Monthly Archives: grudzień 2019


  1. Soundrebels.com
  2. >

Trigon Trinity
artykuł opublikowany / article published in Polish

Zgodnie z firmową systematyką Trigona śmiało możemy uznać, że poniższy maluch cierpi na swoistą schizofrenię, gdyż sklasyfikowany został zarówno jako wzmacniacz zintegrowany, jak i odtwarzacz. Jednak jego funkcjonalność dalece wykracza poza powyższe ramy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

AudioQuest Robin Hood ZERO

Opinia 1

Zauważyliście Państwo co się obecnie w tzw., sztukach audiowizualnych sprzedaje? Śledzicie światowe i rodzime box office’y? Jeśli nie, to spieszę z informacjami, że sagi, tasiemcowe serie i epickie batalie pomiędzy bohaterami najprzeróżniejszej proweniencji zarówno jeśli chodzi o uniwersum, z którego się wywodzą, jak i protoplastów. Krótko mówiąc liczą się głównie superprodukcje, w których ilość efektów specjalnych grozi stopieniem procesorów Summita (jeśli nie najszybszego, to na pewno jednego z najszybszych superkomputerów na świecie). Do tego wypada dodać, super-moce, super-bohaterów i … cokolwiek co przyjdzie nam na myśl a może występować właśnie w tej „super-” odmianie. To po prostu działa na odbiorców i tym samym przekłada się na popyt.
Trudno się zatem dziwić, że po podobne „środki marketingowego wyrazu” jakiś czas temu sięgnęli spece z AudioQuesta wprowadzając m.in. „burzową” (zapomniałem nadmienić, iż wszelakiej maści kataklizmy też mają wzięcie) serię przewodów zasilających, z której to mieliśmy niewątpliwą przyjemność testować Hurricane’y a następnie, idąc za ciosem rozszerzyli swoje portfolio o głośnikowe „Mityczne Stworzenia” (Mythical Creature) i „Ludowych bohaterów” (Folk Hero). Robi się ciekawie, nieprawdaż? Wyobrażacie sobie Państwo nasz rodzimy przewód o nazwie Bazyliszek, Szewczyk Dratewka lub Janosik? Ano właśnie, a w USA najwidoczniej takich dylematów nie mieli, czego najlepszym dowodem jest bohater naszego dzisiejszego spotkania, czyli przewód głośnikowy o dość bliskich z dopiero co wspomnianym Janosikiem behawioralnych konotacjach – AudioQuest Robin Hood ZERO.

Zgodnie z utrwalanym przez dziesięciolecia stereotypem tytułowy jegomość odziany jest … bynajmniej nie w rajtuzy, jak u Mela Brooksa bywało, a w elegancki pleciony peszel utrzymany w tonacji smolistej czerni przetykanej nitkami głębokiej zieleni. W metalicznym kolorze nadziei utrzymano również masywne splittery, z których wychodzą żyły nie tylko sygnałowe, lecz również autorskiego systemu DBS zapewniającego, dzięki napięciu 72V, silne i stabilne pole elektrostatyczne, które nasyca i polaryzuje (organizuje) cząsteczki izolacji. Dzięki temu zmniejsza się zarówno skala magazynowania w niej energii, jak i wiele nieliniowych opóźnień czasowych. Biegną one do przypiętych do przewodów korpusów modułów DBS wyposażonych w przycisk testowy oraz diodę LED umożliwiające okresową weryfikację stanu baterii. Firmowa, wykonana ze srebrzonej miedzi konfekcja może swoją biżuteryjnością nie dorównuje topowym modelom WBT, bądź Furutecha, o misternie rzeźbionych wtykach stosowanych przez Fono Acusticę w serii Virtuoso nawet nie wspominając, jednak trudno cokolwiek im zarzucić tak od strony solidności, jak i samej jakości wykonania. W dodatku w większości cywilizowanego świata, więc zakładam, że i u nas (przynajmniej na razie, do czasu aż rządząca frakcja nie zepchnie nas do mroków średniowiecza) bez najmniejszego problemu można dowolnie wybierać typ konfekcji (widły/banany) tak od strony amplifikacji, jak i kolumn.
To, czego w Robin Hoodzie gołym okiem nie widać, to wykorzystanie litych drutów (po dwa na „+” i na „-”) o średnicy 1.55 mm² z miedzi PSC+ (Perfect-Surface Copper +) o perfekcyjnej powierzchni przewodzącej. Każda z żył jest indywidualnie zaizolowana i ekranowana zgodnie z opartym na węglu Systemem Rozpraszania Hałasu (NDS – Noise-Dissipation System) i zatopiona w specjalnym wypełnionym węglem polietylenie. Ponadto zastosowanie autorskiego rozwiązania „Zero Technology” pozwoliło na eliminację charakterystyki impedancji tytułowego kabla.
Od strony użytkowej amerykańskie przewody nie należą do przesadnie sztywnych, jednak ze względu na swoją dość zauważalną wagę lepiej zapewnić im jakieś podparcie, np. za pomocą firmowych Fog Lifters, aby niepotrzebnie nie powodować naprężeń zarówno w samych wtykach, jak i dedykowanych im gniazdach. A z ciekawostek warto wspomnieć, iż ów Robin Hood oprócz będącej obiektem niniejszego testu wersji „Full-Range” występuje również w odmianie BASS i Silver, co pozwala tworzyć w pełni zgodne ze sobą tak pod względem brzmieniowym, jak i co nie mniej istotne elektrycznym zestawy do bi- czy nawet tri- wiringu.

Mamy zatem wywołującą pozytywne skojarzenia „bohaterską” nazwę i niemalże rodem z NASA, iście kosmiczne technologie, więc do pełni szczęścia przydało by się równie wysokich lotów brzmienie. A jak ma się szara rzeczywistość do obiecywanych w materiałach prasowych doznań? Psując nieco niespodziankę powiem szczerze, że podobnie, jak w przypadku Hurricane’ów, tak i tym razem obecności Robin Hooda nie da się w systemie ukryć. Zacznijmy jednak od początku i w tym celu cofnijmy się do września, kiedy to w stołecznym salonie dystrybutora – Sieci Salonów Top HiFi & Video Design, odbyła się Polska premiera wzmacniacza HEGEL H120. To bowiem właśnie wtedy zacząłem mieć pierwsze podejrzenia, co do charakteru dzisiejszego gościa. Powód? Dość oczywisty, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż w całkiem sporym pomieszczeniu zaledwie 75W norweska integra była w stanie z bądź, co bądź dość filigranowych Bowers&Wilkins 703 s2 wygenerować zaskakująco potężną ścianę dźwięku. A skoro owo zaskoczenie oprócz mojej skromnej osoby swym zasięgiem objęło również Andersa Ertzeida z Hegla, więc uznałem, że coś musi być na rzeczy.
Minęły dwa miesiące, wspomnienia okryła lekka patyna a tytułowe przewody wylądowały wreszcie w moim systemie. I? I po wygrzaniu zaoferowały kawał rasowego „amerykańskiego” grania z solidnym basowym fundamentem i iście hollywoodzkim rozmachem. Wystarczyło bowiem sięgnąć, po koncertowy „Pulse” Pink Floyd, by poczuć się jak na jednym z koncertów europejskiej trasy Divison Bell w 1994r. To było wielce udane połączenie stadionowej swobody z niezwykłą czytelnością partii tak wokalnych, jak i instrumentalnych, okraszonych chóralnymi śpiewami widowni. Jeśli by rozpatrywać, kategoryzować poszczególne nagrania na takie, które wywołują wrażenia „bycia tam” i na „Oni są tu”, to estetyka tytułowego AudioQuesta jest zdecydowanie bliższa pierwszej z powyższych opcji. Chodzi głównie o wolumen generowanego dźwięku i obszerność kreowanej sceny, które nijak się mają do możliwości, znaczy się kubatury, standardowych domostw. Chyba, że jakiemuś szejkowi zamarzy się przearanżowanie londyńskiej Elektrownię Battersea w gigantyczny loft, to wtedy jak najbardziej.
Zejdźmy jednak na ziemię i skupmy się na tym co realne i osiągalne. Wspomniane ciągoty do grania „dużym” dźwiękiem bynajmniej nie dyskwalifikują Robin Hooda w zdecydowanie mniej rozbuchanym repertuarze. Nawet na jazzowo – funkowym „Thunderbird” Cassandry Wilson, gdzie już w trakcie postprocesu „zintensyfikowano”, pulsujący bas nie zawłaszczał pozostałych podzakresów dając dojść do głosu zarówno samej (lekko sepleniącej) wokalistce, jak i pozostałemu instrumentarium. Co ciekawe mięsistość, czy wręcz pewne mówiąc kolokwialnie „przewalenie” zarejestrowanego basu nie zostało pogłębione, za to w ramach działań naprawczych akcent postawiony został na średnicę i wysokie tony. Od razu uspokajam wszystkich przewrażliwionych na zbytnie epatowanie sybilantami, że całe szczęście niczego takiego nie zaobserwowałem. Powiem nawet więcej – tam gdzie od czasu do czasu potrafiły pojawiać się delikatne „igiełki” następowało wręcz lekkie przygaszenie wyrywających się przed szereg alikwot, jakby amerykańskie przewody porządkowały i uspójniały przekaz. Nie chcę zbytnio konfabulować, ale wygląda na to, że właśnie w tym momencie można było „nausznie” przekonać się o skuteczności autorskich rozwiązań zaimplementowanych w AudioQueście, które eliminując pasożytnicze artefakty dostarczały do głośników jedynie to, co tak naprawdę znalazło się w nagraniu – bez powodujących wspomniane przerysowania „zabrudzeń”.
A jak z szeroko rozumianą klasyką? Równie dobrze, gdyż począwszy od uznawanego jako synonim siermiężnego piłowania albumu „Plays Metallica by Four Cellos” Apocalypticy, poprzez eteryczne i zwiewne „Sacrum Mysterium (A Celtic Christmas Vespers)” Apollo’s Fire, na iście wyczynowym, wybitnie audiofilskim wydawnictwie Reference Recordings „Exotic Dances from the Opera” Eiji Oue skończywszy bez nawet najmniejszych wątpliwości można było stwierdzić, że AudioQuesty nie tylko nie limitują zawartej w materiale źródłowym dynamiki, co wręcz na nią z wytęsknieniem czekają, by gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność zaprezentować ją słuchaczom z pełną intensywnością. Nie gubią przy tym niuansów, nie pomijają detali, lecz z całym dobrodziejstwem inwentarza tłoczą je w nasze kolumny wychodząc z bądź, co bądź słusznego założenia, że i one powinny sobie z taką dawką informacji poradzić. Jedynie na „Sacrum Mysterium” przy bezpośrednim porównaniu z nieco droższym Vermöuth Audio Reference można było zauważyć delikatne obniżenie stropu w St. Paul’s Church i nieco większe drobinki kurzu unoszące się nad wokalistami. Oczywiście nie chodzi w tym momencie o jakąś dramatyczną zmianę sakralnej akustyki w mocno wytłumione, studyjne wnętrze a jedynie o zaakcentowanie pewnych niuansów pozwalających na wychwyceniu różnic w podejściu do tematu odwzorowania przestrzeni pomiędzy dostępnymi na rynku konstrukcjami.

AudioQuest Robin Hood ZERO to przewody niezwykle ciekawe tak od strony konstrukcyjnej – wymykające się standardowemu przyporządkowaniu do grupy „zwykłych drutów”, jak i brzmieniowej. Mogą się bowiem pochwalić zarówno obecnością kluczowych dla amerykańskiego producenta rozwiązań zapewniających odporność na nawet mocno „zaśmiecone” środowisko pracy, jak i brzmieniem niepozwalającym na nudę i obojętność. Stawiają bowiem na dynamikę i rytm, dzięki czemu świetnie sprawdzą się wszędzie tam, gdzie wskazany jest delikatny zastrzyk adrenaliny a jednocześnie niepotrzebnie nie rozdmuchują reprodukowanego instrumentarium i wokalistów do pseudo-samplerowych rozmiarów.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale niestety rozwój szeroko rozumianego segmentu audio dla mas – czytaj dedykowanego zwykłemu Kowalskiemu – dość szybkim krokiem podąża w stronę, oczywiście na ile to możliwe, maksymalnej eliminacji okablowania w systemach generujących dźwięki. Jeśli tak dalej pójdzie, może okazać się, iż jedynymi dostępnymi do testu drutami będą dostarczające życiodajną energię do urządzeń sieciówki. Jak to możliwe? Otóż nawet na tegorocznej wystawie AVS 2019 można było zderzyć się z systemami stereo, a raczej samymi kolumnami, które wykorzystując wbudowaną w trzewia elektronikę typu odtwarzacz sieciowy i wzmacniacz, współpracując przy tym z twardym dyskiem pełniącym rolę banku muzyki i sterującym przez protokół Wi-Fi całością laptopem, do całej zabawy w słuchanie muzy potrzebowały jedynie dwóch kabli prądowych. Tak tak, nieubłaganie idzie nowe. Czy lepsze? Na tę chwilę ciężko jest mi oceniać, ale fakt jest faktem i nikt tego nie zmieni. Dlatego też, jeśli ów trend miałby się ugruntować, a podobnie do moich wyborów jesteście ortodoksyjnymi, czyli z po Bożemu połączonymi systemami, melomanami, powinniście na bieżąco zapoznawać się z każdą pojawiającą się w periodykach branżowych kablarską rozprawką. Bredzę? Bynajmniej, Tylko ostrzegam, żebyście nie obudzili się z ręką w nocniku. Niestety nie mam pojęcia, czy idziecie moją, pełną miedzi, a czasem srebra, czy bezprzewodową drogą sygnału audio, dlatego też trochę w ciemno zapraszam potencjalnych zainteresowanych na kilka zdań o okablowaniu kolumnowym Robin Hood Zero pochodzącej zza wielkiej wody, amerykańskiej marki AudioQuest, którego wizytę w mojej audiofilskiej oazie zawdzięczam Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design.

Nasz dzisiejszy bohater – kable głośnikowe Robin Hood Zero – do przesyłu sygnału wykorzystuje ułożoną w firmowym spocie miedź. Ale sam materiał przewodzący i pilnie chroniony przed wiedzą konkurencji rodzaj warkoczyka w jaki został skręcony nie są jedynymi zabiegami Amerykanów w walce o jak najlepszy efekt soniczny wykorzystującej ten model kabla układanki audio. Mianowicie, jak prawie każda ich konstrukcja, tak i wspomniany król żebraków został wyposażony w tak zwany system DBS – Dielectric Bias-System. Z czym to się je? Otóż projekt DBS tworzy silne i stabilne pole elektrostatyczne w części izolującej miedziane przewodniki, przez co zmniejsza w niej ilość magazynowanej, w efekcie szkodliwej dla sygnału energii, wpływając przy tym na eliminację nieliniowych opóźnień czasowych sygnału. Jak to wygląda? To widoczny na zdjęciach, podłużny, połączony wplecionym w izolację cienkim kabelkiem pojemnik na dwie bateryjki, na którym znajdziemy swoisty tester w postaci przycisku i informującą nas o zapasie energii zielonej diody. Jak wskazują zdjęcia, system DBS znajduje się tuż przy – w tym przypadku – rozdzielającej sygnał na plus i minus od strony kolumn, świetnie odbieranej organoleptycznie obłej, zielonej skuwce z oznaczeniem kierunku przepływu sygnału, logo marki i nazwą modelu. Jeśli chodzi zastosowaną konfekcję tak od strony kolumn, jak i wzmacniacza, w przypadku sztuki testowej były to również świetnie wyglądające, bo będące wariacją beczułek, firmowe banany. Jednak bez obaw. W momencie zakupu, jeśli potrzeby będą inne – np. widełki, dystrybutor spełni je z niewymuszoną przyjemnością. Tak prezentujące się okablowanie w drodze do klienta udaje się w nie odstającym wyglądem od samego produktu pudełku.

Tak się złożyło, że proces opiniowania rzeczonych kabli przebiegł w towarzystwie znanego z muzykalności wzmocnienia spod znaku amerykańskiego Pass Laboratories Int-25 i duńskich kolumn Audiovector R3 Avantgarde. Po co o tym wspominam? Z bardzo ważnej przyczyny. Otóż wiadomym jest, iż przywołane zespoły głośnikowe należą do obozu pokazującego świat muzyki w bardzo zdecydowany sposób. To zazwyczaj jest cała położona na stół prawda, co w przypadku braku umiejętnego konfigurowania zestawu audio może skończyć się problemem nadpobudliwości dźwięku, w konsekwencji wpływając na ich niezasłużoną krytykę. Znając jednak sygnaturę ww. konstrukcji z pełną świadomością podłączyłem je do emanującego barwą i nasyceniem amerykańskiego piecyka i ustawiając balans brzmienia zestawu w okolicach neutralności w teorii temat zamknąłem. Jednak znając romantyczne dusze wielu melomanów i dostając do testu często oferujące dodatkową szczyptę masy, a przez to nasycenia przekazu, okablowanie tytułowego AudioQuesta, postanowiłem sprawdzić, czy również ten model jest piewcą przywołanego sznytu grania. Efekt? Świetny. Po aplikacji Robina w tor, muzyka nabrała większej dostojności, wypełnienia i namacalności. Przybyło mięsistego basu i gęstego środka pasma, ale bez gaszenia wysokich tonów, skutkując odczuciem większej muzykalności systemu z nadal świetnym napowietrzeniem wybrzmiewających pomiędzy kolumnami wydarzeń. Jak to wyglądało w zderzeniu z konkretną muzyką? Naturalnie wszelkiego rodzaju jazz, wokaliza i zapisy nutowe okresu Baroku wzniosły się na znacznie wyższy poziom emanowania emocjami. Ale bez obaw. Owszem, wszelkiego rodzaju twory zamierzenie wyniszczające nasze organy słuchu nieco zwolniły tempo zbliżania nas do spowodowanej własnymi wyborami całkowitej głuchoty, jednak nie było to przysłowiowym zamuleniem przekazu, tylko dodaniem mu body. To zaś wbrew wszystkim potencjalnym narzekaniom, często wspomagało generowane w muzyce elektronicznej sejsmiczne pomruki, w rocku dodawało energii akcesorium bębniarza, a w zasadzie w każdym nurcie świetnie wizualizowało wszelkiego rodzaju partie wokalne, które przyznacie, bardzo często z braku energii na tle szalejących instrumentalnych pasaży są prawie nieczytelne. Tymczasem dzięki ukulturalniającemu owe szaleństwo sceniczne testowanemu okablowaniu, z jednej strony otrzymałem szczyptę przyjemnej krągłości wielu generatorów fonii, a z drugiej bez specjalnego skupienia się mogłem podążać za śpiewanym przez frontmenów tekstem, który wcześniej często potwierdzałem przy pomocy dołączonej do płyty CD książeczki. Zbyteczne? Dla mnie nie, gdyż lubię wiedzieć, co artyści danym utworem chcieli mi przekazać, a nie tupać nóżką w bliżej nieokreślonej interakcji z nagraniem. Reasumując całość jednym zdaniem, bez najmniejszych oporów mogę powiedzieć, iż omawiana w tym akapicie konfiguracja była bardzo bliska mojej duszy. Po pierwsze – z łatwością przekazywała zawarte w muzyce emocje. Zaś po drugie – nadal był to wulkan energii. Co prawda bez szukania szybkości ponad wszystko, jednak bez oznak szkodliwego spowolnienia muzyki. A to nie mniej ni więcej śmiało można nazwać trafionym w punkt emocjonalnym kompromisem pomiędzy natychmiastowym wykładaniem kart na stół przez kolumny, a nazbyt pastelowym malowaniem świata w przypadku zbyt mocnego podgrzania atmosfery.

