrzewkowych kawałków unaoczniło mi wiedzę panów z Vinius audio, iż można z dźwiękiem zrobić wszystko, ale nie powinno się pozbawiać go takich pierwiastków jak przejrzystość, witalność i oddech. Nie wiem jak udało im się to osiągnąć, ale przepuszczona przez tytułową konstrukcję muzyka brzmiała nad wyraz transparentnie. Nie w estetyce rozjaśnienia, czy odchudzenia, lecz w sobie tylko znany sposób wizualizowała się w przestrzeni jakby bardziej pozbawionej popularnego obecnie smogu. Poszczególne instrumenty wybrzmiewały z zaskakującą precyzją, a mimo to nie kłuły w ucho. Powód? Ów rysowany ostrą kreską, pełen najdrobniejszych niuansów spektakl nadal był barwny i soczysty. Dlatego też mimo hołubienia przeze mnie większej ilości magii w dźwięku – to nie zawsze jest pogrubienie lub siłowe kolorowanie, moje zmysły potrafiły swobodnie złożyć zastaną sytuację soniczną w jedną, tutaj Was zaskoczę, przyjemną w odbiorze całość. Co ciekawe, ta specyfika grania nie faworyzowała, ani nie deprecjonowała żadnego nurtu muzycznego. Zawsze było czytelnie, dobrze w domenie energii i masy, ale również bez nadinterpretacji w kwestii górnych rejestrów. Jak to możliwe? Słowo, a raczej fraza klucz to „brak zniekształceń”, czego po pierwsze nie generował zestaw towarzyszący i oczywiście nie wnosił opiniowany przedwzmacniacz. Oczywistym jest, że poznawszy wyartykułowane umiejętności TVC-03 w pierwszej kolejności nie omieszkałem przesłuchać kilku zrealizowanych w kubaturach kościelnych krążków jak „El Cant De La Sybil-la” Jordi Savalla, czy „A Trace Of Grace” Michela Godarda. Zapewniam Was, to nie było zwyczajowe odbębnienie wspomnianych pozycji, tylko zarezerwowane dla najlepszych konstrukcji napawanie się fenomenalnie zawieszonymi w przestrzeni w trzech wymiarach na przemian chóralnymi i solowymi wokalami na tle wirtuozerii często epokowych instrumentów, a także delektowanie się świetnie współbrzmiącym z nimi klasztornym echem. To dla wielu może być banał, jednak tylko w momencie, na ile to możliwe, wiernego oddania wszelkich składowych, wiedzący o co w takiej muzyce chodzi meloman jest w stanie zatopić się w niej bez jakichkolwiek hamulców, co przecież nam, czyli wymagającym słuchaczom chodzi. Jednym słowem, stało się jasne, iż tego rodzaju muzyka była ewidentnie wodą na młyn dzisiejszego pretendenta do laurów. Po tej dawce emocji postanowiłem sprawdzić, czy przez cały czas przywoływana, nienaganna transparentność przedwzmacniacza nie oferowała jednak zbytniej przenikliwości. Takim to sposobem w CD-ku w roli swoistego palca Bożego wylądował materiał Leszka Możdżera „Kaczmarek By Możdżer”. Przywołany pan Leszek na tej płycie często gra mocnymi uderzeniami w klawisze, co z jednej strony wielu bardzo się podoba, jednak w przypadku nadpobudliwości zestawu może być bolesne dla uszu. Tymczasem, owe mocne dźwięki miały swoje pięć przysłowiowych dźwięcznych minut, jednak nie przekroczyły granicy natarczywości. Ot zabrzmiały w ogólnie prezentowanej przez urządzenie estetyce dążenia do neutralności. Ja bez naciągania faktów, bez najmniejszych problemów taki pomysł na dźwięk kupuję.
Ok., to było typowe plumkanie. Zatem nie pozostało mi nic innego, jak skreślić kilka zdań o czymś cięższym brzmieniowo i w dodatku średnio zrealizowanym, co w stu procentach spełniała grupa Slayer z kompilacją „God Hates Us All”. Po co aż taka mówiąc kolokwialnie, „rzeźnia”? Uspokajam. Nie żeby szukać w muzyce piękna – choć znam takich, którzy nie tylko się na tym wychowali, ale nadal nie mogą z owej młodości się obudzić, tylko aby sprawdzić, czy ten bardzo przezroczysty przedwzmacniacz nie rzuci białego ręcznika i umieści w przestrzeni międzykolumnowej garści żyletek. I wiecie co? Muszę po raz kolejny go pochwalić, bowiem nic złowrogiego dla moich narządów słuchu się nie wydarzyło. Było szybko, o co w tej muzie chodzi, mocno w masie i energii instrumentów – oczywiście na ile pozwalała realizacja płyty, ale także bardzo czytelnie – mimo drobnego podkreślenia dobitności perkusjonaliów. I gdybym miał wybierać, czy taki rodzaj muzyki upiększać podkolorowaniem, często kończącym się mocnym uśrednieniem, czy odtworzyć w estetyce zaproponowanej przez urządzenia panów z Trójmiasta, wybieram to drugie. Sam jestem zaskoczony, ale to prawda.

