Monthly Archives: kwiecień 2024


  1. Soundrebels.com
  2. >

ZenSati sILENzIO USB

Link do zapowiedzi: ZenSati sILENzIO USB

Opinia 1

Parafrazując klasyka śmiem twierdzić, iż są na świecie rzeczy, które nie śniły się nie tylko filozofom, lecz również, jak już po wielokroć udało nam się dowieść, posiadającym zdecydowanie bardziej otwarte od większości populacji umysły audiofilom. Któż bowiem jeszcze kilka-kilkanaście lat temu mógłby przypuszczać, że nieco z przymrużeniem oka traktowane przez analogową brać granie z plików rozwinie się na tyle, że o ile tylko ktoś w tzw. międzyczasie nie złapał analogowego bakcyla, to tak po prawdzie streaming z chmury, bądź własnych repozytoriów stanie się dla niego chlebem powszednim. Ogólnodostępne, intuicyjne i mówiąc wprost, przynajmniej na typowo konsumenckim poziomie tak tanie, że praktycznie całkowicie wyeliminowało piractwo. Jeśli bowiem koszt miesięcznego abonamentu w najpopularniejszych serwisach streamingowych oscyluje w granicach (10 dla studentów) 20-35 PLN, czyli poniżej ceny pojedynczej płyty, a grać można nawet z telefonu i głośnika Bluetooth/soundbara za kilkaset PLN, to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w dzisiejszych czasach trudniej zdigitalizowanej muzyki dosłownie na wyciągnięcie ręki nie mieć aniżeli mieć. I gdy wydawałoby się, że owa powszechność i niemalże bezkosztowość wyklucza jakąkolwiek elitarność i ekskluzywność do głosu dochodzą skażeni audiophilią nervosą złotousi wraz z dedykowanymi ich wysublimowanym gustom urządzeniami i akcesoriami, „chodzącymi” w cenach, przy których stan przedzawałowy, bądź przynajmniej totalne osłupienie u osób postronnych są najłagodniejszymi z objawów iście bezgranicznego zdziwienia. Skoro bowiem za niezobowiązujący zestaw hiszpańskiego Wadaxa (Atlantis Refrence Server + DAC z modułem Akasa) przy kasie zostaniemy poproszeni o uiszczenie kwoty niebezpiecznie zbliżającej się do 1,5 … mln PLN, to znak, że ultra High-End rządzi się swoimi prawami. I właśnie z owej jakościowo-cenowej stratosfery, dzięki uprzejmości stołecznego Audiotite https://audiotite.pl/ udało nam się pozyskać na testy przewód ZenSati sILENzIO USB.

W przypadku ZenSati sILENzIO USB kwestie natury estetycznej są na tyle oczywiste, że prawdę powiedziawszy za bardzo nie ma o czym pisać. Krótko mówiąc druga od góry duńska łączówka jest bezwstydnie złota. No dobrze, z tą bezwstydnością może nieco się zagalopowałem, bo takimi byli reprezentanci serii Seraphim a sILENzIO przecież może pochwalić się nieco tonizującymi przekaz czarnymi splitterami i takimiż końcówkami. Niemniej jednak nadal mamy do czynienia z iście bizantyjskim przepychem a dokładając do tego mogący wprawić w kompleksy znaczną część „górnopółkowych” przewodów zasilających przekrój a co za tym idzie również zauważalną sztywność (warto wygospodarować odpowiednią przestrzeń za urządzeniami, bo pod względem podatności na zginanie i układanie ZenSati nie należy do najbardziej spolegliwych) jasnym jest, że to propozycja dedykowana najpoważniejszym graczom. W dodatku graczom, którzy kierując się własnym słuchem i indywidualnymi upodobaniami a nie bazują li tylko na suchych technikaliach, gdyż akurat tych w przypadku tytułowej łączówki jest jak na lekarstwo. Ot producent był jedynie łaskaw wspomnieć, iż zastosował unikalną konstrukcję i wyjątkowo szczelne/skuteczne ekranowanie oraz izolację, dzięki czemu udało mu się wyeliminować większość zdolnych zaszkodzić transmitowanym sygnałom zewnętrznych zakłóceń. Ponadto konstrukcję oparł na przewodnikach z posrebrzanej miedzi, choć sięgając nieco głębiej do promocyjnej beletrystyki można natrafić na deklaracje wykorzystania oprócz ww. srebra i miedzi również złota, rodu, teflonu, jedwabiu, bawełny i „wielu innych kosztownych materiałów”, ale gdzie, co i w jakiej roli, to już pozostanie słodka tajemnicą Marka Johansena.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu naszego dzisiejszego bohatera aż korciło mnie, żeby przewrotnie przyznać rację kabloscepytkom stwierdzając, iż jest to przewód, który może nie tyle ewidentnie nie gra, co de facto go nie słychać. Zanim jednak w obozie strony przeciwnej wystrzelą korki od szampanów a wśród zdecydowanie bliższej naszym sercom złotouchej braci da się zauważyć lekką dezorientację właśnie wykonaną przez nas woltą/zdradą (niepotrzebne skreślić) pragnąłbym jedynie zaznaczyć, iż powyższa fraza jest jedynie potwierdzeniem stricte audiofilskich prawd i stanu ogólnodostępnej wiedzy a nie ukłonem w kierunku tych, którzy przez pryzmat własnych ograniczeń i/lub zwykłe niechciejstwo, o najprzeróżniejszych ułomnościach nawet nie wspominając, nie uznają za stosowne czegokolwiek „na ucho” weryfikować, bezrefleksyjnie twierdząc, że transmisja cyfrowa to „suche” zera i jedynki a jakby kable, w tym przypadku USB, na cokolwiek wpływ miały, to podpinając je pod czarno białą drukarkę z powodzeniem powinniśmy uzyskiwać kolorowe wydruki. Ba, idąc tym tokiem rozumowania i patrząc na sILENzIO przez pryzmat jego ceny nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś oczekiwał nawet wydruków 3D.
A tak już nieco bardziej na serio, to przecież powszechną wiedzą jest, a przynajmniej być powinien, fakt iż każde fizyczne połączenie w torze audio jest stratne, więc im lepszego „interkonektu” użyjemy tym owe straty będą mniejsze a więc mówiąc wprost dany przewód będzie psuł mniej. I właśnie z takim przypadkiem w ramach niniejszego spotkania przyszło nam się zmierzyć, gdyż sILENzIO wydaje się spełnieniem audiofilskiego ideału połączenia tyleż bezstratnego, co całkowicie, pod względem sonicznym, transparentnego. Dlatego mając świadomość powyższej deklaracji miałem dwa wyjścia – w tym momencie zakończyć dalsze wodolejstwo, gdyż jak opisywać coś, czego nie słychać, bądź też, w miarę skromnych możliwości spróbować wykazać niuanse wyróżniające duński przewód od dotychczas goszczącej u nas konkurencji w stylu WestminsterLab USB Cable Ultra, niżej urodzonego rodzeństwa z serii Zorro, Jormy Reference, Esprit Audio Aura, czy Dyrholm Audio Vision USB. Pierwszym jest oczywiście cena, ale nie bądźmy małostkowi i nie zajmujmy się takimi drobiazgami, gdyż jak już wielokrotnie wspominałem wyroby audio nie są produktami pierwszej potrzeby, więc jeśli się na nie decydujemy, to tylko ze względu na to, że mamy na nie ochotę i możemy sobie na nie pozwolić a nie, że musimy, gdyż bez nich nasza egzystencja byłaby zagrożona. Oczywiście mniej, bądź histeryczne reakcje wynikające z konieczności wypięcia i oddania po-testowego elementu dystrybutorowi wpisane są w naszą naturę, ale bądźmy chociaż przez chwilę dorośli i poważni. To tylko hobby i niezobowiązujący sposób spędzania wolnego czasu a nie krucjaty krzyżowe i nawracanie niewiernych ogniem i mieczem. Za drugi pozwolę sobie uznać jego ponadprzeciętną holistyczność, czyli kompletność. Nie jest to bowiem zbiór kompromisów, które wespół tworzą jakąś mniej, bądź bardziej harmonijną całość, lecz bezlik wybitnych i realistycznych zarazem składowych, które jakby na nie nie patrzeć komponują się w absolutnie rzeczywistą reprodukcję. Chociaż akurat reprodukcja gdzieś tam podskórnie nosi znamiona kopii i wtórności a sILENzIO prowadzi nas do źródła, do pra-wykonu, gdzie jesteśmy w stanie doświadczyć zarówno magii miejsca, jak i konkretnej chwili. Łączy w sobie rozdzielczość i holografię WestminsterLab, wyrafinowanie i elegancję Jormy, zamiłowanie do pulsującego rytmu Espritów, żywiołowość Zorro, czy swobodę artykulacji Dyrholmów, lecz ów zbiór nie przypomina patchworka, bądź ciała muzycznego Frankensteina a misterną mozaikę, bądź wręcz wielkoformatowy kadr o rozdzielczości, plastyce i głębi wprawiających w niemy zachwyt. I tu do głosu dochodzi jeszcze jeden drobiazg. Otóż przy takim poziomie wierności i realizmu wydawać by się mogło, że duńska łączówka będzie w oczywisty sposób bezlitosna dla wszystkich nie do końca poprawnych i dopieszczonych nagrań. Tymczasem jej obecność sprawdza się równie dobrze, jak nasza bytność na koncercie, gdzie jakość dźwięku nie zawsze (rzadko kiedy) zasługuje na miano referencyjnej a jednak fun z uczestnictwa w takim wydarzeniu jest niezaprzeczalny i niepowtarzalny. Dlatego też poza wydanymi na złocie i gęściochach audiofilskim perełkami nie ma co się krygować i jeśli tylko najdzie nas ochota po prostu sięgnąć po ułomne, ale i ulubione zarazem wydawnictwa. Ot chociażby „Symbol Of Life” Paradise Lost, gdzie z jednej strony mamy świetny materiał muzyczny, niebanalne pomysły aranżacyjne i idealne zespolenie ciężaru z melodyjnością a agresji gitar z kojącymi partiami klawiszy, czy wokali Holmesa z gościnnymi, iście anielskimi wtrąceniami Joanny Stevens, ale … sama jakość dźwięku jest może nie podła co cienka jak zadek węża. I zazwyczaj, umieszczając ową pozycję na playliście usilnie próbuję dotrwać do jej końca, by z uśmiechem posłuchać coveru „Small Town Boy” i z przykrością stwierdzam, że niezbyt często mi się to udaje. Po prostu mówię pas zmęczony cykającymi blachami, gitarowym jazgotem oraz brakiem przestrzeni i upośledzeniem namacalności. Tymczasem ZenSati znanym tylko sobie sposobem był w stanie ów bubel może nie tyle przywrócić światu, co doprowadzić na tyle do używalności, że może nie zabrzmiał jak przecież cięższy i bardziej brutalny a jednocześnie pozbawiony ww. mankamentów „Moonflowers” Swallow The Sun, ale już uszu nie ranił. A po album słynących z parania się melodic doom-death-metalem Finów sięgnąłem nie bez powodu, gdyż na ww. Deluxe Edition na drugim krążku znajdziemy „klasyczne” – poddane orkiestracji (m.in. na fortepian i Trio NOX) wersje utworów z pierwszego krążka, które nagrano w … kościele w Sipoo (Finlandia). Mamy zatem klasyczne – naturalne instrumentarium o głębokiej, soczystej barwie, dość oszczędną, acz słyszalną, namacalną aurę pogłosową i wyrafinowanie godne stricte „melomańsko-audiofilskich” oficyn w stylu 2L, czy Taceta. Kluczowym jest jednak fakt niepopadania w zbytnią analityczność i hiper-rozdzielczość, przez co precyzja obrazowania nie przyjmuje antyseptyczno – prosektoryjnej maniery i zamiast muzyki nie zaczyna serwować słuchaczom wyekstrahowanych, pojedynczych dźwięków, które ów nieszczęśnik musi na własny użytek i w czasie rzeczywistym w swej mózgownicy kleić na nowo. A tutaj mamy perfekcyjny stop muzykalności z rozdzielczościom o stopniu realizmu zapewniającym doznania tożsame jakbyśmy zasiadali w którymś ze środkowych rzędów i mogli objąć zmysłami całość spektaklu – poczynając od kubatury sakralnej budowli, po partie poszczególnych muzyków, czy wręcz pojedyncze muśnięcia smyczkiem strun, czy palców na klawiszach fortepianu. Bez sztucznego rozświetlenia, bez ostrego światła studyjnych reflektorów, za to z naturalną plastyką i aksamitną czernią tła godną renesansowych mistrzów.