Zdziwieni, że mimo prób połączenia chadzających innymi ścieżkami komponentów (kolumny, wzmocnienie) soczystymi kablami udało mi się osiągnąć tak zrównoważony muzykalnie sound? Jeśli tak, to zapewniam, że nie ma w tym nic z szarlatanerii, tylko odpowiednie doprawienie systemu, a nie jego dominację przez otrzymane do testu głośnikówki. Nie da się ukryć, AudioQuest Robin Hood Zero podkręca emocjonalność i masę przekazu. Jednak robi to z takim wyczuciem, że w teorii już świetnie uzupełniająca się kompilacja Audiovector/Pass za sprawą jedynie dodatkowej szczypty nasycenia, oczywiście przesuwając punkt ciężkości nieco niżej, w moim odczuciu tylko na tym zyskała. Czy to jest kabel dla wszystkich? To zależy od rozdzielczości reszty układanki. Jednak jeśli miałbym wskazać ze startu skazanego na porażkę melomana, to jedynie w przypadek mocnego przekroczenia punktu otyłości mającego przyjąć w swoje grono Robin Hooda zestawu. Ale natychmiast uspokajam. Nie tylko cierpiące na anoreksję, ale również te w pełni kontrolowane już barwne sety audio, bez najmniejszych problemów są w stanie dogadać się tytułowym Amerykaninem. Przykład? Choćby dzisiejszy test.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 8 400 PLN / 2×2,5m; 9 100 PLN / 2x3m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Transrotor Alto TMD

Link do zapowiedzi: Transrotor Alto TMD

To, że dla pozwalającej na słuchanie muzyki z czarnej płyty techniki analogowej po raz kolejny nadeszły złote czasy, nie ulega najmniejszej wątpliwości. Gramofony oferuje praktycznie każdy dbający o swoich wieloletnich klientów brand. I choć nie zawsze konstruuje je we własnym zakresie, gdyż czasem zamawia produkt u znających się od lat na rzeczy podwykonawców, to jednak na tle tego ogólnie pojętego zjawiska rozkwitu obcowania z sygnałem analogowym, jedno jest pewne – prezentowany dzisiaj producent, czyli rodzinna marka panów Räke (ojciec z synem) Transrotor jest jednym z głównych rozdających karty na szeroko rozumianym rynku audio graczy. To jest na tyle dobrze ugruntowany stan, że gdyby zapytać przypadkowego miłośnika muzyki o krótką listę znanych mu producentów drapaków, nasz punkt zainteresowania bez wątpienia znalazłby się na przysłowiowym pudle. Powód? Są dwa. Po pierwsze niekwestionowane doświadczenie w branży początkowo z racji handlu innymi markami, a potem wieloletni rozwój techniczny już swoich, zbierających znakomite opinie tak użytkowników, jak i periodyków branżowych, zaawansowanych technicznie produktów. A po drugie? O nie, to dotyczy możliwości sonicznych, co jest clou dzisiejszego tematu, zatem w tej kwestii wypowiem się za moment. Wieńcząc akapit rozbiegowy dodam jedynie, iż dzięki staraniom krakowsko- warszawskiego Nautilusa miałem niekłamaną przyjemność spędzić kilkanaście dni z gramofonem Transrotor Alto TMD, który na czas testu został uzbrojony w sygnowane dla omawianego brandu ramię angielskiego specjalisty S.M.E i pochodzącą z Japonii wkładkę ZYX Ultimate Omega. Zaciekawieni, jak wypadł tak bogato uzbrojony zestaw? Jeśli tak, zapraszam zatem na kilka okraszonych konkretnymi przykładami płytowymi, w miarę neutralnych spostrzeżeń.

Obcując z produktami marki Transrotor z małymi, raczej będącymi wynikiem konkretnego zamówienia przypadkami, zazwyczaj spotykamy się z jednym, bardzo istotnym dla codziennego użytku aspektem. To nie przebierając w słowach są świetnie prezentujące się od strony wizualnej konstrukcje z polerowanego, a przez to przepięknie mieniącego się w refleksach dziennego światła aluminium. Takie wykończenie zaś sprawia, że praktycznie nie ma stylu projektowania wnętrz, w którego wpisanie się oferta z Niemiec miałaby jakikolwiek problem. Ale pozytywne postrzeganie oferty Transrotora nie spoczywa li tylko na stronie wizualnej, bowiem najważniejszym tematem jego bytu jest oferowane brzmienie. To natomiast jest pochodną zaawansowania technicznego każdej powołanej do życia konstrukcji, czego idealnym przykładem jest opiniowany dzisiaj model Alto TMD. Co w nim takiego nadzwyczajnego? Już wyjaśniam. To po pierwsze – wykorzystanie specjalnych stopów aluminium. Po drugie – znakomicie eliminujący szkodliwe dla dźwięku mikrowibracje konstrukcji profil bryły gramofonu. A po trzecie – zastosowanie wymienionego w nazwie sposobu przekazania napędu z silnika na talerz modułu TMD.
Jak to wygląda w realnym zderzeniu? Model Alto jest bardzo kompaktowy. To znaczy, że w przypadku chassis mamy do czynienia z okrągłym, licującym ze średnicą talerza, ozdobionym kilkoma podfrezowaniami na bocznej płaszczyźnie, grubym plastrem aluminium. We wspomnianą okrągłą plintę, prawdopodobnie w celach przełamywania wewnętrznych rezonansów wkomponowano rozbiegające się w kształcie trójramiennej rozety podwojone, również aluminiowe pręty, z których po przedłużeniu tylna prawa dwójka jest ostoją dla siodła (armboardu) ramienia. Tak przygotowaną do dalszego uzbrojenia w akcesoria platformę posadowiono na trzech okrągłych, sporej średnicy, delikatnie wystających poza jej obrys stopach. I gdy wydawałoby się, że najciekawsze aspekty budowy mamy już a sobą, dopiero teraz dochodzimy do najważniejszego tematu tej konstrukcji. Otóż w centrum podstawy nie znajdziemy zwykłego, smarowanego olejem łożyska w mosiężnej panewce, tylko wspomniany układ przeniesienia napędu o nazwie TMD. To skrót od Transrotor Magnetic Drive – łożysko z wbudowanym sprzęgłem magnetycznym, gdzie moment obrotowy z silnika przekazywany jest na talerz dolny, z którym sprzęgnięty za pomocą systemu magnesów (bez sprzężenia mechanicznego) jest górny talerz. Czyli przekładając z polskiego na nasze w pełni odseparowujemy nieuniknione mikro-szarpania gumowych pasków od zespołu zbierającego zawarte na płycie informacje – talerz, wkładka, ramię, co bez dwóch zdań jest bardzo istotnym działaniem na rzecz idealnego, jak wiadomo mechanicznego procesu odczytu danych. Jeśli chodzi o źródło napędu talerza, ten realizowany jest przy pomocy wspomnianych dwóch pasków ze stawianego zazwyczaj z lewej tylnej strony gramofonu, sterowanego elektronicznie oferującą dwie prędkości centralką, mogącego pochwalić się sporą wagą silnika. Natomiast sam platter gramofonu konsekwentnie realizując walkę ze szkodliwymi dla układów mechanicznych wewnętrznymi drganiami od spodu został ponacinany kilkoma przełamującymi monolit okręgami, a od góry uzbrojony w dość grubą, elastyczną, a przez to dodatkowo stabilizująca płytę, przytwierdzoną na stałe czarną matę. Tak skonfigurowany zestaw wieńczy nakładany na płytę słusznej wagi docisk. Gdy budowa drapaka nie stanowi już dla nas problemu, idąc za wstępniakiem dodam jedynie, iż na czas testu Alto TMD został wyposażony w ramię ze stajni angielskiego producenta S.M.E i zajmującą trzecią pozycję od góry w rodzinnej hierarchii japońską wkładkę ZYX Ultimate Omega. Jednak potencjalnych zainteresowanych uspokajam, wspomniane akcesoria są tylko propozycją testową i w momencie zakupu każdorazowo ustalaną z klientem.

Co wydarzyło się w moim sanktuarium w temacie jakości dźwięku systemu karmionego tytułowym Transrotorem? Powiem tak. Biorąc pod uwagę od kilku lat mocno intrygującą mnie wkładkę ZYX Omega, gdzieś w podświadomości testowanemu systemowi przysłowiową poprzeczkę wieszałem bardzo wysoko. Toż to przedział mojego, również japońskiego rylca. Zatem owszem, fonia miała prawo podryfować w nieco innym kierunku, typu odmienne akcenty brzmieniowe, jednak rozdzielczość, budowanie realiów zapisanych na płytach wydarzeń muzycznych nie tylko w domenie szerokości i głębokości sceny, ale również zawieszania jej w wymiarze 3D, powinny być na najwyższym poziomie. I? Spokojnie, było fantastycznie. Minimalnie inaczej, aniżeli mój drapak, który w innym miejscu stawiał aspekty soczystości średnicy. Co to znaczy? Otóż dźwięk Alto również był soczysty i barwny, tylko nieco bardziej zwarty w prezentacji, co we wspomnianym środku skutkowało jego bardzo dobrą rozdzielczością. A to wprost proporcjonalnie przekładało się na znacznie swobodniejsze poruszanie się po nurtach muzycznych związanych z buntem lat siedemdziesiątych, obecnym Rocku i wszelkiego rodzaju elektronice, o jazzie i wokalistyce nie wspominając. Przekaz był nieco ciemniejszy, ale jedynie w estetyce symbolu i tylko początkowo, bowiem już po kilku płytach stawał się nieistotnym, szybkom odchodzącym w niepamięć rysem brzmieniowym. Za to za sprawą wspomnianego przed momentem zwarcia, muzyka tętniąc pełnią życia oferowała znakomity atak, nadal głębię dobrze kontrolowanej średnicy i świetnie napowietrzające wirtualną scenę wysokie tony. Aby to nieco przybliżyć, przywołam trzy pozycje płytowe. Pierwszą będzie najnowsza realizacja krążka „Ogród Króla Świtu” znanego chyba wszystkim polskiego odpowiednika francuskiego mistrza muzyki elektronicznej Jean-Michel Jarre’a, pana Marka Bilińskiego. Powód? Próba pokazania świetnego oddania przez system zakresu niskich tonów. Otóż pan Marek we wspólnych rozmowach kuluarowych wyraźnie zaznaczał, że przy pewnego rodzaju kosmetycznym potraktowaniu materiału jako takiego, podczas nowego masteringu największych zmian dokonał w reprodukcji basu. Niestety w czasach powstania tej płyty dostępny sprzęt nie pozwalał na zbyt wiele w tym zakresie i niskie tony były raczej dodatkiem do całości, aniżeli równorzędnym partnerem reszty pasma. Dlatego też ostatnie pochylenie się na tym materiałem w głównej mierze było li tylko wyciśnięciem z materiału źródłowego jego niezbędnej do dobrego posadowienia całości przekazu ilości, co znakomicie da się zauważyć w bezpośrednim zderzeniu pierwszego i ostatniego tłoczenia tego materiału, a co notabene kilka tygodni wcześniej nie omieszkałem uczynić. Dlatego też mając wiedzę z owego porównania na swojej wkładce postanowiłem skonfrontować tamten sparing z możliwościami testowanego Alto TMD. Efekt? Znakomity. Bas pulsował z jeszcze większą energią i natychmiastowością pojawiania się i wygaszania, co w muzyce sztucznej inteligencji jest istotnym dla odbioru muzyki tematem. To zaś dawało poczucie jakby oczekiwanego przyspieszenia do naturalnej, bo znanej z dawnych lat szybkości jej prezentacji. Jednym słowem, to był świetny występ.
Drugi krążek również jawił się jako bardzo przemyślany punkt testu. Muza rockowa – „Women And Children First” Van Halen z wiadomych tylko twórcom przyczyn zazwyczaj była i niestety często nadal jest co najwyżej średnio zrealizowana. To natomiast powoduje, że zbyt soczyście malujące jej świat źródła dźwięku nie są w stanie pokazać stosunkowo często zawartej w niej wirtuozerii tak instrumentalnej, jak i wokalnej. Po prostu natłok zbyt obficie wizualizowanych dźwięków nie jest w stanie czytelnie wybrzmieć w eterze tworząc coś na kształt nie do końca zrozumiałego potoku informacji. Tymczasem przywołane pilnowanie niemieckiego gramofonu spraw związanych z kontrolą środka pasma przy odpowiedniej masie całości przekazu pokazało, jak nawet średnio brzmiące stare tłoczenie mogło, może nie wznieść się na wyżyny soniczne w stylu oficyny Stockfisch Records, ale bez problemu oddać zarejestrowane przed laty zamierzenia artystów. Powiem tylko tyle, umiejętne wypełnienie muzy rozdzielczą średnicą przez mieniący się srebrem analogowy werk dało pole do popisu nie tylko uwielbianym przeze mnie mocnym gitarowym riffom, ale również czytelnie wyartykułowanej wokalizie, z czym wiele konstrukcji konkurencji często miało spory problem.
Na koniec nieśmiertelny w moich recenzenckich starciach Chick Correa w kompilacji „Return To Forever”. Wynik? No cóż, z pełną świadomością będę się powtarzał, ale zaskakująco pozytywny. Powód? Ten sam co wcześniej. Dokładniej? Co prawda mistrz grał na electric piano, ale mimo to jego popisy dzięki dostojności instrumentu w dolnych partiach i dźwięczności na górze nie pozwalały nawet na moment oderwać się od muzyki, tylko od deski do deski brutalnie przykuwały do niej moją uwagę. A to dopiero przedbiegi, gdyż w sukurs Chickowi przychodzili inni instrumentaliści z fletem, saksofonem, kontrabasem i perkusją włącznie, a całość okraszał świetnie zawieszony w eterze, zjawiskowy wokal Flory Purim. Słodzę? Nie mam innego wyjścia. Gdybym narzekał, oznaczało by to, jedynie celową złośliwość, a nie próbę pokazania brzmienia dostarczonego do testu gramofonu. Powód? Mam podobnie brzmiącą wkładkę i wiem, jaki poziom powinien reprezentować chadzający na tym pułapie cenowym gramiak. A będąc szczery powiem więcej. Wkładka ZYX Omega w pewnych aspektach była bardziej neutralna od mojej Miyajimy Madake. Dlatego też całość testu była raczej pokazywaniem zalet, a nie siłowym szukaniem problemów, które w moim odczuciu po zrozumieniu punktu odniesienia w tej konfiguracji nie istniały.