Jak wynika z powyższego tekstu, przez kilkanaście dni miałem przyjemność obcować z bardzo ciekawym urządzeniem. Jego oferta opiewała na świetną witalność, swobodę, ale również zdroworozsądkowe, bo idące tropem unikania wyskoków przed szereg, nasycenie dźwięku. To było na tyle zaskakujące, że mimo mojej fascynacji bardziej fizjologicznym przekazem, z podanym przez Vinius audio TVC-03 światem muzyki po drobnych korektach kablowych prawdopodobnie również znalazłbym długoletnią nić porozumienia. Jakie byłyby to korekty? Otóż we wstępniaku wspominałem o utopijnym wzorcu neutralności, czyli oczekiwanym od komponentów audio braku wyraźnego „ja”. I powiem szczerze, że na tle dotychczas testowanych konstrukcji dzisiaj przybliżany podmiot szedł rzadko spotykaną, bo stosunkowo przezroczystą ścieżką. Zawsze było transparentnie, ale nie krzykliwie, czyli bdb. Tylko jak obronić teoretyczną niewidzialność przedwzmacniacza w moim torze, gdy po wszystkim słuchając muzyki z jego pominięciem – regulacja głośności wówczas odbywała się w domenie cyfrowej w dCS-ie, zestaw grał z większą pulsacyjnością i koherentnością. Z tym samym rozmachem, oddechem i rozdzielczością, ale bardziej homogenicznie i namacalnie. To znaczy, że rozjaśniał? Nic z ty rzeczy. Jak napomknąłem w akapicie rozbiegowym, na tle mojego zestawu był „jakiś”. Inna sprawa, że świetny, za co należą się brawa. Czy to jest oferta dla każdego? Z drobnymi wyjątkami tak. Co to za wyjątki? Pierwszy to zestawy o manierze nienaturalnej lekkości dźwięku. Drugim są systemy, które pod płaszczykiem niebagatelnej ilości informacji, zamiast oczekiwanych danych generują zniekształcenia, co polski przedwzmacniacz pokażę jak na dłoni. Zaś ostatni obejmuje piewców magii za wszelka cenę, czyli wielbiciel muzyki miodem płynącej. Reszta jak najbardziej do tytułowego przedwzmacniacza powinna się przymierzyć. I zaznaczam, może się bardzo pozytywnie zaskoczyć.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Accuphase A-48
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