Skoro zdążyliście się Państwo domyślić, iż ZenSati sILENzIO USB jest dla mnie równie (nie)osiągalny jak 6 litrowy, 650 konny Bentley Continental GT Speed Edition 12 a jego obecność w systemie mogłem potraktować jedynie jako niezobowiązującą, kilkudniową jazdę próbną ww. turladełkiem, to do finalnego podsumowania podchodziłem zarówno z niekłamaną satysfakcją wynikającą z goszczenia go w swych skromnych progach, jak i niemalże ze stoickim spokojem, czy wręcz zdroworozsądkowym dystansem. Jednak ad rem. Czy jest to najlepszy przewód USB, z jakim kiedykolwiek dane mi było się zetknąć w kontrolowanych warunkach w całej mej audiofilskiej historii? Bez wątpienia. Czy sprawdzi się zawsze i wszędzie? Przewrotnie odpowiem, że absolutnie nie, gdyż o ile ma zdolność oddawania piękna muzyki nawet z nieco po macoszemu potraktowanych pod względem techniczno-realizacyjnym nagrań, to już potknięć zaliczonych podczas konfiguracji systemu raczej nie ukryje a wręcz pokaże takimi jakie one są i z tą bolesną świadomością nas zostawi. Jeśli jednak uznacie Państwo, że warto ową rękawicę podnieść i stanąć z nim w szranki, to pozostaje mi tylko szczerze Wam pozazdrościć, jednocześnie lojalnie ostrzegając, iż obecność tytułowej łączówki będzie swoistą trampoliną do dalszych i stety/niestety nieuchronnych upgrade’ów Waszego wydawać by się mogło skończonego systemu. I lepiej wierzcie mi na słowo zanim po sILENzIO sięgniecie, bo miałem go u siebie raptem dwa tygodnie a następstwa jego obecności niejako właśnie się procesują. Ale to już temat na zupełnie inną historię …

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może zabrzmi to pompatycznie, ale przyznam szczerze, iż bardzo lubię testy zabawek audio, które swą ceną w oczach tak zwanego zwykłego Kowalskiego ocierają się o opary absurdu. I nie ma znaczenia, czy jest to elektronika, okablowanie, czy akcesoria, bowiem dla mnie ważny jest zazwyczaj lekko podniesiony poziom adrenaliny. Naturalnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu, gdyż abstrahując od wspomnianej ceny teoretycznie obcuję z czymś wyjątkowym w domenie jakości. Jakości, którą zawsze z ciekawością konfrontuję ze swoim punktem widzenia świata muzyki. I gdy po latach starć z wieloma tego typu konstrukcjami wydawało się, że najlepszą zabawę mam już za sobą, do gry niespodziewanie wkroczył od niedawna penetrowana przez nas duńska manufaktura ZenSati. Czym mnie tak pozytywnie potrząsnęła? Co prawda nie jest to ostatnie słowo tego producenta, ale jestem rad, że dzięki zabiegom warszawskiego dystrybutora Audiotite w nasze progi trafił drugi od góry w portfolio marki, naturalną koleją rzeczy przynależności do ekstremalnego High Endu wymagający cenowo przewód ZenSati sILENzIO USB. Zaintrygowani? Jeśli tak, to zapraszam do lektury poniższego tekstu, w założeniu którego należy spodziewać się brutalnego oddzielania ziarna od plew.

Akapit o budowie w sobie znanym przez ZenSati, niestety coraz częściej uprawianym przez wielu innych konstruktorów stylu niestety będzie symboliczny. Mianowicie jedyne co wiemy, to fakt użycia w roli przewodników sygnału wysokiej czystości posrebrzanej miedzi. Nie wiemy nic o ekranowaniu, izolacji, użytych wtykach, wewnętrznym splocie i innych tego typu rzeczach. Jednak mimo braku informacji na temat budowy widzimy efekt finalnego ubrania przewodu w bogato wyglądającą złotą otulinę i zapakowana go w elegancką, obitą skórą skrzynkę z certyfikatem oryginalności.

Czy nasz bohater sprostał zadaniu pokazania palcem większości konkurencji gdzie ich miejsce? Wiem, wiem, to trochę prześmiewcze pytanie, jednak na nieszczęście dla wspomnianego środowiska bardzo bliskie prawdy. Powód? Są dwa. Pierwszym i dla mnie najważniejszym była dotychczas niezaznana przyjemność testowania tego rodzaju akcesoriów cyfrowych. A jak pokazałaby portalowa wyszukiwarka, miałem drogie i bardzo drogie tego typu druty i jeszcze żaden nie brzmiał aż tak blisko mojego codziennego wzorca. To było na tyle zjawiskowe, że gdy już dojrzeję emocjonalnie do obcowania z muzyką na bazie plików, po zaopatrzeniu się w zasilacze liniowe Super10 dla źródła cyfrowego niedawno testowanej przez nas niderlandzkiej marki Farad, kolejnym krokiem będzie ostateczna próba z rzeczonym, tym razem duńskim kablem USB. Na chwilę obecną to nie mój konik, ale w ostatnim czasie już drugi raz poczułem podskórną refleksję, że idzie ku dobremu. Dlatego też podczas rozmów ze znajomymi o tym sposobie słuchania muzyki przestałem używać frazy „nigdy w życiu”. Drugim powodem zaś jest soniczna moc sprawcza. Wpięcie ZenSati sILENzIO USB było czymś na zasadzie przeskoczenia mojego toru plikowego do innej ligi. A przecież nadal Lumina U2 Mini zasilał niedrogi kabel sieciowy Vermöuth Audio Reference Power Cord, sygnał czyścił podstawowy switch Silent Angel Bonn N8, a dane od switcha do Lumina płynęły przyjemnym w odbiorze, ale jednak zdroworozsądkowo kosztującym i tak grającym kablem Next Level Tech NxLT Lan Flame. Teoretycznie tak skonfigurowany set powinien zabić potencjał sILENzIO, tymczasem muzyka w dobrym znaczeniu tego słowa wręcz wybuchła. Trysnęła dobrze zbilansowaną esencją. Pełną nie tylko kontrolowanej, ale również wielobarwnej energii, co przy wsparciu przez swobodnie wybrzmiewające, dalekie od nachalności, a mimo to prezentowane z rozmachem wysokie tony sprawiło, że przekaz uderzał mnie odpowiednim impulsem bez jakiegokolwiek poczucia wysilenia. To od momentu nabycia dużych gabarytowo kolumn jest dla mnie wyznacznikiem high end-owego grania, czyli owszem, trzeba grać mocnym impulsem, jednak należy nie unikać jego przerysowania w domenie nachalności. Niższe serie ZenSati również grają fajnym, bo mocnym i bogatym w informacje środkiem oraz dobrze zdefiniowanym basem, jednak ich prezentacja obciążona jest estetyką lekkiego prężenia muskułów. To może się podobać i wiem, że się podoba, ale powinno występować do pewnego poziom jakości dźwięku. W tym przypadku w każdym aspekcie projekcji na szczęście mamy niezbędny do wybrzmienia najcichszej nuty spokój. Bez pogoni za wyczynowością, tylko praca nad pokazaniem clou danego materiału. Nie za ładnie, nie za brzydko, tylko w punkt. A trafienie w punkt to właśnie unikanie ekstremów. No może z jednym wyjątkiem. Chodzi oczywiście o rozdzielczość. Rozdzielczość, która moim zdaniem jest głównym pozytywnym „winowajcą” brzmienia naszego bohatera. A to dlatego, że rozsądnym zdjęciem woalki z wirtualnej sceny pozwala błysnąć umiejętnościami nawet najniższym rejestrom, które po odsłonięciu wielu wcześniej skrytych odcieni wydają się schodzić nieco niżej. A nie od dziś wiadomo, że ten zakres z racji bezproblemowego zejścia moich kolumn poniżej 20 Hz jest dla mnie czymś na kształt podstawy do wydania pozytywnej oceny całej prezentacji spektaklu muzycznego. Spektaklu, którego w aż tak wyśrubowanym jakościowo wydaniu przez połyskującego złotem Duńczyka w najśmielszych snach się nie spodziewałem. Naprawdę szacunek.

Gdy przyszedł czas na puentę, nie będę owijał w bawełnę, tylko to co mam do zakomunikowania powiem wprost. Otóż tytułowy duński przewód Zensati Silenzio USB jest znakomity. Wszystko co robi, robi na tyle dojrzale, że naprawdę trzeba mieć mocno zmasakrowany pod względem brzmienia system, aby miał problem uzyskać z nim pełną synergię. Jest dynamiczny, esencjonalny, kolorowy, rozdzielczy i gra bez wysiłku, czego w tak wyśrubowanym wydaniu próżno szukać u większości drogiej konkurencji. A że swoje kosztuje, cóż, jest klasycznym przykładem adekwatnej wyceny w stosunku do oferowanej jakości. Dla mnie to całkowicie zrozumiałe.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Cena: 44 290 PLN/ 0,5m; 54 190 PLN / 1m; 63 990 PLN / 1,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech NCF Power Vault-E

Link do zapowiedzi: Furutech NCF Power Vault-E

Opinia 1

Wydawać by się mogło, iż po ponad dekadzie od premiery i przypominajce w postaci wersji NCF, którą gościliśmy wzbogaconą o obłędną V-1 kę topowy Pure Power 6 jest dla Furutecha, przynajmniej jeśli chodzi o rozdzielanie zasilania, ewidentnym i ostatecznym opus magnum. Krótko mówiąc ichniejszy dział R&D doszedł do przysłowiowej ściany, natrafił na szklany sufit a tym samym udowodnił, że lepiej się nie da. Najwidoczniej jednak, w tzw. międzyczasie, w ich szeregach pojawił się nowy, pozbawiony owej wiedzy „czynnik ludzki” i czy to przez przypadek, które jak wiadomo nie istnieją, czy też w pełni świadomie wziął i zaprojektował a następnie wdrożył do produkcji listwę, która choć w zamyśle powinna być mniej referencyjna od topowej 6-ki finalnie za taką, niższych lotów może nie być uznaną. Co ciekawe owa niekonsekwencja nie wynika z niższej od flagowca o blisko 10 kPLN ceny, lecz znacznie bardziej imponującej postury, lepszej funkcjonalności/ergonomii i z tego co jeszcze na tzw. pozaanteniu doszło naszych uszu również i … brzmienia. Dlatego też jeśli jesteście Państwo ciekawi cóż takiego ma do zaoferowania jeszcze pachnący fabryką Furutech NCF Power Vault-E nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na ciąg dalszy.

Żywię nadzieję, iż zarówno z sesji unboxingowej, jak i z powyższych zdjęć jasno wynika, że Vault-E zbudowany jest adekwatnie do swojej nazwy. Czyli jak prawdziwy skarbiec, choć w materiałach promocyjnych przewija się jeszcze jedno, idealnie wręcz oddające tak skalę, jak i monolityczność konstrukcji określenie – forteca. Krótko mówiąc mamy do czynienia z imponującym, niemalże 12 kg blokiem lotniczego aluminium złożonym z dwóch części – górnej, stanowiącej niejako pancerz okalających gniazda wyjściowe pierścieni NCF Booster Brace-Single i dolnej – będącej podstawą ośmiu rodowanych gniazd Schuko FI-E30 NCF (R), oraz komorą dla dedykowanego im, poddanego firmowym procesom kriogenizacyjno-demagnetyzującym α okablowania α (Alpha)-12. Owe prowadzone do każdego z gniazd przewody zbudowane są z 7 żył, z których każda zawiera 19 starannie ułożonych drutów z monokrystalicznej miedzi beztlenowej α (Alpha) OCC o średnicy 0,18mm. Każdy z przebiegów o przekroju 12AWG (3,37 mm² ) izoluje dedykowany zastosowaniom audio UL-CL3 PVC. Ponadto do zespolenia obu części aluminiowego katafalku użyto firmowej Formuły GC-303, czyli opracowanego przez Furutecha specjalnego materiału, którego zadaniem jest pochłanianie EMI (zakłóceń elektromagnetycznych) generowanych przez wewnętrzne elementy urządzenia. Powyższy materiał wypełnia również komorę przewodów, z których gorące i neutralne połączone są w gwiazdę. W rezultacie, co również powinno być widoczne na unboxingowych zdjęciach, po aplikacji nawet topowe 50-ki wystają zaledwie na jakieś 1,5cm, przez co są całkowicie zabezpieczone nie tylko przed wibracjami i ewentualnymi naprężeniami, lecz również zakłóceniami EMI i RFI. Całość wyposażono w regulowane, stożkowe stopy i dedykowane im, masywne toczone podkładki, które dodatkowo podklejono zapobiegającą rysowaniu podłoża i przesuwaniu po nim gumą. Jak też łatwo zauważyć pionowy montaż przewodów wyjściowych w gniazdach na płycie górnej znacząco podnosi komfort obsługi i jednocześnie pozwala zaoszczędzić sporo miejsca w porównaniu z Pure Power 6, który pomimo dwóch gniazd mniej z racji konieczności doprowadzania do niego przewodów z czterech różnych stron (z trzech wyjściowe i z jednej wejściowy – zasilający) w praktyce okazywał się szalenie absorbujący przestrzennie. A właśnie, każde z ww. gniazd, oprócz wpuszczenia w dedykowane podfrezowanie w podstawie jest dodatkowo stabilizowane za pomocą podwójnych blokad Axial Locks, w których cztery specjalne fabrycznie dokręcane śruby kotwiczą tył każdego gniazda w czterech punktach, zapewniając najwyższą integralność mechaniczną. Z czysto kronikarskiego obowiązku nadmienię jeszcze tylko, że gniazdo wejściowe to IEC FI-09 NCF (R) i znajduje się na tylnej ścianie listwy a tuż nad nim znajdziemy dodatkowy zacisk uziemienia.