Jak wynika z powyższego, pochwalnego słowotoku, nabywając tak skonfigurowany gramofon Transrotor Alto TMD raczej nie zderzymy się z jakimikolwiek nieoczekiwanymi sytuacjami. To jest świetnie dobrana oferta, która owszem, w zbyt analitycznych systemach, jak na analog, może okazać się nazbyt prawdomówna – czytaj z racji pełnej kontroli barwnego dźwięku nie rozleje się jak ciepłe kluchy, na co czasem liczą niezorientowani w temacie klienci. Ale to w najmniejszym stopniu nie będzie jej, tylko próbującej przygarnąć ją pod swoje skrzydła potencjalnej układanki wina. Jednak po tych kilkunastu dniach zabawy na własnym podwórku z kilkoma innymi testowymi konfiguracjami sprzętowymi – zazwyczaj były to wzmacniacze – jestem w stanie wygłosić tezę, że aby zmarnować potencjał tytułowego gramofonu, naprawdę trzeba bardzo się postarać. Jednak spychając ową opinię do poziomu bliskiemu zera z mojej strony oświadczam, iż bez względu na wszystko dzisiejszy punkt zapalny wart jest każdej wydanej nań złotówki i poświęconej na obcowanie z nim minuty.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15, VITUS AUDIO SL-103
– końcówka mocy: VITUS AUDIO SS-103
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Ceny
Transrotor Alto TMD: 37 900 PLN (wersja podstawowa z ramieniem SME 5009 i wkładką MC Merlo Reference)
– ramię SME 5012 12”: 14 990 PLN
– wkładka ZYX Ultimate Omega: 15 900 PLN

Dane techniczne
ZYX Ultimate Omega
• Masa równoważąca wykonana z lazurytu
• Pierwszy na świecie wspornik igły z karbonu C-1000 we wkładce typu MC
• Korpus wykonany wg zasad Real Stereo
• Generator sygnału typu Super High Speed
• Płytka przyłączy z kompozytu karbonowego
• Igła z końcówką mikro-krawędziową
• Cewki generujące prąd wykonane z krystalicznej miedzi beztlenowej o czystości 6N
• Cewki z czystego srebra i złota
• Wyposażona w podstawę cynową TB2 ze specjalną nakrętką ZN (waga całkowita: 7.9 g)

Transrotor Alto TMD
• Chassis: ręcznie polerowane aluminium
• Talerz: ręcznie polerowane aluminium z nakładką kompozytową, łożysko hydrodynamiczne ze sprzęgłem magnetycznym (TMD), 9 kg, 80 mm
• Wymiary (S x W x G): 54 x 21 x 38 cm
• Waga: 33 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

WK Audio The Air

Opinia 1

Nie wiem, czy spotkaliście się już z tą lekko złośliwą dla wielu podmiotów z podwórka audio, z ochotą głoszoną przez tropicieli wszelkich oznak audio-woodoo maksymą: „Jak nie masz pomysłu na biznes, rób okablowanie audio. To łatwy i lekki zarobek”. Jeśli nie, to już ją znacie. Czy to prawda? Nie mam najmniejszego pojęcia, w ilu przypadkach zaczynem do podjęcia się tego rodzaju biznesu jest jej pierwszy człon. Osobiście mniemam, że mimo zakładanej szczypty prawdy w każdej plotce tutaj jej udział jest nad wyraz znikomy, Jednak bez względu na wszystko zapewniam, iż druga część również mija się ze stanem rzeczywistym. Skąd to wiem? Od kilku producentów. To są długie godziny pracy poświęcone na projektowanie i realizację odpowiednich spotów setek cienkich drucików. Do tego dochodzi sprawa dobrania stosownego ekranowania, materiałów izolujących, a czasem nawet powiązanej z teoriami fizyki odpowiedniej długości danego kabla. Banał? Bynajmniej, bowiem nawet zastosowanie innego izolatora poszczególnych żył lub inna kolejność ekranowania wykorzystywanymi półproduktami, powoduje znaczące zmiany wpływu danej konstrukcji na wykorzystujący ją system audio. Niestety, jeśli ktoś podchodzi do tego uczciwie, to jest to prawdziwa droga przez mękę. Jaki cel ma powyższy wywód? Bardzo ważny, gdyż dzisiejszym bohaterem będzie od dwóch lat z powodzeniem radzący sobie na rynku okablowania, dzięki własnym doświadczeniom w pełni świadomy wspomnianych problemów, rodzimy producent WK-Audio, który własnym sumptem, do poważnego starcia na naszych łamach dostarczył dwie sieciówki The Air.

Z uwagi na dziwne czasy podrabiania wszystkiego bez żadnych konsekwencji, informacji na temat tytułowego okablowania jest jak na lekarstwo. Z tego co udało mi się dowiedzieć, mamy do czynienia z czystą miedzią OFC, która przed użyciem do produkcji portfolio manufaktury WK-Audio została poddana formowemu procesowi jej uszlachetniania – to jedna z tajemnic produkcyjnych. Wewnątrz mieniącej się błękitem plecionki z PVC znajdują się skręcone według mozolnie opracowywanej geometrii – kolejna tajemnica produkcyjna, osobno izolowane, odseparowane od siebie specjalnymi elementami w strategicznych dla dźwięku miejscach trzy żyły. Te w sumie zaś w kwestii ilości miedzi w danym kablu osiągają wynik na poziomie 13 mm² czystego drutu. Ale to nie koniec ciekawych danych, bowiem w trosce o jak najlepszy sound zasilanego systemu, model The Air jako akcesoria przyłączeniowe wykorzystuje topowe wtyki japońskiej marki Furutech I-E 50 NCF (R) i FI-50 NCF (R). Tak przygotowany dla klienta produkt dla lepszego efektu wizualnego wyposażono w nadające sznytu elegancji metalowe przywieszki z logo marki i nazwą modelu. Natomiast wieńcząc proces zdobywanie serc klienta całość spakowano do ozdobionego wielkim znakiem firmowym brandu drewnianego pudełka.

Mam nadzieję, że na podstawie kilku lat opisywania przez nas podobnych akcesoriów prądowych zdążyliście przyjąć do wiadomości fakt zwyczajowego sznytu grania danej konstrukcji. Raz w grę wchodzi szybkość połączona ze zwartością przekazu, innym razem jego świetnie oddające muzykę wokalną i sakralną, nasycenie. Naturalnie im wyżej wspinamy się w hierarchii jakości dźwięku, tym bardziej obydwa nurty brzmienia się asymilują. Dlatego też w momencie braku oporu z Waszej strony w stosunku do mojego wywodu niemal samoczynnie nasuwa się pytanie typu „Jak na tle opisanych artefaktów sonicznych wypada tytułowy The Air?”. Powiem, że bardzo ciekawie, gdyż może nie w wartościach absolutnych, ale na swój sposób łączy coś obydwu specyfik rysowania świata muzyki. O co chodzi? W momencie wpięcia w mój tor dotychczasowa prezentacja umiejętnie, bo bez oznak szkodliwości jako takiej, została skierowana w stronę lekkiego faworyzowania średnicy. Ale co istotne, nie tej wyższej, co mogłoby skończyć się jej krzykliwością, tylko jej niższych zakresów. Na przełomie z basem stała się znacznie mocniejsza, niemniej jednak dzięki pewnego rodzaju twardości znakomicie unikała poczucia rozlazłości. Była zwarta, a zarazem magiczna. To naturalnie w pierwszej kolejności dopuszczało do głosu wszelkiego rodzaju operującą w tym pasmie wokalizę i bogate instrumentarium. Jednak zaznaczam, mimo odczuwalnego odbioru całości w nieco bliższym polu odsłuchu – zwyczajnie przesiadałem się do bliższego od sceny rzędu z zachowaniem identycznego wektora jej szerokości i nieznacznie mniejszego głębokości jako konsekwencja zbliżenia się do źródła dźwięku, nie odbierałem tego jako balansowania na granicy problemu w odbiorze całości, tylko lekkie przewartościowanie dotychczasowego spojrzenia na rozgrywające się pomiędzy moimi kolumnami wydarzenia. Jednak to nie wszystkie ciekawostki. Takie postawienie sprawy mówiąc kolokwialnie nie gmerało w dolnych zakresach zbierając je nadmiernie w sobie – było bardzo podobnie do stanu przed aplikacją rzeczonych drutów. Czy to źle? Nic z tych rzeczy. Dla mnie dobrze. Powód? Otóż wprowadzałoby to do dźwięku w pierwszym odczuciu owszem fajną, jednak po kilku godzinach kastrującą muzykę z emocji nadmierną szybkość, a przecież nie o natychmiastowość narastania sygnału tylko w niej chodzi. Ważna jest równowaga pomiędzy masą i atakiem. Co do najwyższych rejestrów, te w pierwszym odczuciu po wzmocnieniu środka stając się mniej wyraziste, po kilkupłytowej akomodacji bez problemu okazały się być równie informacyjnie. Nadal bardzo dobrze pracowały w służbie świetnej prezentacji wspomnianych partii wokalnych i instrumentalnych typu kontrabas, fortepian i wszelkiego rodzaju instrumenty dęte. Jak to wyglądało na przykładach? Weźmy na tapet Dianę Krall, bez znaczenia w której kompilacji płytowej. Wspomniana diwa zawsze nabierała dodatkowej dostojności i energii, jednak bez siłowego tyranizowania towarzyszących jej muzyków. Czyli? Idąc za głoszonymi przed momentem opiniami, nie tylko kontrabas mocnym i zwartym, jednak nadal z informacją o strunach i pudle rezonansowym, dźwiękiem, ani przez moment nie pozwolił sobie na zepchnięcie do dźwiękowej defensywy, ale również fortepian swoją dostojnością w dolnych zakresach i perlistością na górze zawsze był jednym z rozdających karty generatorów rozwibrowanych fal powietrza. To był czysty konsensus kreowania fraz gardłowych z pozwalającymi im świetnie zaistnieć w eterze współtworzącymi soniczną opowieść przyrządami akustycznymi. Coś więcej? Wiecie co? W podobnym tonie wypadała każda muzyka. Dlatego też unikając sztucznego nadmuchiwania tekstu pozostanę przy świetnie oddającej clou tematu w kwestii oferowanego przez opisywane kable dźwięku, przywołanej Dianie Krall. To jest na tyle reprezentatywny przykład, że dalsze rozwodzenie się byłoby szkodliwe dla wiarygodności testu. A tego ani ja, ani potencjalni zainteresowani (czytaj klienci) raczej chcieli by uniknąć . Wystarczy dokładnie pokazać o co chodzi, a dobry produkt obroni się sam, czego notabene rodzimemu producentowi życzę.

Tak tak, to są bardzo ciekawie wypadające kable. Z jednej strony wzmacniają energię najważniejszej dla naszego odbioru muzyki średnicy, zaś z drugiej nie powodują jej przegrzania. Umiejętnie wprowadzają efekt pewnego rodzaju twardości, przez co trzymają ją cały czas w ryzach kontroli, a co za tym idzie dobrej informacyjności. Komu poleciłbym punkt zapalny dzisiejszego spotkania? Teoretycznie wszystkim. Jak to możliwe? Po pierwsze, nawet u mnie, czyli w mocno gęstym systemie pokazały muzykę jedynie w sferze inności, a nie ułomności, co wielu z was może bardzo się spodobać. Zaś po drugie, wszystkie układanki cierpiące na przysłowiową anoreksję – są nader szczupłe w brzmieniu, nawet po niezobowiązującej próbie, w momencie końcowego wypięcia The Air mogą okazać się już nie do słuchania. Czy tak się stanie, niestety zależy li tylko od Waszych decyzji. Ja co mogłem, to zrobiłem, czyli przekładając z polskiego na nasze, w miarę prostymi przykładami jak na spowiedzi opisałem zaistniałe podczas testu sytuacje. Reszta jest w Waszych rękach.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Audio Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Opinia 2

O tym jak istotna jest właściwa i możliwie wysokiej próby konfekcja zdążyliśmy przekonać się już dwukrotnie – podczas poznawania walorów sonicznych wtyków Furutech Fi-50 NCF(R) i jeszcze ciepłego testu Acrolinków 7N-PC6700 Anniversario. Nie inaczej jest i tym razem, choć akurat mamy to szczęście, że przysłowiową pracę domową odrobił za nas sam producent … projektując tytułowy przewód właśnie pod konkretne wtyki i jak się zapewne Państwo domyślają chodzi właśnie o topowe – piezoelektryczne 50-ki Furutecha. Żeby było ciekawiej w procesie projektowym maczał palce sam dystrybutor wspomnianego kablarsko-akcesoryjnego potentata, czyli katowicki RCM, a finalna wersja obiektu naszych dzisiejszych wynurzeń jest bodajże setną inkarnacją pierwotnego projektu. Jeśli dodamy do tego blisko półtoraroczny okres „dojrzewania” śmiało możemy uznać, iż mamy do czynienia z produktem na tyle skończonym, że raczej nie powinniśmy spodziewać się zbyt szybko jego „poprawionej” wersji. A o kim i o czym mowa? O swoistym beniaminku rodzimej sceny Hi-Fi, czyli powstałej zaledwie w 2017 r. plichtowskiej manufakturze WK Audio i jej topowym przewodzie zasilającym The Air.

Jeśli chodzi o walory natury tak estetycznej, jak i użytkowej, to nie da się ukryć, iż The Air prezentuje się nader intrygująco. Dostarczany w nieco „ikeowskiej” (chodzi o naturalność i ekologię a nie żadne pejoratywne skojarzenia), czyli minimalistycznej i wręcz nieco surowej drewnianej skrzynce już podczas pierwszego kontaktu budzi zaufanie swoją wagą, topowymi wtykami Furutecha i … mało komercyjnym podejściem do tematu. O czym mowa? O niezwykle starannym podejściu do tematu detali, na które zwraca się uwagę przy lepszym jego poznaniu. Chodzi przede wszystkim o ozdobną skórzaną szlufkę z nanizaną nań metalową, przypominającą nieco otwieracz do butelek, tabliczką z firmowym logotypem i nazwą modelu, oraz błękitny peszel otulający nieregularny splot ukrytych pod nim wiązek przewodów. Co w tym niekomercyjnego? Cóż, nie muszę chyba nikogo uświadamiać, że standardem jest stosowanie różnokolorowych termokurczek z firmowymi nadrukami, oraz zewnętrznych izolacji o znormalizowanej – jednorodnej średnicy. Tymczasem The Air wymyka się powyższym standardom – jest na swój sposób sękaty i nieuładzony, pozwalając przy tym namacalnie potwierdzić, iż trzech miedzianych żył biegnących w jego wnętrzu bynajmniej nie ułożono równolegle, lecz zapleciono zgodnie z założoną, firmową geometrią i dodatkowo rozdzielono stosownymi dystanserami. Na tzw. „macanta” można domniemywać, iż opracowanemu przez Witolda Kamińskiego (WK Audio) i Rogera Adamka (RCM) zaplotowi jest zdecydowanie bliżej do przywodzącej na myśl łańcuch DNA helisy, aniżeli do warkoczy Hurricane’ów AudioQuesta.
Jeśli chodzi o detale natury metalurgicznej, to jak już zdążyłem napomknąć w roli konfekcji wystąpiły topowe, piezoelektryczne wtyki Furutech FI-E50 NCF (R) oraz FI-50 NCF (R) a w roli przewodnika wykorzystano polską i włoską miedź OFC o łącznym przekroju wynoszącym aż 13 mm².

Niezależnie jednak od wyglądu, przynajmniej dla większości audiofilów, liczy się przede wszystkim dźwięk i w nieco mniejszym stopniu ergonomia, dlatego też nieco przewrotnie skupię się najpierw właśnie na tym drugim czynniku decydującym, czy dany produkt zostanie w naszym systemie, czy też wróci z powrotem do sklepu. Przy zakupie WK Audio The Air warto bowiem wygospodarować nieco więcej miejsca, gdyż poprzez swoją budowę jego sztywność i podatność na układanie wymaga nieco troski i … wyobraźni przestrzennej. Jeśli zaś chodzi o brzemienie, to tutaj już żadnych specjalnych wymagań raczej tytułowy przewód nie stawia.
Zarówno z racji rekomendowanej przez producenta ceny, jak i wykorzystanej przez niego konfekcji, WK Audio The Air stał się niejako z automatu sparingpartnerem dla niedawno przez nas opisywanych Acrolinków 7N-PC6700 Anniversario, co z jednej strony w sposób całkowicie oczywisty unaoczniło różnice pomiędzy obiema konstrukcjami a z drugiej tylko potwierdziło, że drogi do osiągnięcia mniej, bądź bardziej audiofilskiej nirwany mogą dość znacząco się różnić. Wystarczy powiedzieć, że o ile japońscy konkurenci postawili na rozdzielczość, drive i świetne połączenie blasku oraz wypełnienia konturów soczystą tkanką, co niejako wydaje się całkiem nieźle charakteryzować brzmienie moich dyżurnych Dynaudio Contour 30, o tyle The Air idzie raczej w kierunku estetyki jakiś czas temu goszczących u mnie, opartych na ceramikach Accutona, Gauderów Cassiano. Chodzi bowiem o pewne skonkretyzowanie i stechnicyzowanie przekazu, gdzie każdy dźwięk ma swoje jasno wyznaczony miejsce i czas, a wszystkie wydarzenia nie tyle mają, co muszą rozgrywać się z iście matematyczną, inżynierską precyzją. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. To nie chodzi o przypisywane nieumiejętnej aplikacji „porcelanek” matowości i desaturacji przekazu, lecz swoisty, autorski pomysł na dźwięk, gdzie większy nacisk kładziony jest na dźwięk bezpośredni a związana z nim aura pogłosowa jest dodatkiem a nie równoprawnym elementem przekazu. Po prostu nawet najmniejszy detal i niuans stanowią wielce istotny trybik w wielkiej i skomplikowanej maszynerii twórcy a całość musi „chodzić” z dokładnością i precyzją szwajcarskiego chronografu.
Dzięki powyższej sygnaturze wszelakiej maści rock i elektronika brzmiały z odpowiednią dynamiką i wykopem. Wybornie wypadł zarówno Rammstein, jak i The Prodigy, gdzie liczyło się tak uderzenie, jak i trzymanie szaleńczego tempa. Bas był krótki, świetnie zebrany i na swój sposób wręcz żylasty, co jednak nie wpływało na akuratną i nieprzesadzoną w swym nasyceniu średnicę. Nie oznacza to bynajmniej, że innych gatunków The Air już tak dobrze nie trawi, gdyż nawet spokojny i nostalgiczny album „You Want It Darker” Leonarda Cohena zabrzmiał z odpowiednim skupieniem i bez zbytniego podkreślania tempa.
Jedyną grupą, która nieco uważniej powinna przyjrzeć, przysłuchać się topowemu przewodowi WK Audio jest grono miłośników barokowych treli i innych eterycznych uniesień, gdzie klimat tworzą tzw. gra ciszą i długi, powolnie gasnący pogłos, gdyż akurat na tym polu tytułowa sieciówka nad wyraz intensywnie odciska swoje piętno skracając owe artefakty do niezbędnego minimum, co nie wszystkim musi przypaść do gustu.