Pewnie nie raz i nie dwa spotkali się Państwo z tezą, iż najlepszym przedwzmacniaczem jest taki, którego w torze po prostu nie ma. Przewrotne, nieprawdaż? Przynajmniej od strony logiki, choć raczej li tylko na pierwszy rzut oka, gdyż jak się człowiek na spokojnie zastanowi, to każdy dodatkowy element toru audio multiplikuje kolejne komplikacje i dylematy począwszy od tego gdzie nowe urządzenie ustawić, po te z natury fundamentalne, w stylu czym i jak owo coś spiąć i wpiąć w istniejącą konfigurację. Z drugiej strony trudno przecenić działalność przedwzmacniaczy na polu dopasowania nazwijmy to lapidarnie elektrycznego i integracji wszelakiej maści źródeł sygnału z końcowym wzmocnieniem. Koniec końców i tak dojdziemy do nomen omen jedynie słusznych wniosków, że „to zależy” i bez empirycznych doświadczeń w konkretnym systemie się nie obejdzie. Jeśli natomiast weźmiemy pod lupę nasze prywatne – redakcyjne doświadczenia, to w obu soundrebelsowych systemach przedwzmacniacze goszczą nazwijmy to „okazjonalnie”, gdyż Jacek Kodę eksploatuje głównie przy sesjach winylowych, w roli głównego centrum sterowania wykorzystując dCSa, a u mnie lwią część funkcji przejął Ayon CD-35 (Preamp + Signature) dysponujący zarówno regulowanym stopniem wyjściowym, jak i kompletem wejść tak cyfrowych, jak i analogowych.
Jednak ad rem, bowiem skoro temat przedwzmacniaczy wypłynął, to musiał być ku temu jakiś powód. I tak też jest w istocie, gdyż tym razem na redakcyjny tapet wzięliśmy jeden z najbardziej purystycznych przykładów ww. funkcjonalności, czyli stosując nomenklaturę rodzimego producenta „ultymatywny regulator głośności” a dokładnie TVC (Transformer Volume Control), czyli regulator magnetyczno-indukcyjny wykorzystujący transformator – Vinius audio TVC-03.

Skoro pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, to Vinius audio TVC-03 sprawia je jak najbardziej pozytywne. Począwszy od drewnianej, a dokładnie wykonanej ze sklejki, pomysłowej skrzyni, po samą aparycję jej zawartości widać, że jego konstruktorzy starali się zadbać o każdy, nawet pozornie błahy, niuans. Stalowy, pokryty strukturalnym, przypominającym „smocze” – opalizujące, czarne łuski lakierem korpus odważnie kontrastuje z ciepłem i głębią miodowo-bursztynowych połaci frontu i pleców. Na płycie czołowej dominującą rolę pełni centralnie umieszczone masywne, kruczoczarne pokrętło głośności, po którego lewej stronie skromnie przycupnął stanowiący jego miniaturę selektor źródeł. Nazwa marki widnieje w prawym górnym a modelu w dolnym rogu.
Ściana tylna, jak to w przypadku większości dostępnych na rynku pasywek urzeka minimalizmem, choć uczciwie trzeba przyznać, że trudno mówić o skromności patrząc na biżuteryjność użytych terminali. Do dyspozycji otrzymujemy bowiem trzy pary wejść liniowych i parę wyjść – wszystkie w standardzie RCA, lecz chodzą słuchy, że i wersja z XLR-ami ma szansę ujrzeć światło dzienne. Całość posadowiono na czterech, dość niskich, raptem kilkumilimetrowej grubości, nóżkach wykonanych ze … sklejki.
Jeśli zaś chodzi o nieco bardziej szczegółowe aspekty natury technicznej pozwolę sobie oddać głos konstruktorom:
„Konsekwentnie wszelkie elementy TVC-03 są w trakcie konstruowania pod względem kierunkowości odsłuchiwane i odpowiednio orientowane, ewentualnie pod tym względem selekcjonowane. Począwszy od drutu nawojowego, poprzez wszystkie gniazda, pokrętła i wkręty – aż po blachy obudowy. Kierunek lepszego brzmienia tych ostatnich ustalamy jeszcze na etapie płatów blachy – i dopiero po decyzji, gdzie przód i tył, gdzie dół i góra, są one poddawane wyginaniu i obróbce finalnej. W perspektywie ilości włożonej pracy i jakości zastosowanych – w dodatku selekcjonowanych oraz orientowanych – elementów, koszt TVC-03 jawi się jako realistyczny. I tak jednak nie chęć sprzedaży naszego produktu jest dla nas dominującą motywacją.