Nie będę ukrywał, że testowanie Furutecha NCF Power Vault-E nie było dla mnie zadaniem łatwym i bezstresowym. Nie będę również ukrywał, iż jego wypięcie w celu przekazania Jackowi wiązało się z niemalże traumatycznymi przeżyciami. Dramatyzuję? Bynajmniej. I wcale nie chodzi tu o konieczność przepinania całego systemu z dyżurnej e-TP60ER, mozolnego, wynikającego z nerwicy natręctw sprawdzania prawidłowej polaryzacji każdego z przewodów, czy też sesji porównawczych multiplikujących powyższe ekwilibrystyki a o klasyczne wyjście z własnej strefy komfortu. Oczywiście nie mam na myśli problematycznego w moim wieku i przy moim, nieco ponadnormatywnym, gabarycie wielokrotnego nurkowania za systemem a zaburzenia pewnego, lata temu ustalonego porządku rzeczy. Skoro bowiem dekadę temu na szczycie mojego prywatnego rankingu prądowych rozdzielaczy wylądował Pure Power 6 i przynajmniej do tej pory jego pozycja ani razu nie została zagrożona, to oczywistym jest fakt, że do takiego stanu zdążyłem się nie tylko przyzwyczaić, co uznać go za swoisty constans i niepodważalny, bo po wielokroć udowodniony dogmat. Tymczasem kilkudniowa bytność Vault-E’a w moim systemie ów porządek może nie tyle zburzyła, co mocno nim zatrzęsła powodując jeśli nie przewrót pałacowy, co przynajmniej … dwukrólewie.
Jeśli w tym momencie kogoś rozczarowałem i zepsułem zazwyczaj zarezerwowaną na grande finale niespodziankę, to najmocniej przepraszam, ale przynajmniej w przypadku tytułowej listwy to tak nie działa. Wystarczy bowiem wpiąć ją pomiędzy własny tor audio i „ścianę” a następnie ów tor włączyć i wszystko powinno być jasne i klarowne. Czyli albo uznamy, że dojrzałość i wyrafinowanie PP6 bardziej wpasowuje się w nasze gusta, albo urzeknie nas wyraźniejsze, bardziej sugestywne zaakcentowanie aspektu rozdzielczości i precyzji obrazowania Vault-E. Niemniej jednak stawiając obie ww. listwy obok siebie śmiało można pomiędzy nimi umieścić znak równości. „Grają” bowiem na dokładnie takim samym, stricte ultra high-endowym, poziomie a różnią się jedynie niuansami, które właśnie na tym pułapie oczekiwań i wymagań wpasowują się w konkretne gusta i są swoistym być, albo nie być podczas podejmowania decyzji zakupowych. To tak, jakbyśmy przyrządzali „tomahawka” z najwyższej klasy wołowiny Wagyu – dla części konsumentów średnio krwistego, a dla innych średnio wysmażonego. I pozostając w tej kulinarnej metaforyce Vault-E jest owym średnio krwistym stekiem. Oferuje fenomenalną rześkość i witalność dźwięku bez jego odchudzenia i ochłodzenia a jednocześnie pokazuje ileż to informacji drzemie zarówno w dalszych planach średnicy, jak i przede wszystkim basie. Jest to o tyle warte zaznaczenia, że przecież obecne na pokładzie naszego bohatera pierścienie NCF Booster Brace-Single z solowych występów zapamiętaliśmy jako nieco zagęszczające i homogenizujące przekaz a tutaj mamy do czynienia z niezwykle otwartym i rozdzielczym sposobem prezentacji a sygnatury „pierścionków” możemy doszukać się w absolutnie zaczernionym i bezkresnym tle/przestrzeni w której z fenomenalną precyzją zawieszono poszczególnych muzyków i generowane przez nich dźwięki. Weźmy na ten przykład nagrany w Studio 1 Sunset Sound „Chimes At Midnight” powracającej do życia norweskiej formacji Madrugada, gdzie charakterystyczny głos Siverta Høyema, będący swoistą wypadkową cech wokalnych Nicka Cave’a, Michaela Stipe’a (R.E.M.) i The White Buffalo (czyli Jake’a Smitha z The White Buffalo & The Forest Rangers wykonującego jeden ze skuteczniej poruszających struny mej zazwyczaj uśpionej wrażliwości „Come Join the Murder”) ma głębię godną Rowu Mariańskiego a emocji niesie ze sobą tyle, że spokojnie mógłby obdarzyć nimi kilka sezonów popularnych telenowel. Od razu jednak zaznaczę, że nie ma w tym ani śladu teatralnych póz i melodramatycznej przesady, lecz chodzi jedynie o możliwość dotarcia do samego ich sedna i źródła, gdzie czuć, że płyną one z głębi serca i nie ma w tym za grosz gry pod publiczkę. Niby to tylko melancholijny alt-rock i tempa raczej snują się aniżeli powodują wzrost tętna, ale też Furutechowi udało się uniknąć popadania w zbytnią łagodność a tym samym uśrednianie przekazu.
Nie mniej uzależniająco wypadły cięższe brzmienia z „( A R T ) I F I C E” formacji Mantic włącznie, na którym po ponad godzinie smagania naszych zmysłów ciężkimi riffami i szarpiącymi trzewia uderzeniami wspomaganego perkusją basu zamykający album „Outer Storms” pozostawia słuchacza sam na sam z burzą a efekt jest tyleż realistyczny, że gdy tylko system jest w stanie ów realizm „unieść” każdorazowo spoglądamy przez okno niejako podświadomie oczekując strug deszczu i błyskawic przecinających granatowo-czarny nieboskłon. A Furutech sprawił, że niemalże zerwałem się, i to bez weryfikacji zaokiennej aury, z kanapy, by ściągać suszące się pranie, więc jeśli tylko gustujecie Państwo w tego typu intensywności i namacalności doznań, to trafiliście pod właściwy adres.
Niejako na deser zostawiłem swoistego killera, który z racji swej gęstości, panującego mroku i opartego na iście infradźwiękowym fundamencie ciężaru gatunkowego zazwyczaj ląduje na mojej playliście podczas testów naprawdę dużych kolumn i w przypadku, gdy chcę zweryfikować drożność systemowego krwiobiegu pod kątem energetycznym. Mowa oczywiście o „The Dark Knight” autorstwa Hansa Zimmera i Jamesa Newtona Howarda, który to okazał się jedynie potwierdzeniem braku jakiejkolwiek limitacji ze strony Vault-E’a. Było zatem piekielnie intensywnie, bez jakichkolwiek oznak upraszczania i prób mamienia słuchaczy wyższym basem zamiast pokazania tego, co drzemie w najgłębszych otchłaniach Hadesu, które tym razem mogliśmy śmiało eksplorować zwracając niejako przy okazji uwagę gospodarzom, że czego jak czego ale kłębiących się w zakamarkach „kotów” kurzu raczej być nie powinno. A mówiąc wprost tytułowa listwa nie traciła ani o jotę rozdzielczości nawet podczas reprodukcji najniższych składowych, więc mając ją w torze możecie być pewni, że jeśli cokolwiek, nawet na dolnej granicy słyszalnego pasma zostało zarejestrowane i zapisane w materiale źródłowym, to je usłyszycie. Chociaż może powyższe twierdzenie powinno zostać obwarowane dość oczywistą klauzulą – wydolności reszty systemu, bo o usłyszeniu tego, o czym mowa z filigranowych monitorków, bądź smukłych jak trzcina podłogówek nawet z Furutechem raczej nie ma co liczyć.

Choć zdaję sobie sprawę z faktu, a co za tym idzie pewnie i jakiś konsekwencji ze strony producenta/dystrybutora, będących następstwem tego, co pozwolę sobie zawrzeć w podsumowaniu, ale jak już wielokrotnie zaznaczałem zajmuję się recenzowaniem, bo chcę i lubię – sprawia mi to przyjemność, a nie, że muszę. To jedynie moje hobby i sposób spędzania wolnego czasu a nie praca. Dlatego też mogę sobie pozwolić na komfort pisania może i wybitnie subiektywnej, ale jednak prawdy – czyli tego co rzeczywiście słyszę, a nie tego, co słyszeć powinienem. A prawda jest taka, że choć Pure Power 6, jak i tytułowy Furutech NCF Power Vault-E reprezentują dokładnie ten sam poziom jakościowy, to w moim systemie i na moje ucho, gdybym tylko miał możliwość wyboru pozostawienia jednego z nich na stałe (co na chwilę obecną jest równie realne jak ustrzelenie kumulacji w jednej z popularnych gier liczbowych) bez chwili wahania wybrałbym Vault-E. I od razu dodam, że kierowałbym się nie ergonomią i ilością gniazd, lecz przede wszystkim dźwiękiem, gdyż nasz dzisiejszy bohater oferuje wszystko to, co w PP6-ie idealnie wpasowywało się w moje gusta, czyli fenomenalną koherencję i dynamikę, lecz doprawia je autorską mieszanką wyraźniej zaakcentowanej rozdzielczości i swobody okraszonych absolutnie czarnym tłem, co finalnie zamyka kwestię poszukiwań idealnego dystrybutora życiodajnej energii dla moich zabawek. Ale tak jak już zdążyłem nadmienić – to są moje, wybitnie subiektywne obserwacje i refleksje, więc jeśli tylko nie do końca jesteście Państwo pewni czym zwieńczyć gonitwę za upragnionym króliczkiem, to gorąco zachęcam do wypożyczenia obu topowych Furutechów i przeprowadzenia bratobójczego pojedynku. Jak to bowiem mawiał klasyk „There Can Be Only One”.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Z pewnością każdy starający się o maksymalne dopieszczenie swojego systemu audio adept obcowania z muzyką w warunkach domowych zderzył się z prozą zasilania go energią elektryczną. Jak byśmy nie kombinowali, po jakimś czasie zawsze tych nieszczęsnych gniazdek zaczyna brakować. I gdy teoretycznie problem wydaje się być banalnie prosty do rozwiązywania poprzez sprawienie sobie bardziej rozbudowanej w odpowiednią ilość terminali listwę sieciową, wówczas zaczynają się przysłowiowe schody. Chodzi oczywiście o końcowy efekt tego ruchu. Przecież to jedna z ważniejszych składowych finalnego brzmienia całej konfiguracji sprzętowej, bowiem wpływająca na wiele korzystających z niej konstrukcji elektronicznych, a to w granicznych przypadkach potrafi wywrócić uzyskane dotychczas wyniki soniczne do góry nogami, czyli tłumacząc z polskiego na nasze jakość dźwięku zmieni się nie do poznania, a czasem nawet nie do uratowania. Dlatego moim zdaniem wymuszony dobór tego elementu po idealnym zestrojeniu posiadanej układanki jest nie lada zadaniem, gdyż należy trafić w coś na kształt kobiecego punktu „G”. Banał, bo to nie ma większego znaczenia lub potencjalne straty da się skorygować innymi akcesoriami? Być może dla kogoś tak, jednak dla mnie, czyli stawiającego nie na ogólny rys brzmienia, ale na dopieszczane przez lata najdrobniejsze niuanse spektaklu muzycznego osobnika to bardzo duży problem, gdyż jak tylko mogę, stronię od leczenia dżumy cholerą. Po prostu na ile to możliwe, wszystko ma grać bez dodatkowych poprawiaczy. Z tego też powodu, gdy na recenzenckim tapecie ląduje coś z w stylu tytułowej konstrukcji – niestety od dłuższego czasu mam problem z ilością spełniających moje wymagania ilością terminali zasilających, do oceny jej możliwości mimowolnie podchodzę z nieco podniesionym ciśnieniem tętniczym. A jeśli tak, chyba nie muszę wspominać, iż dzisiejsze spotkanie z automatu wywołało u mnie stan podgorączkowy. Co tym razem wprowadziło mnie we wspomniany stan? Otóż dziś zajmiemy się pachnącą jeszcze światową nowością ze stajni japońskiego Furutecha, pozycjonowaną w cenniku tuż pod opisywaną niegdyś PP6, spełniającą marzenia wielu z nas, bo 8 gniazdkową listwą zasilającą Furutech NCF Power Vault-E.

Czym uraczyli nas tym razem japońscy inżynierowie? Pierwszym istotnym aspektem jest rozmiar listwy. To wysoki, z uwagi na dwa rzędy gniazdek obok siebie szeroki, zbudowany z dwóch kawałków frezowanego na obrabiarkach CNC, wykończony w technice włoskowatej anody, mówiąc żartobliwie płynnie wcięty w pasie blok aluminium. Co ważne, materiał wykorzystany do zbudowania tego bloku został poddany procesom kriogenizacji i rozmagnesowywaniu. Idąc za informacją ze wstępniaka, do dyspozycji dostajemy aż 8 gniazd FI-E30 NCF (R), zaś jej zasilanie oparto o terminal FI-09 NCF również w wersji rodowanej. Jak to zwykle u Japończyków bywa, tuż przy gnieździe zasilającym zamontowano zacisk uziemiający. Okablowanie wewnętrzne wykorzystuje firmową, podobnie do obudowy rozmagnesowywaną i poddawaną kriogenizacji konstrukcję Alpha 12. Dodatkową ciekawostką tego modelu jest wkomponowanie w obudowę występujących jako samoistne konstrukcje w cenniku, okalających wtyczki okablowania sieciowego pierścieni NCF Booster Brace. Finalnie rzeczony blok prądowy stawiamy na stabilizowanych znajdującymi się w komplecie podstawkami, z uwagi na wagę około 12 kilogramów solidnych kolcach.