WK Audio to mała, jednoosobowa manufaktura mająca na razie w swoim portfolio jedynie trzy przewody zasilające. Ma jasno sprecyzowane cele, z pełną świadomością dba o tak podstawowe zagadnienia jak możliwie najwyższej klasy konfekcja i co zaskakujące w dzisiejszych czasach niespecjalnie stara się być w centrum uwagi. Po prostu Pan Witold Kamiński ze stoickim spokojem sukcesywnie wprowadza kolejne modele a The Air jest zwieńczeniem jego blisko dwuletniej działalności. Nie da się przy tym ukryć, że przewód ten ma swój własny charakter, swoje własne DNA i jak to w życiu bywa, żeby przekonać się, czy wpasuje się w czyjeś indywidualne gusta trzeba go po prostu we własnym systemie posłuchać.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Producent: WK Audio
Dystrybucja: RCM
Cena: 11 000 PLN/1,5 m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Chord Electronics Huei

Link do zapowiedzi: Chord Electronics Huei

Opinia 1

O ile gramofony pojawiają się na naszych łamach dość regularnie, o tyle, nie licząc step-upa Thraxa, dedykowane im przedwzmacniacze dziwnym zbiegiem okoliczności nie mają już takiej siły przebicia. Nader dobitnie świadczy o tym fakt, iż ostatnim, jaki gościł u nas był Gold Note PH-10. Dziwne? Patrząc na dynamikę fluktuacji oferty największych koncernów elektronicznych może i tak, jednak mając na uwadze, że największy ruch od lat dotyczy domeny cyfrowej warto mieć świadomość nieco innego tempa zmian segmentu analogowego. Tutaj mało komu się dokądkolwiek spieszy, gdyż zarówno producenci, jak i konsumenci zaskakująco zgodnie wychodzą z założenia, że jeśli już coś nowego się pojawia, to niejako z automatu będzie ono obecne w katalogu przez najbliższych ładnych parę lat. Pochodną takiego status quo jest oczywiście szum, jaki powstaje w momencie ogłoszenia wprowadzenia do sprzedaży kolejnego modelu. Nie inaczej było w przypadku Chorda, który z wielką pompą podczas majowego monachijskiego High Endu pochwalił się swoim najmłodszym dzieckiem – phonostagem Huei – zgodnie z firmową systematyką zaliczanym do linii produktowej Quest, gdzie na chwilę obecną ma do pary jedynie DACa o nazwie … Quest. Jednak mocno zastanawiający jest fakt, iż nasz dzisiejszy bohater, bo chyba nie musze dodawać, że skoro o nim wspominamy, to koniec końców udało nam się pozyskać go na testy, jest tak naprawdę dopiero drugim, po niewiele większym Symphonicu, phonostagem w portfolio Chorda. Czyżby pomimo nieustającego renesansu czarnej płyty rezydująca w budynku XIX-wiecznej przepompowni wody w East Farleigh (hrabstwo Kent) ekipa nie do końca liczyła na utrzymanie się powyższego trendu? Powiem szczerze, że nie znam pobudek takiej a nie innej polityki Johna Franksa, ale jak widać skierowana ku miłośnikom czarnych krążków oferta rozbudowywana jest w dół a nie górę cennika, co patrząc na obowiązujące na rynku Hi-Fi zwyczaje powinno być raczej powodem do zadowolenia a nie usilnego szukania dziury w całym. Dlatego też nie przedłużając wstępniaka zapraszam wszystkich zainteresowanych na spotkanie z tą brytyjską nowalijką.

Najwyższa bowiem pora, by z czysto teoretycznych, iście akademickich dywagacji przejść do konkretów, czyli wrażeń natury organoleptycznej, co jest o tyle istotne, że może tego nie widać, ale Huei jest niezwykle małym urządzeniem. Śmiem wręcz twierdzić, iż jest to bodajże najmniejsza aktywna składowa toru audio, jaka do tej pory gościła w naszych skromnych progach. Całe szczęście nikczemna postura nie idzie w parze z tak postrzeganą, jak i rzeczywistą wartością materiałową, gdyż najmniejsze phono Chorda prezentuje się wprost obłędnie. Jest to bowiem wielce udany mariaż anodowanego na czarno bloku aluminium lotniczego z nadającymi całości nieco industrialny wygląd czterema, okupującymi górną krawędź frontu podświetlanymi kulami manipulatorów, oraz soczewkowym szklanym bulajem na powierzchni górnej. Po obu stronach tegoż łypiącego intrygującą zielenią cyklopiego oka umieszczono grawerkę z nazwą modelu, oraz ozdobny szyld z logotypem marki.
Nie mniej zachęcając przedstawiają się plecy przedwzmacniacza, gdzie oprócz pojedynczych wejść RCA z dedykowanym zaciskiem uziemienia znajdziemy również wyjścia, lecz oprócz spodziewanych RCA producentowi udało się tam wygospodarować miejsce również na parę XLR-ów. Zasilacz jest zewnętrzny (wtyczkowy), więc docelowo warto rozważyć opcję zastąpienia go stosownym, liniowym zamiennikiem.
Jeśli chodzi o technikalia, to nad pracą phonostage’a czuwa mikrokontroler, zarządzający bogatym zestawem przekaźników. O precyzji wykonania i jakości zastosowanych elementów świadczy również szalenie niska wartość szumów wejściowych wynosząca 1,1 nV/Hz i to dla całego urządzenia.

Osobny akapit należy się możliwościom konfiguracyjnym Huei’a, które sprawiają, iż jest to chyba jedno z najbardziej uniwersalnych urządzeń na rynku. Chodzi bowiem o to, iż wszystkich nastaw dokonujemy za pomocą wspomnianych, wkomponowanych w górną krawędź frontu satynowych kulek, które w zależności od wartości ustawionego parametru przybierają stosowną barwę. I tak, patrząc od lewej, pierwszy „groszek” przybiera czerwony kolor przy wyborze wkładki MM i niebieski dla MC, kolejna odpowiada za aktywację eliminacji wszelakiej maści dudnień i przydźwięków a wciśnięta razem z pierwszą pozwala na regulację natężenia iluminacji. Trzecią kulką ustawiamy wzmocnienie, które dla wkładek MC obejmuje podzielony na osiem kroków zakres 62-49 (wyjścia RCA) i 68-55 dB (XLR) a dla MM 42-21 dB (RCA) i 48-27 dB (XLR) mieniąc się na czerwono, niebiesko, różowo, zielono, żółto, turkusowo i biało. Ostatnia kulka odpowiada za impedancję przyjmującą dla wkładek MM standardową wartość 47kΩ a dla MC zakres 3700Ω – 100Ω + 2.2 μF z równie atrakcyjną kolorystyką (stosowna ściąga znajduje się w instrukcji obsługi).

Jak to jednak w Hi-Fi bywa nawet najbardziej wyszukany design i komfortowa obsługa nie uratują konkretnego produktu, gdy jego brzmienie nie spełni naszych oczekiwań. W przypadku Chorda do głosu dochodziła jeszcze jedna zmienna, czy wręcz niewiadoma, wynikająca z faktu, iż tak naprawdę do tej pory mieliśmy do czynienia jedynie z reprezentantami bądź to amplifikacji (CPA 3000 + SPM 1200 MkII), kompletnymi systemami z plikograjem w roli źródła (DSX1000 + CPA 5000 + SPM 5000 mkII), bądź kieszonkowym DAC-o wzmacniaczem słuchawkowym (Mojo). Krótko mówiąc Chord w domenę analogową wkraczał u nas z zupełnie czystą kartą. Jednak już pierwsze takty „Misplaced Childhood” Marillion jasno dały do zrozumienia, że Huei nie wypadł sroce spod ogona i ma we krwi te same geny, co starsze rodzeństwo. Mowa oczywiście o świetnej dynamice i motoryce, które sprawiały, że stary dobry rock miał odpowiedni drive i wykop. Co istotne sygnatura Chorda daleka była od ciepłej, lekko rozmazanej i epatującej wypchniętą średnicą, oraz poluzowanym basem „magii czarnej płyty”. O nie, tutaj panował wzorowy porządek i pełna kontrola a akcent został postawiony na transparentność, rozdzielczość i piekielnie szybki i równie zwarty, bezlitośnie kopiący po trzewiach bas.
Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. Bynajmniej nie chodzi o wydrenowanie, czy też wyżyłowanie dźwięku do suchego, antyseptycznego cykania wynikającego z przesunięcia ku górze środka ciężkości, czy wręcz obcięcia najniższych składowych, lecz o niemalże wzorcową transparentność i brak prób siłowego dodawania pierwiastka błędnie rozumianej „analogowości”. Po prostu jeśli szarpnięcie struny basowej było szybkie i krótkie a uderzenie w werbel, bądź blachy miało odpowiedni impet, to tak właśnie z Chordem w systemie one brzmiały. Krótko i natychmiastowo – bez zbędnych podchodów i sztucznie napompowanej aury pogłosowej i ciągnącego się jak brazylijska telenowela czasu wygasania. Oczywiście jeśli taki był zamysł twórcy i dół pasma miał być odpowiednio tłusty, to Huei bez najmniejszych oporów właśnie taki „kontent” nam serwował. Dlatego też bez najmniejszych oporów sięgałem tak po starsze („Ray of Light” Madonny), jak i młodsze („Rarities” Selah Sue) pokolenie pławiące się w elektronicznych brzmieniach. A właśnie, mając na tapecie obie przedstawicielki płci pięknej operujące wokalnie na te generowanych na wszelakiej maści cyfrowych ustrojstwach pasażach warto zwrócić uwagę na precyzję, z jaką Chord owe niewiasty „wycinał”. Zero grubej kreski, zero impresjonistycznych rozmyć, nic tylko stabilność godna najlepszego profesjonalnego szkła, znaczy się obiektywu. W dodatku angielskiemu phonostage’owi pomimo ww. „wycięcia” z tła głównych bohaterek udało się zachować pełną spójność przekazu, przez co nie wyglądały / nie było ich słychać, jakby zostały wklejone.
Nie muszę chyba dodawać, że na starych, dobrych „jazzach” było jeszcze lepiej? Niezależnie od tego, czy na talerzu mojej Kuzmy lądował „Saxophone Colossus” Sonny’ego Rollinsa, „Kind Of Blue” Milesa Davisa, czy „Satchmo Plays King Oliver” Louisa Armstronga za każdym razem zastanawiałem się jakim cudem, w tamtych czasach realizatorom udawała się sztuka osiągnięcia takiego realizmu i bezpośredniości przekazu. Namacalność źródeł pozornych, oddech, powietrze otaczające muzyków, to było coś, co Chord oddawał z pełną intensywnością, nic dla siebie nie zachowując, ale też nic od siebie nie dodając. Dla pewności jeszcze sięgnąłem po wystarczająco napowietrzone „Vägen” Tingvall Trio i … Było tak, jak być powinno. Huei nie próbował dodatkowo napompować sceny i dodać kilku ms pogłosu stawiając po raz kolejny na namacalność i holografię. Przy tym albumie wyszła jeszcze jedna rzecz. Otóż na wstępie wspominałem o niepopadaniu w stereotypowo analogowe ciepło i krągłość, więc mogło by się wydawać, iż na niezaprzeczalnie dość „chłodno” zrealizowanym „Vägen” do głosu mogą dojść mało przyjemne ukłucia zbyt skrzącej się góry a tymczasem angielski mikrus trafiał dokładnie w punkt nie zmieniając temperatury przekazu nawet o „kreskę”.

Czyżbyśmy mogli zatem uznać, że Chord Huei jest na wskroś uniwersalny i sprawdzi się w każdym systemie spełniając oczekiwania wszystkich odbiorców? Przewrotnie powiem, że w żadnym wypadku, bowiem niespecjalnie widzę go w systemach nazbyt analitycznych, cierpiących na niedobór masy, bądź z niezbyt wysokich lotów wkładkami. Chodzi bowiem o to, że Huei niemalże na srebrnej tacy i przy studyjnym oświetleniu poda Wam wszystko to, co dostanie do wzmocnienia i po prostu to wzmocni. Nie upiększy, nie poprawi i nie podkoloruje, więc jeśli wkładka, bądź generalnie cały gramofon będą przejawiały tendencje do podkreślania sybilantów, to właśnie takie szeleszczenia i seplenienia usłyszycie. Tak samo będzie w przypadku zbytniej „kwadratowości” tak nagrania, jak i toru. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i wśród melomanów zdarzają się miłośnicy siermiężnego socrealizmu i taka estetyka może im się podobać, ale wolę lojalnie uprzedzić, żeby nie było niedomówień. Mi osobiście stylistyka, w jakiej utrzymane jest brzmienie Huei’a, nader przypadła do gusty, gdyż z niezwykłą starannością i dbałością o nawet najmniejsze niuanse daje pełen pakiet informacji o zmianach dokonywanych zarówno w samym torze, jak i różnicach w realizacji poszczególnych płyt. Ot świetny przykład nie tylko recenzencko – audiofilskiego narzędzia pracy, ale i wiernego przyjaciela wymagającego melomana, w dodatku w cenie zupełnie na powyższe walory niewskazującej. Naprawdę nie wiem, co zrobił John Franks, ale na moje oko i ucho wygląda na to, że minimalizując gabaryty Huei’a postanowił zaaplikować w nim know-how wykorzystywany przez dużo starsze rodzeństwo. I chwała Mu za to.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Biorąc pod uwagę pewnego rodzaju mistyczność obcowania z zestawem opartym o gramofon, tak mnie, jak i Wam, wszelkiego rodzaju związane z tą celebrą komponenty kojarzą się raczej z niewyróżniającymi się od strony wizualnej, raczej stonowanymi w domenie wykorzystywanego ubranka dla układów elektrycznych produktami. Owszem, wykończenie ocierające się o przysłowiowe Bizancjum zdarza się nader często, ale konia z rzędem temu, kto na potrzeby dzisiejszego testu znajdzie wymykający się wspomnianym trendom phonostage. Wiecie do czego piję? Tak, tak, do będącego tematem tej recenzenckiej epopei najnowszego dziecka angielskiej marki Chord, która rozszerzając portfolio bardzo nowocześnie, rzekłbym nawet młodzieżowo prezentujących się urządzeń typu przenośny DAC Mojo, czy DAC z wbudowanym wzmacniaczem słuchawkowym Hugo teraz w specyfikacji 2 , ostatnimi czasy popełniła idący tym tropem przedwzmacniacz gramofonowy. Zaskoczeni aż tak nonszalanckim wyglądem? Myślę, że tak. Jednak uspokajam. W zderzeniu organoleptycznym ten przedstawiciel toru analogowego wywołuje dwa stany. Jakie? Luzik, naturalnie obydwa pozytywne. Czyli? Pierwszy to szybko odchodzące w niepamięć początkowe zaskoczenie tak frywolnym podejściem do opakowania tego rodzaju urządzenia. Zaś drugim po kilkunastu dniach użytkowania okazuje się być zrozumienie, że podobne, z punktu widzenia obsługi bardzo konserwatywnego sygnału audio, zjawiskowo młodzieżowo spakowane urządzenie, nie jest li tylko designerską wydmuszką. O co dokładnie chodzi? O nie, o tym w dalszej części tekstu. W tym akapicie dodam tylko, iż tytułowy phonostage CHORD Huei dostarczył do testu cieszyński dystrybutor Voice.

 

Nawet pobieżne przyswojenie załączonych fotografii jasno daje do zrozumienia, iż w przypadku tytułowego produktu mamy do czynienia z próbą upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Pierwszym zadaniem jest wbicie się w ośrodek postrzegania świata będących na początku drogi młodych miłośników czarnych placków. Kolejnym zaś, wspartym możliwością dobrania odpowiednich nastaw dla obydwu rodzajów wkładek MM i MC i aplikacją wieloletnich doświadczeń brandu w materii obróbki wydrapanego sygnału z płyty winylowej, przywiązanie do siebie potencjalnych zainteresowanych również jakością oferowanego dźwięku. Z racji, iż jesteśmy w module opisującym aparycję i technikalia, cedując opis tematu w postaci umiejętności czarowania słuchacza muzyką na kolejną części testu, w tym akapicie przyjrzymy się jedynie wizerunkowi Huei’a. Ten bez względu na frywolną nowoczesność nawet dla mnie, osobnika mającego pierwszą młodość dawno za sobą, jest fantastyczny. To wykonana z aluminium, nieduża czarna skrzyneczka. W nią na przecięciu frontu z górną płaszczyzną obudowy designerzy bardzo ciekawie wkomponowali cztery mieniące się różnymi kolorami – barwa jest informacją o zadanej wartości obsługującej wkładkę – będące kulkami przyciski. Na dachu, w jego centrum zlokalizowano sporej wielkości, umożliwiające zajrzeć do wnętrza, podświetlane na zielono i dla podniesienia efektu zjawiskowości wyglądu zaślepione soczewką okienko. Tuż za wspomnianym wziernikiem z lewej strony wydrążono sporych rozmiarów oznaczenie modelu, a z prawej dwoma nitami przytwierdzono owalną tabliczkę z nazwą marki. Wieńcząc temat przybliżania produktu dodam jeszcze, iż zaaplikowana na plecach oferta przyłączeniowa phonostage’a opiewa na jedno wejście sygnału z wkładki w specyfikacji RCA, po jednym wyjściu wzmocnionego sygnału RCA i XLR, zacisk masy, gniazdo zasilacza wtyczkowego i włącznik. Tak prezentujące się maleństwo spakowano w nieodstające jakością wykonania i wykończenia od samego urządzenia wielopoziomowe pudełko.