Przede wszystkim chcielibyśmy dać audiofilom łut poczucia szczęścia – przy takim brzmieniu ulubionego utworu, jakiego nigdy dotąd nie słyszeli.”

Skoro w tzw. międzyczasie przewinęło się zagadnienie brzmienia i to wywołane przez samych Ojców dzisiejszego bohatera, to nie pozostaje nam nic innego, jak nausznie zweryfikować teoretyczne założenia w praktyce. Zanim jednak przejdę do sedna pozwolę sobie na małą dygresję i jedynie wspomnę, iż Vinius już na starcie miał u mnie niejako „pod górkę”, gdyż mój dyżurny Bryston 4B³ zauważalnie lepiej sprawuje się karmiony poprzez XLR-y aniżeli RCA, więc niejako podświadomie oczekiwałem pewnych kompromisów. Tymczasem już od pierwszych taktów „Entering the Woods” Emil Brandqvist Trio rodzima pasywka złapała wiatr w żagle. Chociaż może akurat w tym przypadku nie jest to najszczęśliwsze porównanie, bowiem tu wcale nie chodzi o przyrost czegokolwiek ponad normę a raczej eliminację ograniczeń, udrożnienie krwioobiegu. Choć nie da się zaprzeczyć, że Vinius jest w torze, gdyż właśnie przez niego biegnie sygnał, to zupełnie go nie słychać. Dźwięk jest absolutnie, krystalicznie czysty a rodzima pasywka odpowiada jedynie za jego natężenie pozostając swoistym wzorcem transparentności. Jeśli ktoś w tym momencie liczył, że dodanie tytułowego przedwzmacniacza zwiększy „magię” przekazu, bądź cokolwiek doda, to przykro mi, ale musi szukać dalej, gdyż tutaj priorytetem jest „niebyt” – brak jakiejkolwiek własnej sygnatury i ten cel bezsprzecznie jest osiągany. Wszelakiej maści mikro – smaczki i cały „„audiofilski” plankton widoczne są nie tyle jak na dłoni, co raczej jak kurz na czarnym lakierze fortepianowym, uchwycony w błysku flesza. Po prostu są, w sposób oczywisty i namacalny. W dodatku TVC-03 potrafi jak rzadko które urządzenie oddać coś, za co miłośnicy, jazzu, klasyki, czy nawet sięgając po współczesną twórczość, ambientu daliby się żywcem pokroić. Mowa o umiejętności gry ciszą. Ciszą absolutną i nieskalaną niczym wzornik Vantablack.
Równie ciekawie wypada zelektryfikowany a zarazem nieśpieszny blues, czyli „Swamp Blues 2” autorstwa 8 Ball Aitkena, czyli osiadłego w Nashville ognistowłosego … Australijczyka. Jego gitara urzekająco łka, jednak zamiast pójścia na łatwiznę i uproszczenia brzmienia poprzez zbytnie wygładzenie tym razem dostajemy pełne spektrum doznań z natywną, metaliczną chropowatością włącznie. A że czasem jakaś nuta nazbyt wwierci się w nasze zwoje? Cóż, proszę nie mieć pretensji do naszego gościa, lecz do samego gitarzysty, że zagrał tak a nie