Jak w zderzeniu z teoretycznie skończonym jakościowo systemem wypadła nasza bohaterka? Czy sprostała zadaniu co najmniej niepopsucia uzyskanego przez lata dźwięku? A może wniosła swoje fajne trzy wpisujące się w oczekiwania grosze? Odpowiedź na ten pakiet pytań jest prosta, gdyż w dwóch żołnierskich słowach można powiedzieć, że zrobiła dobrą robotę. I to na poziomie ekstremalnego poziomu jakości. Co konkretnie? Otóż najczęściej w momencie bardzo dobrego wyniku brzmieniowego danego produktu w jakimś aspekcie, w innym bywa różnie. A to po podkręceniu wagi przekazu, tracimy na rozdzielczości, zaś innym razem otwarcie na górze powoduje nadpobudliwość prezentacji. W jakimś stopniu jest coś za coś. I gdy wydawało się, że to pewnego rodzaju standard, tytułowy dystrybutor prądowy pokazał – przypominam, że mamy do czynienia ze zwykłą złodziejką bez blockerów lub innych aktywnych tweaków, o czymś na zasadzie kondycjonowania prądu nie wspominając, iż nigdy nie należy mówić nigdy. Chodzi mianowicie o to, że na tle posiadanej przeze mnie, oczekiwanie mocno stawiającej na energię uderzenia soczystym dźwiękiem rodzimej listwy Power Base japoński Vault-E podkręcił jakość przekazu w dwóch aspektach pozwalających bardziej zbliżyć się do zawartych w muzyce emocji. Po pierwsze – przy konsekwentnym utrzymaniu wagi środka pasma, znakomicie zróżnicował dolny zakres. Nadal schodzący do piekieł, a w wielu wypadkach nawet niżej – niestety do tego potrzebny jest nie tylko odpowiedni materiał, ale również kolumny oferujące zejście z realnym skutkiem, a nie tylko pobożnymi życzeniami producenta, ale zarazem pokazujący najdrobniejsze, wręcz niekończące się w wektorze długości, z zachowaniem naturalnej utraty energii muśnięcie membrany wielkiego kotła tudzież rozwibrowanie najniżej strojonej, zazwyczaj odbieranej jako pojedynczy „brzdęk” struny kontrabasu. A po drugie – poprawił witalność oraz oddech – coś na kształt zdjęcia mgiełki z wirtualnej sceny, której wydawało mi się, dawno się pozbyłem, a przez to namacalność wizualizowania poszczególnych bytów. Banał? Bynajmniej, gdyż zazwyczaj to mocno wpływa na prezentację średnicy, która traci na esencjonalności i energii. Tymczasem w przypadku tego produktu nic podobnego nie miało miejsca. Przyczyną takiego obrotu sprawy oczywiście była praca listwy głównie nad rozdzielczością całości przekazu, a nie punktowym poprawianiem tego, czy innego niuansu. Tak, tak, całości, bowiem naturalnym skutkiem zwiększenia pakietu informacji w dolnym i górnym zakresie było znakomite otwarcie się centrum pasma. Jak wspominałem nadal pełnego energii, li tylko mniej rozmiękczonego milusińską woalką, dzięki temu bogatszego w detale, ale konsekwentnie plastycznego. Tak skonfigurowany system brzmiał na tyle niebezpiecznie lepiej niż dotychczas oceniany przeze mnie jako idealny na bazie polskiej listwy, że aby to potwierdzić, musiałem sięgnąć po najcięższe płytowe działa. Spokojnie, to nie pomyłka, chodzi o płytowe „działa”, nie dzieła, bo przeciętnie zagrania i zrealizowana muzyka nie byłaby w stanie pokazać prawdziwego „ja” najnowszej listwy Furutecha. Dlatego też tym razem nie posłużyłem się twórczością spod znaku rockowej rozpierduchy lub elektronicznego smagania trzewi, bo to niestety nie pozwala zadać ocenianemu produktowi prostego sierpowego, tylko muzyką bazującą na naturalnym instrumentarium z wokalem włącznie, w maksymalnym stopniu stawiającą na najdrobniejsze niuanse brzmieniowe typu tembr głosu lub oddanie pełnego okresu życia pojedynczej nuty. Co było przysłowiowym Palcem Bożym i jak wypadło?
Pierwsza produkcja to uważana za największy zarejestrowany i wydany na płycie przez oficynę Deutsche Grammophon, sceniczny sukces Luciano Pavarottiego opera „La Traviata”. Cel? Weryfikacja dwóch istotnych aspektów. Pierwszy skądinąd wydaje się być naturalnym, czyli przekonanie się, czy Luciano brzmi, jak Luciano. Natomiast drugi opiewał na rozliczenie listwy w temacie zwiększenia rozdzielczości nie tylko w dolnych rejestrach, ale również w środku i górze pasma. To mimo ogólnego postrzegania jako średnio zrealizowana, wbrew pozorom bardzo wymagająca produkcja płytowa. Wystarczy zadać systemowi poziom decybeli podobny do realnego koncertu i wówczas jak na dłoni widzimy, czy wspomniany mistrz nie śpiewa zbyt siłowo, czy czasem nie nazbyt oleiście. Ma brzmieć ciepło, ale zarazem wyraziście z niespotykana u innych artystów tonacją. I ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu mimo poważnej dawki decybeli w stosunku do codziennej konfiguracji brzmiał wyraziściej. Nadal w swoim stylu, ale w śpiewanych z pełnego gardła z większą ekspresją. A to dopiero pierwszy pozytywny Zonk, gdyż sprawdzając wspomnianą rozdzielczość równie dobrze wypadła projekcja następującego po uwerturze drugiego kawałka na płycie. Kawałka z kilkukrotną zmianą tempa oraz energii nie tylko występującego instrumentarium, ale również rozbudowanego chóru oraz pokazującego palcem miejsce w szyku średnim systemom wciskającego w fotel tutti orkiestry i chóru. To jest prawdziwy wojenny front, którego efekty dźwiękowe dzięki zwiększeniu pakietu informacji przez bohaterkę dzisiejszego spotkania zostały podniesione o oczko wyżej. Wzrost dynamiki był tak znaczący, że jak nigdy wcześniej podczas kilkukrotnego odsłuchu tego utworu z uwagi na pokłady ekspresji musiałem – oczywiście jeśli zdążyłem – lekko ściszać poziom głośności. I żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie z racji wzrostu zniekształceń, tylko poziomu nieposkromionej energii. To w pozytywnym znaczeniu było szaleństwo w najczystszej postaci.
Drugim krążkiem testującym możliwości rzeczonej listwy był jazz w wykonaniu trio: Mats Eilersten, Harmen Fraanje i Thomas Stronen „And Then Comes The Night”. Spokojny, nostalgiczny, jednak dzięki estetyce grania i wykorzystaniu tendencyjnego instrumentarium pozwalający delektować się pojedynczą, raz lekką, innym razem esencjonalną, a czasem po użyciu wielkiego bębna powodującą mikro-trzęsienie ziemi, trwającą prawie w nieskończoność nutą. W tym przypadku podobnie do wcześniejszej opery dość łatwo jest wywołać fajną projekcję tego krążka. Jednak na poziomie ekstremalnego High Endu, w jakim przecież się obracamy, fajne odtworzenie to zbyt mało. Musimy dostać najdrobniejszy niuans, od których ten materiał aż kipi. A szczególną rolę odgrywa właśnie przywołany przed momentem wielki kocioł. Jednak nie łupiący bez czci i wiary, aby zrobić wielkie bum, tylko najczęściej wręcz muskany. I właśnie to muskanie nadaje ton całej opowieści. Niestety największą rolę w oddaniu prawdy o tym pozornie nieistotnym angażowaniu bębna odgrywa rozdzielczość systemu w dolnych rejestrach. Tylko proszę nie mylić rozdzielczości z rozjaśnieniem i odchudzeniem. Przekaz ma być odpowiednio wyważony w kwestii doświetlenia, pełen energii i rysowany wyraźną kreską, gdyż utracimy informacje o subtelnych wibracjach rozpostartej membrany. Na początku mocniejszych, zaś z biegiem czasu słabszych, z płynnym zmniejszeniem zaangażowania każdego pulsu w materiale źródłowym. I z takim przypadkiem miałem do czynienia. Co więcej, przypadkiem jakiego próżno było szukać w moim codziennym zestawieniu. A, że taki rodzaj muzyki jest dla mnie bardzo ważny – przecież nie samym AC/DC i podobnym im kapelom człowiek żyje, był to dla mnie mocny cios. I najgorsze w tym wszystkim było to, że po latach testowania różnego rodzaju terminali prądowych – tych pasywnych, jak i aktywnych w postaci kondycjonerów – nie byłem na to przygotowany. Na szczęście wiem, co to pokora w ocenianiu swojego ego oraz spowodowany rozwojem technologii poziom jakości następujących po sobie konstrukcji, dlatego bez jakichkolwiek oznak załamania nerwowego wziąłem wynik testu na przysłowiową klatę.

Gdy po długim słowotoku wreszcie dotarliśmy do części wieńczącej to testowe wydarzenie, jestem Wam winien konstruktywną puentę. Nie powiem, długo nad nią myślałem. Kolejny raz wyliczać wszelkie za i chyba żadnego przeciw, czy może wykonać ruch typu szach-mat . I wiecie co? W momencie dość skrupulatnego wyartykułowania cech rzeczonego rozdzielacza energii w poprzednim akapicie powiem krótko. Z uwagi na tak znaczny progres jakości grania mojego zestawu Furutech NCF Power Vault-E nie wraca do dystrybutora. Myślę, że nic więcej nie muszę dodawać.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 7 900 €

Dane techniczne
Korpus: obrabiany na CNC blok aluminium lotniczego
Gniazdo wejściowe: IEC FI-09 NCF (R)
Gniazda wyjściowe: 8 szt. Schuko FI-E30 NCF (R) z pierścieniami antywibracyjnymi NCF Booster Brace-Single
Okablowanie wewnętrzne: skrętka α (Alpha)-12 poddana procesowi kriogenicznemu i demagnetyzującemu α
Wymiary (S x W x G) : 350 x 169 x 140,5 mm (bez stóp i podkładek izolacyjnych)
Waga: około 12 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Aries Cerat Heléne
artykuł opublikowany / article published in Polish

Tuż przed majówką, prosto z cargo dotarł do nas imponujących rozmiarów … cypryjski przetwornik cyfrowo-analogowy – Aries Cerat Heléne

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Dyrholm Audio Phoenix
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po topowej serii Vision przyszła pora na przedstawicieli otwierającej portfolio Dyrholm Audio linię Phoenix.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

WK Audio TheRed Speakers English ver.

Opinion 1

Since more than half a year has passed since the last Audio Video Show, it would seem that we have not only listened to everything we have spotted there, but even forgotten we did it. However, as this story proves, some things must ripen and come into their own time. This was the case with an intriguing novelty in the portfolio of the Polish WK Audio manufacture, which, although grabbing us by eye and ear, when agreeing on the delivery date, ended up in a pre-Christmas skirmish, amongst overwhelming amounts of all sorts of cables lying in our houses, and in a queue that needed to be urgently unloaded. And since we are not in the habit of taking anything for testing only to put it somewhere in the corner and allow to cover with dust and cobwebs, we agreed with Witek Kamiński (the founder and owner of the brand) that as soon as a „weather window” will appear on the horizon, we will gladly return to the topic. And since you are reading these words, it is a sign that such natural circumstances have finally arrived, and the first, and at the same time topline TheRed Speakers cable from the WK Audio catalogue has found its way under our roofs and finally we can share with you our extremely subjective reflections.

I hope that it is clear from both the above photos, and the nomenclature used by the manufacturer that TheRed Speakers are … red. I mean that this is the color of the textile braid from which their outer protective conduit is made. Compared to the power cords we have tested to date, it is worth noting that the manufacturer has moved away from massive aluminum couplers and splitters in favor of much lighter wooden counterparts. In addition, in order to counteract parasitic vibrations, the manufacturer reached for balsa, which is extremely rarely used in Hi-Fi while doing a great job in, for example, model making, so the cubes ending the “bloody” runs should be treated with appropriate care and attention, as this is a very soft type of wood, thus characterized by quite illusory resistance to all kinds of dents and scratches. Speaking of wood, it is worth mentioning that TheRed reaches the end user in impressive plywood boxes, richly padded with gray sponge, which did not make it to the above photo session due to the acquisition of a demo set circulating in the area for testing, but which could be admired at the last Audio Video Show. In terms of construction, TheRed Speakers are based on high-purity copper with a 4 mm² cross-section of used conductors. Importantly, the positive and negative conductors are not only separated („+” and „-” are separate wires), but they also have different setups. From the ergonomic point of view, the TheReds are extremely graceful to place and you can feel that under the red jacket the signal wires are led inside some extremely light and elastic filler (maybe polyester or silk wool, like offered by e.g. Acoustic Revive – PSA-100?). The cables are pre-assembled with top-of-the-line Furutech CF-201 NCF (R) spades, and any configuration of spade/banana plugs is possible to be fitted to the cables on request.