Przyznam szczerze, że gdy w tym roku na monachijskiej wystawie nasz bohater miał swój światowy debiut, jego prezentacja z racji bardzo mocnego dryfowania designu ku tak zwanej lifestyle’owej nowomodzie wzbudzała we mnie sporo mieszanych uczuć. Mianowicie bałem się, iż cała para zamiast zostać skierowana w jego najważniejszy punkt bytu, jakim jest fonia, tak naprawdę poszła w przysłowiowy gwizdek, czyli spory potencjał marki w produkcji podobnych komponentów zjadło dążenie do przypodobania się tak zwanej „gimbazie” – czytaj wkraczającej na rynek użytkowników drapaków pryszczatej młodzieży. Tymczasem po aplikacji w mój zestaw sprawy okołosoniczne potoczyły się w bardzo ciekawym kierunku. Mało tego, gdyż oprócz mnogości ustawień dla wkładki MC, to jest pierwszy przedwzmacniacz gramofonowy, w którym jesteśmy w stanie ustawić wzmocnienie sygnału wyjściowego MM-ki. Co prawda kroczki są drobne i raczej symboliczne, ale jeśli coś można tym poratować, to jest ewidentny plus. Ja naturalnie wykorzystywałem go jedynie do obsługi niskich poziomów rylca MC, ale nie mogłem o tym nie wspomnieć. Jeśli chodzi o brzmienie, bez dwóch zdań jest wysokiej próby. Naturalnie w odniesieniu do żądanej zań kwoty. Jednakże to nie jest żaden przytyk, gdyż w naszej zabawie mieliśmy kilka podobnie wycenionych, a przy tym ciekawych zabawek właśnie w grupie których Chord znakomicie się odnajduje. A przecież tak prawdę mówiąc wygląd nie do końca to sugeruje. Co oznacza swobodna rywalizacja z podobnie sytuowaną w cenniku konkurencją? Same pozytywy.
Zastępując moją dyżurną Therię świat muzyki ewaluował w stronę mocniejszego uderzenia. Mimo że wirtualna scena nadal zajmowała całą przestrzeń międzykolumnową we wszystkich wektorach, stało się jasne, że na tym poziomie cen nie ma szans ścigać się w walce o najdrobniejsze niuanse, tylko trzeba pokazać, co dzieje się w głównym nurcie utworów muzycznych. I powiem Wam, Chord Huei pokazał, jak można dobrze to zrealizować. Główny nacisk położono na energię i wagę przekazu. Oczywiście nie zapomniano przy tym o wysokich tonach, ale one były raczej idealnie dozowanym towarzyszem reszty pasma, aniżeli próbującą wzbijać fonię na zarezerwowane dla segmentu High End pułapy wyrafinowania częstotliwością. To źle? Bynajmniej, bowiem takie siłowe napompowanie górnego zakresu spowodowałoby brak spójności brzmienia systemu, co byłoby ewidentnym potknięciem producenta, na co przecież stary wyjadacz w postaci znanej na świecie marki nie mógł sobie pozwolić. Ale bez obaw. Takie postawienie sprawy powodowało, że w pierwszym rzędzie odczuwałem świetną prezentację w domenie oddania rytmu i energii nawet najbardziej wirtuozerskich pasaży kontrabasu spod znaku Garego Peacock’a. A wszyscy znający jego twórczość wiedzą, że to nie jest pitu pitu, tylko najczęściej natychmiast następujące po sobie energiczne szarpnięcia, często powodujące odbijanie się strun od gryfu, z czym w zaskakująco swobodny sposób, przy pełnym pokazaniu dobrze kontrolowanej energii każdego z drutów, tytułowy anglik sobie radził. To co, bawiłem się designerskim pudełeczkiem do słuchania tylko kontrabasu? Naturalnie nie. Przecież okiełznanie tak ciężkiego do narysowania w eterze instrumentu dawało również pole do popisu w nurtach rockowych i bez najmniejszych problemów szeroko rozumianej elektronice. Czy to zespół Slayer z ich gitarowo-perkusyjno-wokalnym szaleństwem, czy mocno smagająca mnie niskimi pomrukami twórczość zespołu Aicid, zawsze było energicznie, z mięchem i z odpowiednim doświetleniem tak średnicy, jak i będących domeną blach bębniarza nienachalnych wysokich tonów. Ok. A jak w tematach dla zadeklarowanych romantyków? Nie. Nie było porażki. Nazwałbym to jedynie unikaniem rozdrabniania włosa na czworo. Naturalnie w odniesieniu do mojego wzorca. Ale zapewniam, wystarczyło kilka płyt, aby zrozumieć, że teoretycznie w nagraniach realizowanych przy pomocy Chorda również było wszystko, co wytłoczono na płytach. Z tą tylko różnicą, że przy wprowadzającej ograniczenia już na poziomie projektowania cenie phonostage’a, wyciąganie na światło dzienne wszystkich informacji z płyty nie było celem nadrzędnym. Powiem więcej. Jakiekolwiek tendencyjne wyciskanie wszystkich najdrobniejszych niuansów na przełomie środka i góry w momencie założenia grania nastawioną na oddanie fajnej masy ścianą dźwięku, jak wspomniałem kilka linijek wcześniej, powodowałoby utratę spójności. A tak miałem zawsze fajny drive, gdy trzeba kopnięcie, innym razem sejsmiczne pomruki, ale bez szkodliwego odrywania się od rzeczywistości zbyt lekkiego przełomu góry ze środkiem i nadmiernego rozbuchania samej góry. Niestety, zawsze jest coś za coś i w tym przypadku mamy tego bardzo dobrze wyważony, ale typowy przykład. Czy da się lepiej? Naturalnie. Daleko nie trzeba szukać, bowiem jest dostępne w stajni Chorda. Oczywiście wiąże się to z wyłożeniem nieco większej ilości środków płatniczych. Jednak zapewniam, będąc ze swoimi zabawkami na średnim poziomie analogowego zaawansowania rzeczony Huei jest godną propozycją. Zjawiskowo wygląda, oferuje mnogość ustawień, a do tego gra muzykę. Czego chcieć więcej?

Nie przypuszczałem, że ta w moim odczuciu, zabawka dla analogowego narybku wypadnie aż tak ciekawie. Owszem w zderzeniu z wyższej klasy produktami dało się wychwycić pewne kompromisy. Ale nawet najbardziej sroga ocena nie ma prawa ferować wyroku innego niż świetna zabawa w pokazanie najważniejszych aspektów w muzyce. Jakich? Radość z odbioru jej rytmu, solidne podkręconej energii i pozwalającą chłonąć ją pełną piersią spójność. Nie znalazłem płyty, która położyłaby ten phonostage na łopatki. Ba nawet wyartykułowane przeze mnie uśrednienia w muzyce stawiającej na najdrobniejsze niuanse nie były żadnym problemem. Wystarczyło nieco się skupić, aby znaleźć interesujące mnie artefakty. A należy dodać, że osobiście na co dzień obcuję z kilkukrotnie droższym przedwzmacniaczem gramofonowym, co ze startu powodowało moje drążenie tematu o coś, co nie było celem samym w sobie tej konstrukcji. Dlatego też świadomie przykładając odpowiedni szablon od początku do końca testu pławiłem się w świetnie oddanych założeniach artystów z każdego, powtarzam, każdego nurtu muzycznego.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777,
– wzmacniacz zintegrowany Hegel H590
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Voice
Cena: 4 999 PLN

Dane techniczne
Impedancja wejściowa (MM/MC): 47 kΩ/ 30 Ω – 47 kΩ
Wzmocnienie (MM/MC): 25-35/48-70 dB
Szum (wejście): 1,1 nV/Hz
Maksymalne napięcie wyjściowe (RMS): 10 V RMS
Pasmo przenoszenia: 12 – 25 000 Hz
Impedancja wyjściowa: 520 Ω
Wymiary (W x S x G): 41 x 160 x 72 mm
Waga: 657 g

  1. Soundrebels.com
  2. >

Trenner & Friedl PHI
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jeśli myśleliście, że już dawno zapomnieliśmy o atrakcjach tegorocznego Audio Video Show, to … byliście w błędzie, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności co i rusz pojawiają się w naszym OPOS-ie kolejne debiutujące wtenczas konstrukcje. Nie inaczej jest i tym razem – oto zachowujące złote proporcje i wzorowane na kanonach szkoły Bauhaus monitory Trenner & Friedl PHI.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

VIABLUE spikes & absorbers

Link do zapowiedzi: VIABLUE Spikes & Absorbers

Opinia 1

Większość miłośników wszelkich teorii spiskowych już na samo hasło „Strefa 51” gotowa jest rzucić wszystko i gnać do Nevady, by wraz z sobie podobnymi pasjonatami walczyć do ostatniego tchu o uwolnienie przetrzymywanych tamże kosmitów. Podobnie reagują kablosceptycy, czy też „ortodoksyjni inżynierowie” wychodzący m.in. z założenia, że skoro producent dołączył do jakiegoś urządzenia przewód zasilający i interkonekty, to nie ma powodu, by sięgać po inne a jeśli chodzi o walkę z wibracjami, to wystarczy, by dany element toru audio po prostu się nie gibał. Wystarczy bowiem nieśmiało napomknąć o jakimś przewodzie, nie daj Boże zasilającym, lub cyfrowym, bądź antywibracyjnych stolikach, platformach, stopkach, etc., by podnieśli larum wznosząc transparenty o audio voo-doo. Całe szczęście, pomimo niewątpliwej hałaśliwości, ich obecność można traktować w kategoriach lokalnego folkloru. Wystarczy bowiem zdać się na własne uszy i właśnie pod nie, oraz pod indywidualne gusta konfigurować wymarzony system. Jeśli zastanawiacie się Państwo co to wszystko ma wspólnego z dzisiejszą publikacją spieszę poinformować, że zaskakująco dużo, gdyż nie dość, że będziemy walczyć z wibracjami, to do tejże walki zaprzęgniemy najprawdziwsze UFO. W dodatku wcale nie musimy zapuszczać się na amerykańskie pustkowia, gdyż prosto z niemieckiego Malsch wraz z modułowymi podstawkami antywibracyjnymi Tri Spikes dotarły do nas dwie wersje absorberów … UFO. Oczywiście całość pochodzi z niezwykle bogatego katalogu VIABLUE, który to po raz wtóry, przyszło nam eksplorować.

Przechodząc do opisu wrażeń natury wizualno – organoleptycznej uczciwie trzeba przyznać, iż zarówno standardowa rozmiarówka UFO, jak i jej odmiana XL reprezentuje wielce korzystny stosunek jakości do zaskakująco mało „audiofilskiej” ceny. Nie da się bowiem ukryć, iż na pułapie 200 – 500 PLN próżno szukać sensownych od strony technicznej a przy tym równie estetycznych rozwiązań w ofercie konkurencji. Tymczasem UFO to nad wyraz eleganckie metalowe krążki o średnicy 35 mm (UFO), lub 65 mm (UFO XL) od góry i od dołu przyodziane w wykonane z elastycznych polimerów absorbery. Warto w tym momencie zwrócić uwagę, iż górne są cieńsze od dolnych. I tak w przypadku VIABLUE™ UFO mamy w każdej stopce górny softpad o grubości 2.8 mm a dolny 7.4 mm, natomiast w XL jest to 4.4 mm i 11.9 mm. Oczywiście różnice oprócz rozmiarów dotyczą również zalecanego obciążenie i tak komplet 4 szt. UFO zdolny jest przyjąć 100 kg a XL 300 kg. W dodatku dzięki centralnie umieszczonym otworom, oraz bogatej ofercie akcesoriów bez najmniejszego problemu możemy nimi zastąpić firmowe nóżki, bądź kolce np. w kolumnach. Cały proces uzbrajania w stosowne gwinty i tuleje został dokładnie przedstawiony na stronie producenta, na którą w tym momencie pozwolę sobie odesłać wszystkich zainteresowanych.

Nieco inaczej sytuacja przedstawia się w przypadku VIABLUE™ TRI Spikes które zamiast miękkich elementów tłumiących reprezentują zdecydowanie bardziej jednorodną i przy tym sztywniejszą ideologię. Otóż minimalizacja wibracji w ich przypadku polega na redukcji powierzchni styku pomiędzy modułem górnym a dolnym. W dodatku zamiast standardowo spotykanego pojedynczego stożka, bądź kulki, jak to miało miejsce np. w niedawno przez nas testowanych Audio Stability The ONE tym razem zdecydowano się na nieco stabilniejszy mechanicznie układ trzech stożków i dedykowanych im wgłębień. Zyskała na tym również ergonomia, gdyż odpadła trudność ustawiania z reguły dość ciężkiego urządzenia na niezbyt przewidywalnych płaszczyznach roboczych podstawek, co mogłoby prowadzić m.in. do zarysowania obudowy. W tym wypadku takowych zagrożeń nie ma a z implementacją TRI nawet pod ciężką końcówką mocy można poradzić sobie nawet w pojedynkę. Nie bez powodu wspominam w tym momencie o budzącym respekt obciążeniu, gdyż komplet TRI z powodzeniem radzi sobie nawet z 200 kg balastem. Jak na 35 mm „kapselki” całkiem nieźle. I jeszcze jeden miły drobiazg. Otóż w niewielkim, bo niewielkim, wynoszącym bowiem 1 mm zakresie można regulować wysokość niemieckich „trójnogów”.

Ponieważ dysponowaliśmy pojedynczymi, czteroelementowymi setami z oczywistych względów nawet nie próbowaliśmy, przynajmniej tym razem, umieszczać ich pod naszymi kolumnami i skupiliśmy się na ich wpływie na elektronikę. Na pierwszy ogień poszły zatem dwie odmiany UFO, które wylądowały pod wzmacniaczem i pełniącym również rolę przedwzmacniacza CD. Jak się można było spodziewać pojawienie się w torze niemieckich akcesoriów co nieco zmieniło i śmiem twierdzić, iż właśnie od takich zmian warto rozpoczynać samodzielne eksperymenty na polu walki z wibracjami. Powodem jest bowiem po pierwsze oczywistość – namacalność obserwowanych zmian a po drugie ich kierunek, gdyż dotyczą one przede wszystkim pasma, w którym ludzki słuch jest najbardziej wyczulony. Chodzi bowiem o średnicę, którą UFO traktują z niezwykłą atencją. Wokale mają więcej „mięsa” i są bardziej dosaturowane, przez co można odnieść wrażenie, że ktoś niepostrzeżenie albo w studiu, albo w naszym systemie przemycił jakąś lampkę, albo zadbał o „muzykalność” zestawu. Ów czar było słychać nie tylko u płci pięknej, gdzie nawet lekko matowa Cassandra Wilson („Loverly”), ale i operującego w rzadko kiedy eksplorowanych przez samców alfa rejestrach Dhafera Youssefa („Birds Requiem”). Góra pasma otrzymała delikatną złotą poświatę zachodzącego słońca, przez co wszelakiej maści dęciaki i blaszane perkusjonalia delikatnie pieściły zmysły nie czując się w obowiązku wwiercania się w naszą korę mózgową. Podobnie było z najniższymi składowymi, które kreślone nieco grubszą aniżeli mam na co dzień kreską sprawiały wrażenie solidniejszych i „lepiej zbudowanych”. Może i traciła na tym nieco rozdzielczość, ale patrząc na cenę obu wersji UFO i biorąc pod uwagę, że w pierwszej kolejności sięgną po nie posiadacze komponentów audio oscylujących w granicach 10 kPLN śmiem twierdzić, iż ich aplikacja może przynieść więcej pozytywów aniżeli ewentualnych strat. Po prostu mówiąc zupełnie szczerze i nie owijając w bawełnę, obracając się w tym segmencie zbytnia analityczność i selektywność na dłuższą metę bywają męczące, za to odrobinka dobrze ukrwionego „body” potrafi czynić cuda.

Przesiadka na VIABLUE™ TRI Spikes pokazuje diametralnie inne oblicze niemieckich akcesoriów antywibracyjnych, bowiem zamiast uspokojenia i dociążenia przekazu dźwięk ewoluuje w domenie rozdzielczości i napowietrzenia. Całe szczęście owe zmiany nie pociągają za sobą przesunięcia równowagi tonalnej ku górze, czy też podkreślenia sybilantów. O nie, w tym wypadku mamy bowiem do czynienia ze zdecydowanie innym rozłożeniem akcentów. Generalnie masa i wolumen pozostają bez zmian a poprawie ulega precyzja w kreowaniu faktury wypełniającej nakreślone zdecydowaną, cienką kreską kontury źródeł pozornych. Wspomniany w poprzednim akapicie album „Birds Requiem” Dhafera Youssefa z TRI w torze czarował iście holograficzną, trójwymiarową, godną któregoś z aktualnych certyfikatów dedykowanych wielokanałowości, sceną. Namacalność akustyki pomieszczenia, w którym dokonano nagrań jeszcze lepiej poczuć można było na referencyjnym wydawnictwie 2L „Tomba sonora” Stemmeklang , gdzie zwielokrotniona odbiciami od kamiennych ścian aura pogłosowa sprawiała niesamowite wrażenie zawieszenia poszczególnych dźwięków w absolutnie czarnej, niczym vantablack, otchłani. Jednak TRI Spikes sprawdzały się nie tylko na wymuskanych pod względem realizacyjnym pozycjach, gdyż również podczas odsłuchów gothic-metalowego „Someplace Better” pochodzącej z Aten formacji ELYSION nie dość, że nie odnotowałem żadnych anomalii w postaci zbytniej ofensywności, czy też anemiczności a wręcz spokojnie można było mówić o poprawie komunikatywności całego przekazu. Powodem takiego stanu rzeczy była oczywiście lepsza rozdzielczość, przez co wyeliminowanie z reprodukowanego materiału pasożytniczych artefaktów i swoistej „mgiełki zanieczyszczeń” zaowocowało automatyczną poprawą czytelności gradacji poszczególnych planów.