inaczej. Z resztą posłuchajcie tylko Państwo jak na tym albumie brzmi tamburyn. To nie jest delikatne muskanie naszych zmysłów „okrągłymi” i złotymi dźwiękami, lecz dość bezpośrednie i wręcz twarde prowadzenie rytmu z wyraźnie zaznaczoną blachą. Czy to źle? W żadnym wypadku, po prostu wreszcie skończyło się jechanie na antydepresantach i przytępiających zmysły opiatach a zaczęła gra na tzw. setkę i mówienie prawdy, jaka by ona nie była – prosto w oczy.
Uczciwie powiem, że lubię tego typu bezpardonowość, gdyż od dłuższego czasu obcuję z nią niemalże na co dzień za sprawą swojego Brystona i bardzo sobie chwalę tę naszą „szorstką przyjaźń”. Vinius wydaje się wyznawać podobne dogmaty, więc bardzo szybko się dogadaliśmy. Warto mieć jednak świadomość, że jego powyższa prostoliniowość i transparentność może być dla co poniektórych, przyzwyczajonych do „ładnego” grania nazbyt surowa i nieuładzona. W dodatku w zbyt analitycznych systemach trzeba będzie uważać, by nie przesadzić, gdyż zamiast prawdy otrzymamy karykaturę i raniący nasze zmysły brutalny HDR. Nie będzie to jednak jego winą a jedynie pokłosiem naszych wcześniejszych decyzji. Proszę się jednak nie uprzedzać i z góry zakładać, ze taka „prawda i tylko prawda” nie jest dla Państwa i nie jesteście na nią przygotowani, gdyż nawet z dalekich od audiofilskich wzorców nagraniach, jak daleko nie szukając „Si Vis Pacem, Para Bellum” Seether Vinius był w stanie wycisnąć zaskakujące bogactwo intrygujących niuansów i przykuwających uwagę smaczków. Oczywiście powyższe słowa kieruję do tej części populacji homo sapiens, której ciężkie odmiany rocka niestraszne i właśnie z myślą o nich sięgnąłem po ww. krążek, gdyż jeśli za mix bierze się Matt Hyde mający na koncie współpracę m.in. z Deftones, Slayerem („God Hates Us All” to jego robota), czy też naszym rodzimym Behemothem (maczał palce w „The Satanist”), to ciężkim grzechem zaniedbania (w tym kontekście grzech wydaje się mieć zdecydowanie pozytywne znaczenie, jednak mam nadzieję, że wiadomo o co chodzi) byłoby choć nie rzucić na to uchem. Bowiem z pozornie jazgotliwego i kakofonicznego tła, na mniej rozdzielczych systemach przypominającego monolityczną ścianę, bez najmniejszego trudu można dostrzec maestrię gitarowych riffów i wielowątkowość aranżacji, gdzie przesterowane gitary otulają skrzące się blachy, bas prowadzi dialog z perkusją a depresyjna całość ujęta została w niepokojąco industrialne, metalowo-grunge’owe ramy. Ot klasyczna propozycja dla miłośników podobnie skomponowanych destylatów z Islay.

Nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca, ale na rodzimym rynku ambitnych rozwiązań audio zaczyna robić się naprawdę ciekawie. Proszę tylko zerknąć na nasze publikacje z ostatnich kilku tygodni. Szlaki przetarła świetna integra Circle Audio A200, dopiero co skomplementowaliśmy Lybrę 300B Fezz Audio, a tu już kolejny biało-czerwony gracz nader śmiało wkracza na high-endowe salony i mówiąc zupełnie szczerze ma szansę nieźle na nich namieszać. Czego by bowiem o Vinius audio TVC-03 nie mówić jest to konstrukcja w swej bezkompromisowej transparentności wybitna i choćby z czystej, ludzkiej ciekawości warto zweryfikować jej możliwości we własnym systemie. Nie gwarantuje, że to, co Państwo z jej pomocą usłyszycie przypadnie Wam do gustu, jednak o jednym mogę Was zapewnić – wreszcie dowiecie się jak gra Wasz system.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + Melco N1Z/2EX-H60
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Producent: Vinius audio
Cena: 20 000 PLN Netto.

Dane techniczne
– Wejścia: 3 pary RCA
– Wyjścia: Para RCA
– Maksymalny poziom sygnału wejściowego: 1,5V
– Regulacja: 24 stopnie co 2dB
– Galwaniczne odcięcie masy, brak wspólnej masy dla wejść, selektor odcina masę i sygnał
– Rdzenie transformatorów EI 102 mm
– Uzwojenie pierwotne i wtórne
– Wzmocnienie: 1/1
– Wymiary (S x G x W): 300 x 300 x 125 mm
– Waga: 10kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audio-Technica AT-ART9XI i AT-ART9XA

Audio-Technica poszerzyła swoją gamę wkładek gramofonowych MC o dwie referencyjne konstrukcje: flagową AT-ART9XI oraz AT-ART9XA. Pierwsza z nich jest wkładką z rdzeniem magnetycznym i zastępuje model AT-ART9. Druga z nowości, będąca następcą AT-ART7, wykorzystuje rdzeń niemagnetyczny.

Wspólną cechą obu nowych wkładek jest zastosowanie autorskiego referencyjnego przetwornika ART (Audio-Technica Reference Transducer). ART to komponent, który Audio-Technica stosuje wyłącznie w swoich wkładkach klasy premium.

W uzyskaniu najwyższej możliwej jakości dźwięku pomagają topowe igły mocowane do wytrzymałego wspornika z boru o średnicy 0,28 mm – igła ze specjalnym szlifem liniowym SLC (Special Line Contact) w AT-ART9XI oraz igła ze szlifem Shibata w AT-ART9XA.

Jednym z kluczowych elementów flagowej wkładki AT-ART9XI jest specjalny układ magnetyczny, na który składają się magnes neodymowy i jarzmo z permenduru. Całość optymalizuje energię w szczelinie magnetycznej, gdzie zlokalizowane są cewki generatora i dostarcza napięcie wyjściowe na poziomie 0,5 mV (1 kHz, 5 cm/s). W efekcie wkładka odwzorowuje nawet najdelikatniejsze emocje muzyczne przy równoczesnym zapewnieniu dynamiki dźwięku.

AT-ART9XA jest także wysokiej klasy wkładką, która wykorzystując rdzeń niemagnetyczny oferuje ponadprzeciętne właściwości dźwiękowe w porównaniu z powszechnie wykorzystywanymi wkładkami MC z rdzeniem magnetycznym. Brak zniekształceń magnetycznych przekłada się na naturalną barwę brzmienia i precyzyjne pole dźwiękowe. Co więcej, projektantom udało się w dużym stopniu przezwyciężyć problem wkładek z rdzeniem niemagnetycznym, tj. poziom napięcia wyjściowego. AT-ART9XA, wykorzystując nowo opracowaną ruchomą część o ulepszonym napięciu wyjściowym oraz magnes neodymowy i jarzmo z permenduru, dostarcza napięcie wyjściowe o wartości 0,2 mV (1 kHz, 5 cm/s).

W obu wkładkach projektanci zastosowali układ z dwoma ruchomymi cewkami, które po zamocowaniu tworzą kształt odwróconej litery V. Dzięki temu rozwiązaniu AT-ART9XI i AT-ART9XA mogą pochwalić się wysoką wartością separacji i szeroką odpowiedzią, co skutkuje wyraźną lokalizacją źródeł dźwięku oraz minimalnymi zniekształceniami.

Zarówno AT-ART9XI, jak i AT-ART9XA, wykorzystują aluminiową podstawę oraz hybrydową obudowę. Podstawa wspiera układ magnetyczny i system drgający, zapewniając doskonałą stabilność odtwarzania. Z kolei hybrydowa obudowa, łącząca obrobione aluminium z tworzywem sztucznym o wysokiej sztywności, redukuje niepożądany rezonans pasożytniczy, zapewniając wysoką jakość dźwięku.

Montaż wkładek ułatwiają gwintowane otwory w obudowach. Dzięki nim wkładkę można przykręcić do główki lub zintegrowanego ramienia za pomocą dwóch śrub bez konieczności stosowania nakrętek.

Wkładki gramofonowe MC Audio-Technica AT-ART9XI i AT-ART9XA będą dostępne w sprzedaży na przełomie września i października. Poglądowe ceny detaliczne obu modeli wyniosą 7499 zł/sztuka.