Since the tested cabling came to us straight from the battlefield, where potential buyers were squeezing the last juices out of it, we decided that the process of accommodation and burning-in can be reduced to the necessary minimum. Just a day or two to cool down the emotions, equalize the potentials and get used to the rather absorbing color, so different from the on-duty swirl behind the speakers. However, when the first timid sounds of the truly apocalyptic „Modern Primitive” album by the crazy Greeks from Septicflesh sounded from the speakers, it became clear that TheReds were not going to take prisoners, and knocked the argument out of the hands of cable-skeptics that cables cannot be heard, in an extremely ruthless way – because the presence of the „red” WK Audi was heard on a par with their physical and visible existence in my system. In a nutshell, this presence was confirmed by the extraordinary expression and spontaneity of the sound, the emphasis on the lower midrange and a veritable turbo charge of the lowest frequencies. And there was a lot to turn up, because it is worth bearing in mind that on the above-mentioned album we get a huge dose of uncompromising Death Metal, generously embellished not with samples dug out of the memory of synthesizers, but with the truest symphonic performed by the FILMharmonic Orchestra of Prague and choirs composed of both adults and children. In short, it is a material that does not often have a chance to be present at all kinds of fairs, exhibitions and other audiophile presentations. It’s a pity, because it works like a powerful sieve sifting the wheat from the chaff and systems that deserve to be called high-end capable of playing everything from ordinary, nicely packaged shells, whose end of dynamic possibilities is marked by slick, sad tunes, where the bass extension ends with tambourine parts and the piano is usually replaced by a pianola or harpsichord. And here we have the full dynamic spectrum, bold edges of the sound spectrum, wide range of screams and growls, the momentum of a great symphonic orchestra combined with brutality of sharp guitar riffs and percussive blasts capable of clogging every weak link of not fully thought-out systems. And with TheReds, not only there was no cataract, but the permeability of the system’s bloodstream increased, and the sounds from the speakers were so spontaneous that I prophylactically began to check whether the energy supplier had increased the voltage as part of the weekend promotion. Interestingly, the increase of „expressiveness” did not go hand in hand with either offensiveness or bringing the first planes closer, so there was no need to prophylactically remove the tableware from fear of too much interest of the performers in the delicacies served. The stage was created from the line of speakers back and the gradation of planes was extremely harmonious, without too much emphasis on contours of the virtual sources located there. Admittedly, this does not mean truly impressionistic stains and smears instead of flesh-and-blood musicians, but the Polish wires are far from being overly sharp like the newest large-screen displays set in demo mode.
Changing the repertoire to a slightly more civilized one, i.e. „The Gathering” by Geri Allen, on one hand, showed the lyrical face of the tested speaker cables, but on the other hand, made it clear that as long as there is a rhythm section in the reproduced material, there is no way it will not be shown in an original and, what can I say, very attractive way. And it was just like this here, where the drum kit, bass and piano of the leader were characterized by infectious motoric skills and great timing, while the brass instruments charmed with golden juiciness of sound. There was an extraordinary, almost „tube-like” coherence and although the sound can be considered a bit, maybe not dimmed, but focused on the midrange and bass, there was no shortage of upper registers. In fact, those are presented with courage and great resolution, but due to their smoothness and creaminess, they do not hurt your ears and do not step out of line.

Maybe TheRed Speakers are newcomers in WK Audio’s portfolio, so far dominated by power cabling and anti-vibration accessories, but I am absolutely not surprised by the fact that instead of timidly breaking through to the consciousness of recipients from a more or less budget level, Witek Kamiński decided to immediately attack the audiophile Olympus. After what I had the opportunity to hear during their testing, it is safe to say that TheRed Speakers are high-end cables to the core, both in terms of dynamic and sophisticated sound, as well as construction details, starting from the type of wood selected during the listening sessions, to the anti-vibration „cubes” to the truly jewelry confection with the top Furutechs.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Turntable: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Integrated amplifier: Vitus Audio RI-101 MkII
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Speaker cables: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Ethernet cables: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT

Opinion 2

If you follow our struggles with audio on a fairly regular basis, you certainly know the Plichtow cable manufacturer WK Audio. Its portfolio already includes several interesting products from the power department in the form of The Air, The One and The Red series, which are selling very well all around the world. However, the world is the world, but it would be good if a similar state of affairs took on the appropriate blushes also on the domestic market. That is why, when a new design is brought to life, the manufacturer does not forget about his compatriots and organizes appropriate test sessions. In this way, after an interesting meeting with an innovative-looking power cable, which had its conductor bundles parallel to each other, this time we will face the WK Audio TheRed Speakers column cable, which continues the “scarlet” product line.

As the photographs show, the above-mentioned model is not a typical, integrated structure. In this case, we are dealing with completely separate leads for the plus and minus signals. And not only that. Each of the cores, in addition to the use of proprietary weaves of high-purity copper conductors and proprietary insulation and anti-vibration protection, can also boast a slightly different internal structure. What is exactly is remains a sweet secret of the manufacturer, but one thing is for sure, the two leads are not twins. In the place where the diameter of the wire changed from thick and color from expressive red to thin and iridescent black was armed with a balsa cube that extinguishes vibrations. When it comes to termination, in the case of the test model, you can see the latest version of the spades manufactured by the Japanese Furutech CF-201 NCF (R). The cables presented are packed in an elegant plywood box padded with sponge and with an appropriate certificate of originality.

What are the features of the tested loudspeaker cable? Before I get to that, I would like to point out that in my opinion this is the best design from this manufacturer. And the reason for that is, that it takes care of opening up the sound on both ends of the spectrum, top and bottom. The mains cable from this series was also very good, but compared to the loudspeaker one, it was much more focused on showing the center of the sound spectrum. Meanwhile, the currently tested design, consistently follows the path of pleasantly increasing the excitement in the midrange projection – I naturally look at that referring to the power cable – added to the sound extra breath and appropriate amount of bass in relation to the midrange. For me, the sound became more equalized, i.e. each sub-range had the same contribution to the musical performance. It was a great move, because when turning up the energy of the midrange itself, sometimes well-made discs could present themselves as being slightly overweight. Calmly, not in the style of tiresome humming or booming, but as a gentle averaging of the information they contain. Meanwhile, letting the highest registers go loose allowed even the most polished material to show its full vitality. And that’s only half of the nice feedback of plugging in the tested cable, because I noticed similar, i.e. positive movements at the other end of the acoustic band. Well, the bass not only went further down, but also offered the necessary multi-coloring and speed. Thanks to this, the system did not have the slightest problem with showing the most important features of any musical story. Whether those were the inspired jazz mysteries of Adam Bałdych’s „Brothers”, where the well-seasoned set perfectly showed not only the emotions tormenting the musician while pouring even a single note onto the staff, but also the phenomenal virtuosity of handling the violin, which is not easy to master, or the brutal attacks of the unruly, otherwise very much liked by me, literally fighting for their five minutes on stage with the charismatic vocals of the frontman of the group’s guitars AC/DC „Highway To Hell”, any way of expressing oneself with the use of musical notations, thanks to the aesthetics of playing the tested speaker cables, easily introduced me to the smallest meanders of their existence. These are two different worlds, which, according to generally accepted “truth”, need slightly different polishing, yet our tested hero proved that it is enough to play evenly throughout the entire sound band, to be sure of a good sonic result. That is why at the very beginning I pointed out that for me this cable model is the best from the whole family. This does not mean, of course, that the rest are bad or weak, just not so universal. Focusing on specific features of the sound – even delicate ones, in the end in some sets may turn out differently, meanwhile, like the tested TheRed Speakers, the equal presentation of the full spectrum of frequencies makes the potential failure oscillate within the limits of statistical error. It was so small that even my system, after unplugging the Japanese Furutech, did not report the slightest quality problems, but only informed me about a slightly different, and not worse, approach to minor aspects of the presentation.

Do the features articulated in the above description allow me to recommend our hero to every music lover? I’ll say this. If I didn’t think so, I wouldn’t be formulating such a biased question. Question that, in one form or another, would have to be asked anyway. And since these several days with WK Audio TheRed Speakers clearly showed that equal playing will always defend itself, I had no problem with giving such a form of encouragement. Will every attempt be a success? Unfortunately, no. Plaintiff? Banal. It’s just that sometimes we put our toys together in such a twisted way that we cannot go around having a rescue in the style of adding some weight or slimming down the sound. Unfortunately – in a good sense of the word – the most important feature of our hero is equal sound, something that may turn out not being good for some systems having a „square” sound. But just so we understand each other, the fault will lie with the host, not the guest.

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Apex Stereo
– Loudspeakers: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker cables: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
Ethernet cable: NxLT LAN FLAME
Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
– Table: BASE AUDIO 2
Accessories: Quantum Science Audio Red fuse; Synergistic Research Orange fuse; Harmonix TU 505EX MK II; Stillpoints ULTRA MINI; antivibration platform by SOLID TECH; Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
– Drive: Clearaudio Concept
– Cartridge: Dynavector DV20X2H
– Phonostage: Sensor 2 mk II
– Eccentricity Detection Stabilizer: DS Audio ES-001
– Tape recorder: Studer A80

Polish distributor: Audiopunkt
Manufacturer: WK Audio
Price: 12 000 € / 2 x 2,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Tellurium Q Statement II USB

Link do zapowiedzi: Tellurium Q Statement II USB

Opinia 1

Może i monarchia nie jest najbardziej demokratycznym ustrojem, jednak czego jak czego, ale logiki trudno jej odmówić. Władza zazwyczaj jest dożywotnia, stanowisko nieusuwalne i co kluczowe, szczególnie dla progenitury na tronie zasiadającego, dziedziczne. Oczywiście jak historia pokazuje od powyższych zasad są wyjątki dotyczące zarówno wakatu, jak i mniej, bądź bardziej pokojowego/krwawego (niepotrzebne skreślić) zaburzenia naturalnej sukcesji. I właśnie z pierwszym z ww. przypadków przyjdzie w ramach niniejszej epistoły się zmierzyć, gdyż o ile królewska seria Statement brytyjskich przewodów Tellurium Q miała swoją premierę, o ile pamięć mnie nie myli, w 2018 r., to dopiero odświeżenie jej do wersji II stało się przyczynkiem do powołania do życia brakującego w portfolio bytu – przewodu USB. A skoro ów byt światło dzienne ujrzał, to dzięki uprzejmości dystrybutora marki – Szymański Audio w trybie ekspresowym postanowiliśmy na nim (bycie, nie Bartku) położyć łapy i zgarnąć na testy. Krótko mówiąc serdecznie zapraszamy na spotkanie z przewodem Tellurium Q Statement II USB.

Już podczas unboxingu, patrząc na zawartość firmowo zunifikowanego, podłużnego kartonowego pudełka, szczególnie na tle ostatnio goszczącej u nas konkurencji (vide ZenSati sILENzIO USB) można srodze się zawieść, o ile tylko kupujemy oczami, bądź jedynie ze stoickim spokojem stwierdzić fakt, iż Tellurium Q Statement II USB prezentuje się nad wyraz … normalnie i wręcz skromnie. Ot, nieodbiegająca od ogólnie przyjętych standardów średnica, zabezpieczone klasyczną termokurczką zupełnie niebiżuteryjne wtyki i czarno-brązowa plecionka ochronnego peszla z dyskretną banderolką z ww. termokurczki ozdobiona firmowym logotypem i oznaczeniem … kierunkowości (konia z rzędem temu, kto podepnie „na odwrót” łączówkę USB). Powiem szczerze, że gdyby jedynie na podstawie aparycji zgadywać „rangę” i cenę tytułowego przewodu, to coś czuję w kościach, że ani producent, ani jego dystrybutorzy nie byliby zbyt zadowoleni z uzyskanego feedbacku. Całe szczęście Hi-Fi i High-End rządzą się własnymi prawami a wygląd jest jednym z wielu i bynajmniej wcale nie najważniejszym kryterium decyzyjnym, tym bardziej, że o ile przewody głośnikowe, bądź po części i zasilające mają szansę znaleźć się na widoku, to już interkonekty szans na taką ekspozycję raczej nie mają.
Jak to zwykle Geoff ma w zwyczaju chociażby śladowych informacji o budowie naszego bohatera próżno szukać na stronie producenta. Jedyne, co można wygrzebać w odmętach Internetu, to lakoniczne wzmianki, że prace nad jego powstaniem trwały ponad sześć lat, czyli niemalże od czasów pojawienia się protoplastów aktualnego wypustu, lecz efekty były na tyle mało satysfakcjonujące, znaczy się nieprzystające do flagowców, że ciągnęły się może nie tyle w nieskończoność, co do chwili obecnej, czyli stadium, które najdelikatniej rzecz ujmując wstydu rodzeństwu nie przyniosą. Nie wiadomo zatem, czy wewnątrz siedzą przewodniki miedziane, srebrzone, srebrne, złote, czy sięgnięto po sezonowane w beczkach po Ardbegu Traigh Bhan „amelinium” w izolacji z teflonu, egipskiej bawełny, czy konopi, więc próby zgadywania sygnatury brzmieniowej na podstawie li tylko użytego budulca śmiało możemy sobie darować.