Jak sami Państwo widzicie niemieckie VIABLUE sukcesywnie rozbudowując swoje portfolio zgodnie z zasadą „dla każdego coś dobrego” stara się oferować produkty zaspokajające potrzeby i spełniające oczekiwania naprawdę szerokiego grona nabywców. Bowiem bez zbytniego drenowania kieszeni jest w stanie z pomocą UFO odpowiednio dociążyć przekaz zbyt analitycznych, czy też zwiewnych systemów, bądź poprzez aplikację TRI Spikes zaakcentować aspekt przestrzenny naszych ulubionych nagrań.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Mam nadzieję, że po tych z zapasem sześciu latach naszych spotkań nikt nie podważy faktu wręcz elementarnego uzależnienia dźwięku systemu audio od solidnej separacji wszystkich komponentów od będącego dla niej ostoją podłoża. To jest pewnego rodzaju szkoła podstawowa, którą prędzej czy później każdy przejść musi. Jednak moim celem nie jest li tylko przypominanie o tym fakcie, tylko próba skrócenia Waszej drogi do finalnego brzmienia przez lata z mozołem kleconej konfiguracji. W jaki sposób? Spokojnie, nie będę uzewnętrzniał się, jakie materiały są najlepszym lekarstwem na wspomniany problem szkodliwych wibracji, gdyż zazwyczaj najbardziej pożądane efekty dają wszelkiego rodzaju konstrukcyjne kanapki kilku półproduktów. To znaczy? I tutaj docieramy do clou, jakim jest prezentacja bardzo pomocnych, dających konkretne efekty akcesoriów niemieckiej marki VIABLUE w postaci Tri Spikes, UFO Absorbers, UFO XL Absorbers, które na poniżej opisany test dostarczył sam producent.

Temat budowy tytułowej audio-biżuterii w głównej mierze opiera się o odpowiednie połączenie metalu z materiałem elastycznym. Ważną kwestią podczas ich docelowej aplikacji do konkretnego urządzenia jest możliwość (za sprawą firmowych zestawów śrub) zastosowania opisywanych absorberów w miejsce fabrycznych stopek lub kolców. Zbędna zabawa? Bynajmniej, bowiem w momencie całkowitego usztywnienia styku podstawki antywibracyjnej z komponentem audio, ta pracuje na maximum swoich możliwości. Niestety z racji tylko chwilowego, bo testowego zastosowania oferty VIABLUE w swoim torze pominąłem ten proces, dlatego też bardzo prawdopodobnym jest znaczne wzmocnienie, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, konkretnego wpływu na dźwięk każdego produktu z niemieckiej oferty. Jakie to efekty? O tym za moment. Najpierw skrótowe przybliżenie omawianych zabawek. Jeśli chodzi o Tri Spikes, mamy do czynienia z produktem dwuczęściowym. Górny element nośny jest niedużym metalowym krążkiem, na górnej powierzchni którego zaaplikowano poprawiające tłumienie pomiędzy płaszczyznami styku z urządzeniem delikatne podfrezowanie. W centrum wspomnianego szerokiego ringu znajdziemy nagwintowany otwór do zastosowania TRI zamiennie z oryginalną stopą danego urządzenia. Natomiast jego spód uzbrojono w kilka ostrych stożków współpracujących ze stabilizującą całość konstrukcji na podłożu, wykonaną tego samego materiału co górny element, osiągającą tę samą średnicę, wyposażoną w gniazda dla owych kolców okrągłą platformą. Przybliżając kwestie budowy obydwu modeli UFO najważniejszymi informacjami są różne średnice i wysokości związane z wagą współpracującego z nimi sprzętu. W przeciwieństwie do modelu TRI miękki materiał tłumiący w kształcie okręgu tym razem znalazł się na wierzchu i na spodzie. I ważne dla sztywnej aplikacji gwintowane otwory na górnej płaszczyźnie. Tak prezentujące się pastylki w drodze do klienta stabilizowane są w ładnych, wyściełanych wyprofilowaną gąbką pudełkach z nadrukiem modelu i logo marki.

Jak obrazuje seria fotografii, całość testu przebiegła z wykorzystaniem skąd inąd świetnego wzmacniacza Luxman L-509X. Jednak przy całej fantastyczności brzmienia ów piecyk miał mocny sznyt bardzo wyrazistego grania, co dla mnie, osobnika nastawionego na soczystość przekazu było czasem nazbyt dosadne. Ciekawe, ale czasem dozujące próbę własnej interpretacji muzyki. Dlatego też w momencie zawitania w moim lokum tytułowych akcesoriów antywibracyjnych natychmiast postanowiłem sprawdzić, co stanie się po ich aplikacji pod rzeczonym Japończykiem. Efekt? Zaskakująco pozytywny. Otóż na pierwszy ogień poszły podkładki TRI Spikes, Po ich montażu, dotychczas w moim odczuciu ocierająca się o nerwowość i trochę zbyt zwiewna muzyka nabrała fajnego body, jednak ani trochę nie straciła świeżości i konturu poszczególnych źródeł dźwięku. Przekaz stał się krąglejszy i jakby pozbawiony zniekształceń, gdyż w najwyższych rejestrach po zniwelowaniu wspomnianej nadpobudliwości nagle stał się krystaliczni czysty. Nadal bardzo dźwięczny, ale świetnie wybrzmiewający na ciemnym tle. Jednak to nie koniec ciekawostek, gdyż zazwyczaj ze zwiększeniem masy idzie efekt utraty czytelności krawędzi scenicznych bytów, czego w tym przypadku w ogóle nie było. Za to podane z energią i do tego świetnie wycięte z międzykolumnowego tła. Niemożliwe? Też tak mi się wydawało. Niestety, (naturalnie w pozytywnym znaczeniu) seria srebrnych krążków CD dobitnie potwierdzała, iż model TRI powoduje jedynie punktowe nasycenie dźwięku, a nie jego niekontrolowany przyrost masy.

Nieco inaczej sprawy miały się w przypadku użycia obydwu modeli UFO, z tą tylko różnicą, że mniejszy gabarytowo, a przez to przeznaczony do lżejszych komponentów został prawie przez Luxman’a zgnieciony – czytaj z powodu zbyt wielkiej masy, z symptomami podobnymi do mogącego pracować z większą wagą zestawu, nie działał poprawnie. Dlatego też wyraźnie widząc podobne efekty napiszę o modelu UFO XL. Co zatem wydarzyło się w tym przypadku? Również zostałem pozytywnie zaskoczony, gdyż tak ubrany system testowy również podryfował z fonią w bardzo zbliżoną do TRI, jednak z nieco innymi akcentami stronę. Jakieś konkrety? Otóż w przeciwieństwie do wcześniejszej próby pogłębiło się nasycenie całości dźwięku. To oznacza, że patrząc nań od dolnego zakresu, ten stał się jeszcze masywniejszy, jednak bez oznak walki o idealne wycięcie żyletką źródeł pozornych. Środek zwiększył dawkę plastyki i nasycenia, ze znakomitym pakietem informacji o rozgrywających się w nim wydarzeniach. Zaś góra zmieniła posmak blasku z dosadnie dźwięcznego srebra, na ciepło mieniącego się przyjemną poświatą złota. Ale zaznaczam, wszytko odbywało się w domenie dobrej, nadal stawiającej na unikanie przesytu cukru w cukrze estetyce. Mocno, gęsto, płynnie, ale nadal świetnie w rozdzielczości. Po prostu wszystko było mocniej podgrzane, ale nadal witalne. Powód? Sądzę, że pierwszym była eliminacja drgań mogących wprowadzać wspomnianą na początku tego akapitu nerwowość dźwięku. Natomiast drugim z pewnością było zastosowanie do budowy ocenianych akcesoriów teoretycznie nieco bardziej zróżnicowanej konfiguracji materiałów. Jak to możliwe? Jak to mówią: „diabeł tkwi w szczegółach”, czego z racji bytu owych szczegółów swoistym know how producenta nie dowiemy się nigdy. Ale przecież użytkownikowi chodzi o efekty, a nie o dokładne metadane wykorzystywanej konstrukcji. Melomanowi szkoda na to życia. Dlatego też nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się, że to nie my, tylko kto inny, w tym przypadku niemiecki podmiot gospodarczy w służbie dla naszych systemów audio podjął się walki z wibracjami, z czym w postaci szerokiej oferty raczył się z nami podzielić.

Nie wiem, który model podstawek VIABLUE wpisze się w Wasze potrzeby, jednak jedno wiem na pewno. Obydwie konstrukcje spowodowały kulturalniejsze kreowanie wirtualnej sceny, z wyraźnym uspokojeniem przekazu, jednak przy zachowaniu świetnej swobody wypełniania mojego pokoju. A przecież obie jak jeden mąż pracowały nad wysyceniem generowanej muzyki. Owszem, każda z nich nieco inaczej. Ale to tylko z pożytkiem dla użytkownika, gdyż każdy ma swoje antywibracyjne grzeszki i z powodu indywidualności reagowania systemu potrzebuje innej ingerencji. Zatem wieńcząc ten tekst nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić Was do prób na żywym organizmie swoich zestawów i dobranie odpowiednio ustawionego sonicznego puntu „g”. Inaczej zawsze będzie Wam coś doskwierać. Wiem, bo sam to przechodziłem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777
– wzmacniacz zintegrowany: Luxman L-509X
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Producent: VIABLUE
Dystrybucja: AVcorp
Ceny:
VIABLUE™ UFO: 52.98 € / 4 szt.
VIABLUE™ UFO XL: 119.98 € / 4 szt.
VIABLUE™ TRI Spikes: 119.98 € / 4 szt.

VIABLUE™ UFO
• Maksymalne obciążenie (4szt.): 100 kg
• Średnica: Ø 35 mm
• Wysokość: 16.5 mm
• Waga: 248 g
• Dostępna kolorystyka: czarne, srebrne

VIABLUE™ UFO XL
• Maksymalne obciążenie (4szt.): 300 kg
• Średnica: Ø 65 mm
• Wysokość: 22.5 mm
• Waga: 1.015 g
• Dostępna kolorystyka: czarne, srebrne

VIABLUE™ TRI Spikes
• Maksymalne obciążenie (4szt.): 200 kg
• Średnica: Ø 35 mm
• Wysokość: 19.2 – 20.2 mm
• Waga: 420 g
• Dostępna kolorystyka: czarne, srebrne

  1. Soundrebels.com
  2. >

Acrolink 7N-PC6700 Anniversario

Opinia 1

Wydawać by się mogło, iż z racji uzewnętrzniania się w takiej a nie innej formie na łamach SoundRebels trzymamy rękę na pulsie i generalnie nadążamy za większością pojawiających się na interesujących nas pułapach branżowymi nowościami. Jednak po raz kolejny okazało się, że tylko tak nam się wydawało i pomimo najszczerszych chęci nie sposób śledzić wszystkich wątków, newsów, zapowiedzi i to nie tylko w zrozumiałych dla większości dialektach, lecz również w tych nieco bardziej zawiłych, jak chiński, japoński, czy koreański. Czasem po prostu trzeba cierpliwie czekać, licząc na łut szczęścia i uśmiech losu, by zupełnym przypadkiem natrafić na coś, co dziwnym zbiegiem okoliczności umknęło naszej uwadze. Tak też właśnie było z obiektem niniejszej recenzji, który wyskoczył nam pierwszy raz „na radarze” w październiku ub.r. podczas 3-kowego odsłuchu „‘Imagine’ The Ultimate Collection” Johna Lenona i dwukrotnie w tym roku – na spotkaniu z Gerhardem Hirtem i 30-leciu „Disintegration” The Cure. Uznałem więc, że dość tego metaforycznego „lizania cukierka przez szybę” i najwyższa pora zainteresować się ową „nowością” na poważnie. Jeśli zastanawiacie się Państwo nad powodem wzięcia terminu nowość w cudzysłów winien jestem Wam małe wyjaśnienie. Otóż zaglądając na produktową stronę Nautilusa – polskiego dystrybutora marki, jak i anglojęzyczną samego producenta – japońskiego Acrolinka, nie natrafiłem nawet na najbardziej lakoniczną wzmiankę o dzisiejszym bohaterze, czyli przewodzie zasilającym 7N-PC6700 Anniversario. Dziwne? Przynajmniej dla mnie na tyle intrygujące, że postanowiłem nieco uważniej zgłębić temat i tym oto sposobem dotarłem do newsa z … lipca 2017 r. o wprowadzeniu powyższego modelu do portfolio marki. Krótko mówiąc Acrolink 7N-PC6700 Anniversario zdążył, a przynajmniej powinien zdążyć, utrwalić się w świadomości odbiorców i całkiem nieźle rozpropagować się na rynku. O ile jednak w internetowych wyszukiwarkach i porównywarkach cenowych można go bez najmniejszego problemu namierzyć, to już z polskojęzycznymi opiniami na jego temat już tak różowo nie jest. Powiem nawet więcej –nasza radosna twórczość jest bodajże pierwszą polskojęzyczną publikacją na jego temat. Dlatego też nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszam do dalszej lektury.

Mam cichą nadzieję, że przeglądając powyższą galerię zwrócili Państwo uwagę, iż pomimo niewyszczególnienia w tytule, dzięki uprzejmości krakowsko-warszawskiego Nautilusa otrzymaliśmy na testy nie jeden, nie dwa, a trzy egzemplarze i w dodatku w dwóch wersjach konfekcji – CBN i PCB. Różnice w klasie wtyków widać gołym okiem, więc na razie ograniczmy się do aspektów natury czysto wizualnej i organoleptycznej. CBN-y prezentują się bowiem iście biżuteryjnie i wydają się oczywista odpowiedzią na 50-ki NCF R Furutecha, natomiast PCB porównać można do 28/38-ek. Sam przewód pokrywa czarno-zielona poliuretanowa koszulka a jego sztywność / podatność na układanie można określić jako wysoce zadowalającą. Nie jest to może wiotkość przywodząca na myśl przysłowiowe sznurówki, albo rozgotowany makaron, ale nie przewiduję problemów przy jego aplikacji w standardowych – domowych warunkach. Przewody dostarczane są w eleganckich czarno-tytanowych kartonach ze stosownymi naklejkami, co z jednej strony podkreśla ich jubileuszowość a z drugiej uspokaja naszego wewnętrznego księgowego, że większość środków przeznaczono na sam produkt a nie jego otoczkę.
Dokonując bardziej wnikliwej wiwisekcji warto wspomnieć, iż PC6700 Anniversario składa się z trzech wielodrutowych wiązek, z których zimną i gorącą (czarną i białą) wykonano z opracowanej przez Mitsubishi Cable Industries Co., Ltd. długokrystalicznej miedzi D.U.C.C (Dia Ultra Crystallized Copper) o czystości 7N a uziemienie (zieloną) z podobnego materiału, lecz o czystości 4N. Wiązki składają się z naprzemiennie skręcanych 50 drucików o średnicy 0.37 mm. W centrum każdej z żył biegnie rdzeń z niemagnetycznej, pochłaniającej fale elektromagnetyczne przędzy, oraz naturalnej przędzy jedwabnej, odpowiedzialnej za tłumienie ładunków statycznych. Owe trzy wiązki szczelnie pokrywa antywibracyjna amorficzna, poliolefinowa warstwa pośrednia zawierająca wolfram, a pomiędzy nią a kolejną warstwą osłony poliolefinowej zawierającej specjalny proszek o działaniu antywibracyjnym została umieszczona taśma NoiseBEATR opracowana przez NTT Advanced Technology Co., Ltd. (folia żywiczna laminowana folią magnetyczną o wysokiej absorpcji fali elektromagnetycznej). Zewnętrzny ekran stanowi aluminiowa taśma mylarowa, na którą naciąga się czarno-zieloną koszulkę poliuretanową o zwiększonej odporności na promieniowanie ultrafioletowe.
Z równym pietyzmem i troską potraktowano zagadnienie konfekcji, czyli wtyki z pinami z polerowanej miedzi berylowej o wysokiej czystości, którą następnie pokryto ultra grubą powłoką srebra i 0,3 μm rodu. W wersji CBN korpusy wtyków wykonano ze specjalnej żywicy PBT z wypełniaczem szklanym o wysokiej sztywności, pierścieni ze stopu aluminium, mosiądzu i Kevlaru. W wersji „budżetowej” korpusy wtyków PCB są z poliwęglanu o wysokiej sztywności.