Skoro nieco pomarudziłem nt. wyglądu i braku oczekiwanej dokumentacji technicznej najwyższa pora na część poświęconą walorom sonicznym naszego niepozornego bohatera. Zanim jednak to nastąpi pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na kluczowość odpowiednio sumiennego wygrzania, gdyż bez tego wyjęty prosto z pudełka, fabrycznie nowy Statement może nawiązać równorzędną walkę co najwyżej ze standardową „drukarkową” konkurencją ustępując pola nawet tak budżetowym audiofilsko zorientowanym przewodom jak Wireworld Starlight, czy nawet Ultraviolet. Bas ma zupełnie niezdefiniowaną, gąbczastą postać, średnica jest wyprana z emocji a góra beznamiętnie cyka. Słowem tragedia. Całe szczęście mając już wcześniej do czynienia z Tellurium Q co nieco wiedziałem, kolejne trzy grosze dołożył dystrybutor i summa summarum wyszło, że 200 godzin grania to takie zdroworozsądkowe minimum. I praktycznie dopiero po takiej rozgrzewce należałoby w ogóle rozpoczynać przygodę z tytułową łączówką. Dzięki czemu nie dość, że zaoszczędzimy sobie bolesnych rozczarowań, to od razu poznamy jeśli nie pełnię to jakieś 95% możliwości Statementa. W dodatku w porównaniu z pierwszą inkarnacją brytyjskich flagowców konstruktorom udało się wyeliminować składową odpowiedzialną za nieprzewidywalną chimeryczność i bezkompromisowość w kwestii towarzyszącej im elektroniki. O ile bowiem poprzednia odsłona bez przesadnej empatii rozprawiała się ewentualnymi niedoskonałościami zarówno systemowymi, jak i realizacyjnymi, to tym razem już od pierwszych taktów „God of War Ragnarök” autorstwa Beara McCreary’ego słychać było, że jego (znaczy się przewodu) chęć współpracy, a co za tym idzie uniwersalność jest na zdecydowanie wyższym poziomie. Co prawda nie oznacza to zbytniej spolegliwości, czy też wręcz prób tuszowania ewidentnych niedociągnięć i asekuracyjnego uśredniania przekazu, niemniej jednak wpięcie II-ki obarczone jest zdecydowanie mniejszym, aniżeli w przypadku protoplastów ryzykiem. Czemu akurat sięgnąłem po ścieżkę dźwiękową z gry? Cóż, choć akurat jeśli chodzi o gry, to od niepamiętnych czasów jestem nimi zupełnie niezainteresowany, to już soundtracki im towarzyszące traktuję na równi z „normalnymi” – pozbawionymi gamingowego wsparcia wydaniami. A na „God of War Ragnarök” mamy praktycznie wszystko, na czym testowane urządzenie, czy też inna składowa systemu, może się iście koncertowo wyłożyć. Na blisko dwugodzinnym albumie zawarto potężne chóry, mniej, bądź bardziej rozbudowane orkiestracje, intrygujące partie tradycyjnych nordyckich instrumentów ludowych (nyckleharpy – harfy klawiszowej, 8-9 strunowych skrzypiec Hardengera, irlandzkiego bębna ramowego Bodhrán, czy cymbałów młotkowych) i równie nieoczywistych w symfonice jak dulcimer, czy mandolina. Krótko mówiąc od Sasa do Lasa i to wszystko w ramach teoretycznie czysto ilustracyjnego podkładu muzycznego. Czyli z jednej strony składowej odpowiedzialnej za budowanie nastroju a z drugiej nieodciągającej uwagi gracza od samej akcji, w którą jakby nie patrzeć powinien być maksymalnie zaangażowany. I o ile swojego czasu użytkowana przeze mnie, bezsprzecznie świetna w swej klasie, Fidata HFU2 nadawała całości kremowo-podniosłego sznytu, to szalenie cieszę się, że udało mi się przesiąść na ZenSati Zorro, bo w trakcie niniejszego testu mógłbym przeżyć klasyczny szok poznawczy, czyli zaliczyć przypadek odkrywania wydawać by się mogło doskonale znanych nagrań na nowo. A tak miałem wyborną okazję obserwacji niezwykle wyrównanego pojedynku, w którym zamiast wygranych i przegranych, czyli kategoryzacji na zasadzie lepiej/gorzej przepięcie pomiędzy duńskim a brytyjskim przewodem oznaczało jedynie inny punkt widzenia. Całe szczęście Lumin U2 Mini dysponuje parą gniazd USB, więc zmian dokonywałem jedynie po stronie odbiorników – pełniących w tym momencie rolę przetworników dyżurnego Ayona CD-35 i równolegle testowanego Vitusa SCD-025mkII. I na tym etapie wszystko stało się jasne i klarowne, o ile bowiem Zorro akcentował żywiołowość i rozmach, to Statement II zachowując rozdzielczość sparingpartnera, przynajmniej początkowo (o czym dosłownie za chwilę), uwagę słuchaczy kierował w stronę aspektu barwowo – emocjonalnego. Tellurium podchodzi do transmitowanego materiału w niezwykle holistyczny i kompletny – szeroki sposób. Zaczyna od całości i dopiero po uznaniu przez odbiorcę jej kluczowości oraz nadrzędności daje wgląd w jej kolejne warstwy, plany i niuanse. Co ciekawe, dla części słuchaczy nawet obserwacja w pełni transparentnej powłoki zewnętrznej może okazać się w zupełności satysfakcjonująca i wystarczająca, gdyż nie dość, że widać przez nią, to co siedzi w środku, to nie pozostawia niedosytu czy to pod względem gradacji planów, czy też rozdzielczości a jedynie kondensuje je do bardziej zwartej, skończonej formy. Tymczasem spełniając ww. warunek akceptacji i uzyskując uprawniający do podróży w głąb muzycznej otchłani paszport (niekoniecznie jednego z popularnych nadawców TV) wkraczamy na wyższy stopień intensywności i zaawansowania mogący pochwalić się wielce pożądaną immersyjnością, czyli nie tylko możnością obserwacji wydarzeń z bezpiecznego dystansu, lecz również wejścia, wgryzienia się w tkankę, o ile tylko sama realizacja taką interakcję dopuszcza. I nie, nie chodzi mi w tym momencie o kuglarskie sztuczki i rollercoaster po dopalaczach, jakie serwuje Dolby Atmos a możliwość realizmu porównywalnego z fizycznym uczestnictwem w danym nagraniu / koncercie.
Równie atrakcyjnie i angażująco wypadły mniej cywilizowane gatunku muzyczne z szorstką elektroniką („The Fat of the Land” The Prodigy i „Untrue” Burial) i iście apokaliptyczną kakofonią suto okraszoną opętańczymi rykami stanowiącymi podstawę twórczości Septicflesh („Modern Primitive”) czy Arch Enemy („Deceivers”). Było szorstko, gdy miało być szorstko, ostro, gdy miało być ostro i ciężko, gdy taki wsad znalazł się na reprodukowanym materiale. Kluczowym jednak był fakt, że Tellurium ani razu nie próbował natywnego brudu czyścić i polerować a ognistych riffów i ekstatycznych growli tonizować, czy wręcz cywilizować. Dzięki temu, choć klasy, swobody i chwilami wręcz wyrafinowania (jak się okazuje Alissa White-Gluz potrafi czysto zaśpiewać) odmówić im nie można było, to oszczędzono nam zarówno iście komicznego efektu usztywniającego „wykrochmalenia” i usilnego wpychania muzycznych buntowników na zmanierowane mainstreamowe salony, bądź nie mniej ostentacyjnego piętnowania siermiężności poprzez postawienie pod pręgierzem małomiasteczkowej zaściankowości.

W ramach podsumowania pozwolę sobie z wrodzoną przewrotnością stwierdzić, że choć Tellurium Q Statement II USB na High-End nie wygląda, to do owego elitarnego grona z pewnością zasłużenie należy. Nie dość bowiem, że na tle poprzedniej generacji prezentuje zdecydowanie większą uniwersalność i praktycznie trudno będzie znaleźć systemy, w których jego obecność byłaby niepożądana, to nader udanie łączy świetną rozdzielczość z dynamiką i muzykalnością sprawiając, że rzetelnie zrealizowany materiał brzmi wysoce satysfakcjonująco a ten nagrany i zgrany z odpowiednia atencją wciąga bardziej aniżeli chodzenie po bagnach. A, i jeszcze jedno. Jeśli ktoś z Państwa odniesie wrażenie, iż powyższy opis jest zbyt zachowawczy i brakuje w nim jakiś ponadnormatywnych uniesień, to … proszę mi wierzyć na słowo, a jeszcze lepiej przekonać się na własne uszy, że wszelakiej maści „sztuczki-magiczki” i innego rodzaju wodotryski zarezerwowane są dla zdecydowanie niżej urodzonej konkurencji, która jakoś musi o atencję odbiorców zabiegać. A Statement II USB niczego nie musi a jedynie wszystko może, więc jeśli szukacie muzyki a nie taniej ekscytacji i możliwości błyśnięcia w nie do końca zorientowanym w temacie towarzystwie, to po prostu posłuchajcie topowej łączówki Tellurium Q. Jeśli przypadnie Wam do gustu, to zostawcie ją wpiętą w system i zapomnijcie o temacie. Wpiętą dla Was. Dla Was i nikogo innego.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII + Quantum Science Audio (QSA) Violet
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Znacie tytułową markę? Spokojnie, to pytanie retoryczne, bowiem swego czasu ubrałem się w nią od przysłowiowych stóp do głów, zatem choćby zdawkowo, ale z pewnością poza testem kabli głośnikowych w pierwszej odsłonie serii Statement zderzyliście się z nią jako punktem odniesienia podczas sesji testowych. Co prawda mam na myśli obecnie postrzeganą jako niższa linię produktową Silver Diamond, ale z racji znakomitego brzmienia miałem z niej u siebie przez długi czas zestaw kabli kolumnowych i sygnałowych. To był fajny okres, dlatego jestem rad, że wreszcie przyszedł moment na opiniotwórczą próbę produktu z drugiej odsłony flagowej serii. Jednak tym razem nie będzie to nic z sekcji analogowej, tylko ostatnio bardzo mocno eksploatowanej przez nas cyfrowej. Co konkretnie? Otóż sprawiając nam niekłamaną niespodziankę łódzki dystrybutor Szymański Audio zaproponował przyjrzenie się przybyłemu z Wysp Brytyjskich kablowi cyfrowemu Tellurium Q Statement II USB. Temat bardzo na czasie, zatem zainteresowanych zapraszam do lektury poniższego tekstu.

Niestety akapit o budowie tytułowego kabelka nie będzie nawet zdawkowy, tylko symboliczny, gdyż możemy wypowiedzieć się jedynie o jego wyglądzie. Powód jest chyba jasny, czyli obawa o kopiowanie, aby potem radosna twórczość żerujących na tego typu informacjach podrabiaczy nie zasiliła swoimi wariacjami znanej z tego typu oferty azjatyckiej platformy sprzedażowej. Dlatego też wiemy jedynie, iż tak jak linia Statement całej serii okablowania rzeczony USB ubrany jest w bordowo-czarną opalizującą plecionkę. Mniej więcej na środku przebiegu kabla zlokalizowano czarną koszulkę z nazwą matki oraz kierunkiem instalacji naszego bohatera w tor. Co prawda z racji odmienności wtyków od strony źródła i odbiornika wygląda to dziwnie, jednak nie mnie rozstrzygać zasadność takiego działania i zwyczajnie o tym informuję. Jak widać, kabelek wygląda schludnie, a żeby podnieść rangę zajmowania pozycji w portfolio marki na samym szczycie, w drodze do klienta pakowany jest w aksamitny woreczek, owijany w czarny pergamin i finalnie wkładany do ekskluzywnie wyglądającego, połyskującego czarnego pudełka i wzbogacony o ogólną odezwę od producenta.