O tym, co potrafi zdziałać wysokiej klasy konfekcja zdążyliśmy się już przekonać zarówno podczas testów Furutechów Fi-50 NCF(R), jak i „poza anteną” – z przewodami Oyaide Tunami uzbrojonymi we wtyki P/C-046 Special Edition „ITALIAN RED” (z brązu fosforowego pokrywanego złotem i palladem) i P/C-004 Special Edition „ASPIRIN WHITE” (z miedzi berylowej pokrytej platyną i palladem), więc bazując na wcześniejszych, empirycznych doświadczeniach byłem niezwykle ciekaw, co pokażą Acrolinki.
Na pierwszy ogień poszła tańsza, wyposażona w standardowe wtyki wersja, której odsłuch automatyczne skierował moje myśli ku podobnemu, nie tylko pod względem ceny, lecz również swojej „jubileuszowości” modelowi 7N-PC5500 Speciale Edizione, co z jednej strony powinno uspokoić wiernych akolitów marki, że „firmowa szkoła brzmienia” została zachowana, a z drugiej być pewnym, podprogowym sygnałem, że nie ma co liczyć na żadne niespodzianki i wyskakujące z kapelusza króliki. Chociaż … I w tym momencie dochodzimy do pewnego, niewielkiego dysonansu, bowiem mając do wyboru 7N-PC5500 SE w topowej konfekcji i 7N-PC6700 Anniversario z wtykami PCM nie do końca byłbym w stanie przekonać nie tylko siebie, ale i kogokolwiek innego do sięgnięcia po tytułowy przewód. Niby 6700 czaruje wysyceniem średnicy i soczystością barw, jednak nie jest w stanie pokazać takiego zróżnicowania i rozdzielczości na skrajach pasma jak 5500. Oczywiście mowa niuansach i dzieleniu włosa na czworo, jednak fakt pozostaje faktem i śmiem twierdzić, że zaoszczędzone w ten sposób środki sensowniej byłoby przeznaczyć na zestaw podstawek antywibracyjnych, co powinno przynieść zdecydowanie większą skalę zmian.
Sytuacja ulega diametralnej zmianie a akcja nabiera rumieńców w momencie, gdy na scenę wkracza 7N-PC6700 Anniversario w konfekcji CBN i w tzw. okamgnieniu pokazuje kto tutaj rozdaje karty. Jego przewaga zarówno nad swoim „uboższym” bliźniakiem, jak i 7N-PC5500 SE jest bezdyskusyjna i na dłuższą metę wręcz miażdżąca. Zarówno pod względem rozdzielczości, jak i  dynamiki, tak w skali mikro, jak i makro japońska jubileuszówka wyprzedza swoją rodzimą konkurencję co najmniej o swoją długość. Dźwięk charakteryzuje bowiem niezwykła motoryka i drajw oparte nie tylko na samych konturach, ale i wyraźnej fakturze wypełniającej je tkanki. Co ciekawe, aby tego doświadczyć wcale nie trzeba sięgać po nie przez wszystkich akceptowalne cięższe brzmienia w stylu „House of Gold & Bones, Part 2” Stone Sour, choć szczerze polecam właśnie taki sposób odkurzania membran głośnikowych, lecz równie dobrze sprawdzi się nawet szeroko rozumiana muzyka świata – „Grare: Paris – Istanbul – Shanghai” Joëla Grare. Wystarczy bowiem, że w instrumentarium pojawią się perkusjonalia, bądź do głosu dojdzie sekcja rytmiczna a Acrolink natychmiast raczy nas o tym poinformować, zachęcając do większej aniżeli zazwyczaj spontaniczności podczas odsłuchu. Nie chodzi jednak o ordynarne podkręcanie tempa, czy ponadnormatywny zastrzyk adrenaliny, lecz raczej o swoiste uwolnienie drzemiącego w nagraniach ładunku energetycznego. I bynajmniej nie mówię o przypisywanej głównie amerykańskim przewodom manierze powiększania źródeł pozornych, czy też stawiania na spektakularność przekazu, co poniekąd jest wpisane w DNA mojego dyżurnego Acoustic Zen Gargantua II, lecz możliwym braku limitacji tak w natychmiastowości transjentów, jak i wolumenie generowanych nawet największych spiętrzeń dźwięków.
Za kolejną i to niezaprzeczalną zaletę 7N-PC6700 Anniversario można uznać fakt, iż trudno mi wyobrazić sobie nawet czysto hipotetyczną sytuację przesadzenia z jego ilością w docelowym systemie. Bowiem dokładanie kolejnych egzemplarzy nie powoduje sumowania się ich cech, co w ekspresowym tempie mogłoby doprowadzić do oczywistego przesytu, lecz do ujednolicania – homogenizacji przekazu. Piszę to z pełną świadomością i na podstawie testów we własnym systemie, gdzie finalnie pracowały wszystkie trzy, dostarczone przez Nautilusa, Acrolinki i nijakich oznak „przedobrzenia” nie odnotowałem. Było rozdzielczo, z oddechem i dynamicznie, jednak bez utraty soczystości barw i konkretnego osadzenia w masie. Dzięki temu z niekłamaną przyjemnością mogłem do woli łomotać „Sign of the Dragonhead” Leaves’ Eyes, czy też przenieść się z surowej Norwegii do słonecznej Grecji i nie zwalniając tempa sięgnąć po „Someplace Better” ELYSION. Powyższy repertuar wybrałem świadomie, gdyż jakiekolwiek oznaki ofensywności, osuszenia, czy granulacji najwyższych składowych powodowałyby ciężką migrenę a tymczasem górze nie sposób było odmówić energetyczności, otwartości i bezkompromisowości, jednak to było granie z niezwykłą klasą i wyrafinowaniem, czyli nie dość, że było jej dużo, to jeszcze serwowano ją w najwyższej jakości. Nawet w mocno analitycznym towarzystwie ich brzmienia nie sposób było określić mianem właśnie … analitycznego, lecz co najwyżej rozdzielczego. Różnica może „na papierze” niewielka, jednak na tych poziomach wyrafinowania objawiająca się nie lapidarnym podkreślaniem konturów i siłowym wypychaniem na pierwszy plan detali, lecz umożliwieniem słuchaczowi swobodnego wglądu w najdalsze zakamarki muzycznego spektaklu.  Sięgając po analogię fotograficzną można byłoby uznać, iż zamiast popularnego HDR-a Acrolink nie dość, że zainwestował w ostry jak brzytwa obiektyw, to jeszcze efekt końcowy jego „pracy” przypomina kadr powstały ze złożenia kilku ujęć ustawionych tak, by głębia ostrości w każdym punkcie była po prostu doskonała.

No dobrze, jak mam nadzieję wynika z moich powyższych wynurzeń Acrolink 7N-PC6700 Anniversario nie dość, że przypadł mi do gustu, to najwyraźniej podzielał moje upodobania do cięższych brzmień, gdzie nie biorąc jeńców mógł w pełni rozwinąć skrzydła i lśnić w blasku gitarowych riffów. Najwyższy jednak czas na finalne podsumowanie i końcową ocenę. Starając się zatem maksymalnie uprościć resume i nie pozostawiać zbyt dużego marginesu na ewentualne domysły, cytując klasyka … „mówię jak jest”. Otóż moim skromnym zdaniem jubileuszowa odsłona 7N-PC6700 pełnię swoich możliwości pokazuje dopiero w wersji z wtykami CBN, w przypadku której nie wykluczam sytuacji, że w niektórych systemach może sprawdzić się nawet lepiej aniżeli … flagowy MEXCEL 7N-PC9700. I nie jest to bynajmniej bluźnierstwo z mojej strony, czy też przysłowiowy strzał w stopę ze strony samego Acrolinka, lecz logiczna i w pełni zrozumiała pochodna obowiązujących w High-endzie reguł gry. Otóż 7N-PC6700 nie tylko więcej „wybaczy”, jeśli chodzi o docelowy system, od stojącego na szczycie rodowej hierarchii krewniaka, co poprzez wrodzoną liniowość jego zastosowanie wydaje się być zdecydowanie bardziej uniwersalne. Kolejnym, trudnym do zakwestionowania, argumentem jest fakt, iż w cenie jednego 7N-PC9700 możemy mieć dwa 7N-PC6700 Anniversario a tym samym, w większości przypadków okablować praktycznie cały system. A jeśli oczekujecie Państwo ode mnie jeszcze większego skondensowania opinii, to proszę bardzo – „Rewelacja”. I to by było z mojej strony na tyle.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM

Opinia 2

Bez względu na Wasz osobisty stosunek do mającej swoje kolejne pięć minut na wizji marki Acrolink, niezaprzeczalnym faktem jest jej pełnoprawne zaliczanie się do czołówki segmentu High End. Oczywiście oferta jest bardzo bogata i z ciekawą propozycją soniczną rozpoczyna się już na pułapie dostępnym nawet dla początkującego miłośnika muzyki, ale nie oszukujmy się, Japończycy są na tyle zasobni w świetne produkty, że bez najmniejszych problemów odsyłają do kąta wiele innych brylujących na szczytach jakości dźwięku podmiotów gospodarczych. To zaś bazując na zdobytej opinii co jakiś czas w pełni uprawnia ich do wypuszczania serii jubileuszowych. Jednak nie o batalii tych najlepszych pomysłów dzisiaj będziemy rozprawiać. Mianowicie w ostatnim czasie udało nam się pozyskać na testy coś ze środka cennika, z tą tylko różnicą, że dany model oprócz pozycjonującego go w hierarchii ciągu cyfr otrzymał przydomek rocznicowy. O czym mowa? Chodzi o kabel zasilający Acrolink 7N-PC6700 Anniversario, którego honoru w teście broniły dwie sztuki oznaczone sygnaturą PCB – zaterminowane topowymi wtykami marki jak i jeden CBN z budżetowymi wtykami tej stajni. Wieńcząc rozbiegówkę nadchodzącego sparingu tylko dla formalności przypomnę, iż wspominany producent znajduje się pod skrzydłami krakowsko – warszawskiego Nautilusa.

Jak sami widzicie, w przypadku okablowania serii 6700 mamy do czynienia z typową dla Acrolinka wizualizacją zewnętrznej otuliny, czyli wtopioną teraz w ciemnozielony poliuretan czarną plecionką. Jeśli chodzi o technikalia związane z wykorzystanym przewodnikiem, ten idąc za nazwą w obydwu przypadkach jest miedzią o czystości 7N. A jedyną różnicą pomiędzy modelem CBN i PCB są wykorzystane do uzbrojenia drutów wtyki. Te do wyprodukowania styków wykorzystują berylową miedź, która następnie w pierwszej fazie pokrywana srebrem, a na koniec berylem. Jeśli chodzi o obudowy droższego modelu, mamy przykład swoistego miksu żywicy, mosiądzu, włókna węglowego i aluminium. Tańsze akcesorium przyłączeniowe (czarne wtyczki) przy podobnej konstrukcji samych styków w temacie obudowy nie są już tak zaawansowane materiałowo i wykonano je z odznaczającego się wysoką sztywnością poliwęglanu. Tak wykonane i zaterminowane kable do docelowego klienta docierają z mieniących się wariacją srebra i czerni pudełkach.

Zanim rozpocznę monolog na temat cech brzmieniowych omawianych drutów sieciowych, zaznaczę, iż testowane konstrukcje nie miały lekkiej przeprawy. Mianowicie oprócz występów z polskim wzmacniaczem Struss DM 250 były zaprzęgnięte do ciężkiej pracy z diabelskim w kwestii oddawanych mocy, bo oferującym 150W w klasie „A” na kanał Gryphonem Antileon. To zaś nie pozostawia złudzeń, że musiały się sporo napocić, aby zaspokoić apetyt wzmacniacza na życiodajną energię wynoszący drobne 700W na kanał … w stanie spoczynku. Efekt? Sam byłem lekko zdziwiony, ale znakomity. Żadnego wydajnościowego, czy PRAT-owego potknięcia, tylko idealna współpraca na pełnych obrotach z obydwoma piecykami. Jakieś bliższe informacje? Proszę bardzo. Po aplikacji tytułowych Acrolinków bardzo mocno zyskała średnica. Ale nie był to zastrzyk z pozoru fajnego, jednakże na dłuższą metę nudnego, bo monotonnego podgrzewania atmosfery na wirtualnej scenie, tylko przy dodaniu szczypty masy jednoczesne nadanie jej zmuszającej mnie do tak zwanego „dygania nóżką” energii. Mało tego. Owa praca w środkowym paśmie nie przysłoniła nadal bardzo dobrze napowietrzonych wysokich tonów, które na tle brylowania instrumentów w postaci kontrabasu, gitary, czy fortepianu, konsekwentnie świetnie zawieszały w eterze wszelkiego rodzaju najdziwniejsze perkusjonalia.
A co z basem? Ten był akuratny, czyli dosadny i mocny, ale raczej jako podstawa dla świetnego środka, aniżeli chadzający swoimi ścieżkami jako rozdający karty podzakres, co notabene sprawiło, że dźwięk był spójny. Obdarzony drivem w centrum pasma i świeżością najwyższych tonacji, ale nawet w najmniejszym stopniu niedążący do pokazania dołu w roli głównego gracza, unikając tym sposobem artefaktów w stylu lejącej się po podłodze, pozbawionej kontroli lawy. To było bardzo zjawiskowe połączenie wspomnianych wartości, czego ewidentnym przykładem okazał się być krążek grup[y Medeski, Martin & Wood „Shack-man”. Powód? Na tej płycie mocnym akcentem są organy Hammonda, które dzięki wyartykułowanej przed momentem umiejętności pokazywania środka pasma nie tylko w estetyce euforycznego wybrzmiewania, ale również pełni energii pasaży nutowych, zagrały z werwą, barwą i odpowiednią dynamiką narastania szybko zmieniających się interwałów dźwiękowych. Ale to nie koniec dobrych wieści. Przecież organy to tylko część tej formacji. W jej składzie mamy jeszcze basistę i perkusistę nie pozostających dłużnymi frontmanowi i również bardzo widowiskowo uskuteczniających szaleńcze popisy, co rozliczając płytę od strony odbioru okazało się być dawno niesłyszanym, tak dobrym odtworzeniem tego materiału. W podobnej stylistyce wypadała każda energetyczna odmiana rocka i elektroniki, które zdawały się pełnymi garściami czerpać z walorów japońskiego okablowania.
To znaczy, że w klasyce i muzyce dawnej było gorzej? Naturalnie nie. Powiem więcej, było równie dobrze. A wszystko dzięki niezbyt siłowemu, a jedynie zdroworozsądkowemu podkręceniu nasycenia średnicy z jej nieskrępowaną skocznością i rozdzielczością. Inaczej wszelkiego rodzaju składy orkiestrowe nie byłyby w stanie dobrze, czyli czytelnie wypełnić szerokiej i głębokiej sceny dźwiękowej, a w muzie klasztornej odbite echo nie oferowałoby odpowiedniego pakietu danych o dziejących się na jej posadzce wydarzeniach. Jednym zdaniem mówiąc, aplikacja okablowania ze stajni Acrolinka w jubileuszowej wersji 7N-PC6700 Anniversario okazała się być zarezerwowaną dla najlepszych konstrukcji przygodą z muzyką.
Na koniec dwa zdania od różnicach w dźwięku spowodowanych użyciem tańszych wtyków. Owszem, było mniej wyczynowo, ale nie mam najmniejszych podstaw, aby stwierdzić, że znacznie gorzej. Po prostu te kable skierowane są do nieco tańszych zestawień, które z dużą dozą pewności delikatnego zmniejszenia poczucia realizmu nie odczują tego tak dosadnie, jak stojące na stoliku moje sprzętowe szaleństwo. Zapewniam, bez porównania jeden do jeden ciężko byłoby mi pokazać palcem, że tańszy kabel był mniej rozdzielczy, a to jest jedyna soniczna różnica pomiędzy obydwoma modelami. Reszta aspektów wypadała w opisanej w tym akapicie estetyce fajnego, bo naładowanego energią i świeżością, a przez to pozbawionego ociężałości grania.

Nie będę się krygował i z premedytacją napiszę, iż podczas testu bardzo mocno zastanawiałem się, czy w momencie potencjalnego zakupu będącego wzmocnieniem podczas testu Gryphona (potrzebuje dwóch kabli sieciowych), nie pokusić się o bezpośrednie starcie Acrolników z konkurencją ze znacznie wyższej półki. Powód? Wypadły zjawiskowo i do tego nawet droższa wersja jest co najmniej o połowę tańsza od tych rozważanych. Naciągam fakty? Spróbujcie sami 6700-ek, a przekonacie się, że nie ma dla nich problematycznej konfiguracji. Jedynym trudnością może być zachęcenie Was do sparingu. Jeśli jednak tak się stanie, zabawa ma szansę niespostrzeżenie zakończyć się poproszeniem dystrybutora o numer konta do przelewu w celu dokonania transakcji. Lojalnie ostrzegam.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Reimyo KAP – 777, Gryphon Audio Antileon, Struss Audio DM 250
– wzmacniacz zintegrowany Hegel H590
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA

Dystrybucja: Nautilus
Ceny:
Z wtykami PCB: 7 900 PLN / 1,5m + 2 000 PLN za każde dodatkowe 0,5m
Z wtykami CBN: 10 900 PLN / 1,5m + 2 000 PLN za każde dodatkowe 0,5m

Dane techniczne
• Przewodnik: D.U.C.C, Stressfree, czystość 7N, ø 0.37 x 50 żył
• Izolacja: wysokocząsteczkowa żywica poliolefinowa
• Warstwa wewnętrzna: wysokocząsteczkowa poliolefina zawierająca wolfram
• Ekranowanie: żywica poliolefinowa z materiałem tłumiącym
• Warstwa zewnętrzna: poliuretan odporny na promieniowanie UV
• Oporność przewodnika: 4.4 mΩ/m
• Średnica przewodu: 16.0 mm
Wtyki
• Styki: miedź berylowa
• Powłoka: srebro + rod (polerowanie lustrzane przed powlekaniem)
• Korpus CBN: specjalna żywica + stop aluminium + mosiądz + kompozyt węglowy Kevlar
• Korpus PCB: poliwęglan o wysokiej sztywności

  1. Soundrebels.com
  2. >

Michi

Rotel, bazując na swoim 55-letnim doświadczeniu w tworzeniu wyrafinowanych urządzeń audio, w wielkim stylu powraca do świata high-endu. Michi, marka słynąca z wysokiej klasy produktów, ponownie staje się dostępna dla szerokiego grona najbardziej wymagających audiofilów, a jej trzy debiutanckie modele łączą niezrównany poziom jakości dźwięku z perfekcją wykonania i najnowszymi osiągnięciami w dziedzinie wzornictwa.

Rotel z przyjemnością wprowadza na polski rynek trzy nowe konstrukcje sygnowane marką Michi. Nazwa ta, doskonale znana jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku, była synonimem najwyższej jakości dźwięku, perfekcji wykonania i eleganckiego, ponadczasowego wzornictwa. Do tych szlachetnych korzeni powracają teraz trzy całkowicie nowe konstrukcje.

Gama produktowa Michi obejmuje przedwzmacniacz P5, wzmacniacz stereo S5 i końcówkę mocy M8. Każdy z nich zakorzeniony jest w bogatej historii i dziedzictwie Rotela oraz niesamowitej wiedzy i doświadczeniu konstruktorów, zdobytych na przestrzeni ponad 50 lat. W uzyskaniu niesamowitej jakości brzmienia pomaga rewolucyjna architektura wewnętrzna, krytycznie wyselekcjonowane komponenty oraz proces indywidualnego strojenia akustycznego.