Jak wypadł rzeczony przedstawiciel przesyłu zer i jedynek? Bez kozery powiem, w moim odczuciu jest bardziej uniwersalny od poprzedniej serii. Powód? Bardzo istotny. Chodzi mianowicie o to, że poprzednik swoim działaniem wspierał mocno jedynie nasycenie przekazu, a tym samym jego namacalność i ogólną przyjemność słuchania. Na pierwszy rzut ucha ruch znakomity, jednakże po bliższym przyjrzeniu się można było podnieść tezę, iż w krytycznych przypadkach mogłoby to spowodować przegrzanie odgrywających się pomiędzy kolumnami wydarzeń muzycznych. Owszem, mocne nasycenie dźwięku jest przyjazne dla naszego ucha i w pakiecie pomaga sporej ilości słabo zrealizowanych produkcji płytowych, jednak suma summarum może okazać się to zbyt nostalgiczne, a dla wielu na dłuższą metę nawet nudne. I tutaj właśnie widzę wielki postęp II-ej wersji Statementa w stosunku do protoplasty. Po prostu przy zachowaniu muzykalności nie zapomina o otworzeniu się dźwięku na górze i poprawie rozdzielczości na dole. Naturalnie nie idzie to w stronę niebezpiecznego ekstremum, tylko na zasadzie odpowiedniego napowietrzenia sceny i pokazania znacznie większej ilości odcieni poniżej środka pasma. Muzyka swobodniej oddycha i bardziej kontrolowanie, ale nadal z dobrym wypełnieniem pulsuje, co natychmiast przekłada się na poprawę rytmiki i ogólnego drive’u. Dzięki temu przekaz zachowuje wszystkie pozytywne cechy pierwszej wersji, które pozwalały słuchać nawet najbardziej brutalnych kawałków typu Black Sabbath „Never Say Die!” z pełną ekspresją, a dodatkowo za sprawą zmian konstrukcyjnych w tytułowym modelu napawać się kolorytem dolnego zakresu i rozwibrowaniem wysokich tonów. Tak, tak, rozwibrowaniem, bowiem gitary nie zawsze tylko mocno ryczą, ale czasem wręcz śpiewają, dlatego tak ważny jest konsensus pomiędzy wagą, zejściem i otwartością. I to właśnie oferuje nasz bohater. Co ciekawe, robi to na tyle uniwersalnie, że podobnie do rocka wypada jazz i wszelkiego rodzaju muzyka stawiająca na smaganie uczuciami naszej duszy. Czy to Bobo Stenson Trio na płycie „Cantando”, czy Cristina Pluhar z interpretacją twórczości Claudio Monteverdiego „Teatro d’Amore” , w każdym przypadku Tellurium Q Statement II USB powoduje jedynie pozytywne otwarcie się dźwięku, co pozwala spojrzeć na dany materiał z nowej perspektywy, zachowując przy tym odpowiednią wagę przekazu. Wszystko brzmi bez uczucia odchudzenia, a jest jakby zwiewniejsze. Zapewniam piewców prawd objawionych, to nie jest takie proste. Ale jaki widać na załączonym obrazku, da się w drożyć w życie. Dla mnie to znakomity, na tle poprzedniej wersji nawet bardzo oczekiwany pomysł na nowy sound.

Reasumując powyższy opis jestem Wam winny odpowiedź na samoczynnie nasuwające się pytanie – czy opisane przed momentem działanie nowej wersji flagowego kabla USB Tellurium Q ma szansę obronić się w każdym systemie? Otóż w każdym pewnie nie, ale w zdecydowanej większości jak najbardziej tak. Powód jest jasny. Jak poprzednik oferuje dobą wagę dźwięku, a przy tym pokazuje, co dzieje się na górze i w dole pasma. Tylko tyle i aż tyle. Jednak życzę całej konkurencji powołania do życia tak dobrze przemyślanego progresu jakościowego. Bez wywracania dotychczasowego brzmienia do góry nogami, tylko podkręcenie najistotniejszych dla pokazania większej ilości muzyki w muzyce cech. Ktoś raczy wątpić? Cóż, bez prób na żywym organizmie się nie obejdzie. Ale ruch jest już po Waszej stronie. Jedno jednak jest pewne – muzyka w wydaniu wyspiarza będzie tryskać emocjami. Zatem do dzieła.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Szymański Audio
Producent: Tellurium Q
Cena: 11 250 PLN/1 m + 1 370 PLN za każde dodatkowe 0,5m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Marten Oscar Trio
artykuł opublikowany / article published in Polish

Szwedzi postanowili pokazać, że nie tylko w High-Endzie mają coś do powiedzenia i na testy skierowali „budżetowe” podłogówki Oscar Trio.

Cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audia Flight FL CD Three S

Link do zapowiedzi: Audia Flight FL CD Three S

Opinia 1

Jak to zwykle w przyrodzie bywa i jak nader trafnie ujął to Adam Sikorski w wyśpiewanym przez Budkę Suflera utworze „Jest taki samotny dom” („A po nocy przychodzi dzień, A po burzy spokój”), po flagowym duecie Strumento, wielce udanym przedwzmacniaczu gramofonowym i (prawie) super-integrze przyszła pora na klasyczne i co najważniejsze nieodstraszające ceną źródło cyfrowe, czyli poczciwy odtwarzacz CD. Znawcy włoskiej audio-kuchni i zarazem nasi uważni czytelnicy z pewnością już się domyślają, iż zarówno powyższa wyliczanka, jak i nasz dzisiejszy gość o wszystko mówiącym symbolu FL CD Three S pochodzą z portfolio marki Audia Flight, więc niepotrzebnie nie przedłużając wstępniaka serdecznie zapraszamy na ciąg dalszy jedynie sygnalizując, iż dzięki uprzejmości dystrybutora – Audio Anatomy / High End Alliance dostarczony do nas egzemplarz wyposażono w opcjonalny moduł interfejsów cyfrowych.

Za sprawą charakterystycznego projektu masywnej, wykonanej z centymetrowego płata szczotkowanego aluminium płyty przedniej również i FL CD Three S śmiało możemy zaliczyć do grona uśmiechniętych reprezentantów rodziny Audia Flight. Mowa oczywiście o biegnącym przez większą część frontu falistym wycięciu w którym umieszczono czernioną szybkę chroniącą ukryty za nią błękitny wyświetlacz OLED, co finalnie części odbiorców może przywodzić na myśl dyskretny uśmiech Mony Lizy, bądź ten serwowany przez komiksowo-filmowe inkarnacje Jocker-a. Tuż pod „ustami” ustawiono w równym rządku osiem przycisków funkcyjno – nawigacyjnych wpuszczonych w koliste podfrezowania. Z kolei szufladę napędu usytuowano po prawej stronie urządzenia. Do wyboru jest wersja czarna i srebrna frontu a wykonany z solidnej giętej blachy korpus każdorazowo pokrywa czarna „piecówka”.
Zdecydowanie więcej dzieje się na również utrzymanych w dystyngowanej czerni plecach, gdzie lewą część zajmuje płytka opcjonalnego modułu cyfrowych interfejsów z wejściami USB, coax, AES/EBU i parą optycznych, a kierując się ku prawej flance napotkamy koaksjalne wyjście cyfrowe, wyjścia analogowe w postaci pary RCA i XLR oraz zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Wyliczankę zamyka przelotka triggera. Warto również wspomnieć iż w zestawie znajdziemy elegancki i wykonany z bloku aluminium masywny pilot zdalnego sterowania.
Prawdę powiedziawszy przechodząc do opisu trzewi liczyłem na krótką piłkę, czyli dwa-trzy zdania cóż tam z puli standardowych – ogólnodostępnych rozwiązań wpadło w ręce producenta. I choć FL CD Three S może nie idzie własną drogą decydując się na autorskiego pomysłu drabinkę R2R, to jak krótki research wykazał jej przypadek wcale nie jest taki oczywisty. Wystarczy bowiem sięgnąć do niezbyt zakurzonych archiwaliów, a więc wcale nie tak odległej przeszłości, by stwierdzić, iż jej sercem, w przeciwieństwie do protoplasty „S-ki” w nazwie pozbawionego zamiast Cirrus Logic CS4398 jest para Asahi Kasei Velvet Sound AKM4493EQ, tymczasem na stronie producenta jak byk stoi, iż rolę przetwornika powierzono układom Sabre ES9026PRO, co patrząc na ową woltę z perspektywy audiofilskich przyzwyczajeń i stereotypów śmiało można byłoby porównać jeśli nie do zastąpienia silnika benzynowego dieslem i to bez jakiejkolwiek wzmianki w oznaczeniu danego modelu samochodu, to przynajmniej przesiadki z klasycznego czterocylindrowego klasyka na jego hybrydowy – elektrycznie wspomagany trójcylindrowy substytut. Jednak po pierwsze nie od dziś równym powodzeniem cieszy się opinia mówiąca, że to nie sama kość się liczy a umiejętna, bądź nie, jej aplikacja, a po drugie warto mieć świadomość okoliczności przyrody owej zmianie towarzyszących. Niezorientowanym w temacie pragnąłbym bowiem przypomnieć, iż 20 października 2020 r., w fabryce Asahi Kasei Microsystems (AKM) w Nobeoka (Japonia) wybuchł pożar, który całkowicie ją zniszczył a tym samym źródełko życiodajnych przetworników wyschło i jakoś trzeba było sobie radzić.

Niemniej jednak, z racji nierozkręcania przesłuchiwanego egzemplarza wypadało nam tylko wierzyć na słowo, że reszta z tego, co do tej pory lądowało w 3-ce, czyli zasilanie oparte o dwa solidne toroidy (68VA dla sekcji analogowej oraz 36 VA dedykowany cyfrze) i pracujący w klasie A stopień wyjściowy a także zbalansowana topologia, dzięki czemu korzystanie z XLR-ów jak najbardziej ma sens, nadal tamże jest obecna. Włosi nie omieszkali również pochwalić się zamkniętym w szczelnej kapsule, pracującym z jednokrotną prędkością napędem, który zgodnie z ich zapewnieniami został zoptymalizowany pod kątem zastosowań audio, co w przypadku typowych – komputerowych DVD-Romów raczej nie ma miejsca. Całe szczęście krótka wymiana korespondencji z Massimiliano Marzim – jednym z ojców założycieli Audii potwierdziła ww. woltę, która miała miejsce kilka lat temu, więc mając taką podkładkę z czystym sumieniem możemy napisać, że rozkręcając 3-kę z aktualnej produkcji znajdziecie w niej kości Sabre, czyli, że przez klasyczne wejścia cyfrowe z powodzeniem nakarmimy 3-kę sygnałami 24bit/192 kHz a przez asynchroniczne USB PCM 32 bit / 384KHz i DSD512 a zasiadając do odsłuchu możemy cieszyć się dostępem do kilku filtrów cyfrowych może nie tyle diametralnie zmieniających brzmienie odtwarzacza, co pozwalających na finalny szlif i dopasowanie do zastanych warunków i gustów odbiorcy.

Abstrahując od technicznych zawiłości jasnym jest, że dla standardowego odbiorcy liczy się przede wszystkim ergonomia i dźwięk a obie powyższe składowe, oprócz designu, którego akceptacja zależy wyłącznie od gustu odbiorcy i dyskusji nie podlega, Audia Flight FL CD Three S ma na zaskakująco wysokim poziomie. Co ciekawe włoski odtwarzacz zamiast iść stereotypową, właściwą półwyspowi apenińskiemu drogą słodyczy i lepkiej gęstości nad wyraz często mylonej z muzykalnością wybrał własną ścieżkę opartą na rozdzielczości, świeżości i fenomenalnej otwartości. Nie jest o jednak forma młodzieńczego buntu, czy wręcz próba zerwania z rodzinnymi tradycjami, lecz w pełni przemyślana i co istotne logiczna decyzja konstruktorów, gdyż właśnie taka estetyka grania idealnie równoważy dostojeństwo i soczystość firmowej amplifikacji. Leczenie dżumy cholerą? W oczach i uszach złośliwców z pewnością, jednak podchodząc do tematu zdroworozsądkowo i możliwie obiektywnie uczciwie trzeba przyznać, że ani tytułowe CD nie reprezentuje barw Siarki Tarnobrzeg niemiłosiernie siejąc górą, ani wzmacniacze nie próbują pełnić roli koców gaśniczych zarzucanych na kolumny mówiąc wprost muląc. Ot po prostu tytułowy odtwarzacz robi krok, bądź jedynie pół w kierunku orzeźwiającej, cytrusowej rześkości co w połączeniu z karmelową jedwabistością godną najlepszego Crème brûlée daje świetny efekt finalny. Ba, nawet zastępując firmową dzielonkę Strumento moją dyżurną integrą Vitusa a lampowego Ayona tytułowym odtwarzaczem ani przez moment nie czułem wynikającej z obniżenia poprzeczki potrzeby czasu na akomodację i automatyczne obniżenie własnych oczekiwań. Bowiem Audia Flight zarówno w roli odtwarzacza, jak i przetwornika pokazała, że nie ma repertuaru, który mógłby wprawić ją w zakłopotanie, bądź wytrącić z równowagi. Toolopodobny, prog-metal w kalifornijskim wydaniu uprawiany przez ekipę Mantic („( A R T ) I F I C E”)? Proszę uprzejmie. Gęsty, niemalże „klubowy” jazz suto podlany syntetycznym basem, czyli „BBNG2” BADBADNOTGOOD? Jak najbardziej. Podobnie z wielką symfoniką („Rimsky-Korsakov: Scheherazade, Op. 35 – Mussorgsky: Night on Bald Mountain”) i kameralnymi składami („TARTINI Secondo Natura”). Ma być z rozmachem i potęgą – jest. Ma być z delikatnością skrzydeł motyla – również nie ma problemu. Jednym słowem pełna uniwersalność i zdolność odtworzenia praktycznie dowolnego materiału.
Bądźmy jednak szczerzy. Uniwersalność uniwersalnością, rześkość rześkością, ale to dość przeciwstawne cechy, gdyż z jednej strony mamy zagrożenie zbytnim uśrednieniem, które niczym walec u Młynarskiego „przyjdzie i wyrówna” a z drugiej zbytnie rozświetlenie i wyeksponowanie górnych rejestrów a tym samym brutalną eliminację nagrań skażonych choćby śladową ilością sybilantów, czy też utwardzeniem dęciaków. A tymczasem Audia znanym sobie sposobem łączy ogień z wodą oferując zarówno świetną emocjonalność oraz pełen pakiet informacji barwowo-temperaturowych, jak i swobodę artykulacji, dzięki którym większość nagrań ma szansę zabrzmieć atrakcyjniej i bardziej realistycznie aniżeli można byłoby się spodziewać po odtwarzaczu operującym na tym, dość akceptowalnym pułapie cenowym.
Jeśli zaś chodzi o moduł cyfrowych interfejsów, to lepiej by w ramach trudnej do logicznego wytłumaczenia oszczędności nawet przez myśl Państwu nie przeszło z nich rezygnować. Niby Audia pokazuje, że poczciwe srebrne krążki jeszcze potrafią bez większego wysiłku zdeklasować pliki, ale po wszystkich wejściach cyfrowych a szczególnie po USB FL CD Three S gra po prostu wyśmienicie a już progres w uzdatnianiu sygnału z TV wymyka się jakiejkolwiek krytyce. Nie będę też ukrywał, że możność wykorzystania 3-ki w roli pełnoprawnego DAC-a na tyle skutecznie rozleniwia, że po kilku dniach jej użytkowania zauważyłem, że lwią część odsłuchów odbywam właśnie z plików a po płyty sięgam z równą celebracją jaka zazwyczaj towarzyszy sesjom winylowym. W dodatku sięgam, niezależnie od nośnika po pozycje zazwyczaj z racji swego spowolnienia, lekkiej ospałości i usypiającej lepkości przeznaczone jako swoiste usypiacze. Tymczasem włoski kombajn był w stanie tchnąć w nie zaskakującą dawkę życia i witalności, przez co działał na nie jak stawiające na nogi espresso.