Michi P5 – referencyjny przedwzmacniacz
Przedwzmacniacze stanowią kulminację wśród konstrukcji audio, a Michi P5 dostarcza wszystko to, co najlepsze w odniesieniu do jakości dźwięku. Starannie dopracowywany przez ponad trzy lata, łączy w sobie autorski układ zasilania, krytycznie wyselekcjonowane komponenty i precyzyjnie zaprojektowany układ wewnętrzny. Dzięki temu P5 zapewnia najwyższą możliwą integralność sygnału audio, przy jednoczesnym wyeliminowaniu szumu i zniekształceń. Całości dopełnia kompletna gama wejść dla źródeł analogowych i cyfrowych.
Chociaż kluczowymi elementami podczas odtwarzania dźwięku są precyzja i detaliczność, to równie ważne jest dostarczenie muzyki, która pozostaje przyjemna w odbiorze i sprawia radość podczas odsłuchu. Za perfekcyjne odwzorowanie dźwięku odpowiadają m.in. dwa przetworniki cyfrowo-analogowe, które dostarczają sygnał audio do przedwzmacniacza Class-A. Rozwiązanie to pozwala uzyskać detaliczność, precyzję i najwyższą muzyczną jakość przy zachowaniu charakteru i tonalności brzmienia, niezależnie od gatunku muzyki.

Michi S5 i Michi M8 – źródła czystej mocy
Dopełnieniem przedwzmacniacza P5 są stereofoniczny wzmacniacz Michi S5 oraz monobloki M8. Obydwa pracują w klasie AB i dostarczają moc odpowiednio 500 W i 1080 W przy obciążeniu 8 Ω (800 W i 1800 W przy 4 Ω), gwarantując przy tym najlepszą w klasie jakość dźwięku. Aby zapewnić niesamowicie energetyczny, a jednocześnie detaliczny i precyzyjnie kontrolowany bas, projektanci wyposażyli każdy wzmacniacz w dwa ponadwymiarowe transformatory toroidalne. Ponadto zespół 32 wysokoprądowych tranzystorów mocy zasilany jest przez układ z kondensatorami o łącznej pojemności 188 000 µF, których energia pozwala uzyskać gładki, precyzyjny i relaksujący dźwięk w przypadku nawet najbardziej wymagających kolumn głośnikowych, równocześnie gwarantując niesamowitą energię, rytm i dopasowanie czasowe.

„Nowe modele Michi urzeczywistniają wszystko to, co najlepsze w inżynierii, wzornictwie i najwyższej klasie produktów od czasu założenia firmy Rotel w 1961 r.”, wyjaśnia Peter Kao, dyrektor zarządzający i przedstawiciel trzeciej już generacji rodziny Rotela. „Michi urzeczywistnia ewolucję i naturalny proces wzrostu Rotela, odzwierciedlając poświęcenie na rzecz tworzenia cennej wartości nierozerwalnie związanej z najwyższej jakości standardami dumnie kontynuującymi tradycję i dziedzictwo tej ikonicznej marki”.

Michi P5, S5 i M8 nie tylko są klasą samą dla siebie pod względem jakości dźwięku, lecz także spełniają oczekiwania w odniesieniu do wyposażenia. W każdym modelu na płycie czołowej umieszczony jest kolorowy wyświetlacz o wysokiej rozdzielczości, na którym prezentowane są wszystkie niezbędne parametry i informacje dotyczące statusu pracy poszczególnych konstrukcji. Ponadto do urządzeń dołączane są piloty zdalnego sterowania, ułatwiające konfigurację i obsługę przy wykorzystaniu złączy RS232 i Ethernet, kompatybilnych z wszystkimi popularnymi systemami sterującymi.

Produkty marki Michi są już dostępne na polskim rynku. Poglądowe ceny detaliczne poszczególnych modeli wynoszą:
P5 – 15 799 zł;
S5 – 26 999 zł;
M8 – 26 999 zł.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Spotkanie z Brinkmann Audio

Opinia 1

Jeśli na przestrzeni jednego tygodnia, i to w odstępie raptem dwóch dni, publikujemy dwa artykuły o systemach praktycznie żywcem przeniesionych z minionego Audio Video Show, to śmiało można zacytować klasyka i wszem i wobec oznajmić, że „wiedz, że coś się dzieje”. Chodzi bowiem o to, iż tak jak już wielokrotnie nadmienialiśmy wystawy typu warszawski AVS, monachijski High End, czy hifideluxe, etc. służą głównie do oglądania. I nie ma co się zaperzać, czy też zaklinać rzeczywistości, że jest inaczej, bo nie jest, a ferowanie autorytatywnych wniosków dotyczących możliwości / walorów sonicznych konkretnych urządzeń, bądź kompletnych systemów na podstawie obserwacji poczynionych podczas tego typu wydarzeń porównać można do oceniania tychże konfiguracji bazując jedynie na materiałach dostępnych na YouTube. Równie dobrze można zająć się rumpologią, czyli wróżeniem z tej części ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Dlatego też trudno się dziwić, tak samym producentom, jak i dystrybutorom, którzy chcąc w pełni pokazać drzemiący w ich propozycjach potencjał starają się organizować powystawowe testy i odsłuchy prezentujące ich konfiguracje. Nie przedłużając zatem wstępniaka pragnę Państwa zaprosić na relację z czwartkowego spotkania w stołecznym SoundClubie, podczas którego można było, już w kontrolowanych warunkach akustycznych, dokonać swoistej wystawowej retrospekcji a przy okazji spotkać się z Matthiasem Lück.

Jak z pewnością obeznani w meandrach audiofilskich odmętów nasi stali Czytelnicy się domyślają obecność Matthiasa nie była przypadkowa a wynikała z faktu prezentacji niemalże kompletnego systemu współdowodzonej przez Niego marki Brinkmann Audio wzbogaconego o mające na AVS swoją polską premierę monobloki Air Tight ATM-3211 i kolumny Marten Mingus Orchestra. Aby jednak tradycji stało się za dość a cały pyszniący się na Skrzetuskiego set nie stanowił dla Państwa tajemnicy pozwolę sobie na krótką wyliczankę. Otóż rozpoczynając od źródła analogowego, a dokładnie od wkładki Air Tight Opus-1, w jaką zostało uzbrojone ramię stanowiącego tak naprawdę przyczynek czwartkowego eventu i korzystającego z dobrodziejstw lampowego zasilacza RöNt II
gramofonu Brinkmann Audio Taurus w torze znalazły się jeszcze phonostage Edison Mk II i przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk II a domenę cyfrową reprezentował wyposażony w sekcję streamera przetwornik Nyquist Mk II korzystający z zasobów Roona Nucleus. Całość spoczęła na stoliku i platformach Franc Audio Accessores a kwestią okablowania zajęła się Jorma.

Nie wiem, czy do końca zdają sobie Państwo sprawę, iż wspomniany w poprzednim akapicie, widniejący na powyższych zdjęciach, Taurus jest konstrukcją o napędzie …bezpośrednim, a nie jak większość dostępnych na rynku „audiofilskich” gramofonów paskowym. Proszę się jednak nie obawiać, bowiem akurat w tym wypadku Helmut Brinkmann nie powielał powszechnych na rynku rozwiązań, lecz poszedł własną drogą eliminując tym samym dolegliwości trapiące większość direct-drive’ów. Zamiast bowiem, tak jak „nakazuje tradycja” stosować możliwie mocny silnik i dość lekki talerz w Taurusie mamy do czynienia z zaskakująco słabym napędem przy jednoczesnym zastosowaniu masywnego, 10 kg talerza, co zaowocowało niezwykłą „cichością” i kulturą pracy konstrukcji przy jednoczesnym wzorcowym timingu, kontroli najniższych składowych i stabilności generowanej sceny. Szukając analogii brzmieniowej moje myśli automatycznie wędrowały ku gramofonom sygnowanym przez TechDAS-a. Jakby tego było mało obsługę Taurusa szalenie ułatwia … bezprzewodowy i niezaprzeczalnie designerski pilot umożliwiający włączenie/zatrzymanie gramofonu bez podnoszenia się z kanapy. Zbędny bajer? Bynajmniej, raczej ukłon w kierunku nabywców gotowych wyasygnować na ww. cacko kwotę rzędu 80-90 kPLN.

Jeśli zastanawiacie się Państwo skąd takie „szerokie” widełki nie pozostaje mi nic innego jak przejść do trzeciej części czwartkowej relacji obejmującej zajęcia praktyczno –techniczne, za jakie można uznać prezentację historii marki, omówienie poszczególnych urządzeń i co najważniejsze odsłuchy porównawcze. I w tym momencie docieramy do genezy wspomnianych widełek, gdyż zgromadzeni w SoundClubie goście mogli na własne uszy przekonać się co daje zamiana standardowego, skądinąd porządnego zasilacza, na opcjonalną wersję lampową (2x PL36, 1x 5AR4) – RöNt II. Nie uprzedzając faktów i nie chcąc popadać w zbytnią ekscytację powiem tylko tyle, iż jeśli tylko nie uwzględniają Państwo dodatkowych wydatków, to lepiej nie sprawdzajcie co ów RöNt II potrafi. A potrafi naprawdę sporo, gdyż wraz z jego pojawieniem poprawie ulega nie tylko rozdzielczość i drive przekazu, lecz również jego czystość oraz kontrola basu. Ponadto powyższe zmiany nie są natury kosmetycznej, lecz raczej globalnej i porównać je można do zamiany podczas sesji nagraniowej standardowych – popularnych mikrofonów na cudeńka Nordic Audio Labs, bądź różnic występujących pomiędzy finalną wersją płyty winylowej a tym, co można usłyszeć kładąc na talerzu gramofonu miedziany wzorzec – tzw. pozytyw. I nie są to czcze, czysto akademickie dywagacje, lecz doświadczenia zdobyte empirycznie, gdyż Matthias podczas czwartkowego spotkania takowym „złotym” nośnikiem dysponował i jego brzmieniem nas uraczył.
Po krótkiej, przeznaczonej na regenerację, oraz uzupełnienie płynów przerwie nastąpiła zmiana domeny z analogu na cyfrę a tym samym uwaga zebranych skupiła się na streaming-DACu Nyquist Mk II natywnie obsługującym nie tylko PCM (do 384 kHz) i DSD (do DSD256), lecz również MQA. I o ile podczas „panelu analogowego” repertuar był z oczywistych względów przygotowany wcześniej, to przy plikach po kilku „programowych samplach” odsłuch przerodził się w radośnie spontaniczny koncert życzeń, w trakcie którego oprócz stanowiącego bazowy materiał porównawczy m.in. „Get That Motor Runnin’” tria Michael Blicher, Dan Hemmer, Steve Gadd można było usłyszeć nawet i cięższe brzmienia w stylu „House of Gold & Bones, Part 1” Stone Sour, czy stary dobry Rock – „Riders on the Storm” The Doors.

Serdecznie dziękując ekipie SoundClubu za gościnę i Matthiasowi Lück za entuzjazm, oraz chęć podzielenia się posiadaną wiedzą podczas prowadzonych dyskusji gorąca zachęcamy Państwa do udziału w tego typu spotkaniach. Nie dość bowiem, że będziecie w stanie posłuchać konkretnych urządzeń i konfiguracji w warunkach zazwyczaj nieosiągalnych na wszelakiej maści wystawach i targach, to jeszcze korzystając z dobrodziejstw zdecydowanie mniejszego kworum kontakt z konstruktorami przedstawicielami konkretnych marek pozwoli Wam spojrzeć na ich wyroby właśnie poprzez pryzmat twórców i ich pomysłu na brzmienie.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Jeszcze do zeszłego weekendu wydawało się, że w obecnie zmierzającym ku końcowi roku w interesującym nas dziale gospodarki nic specjalnego się nie wydarzy. Tymczasem okazało się, iż niektórzy dystrybutorzy nie spoczęli na przedświątecznych laurach i w trosce o swój wizerunek organizują bardzo ciekawe, bo przybliżające pachnące jeszcze przysłowiowymi deskami kreślarskimi produktowe nowości z katalogów znajdujących się pod ich skrzydłami brandów. W czym rzecz? Otóż w miniony czwartek z niekłamaną przyjemnością skorzystaliśmy z Marcinem z zaproszenia warszawskiego SoundClubu na prelekcję jednego ze współwłaścicieli niemieckiej marki Brinkmann Audio – Matthiasa Lück o najnowszych odsłonach prezentowanych na ostatniej jesiennej wystawie AVS serii urządzeń. Jakieś konkrety? Proszę bardzo, ale w kolejnej części relacji.

Kontynuując temat omawianych tego wieczora komponentów rozpocznę od głównego dawcy sygnału, jakim był najnowszy, oparty o napęd bezpośredni, wyposażony w firmowe ramię gramofon Taurus. Ten zacny obiekt westchnień wielu melomanów wspierał hybrydowy, czyli wykorzystujący w układach elektrycznych lampy elektronowe phonostage Edison Mk2. Kolejnym niezbędnym w kreowaniu piękna muzyki punktem układanki Brinkmanna okazał się być w pełni zbalansowany i również korzystający z dobrodziejstwa szklanych baniek przedwzmacniacz liniowy Marconi Mk2. Ale to nie wszystkie karty przybliżanej niemieckiej myśli technicznej, bowiem oprócz walki na polu analogowym nasi zachodni sąsiedzi nie odpuścili sobie zmierzenia się z materiałem cyfrowym, czego ewidentnym dowodem był mogący pochwalić się obsługą formatu MQA, w wielu przypadkach pracujący z częstotliwością do 384kHz/32 bitów, podążając za ideologią marki konsekwentnie oferujący na pokładzie słoiki próżniowe przetwornik cyfrowo-analogowy Nyquist Mk2. Co skłoniło dystrybutora do organizacji tej prezentacji? Przecież to ewidentnie widać. Większość nazw może pochwalić się specyfikacją Mk2, co jasno daje do zrozumienia, iż mamy do czynienia z nowymi wcieleniami znanych od lat, co ważne, zbierających pozytywne opinie komponentów. To zaś jest swoistym zaczynem do bliższego zapoznania z nimi chcących być na czasie branżowych periodyków, a czego my z racji solidnego przykładania się do swojej pracy nie mogliśmy odpuścić i z przyjemnością teraz relacjonujemy.
Ale, ale. Przecież nawet najnowszy, a przesz to najwspanialszy set nie wyda wysokiej próby dźwięku bez wyszukanego wzmocnienia, mogących spełnić najwyższe wymagania zestawów głośnikowych, odpowiedniego okablowania i dostrajającego całość układanki antywibracyjnego akcesorium. Dlatego też w torze znalazły się również niedawno prezentowane jako światowa nowość topowe monobloki japońskiej marki Air Tight ATM-3211, monstrualne kolumny Marten Mingus Orchestra, okablowanie Jorma Audio, różnego rodzaju produkty eliminujące szkodliwe drgania podłoża pod sprzętem audio rodzimego wytwórcy Franc Audio Accessories, oraz jako wisienka na torcie wystąpiła wkładka gramofonowa wspominanego już wcześniej Air Tighta Opus-1.

Przyznacie, że zestaw od strony pozycjonowania na światowym rynku prezentował się znakomicie. Jednak dla mnie ważniejszym jest, że również w ten sposób odwdzięczał się nam generowanym dźwiękiem. Gdy wymagał tego materiał, było z wykopem, innym razem intymnie, by za moment ponownie przenieść nas w stan oszołomienia swobodnie oddawaną ścianą świetnie zawieszonych w przestrzeni wydarzeń muzycznych. Określając całość prezentacji jednym zdaniem, mieliśmy do czynienia ze swoistym kameleonem. Na przemian było mocno i delikatnie, ale zawsze z przypisaną najlepszym zestawom jakością i co dodatkowo wydaje się być ważne, z posmakiem wybitnych aplikacji lampowych. Jednak w ten czwartek nie samą muzyką jako taką żyliśmy. O co chodzi? Otóż Matthias pokusił się o małą prezentację spod znaku voo-doo, czyli w pewnym momencie postanowił zmienić zasilanie … gramofonu z tranzystorowego na lampowe. Efekt? Wszelcy węszyciele spisków powiedzą, że bredzę, jednak z pełną świadomością stwierdzam, iż zmiany na tym poziomie jakości dźwięku były dramatyczne w dobrym tego słowa znaczeniu. Zrobiło się bardziej namacalnie i z większym flow co wprost proporcjonalnie przełożyło się na przyjemność słuchania i tak już świetnie brzmiącej kompilacji. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale w momencie posiadania tego gramofonu natychmiast zmieniłbym zasilacz na ten ze szklanymi bańkami. I gdy wydawało się nam, że koniec spotkania dobiegał końca, przyszedł czas na prezentację jeszcze jednej ciekawostki ze stajni marki Brinkmann, jakim jest działalność na polu produkcji muzycznych. Otóż panowie postanowili zmierzyć się z problemem realizacji płyt winylowych od nagrywania, przez mastering, po ich tłoczenie. W tym celu wspomniany gość Matthias Lück pokazał nam nie tylko finalny produkt w postaci dwóch wydanych krążków, ale również półprodukty od masy winylowej, przez złotą matrycę matkę, stalowe matryce negatywy do umieszczenia w maszynie tłoczącej czarne krążki, jeszcze nie oczyszczoną z odpadów po tłoczeniu płytę i na koniec puszczał wydane przez siebie dwa czarne placki. Naturalnie nie odmówiłem sobie przyjemności i jeden egzemplarz z podpisem Matthiasa zakupiłem do swojej kolekcji.

Tak mniej więcej przebiegał ten bogaty zarówno w ciekawe informacje na temat elektroniki, jak również doznania soniczne, audiofilsko- melomański wieczór. Przyznam szczerze, że jadąc na to spotkanie nie spodziewałem się tak dobrze bawić. Dlatego też bardzo dziękuję dystrybutorowi za zaproszenie, gościowi, czyli współwłaścicielowi marki Brinkmann Matthias-owi Lück za przybycie i ciekawą pogadankę, a obecnym odwiedzającym za miłą atmosferę spotkania. Oby mój kalendarz obfitował w więcej takich niespodzianek.

Jacek Pazio