Choć Audia Flight FL CD Three S, przynajmniej jak na nasze redakcyjne standardy, jest zaskakująco “budżetowym” odtwarzaczem, to w ramach podsumowania nie sposób nie uznać jej za wysokiej klasy źródło zdolne wprowadzić nową jakość nie tylko do zbyt gęstych i mrocznych systemów, lecz również wszędzie tam, gdzie do dźwięku wkrada się nuda i stagnacja. Bo 3-ka jest ich oczywistym przeciwieństwem a jednocześnie nie popadając w zbytnią ofensywność i ekstazę atakowania każdym dźwiękiem zdolna jest przykuć uwagę szerokiego grona potencjalnych nabywców. I jeszcze jedno. Otóż z powodzeniem mogą wpisać ją na listę również poszukiwacze przetworników z adekwatnego jej pułapu cenowego, bo również w roli DAC-a sprawdza się świetnie a w tym momencie obecność szuflady na srebrne krążki śmiało można potraktować jako niezobowiązujący bonus, z którego korzystać okazyjnie można, choć wcale nie trzeba.

Marcin Olszewski

– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact; Vitus SCD-025mkII
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Vermöuth Audio Reference USB; ZenSati Zorro
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Esprit Audio Alpha; Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Farad Super3 + Farad DC Level 2 copper cable
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Stali bywalcy naszego portalu zapewne przypominają sobie, że z tym włoskim podmiotem znamy się jak przysłowiowe łyse konie. Naturalnie powodem jest odbyta niegdyś seria fajnych testów, których kontynuacja z bliżej nieokreślonych przyczyn jakiś czas temu zamarła. Na szczęście tylko zamarła, a nie umarła, czego dowodem jest dzisiejszy główny punkt programu. Chodzi oczywiście o widniejący na zdjęciach odtwarzacz płyt kompaktowych z wejściami cyfrowymi na wewnętrzny przetwornik. Jednak co tak naprawdę dla sporej grupy z Was jest najistotniejsze, wspomniany CD-ek w portfolio marki pozycjonowany jest w segmencie cenowym dla tak zwanego zwykłego Kowalskiego, czyli tłumacząc z polskiego na nasze nie kosztuje oczu z głowy. Tak, tak, wreszcie wzięliśmy na tapet coś dla zwykłych ludzi. Co takiego dokładnie? Otóż dzięki staraniom z krakowskiego dystrybutora Audio Anatomy do naszej redakcji trafił niedrogi, a przy tym intrygujący brzmieniowo – o czym w dalszej części tekstu – odtwarzacz płyt CD Audia Flight FL CD Three S.

Dzisiejszy bohater jest typowych rozmiarów odtwarzaczem. Wykonany z grubego płata aluminium awersie w celach lepszego postrzegania projektu od strony wizualnej w górnej części przełamano niedużym, poziomo usytuowanym uskokiem. Jednak nie jako proste cięcie na całej szerokości, tylko na lewej flance przechodzące w płynny łuk sygnalizujący miejsce osadzenia czarnej wstawki z czytelnym z miejsca odsłuchowego niebieskim wyświetlaczem. Jednak to dopiero preludium wyposażeniowe frontu, bowiem na prawej stronie konstruktorzy umieścili szufladę na płyty kompaktowe i w dolnej części lekko przesunięty na lewo zestaw zagłębionych przycisków funkcyjnych. Krocząc z opisem ku tylnemu panelowi nie można nie wspomnieć o górnej i bocznych częściach obudowy, które w modelu testowym zostały wykończone w przyjemnej dla oka, wzbogaconej o opalizujący brokat szarości. Jeśli chodzi o plecy Audii, te spełniając zadania oddawania i przyjmowania sygnałów analogowych i cyfrowych zostały opatrzone sekcją wejść USB, SPDIF, AES/EBU, OPTCAL oraz jednym wyjściem SPDIF, zaś z kwestii analogu terminalami RCA i XLR. Całości oferty dopełniają przelotka triggera (IN/OUT) i zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Naturalnie jak na typowy kompakt przystało, w komplecie z CD Three otrzymujemy przyjemny w obcowaniu, aluminiowy pilot zdalnego sterowania.

Gdy dobrnęliśmy do akapitu o brzemieniu, muszę przyznać, iż z braku wcześniejszych doświadczeń z tego rodzaju elektroniką tytułowego brandu nasz bohater miał czyste konto. Sekcję wzmocnienia, którą miałem okazję słuchać, cechowała zazwyczaj bardzo dobra energia środka pasma i otwartość prezentacji. To zaś pozwalało mniemać, że źródło chcąc być w miarę kompatybilnym urządzeniem do pracy zespołowej spod jednego znaku towarowego powinno optować za nieco lżejszym poziomem nasycenia. Nie żebym tego nachalnie oczekiwał, ale w moim mniemaniu byłby to fajny kompromis. I wiecie co? Już po pierwszych kilku taktach procesu testowego okazało się, iż trafiłem w punkt. Przekaz FL CD Three S był naturalnie lekki, przez to szybki i oferujący dobry pakiet informacji. Spokojnie, nie anorektyczny, tylko umiejętnie stawiający na swobodę kreowania odpowiednio dużej wirtualnej sceny, a nie w pierwszej chwili przyjemne, jednak na dłuższą metę nudnawe, bo uśredniające mikrodynamikę podkręcanie wagi prezentacji. Efekt był na tyle wyważony, że nawet jeśli w pierwszym momencie słychać było nieco inny poziom energii od mojego źródła, to feedbackiem nie było męczące rozjaśnienie przekazu, tylko nieco inny punkt widzenia na ten aspekt. Aspekt, który w wielu przypadkach – piję do nazbyt otyłych zestawów – może okazać się pewnego rodzaju deską ratunkową. Po prostu przeprowadzi delikatną korektę nadwagi i w to miejsce tchnie w muzykę dawkę rozmachu i dźwięczności. Co prawda mój zestaw nie nosi znamion tego typu prezentacji, jednak na potrzeby sprawdzenia moich przemyśleń posłużyłem się materiałem do niedawna typowo jazzowej, a ostatnio zajmującej się szerszym zakresem wokalistyki rodzimej artystki Agi Zaryan z krążkiem „Remembering Nina & Abbey”. Powodem jest oczywiście zbyt mocne osadzenie materiału w masie, a przez to utrata istotnych dla tego rodzaju muzyki detali pozwalających zatracić się w zawartych w jej głosie emocjach. Lubię tę artystkę, ale zawsze gdy wkładam jej krążki czy to na talerz gramofonu, czy na laser odtwarzacza CD, targa mną pytanie, jak można było je tak zmasakrować. Na szczęście umiem przejść nad tym do porządku dziennego, a dzisiaj tak naprawdę płyta spadła mi z nieba, aby pokazać zalety testowanego źródła. Jaki był efekt? Cóż, nadal materiał w kwestii wagi nie zabrzmiał idealnie, ale dzięki zaletom bohatera testu nabrał sporo rumieńców dotyczących błysku i lotności muzyki. Instrumenty mieniły się nieco większa paletą odcieni, a głos stał się wyraźnie swobodniejszy. Ktoś zapyta: „To gdzie przy takich drobnych korektach są jakiekolwiek zalety?”. Przecież trąbię o tym od samego początku. Chodzi mianowicie o wpisaną w prezentację Włocha lekkość podania całości spektaklu. Nie odchudzanie, nie rozjaśnianie, tylko bezpieczne unikanie nadmiaru średnicy w średnicy. W pierwszej chwili taki stan może wydawać się co najmniej niebezpieczny, jednak gdy wiemy, z czym to się je i jak naprawdę brzmi pozbawiona naszych „widzimisię” muzyka, zapewniam, tytułowy odtwarzacz jest świetnym produktem do uzyskania wymarzonego dźwięku.

Reasumując powyższy opis nasuwa się bardzo istotne pytanie. Czy włoska konstrukcja jest na tyle uniwersalna, że wpisze się w każdy potencjalny set? Oczywiście nie, bo jeszcze taka nie powstała. Za to jedno jest pewne. Sposób prezentacji, czyli raczej lżej, aniżeli zbyt gęsto jest na tyle daleki do przerysowania, że nawet z pozoru zrównoważone zestawy (jak pisałem, dla tych zbyt przysadzistych to prawdopodobnie będzie ratunek) mają szansę pokazać nieco inną, ale nadal fajną stronę znanej od podszewki muzyki. Czy aby nie przesadzam? Cóż, jedyną szansą na weryfikację moje tezy jest występ Audii Flight FL CD Three S u Was. Niestety tę lekcję musicie odrobić sami.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Hijiri Milion „Kiwami”, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– bezpieczniki: Quantum Science Audio Red, Synergistic Research Orange
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Audio The Big Phono
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Audia Flight
Cena: 15 400 PLN (wersja podstawowa); 17 390 PLN (wersja z DAC-iem)

Dane techniczne
– Pasmo przenoszenia: 0,5 Hz ~ 20 KHz ± 0,1 dB
– Zakres dynamiczny: 126dB
– THD: + szum: <0,01%
– Hałas: >-113dB
– Wyjścia analogowe: para RCA; para XLR
– Maksymalne napięcie wyjściowe: 2,5 Vrms
– Impedancja wyjściowa: 200 Ω
– Wyjście cyfrowe: Coax S/PDIF
– Zużycie energii: < 0,5 W (standby); 30W
– Wymiary (S x W x G): 450 x 110 x 430 mm
– Waga: 10 kg

Opcjonalna sekcja wejść cyfrowych:
– wejścia: 2 x optyczne SPDIF; AES/EBU; Koaksjalne; USB (32-bit / 384kHz i DSD512)

  1. Soundrebels.com
  2. >

High End Alliance Warszawa

Opinia 1

Choć dla większości ludzkości piątkowe popołudnie to moment, gdy wreszcie może poluzować krawaty, wskoczyć w rozciągnięte dresy i „walnąć się” na kanapę w celu zaliczenia w pełni zasłużonej po całym tygodniu zmagań z materią drzemki okazuje się, że nie tylko licho, lecz i branża audio nie śpi, tylko przewrotnie postanawia przyciągnąć do siebie spragnioną wyrafinowanych doznań złotouchą brać. Chodzi bowiem o to, że zamiast na weekend ewakuować się w plener po otrzymaniu stosownego zaproszenia w miniony piątek, tuż po zakończeniu „służbowych obowiązków” podążyliśmy niejako pod prąd udając się na oficjalne otwarcie niedawno przez nas wizytowanego, jeszcze wtenczas pachnącego świeżą farbą, kiełkującego na audiofilskiej mapie Warszawy punktu – zlokalizowanego na ul. Długiej 16 salonu High End Alliance.

Jak sami Państwo możecie dostrzec na powyższych zdjęciach co nieco na salonowych półkach przybyło zapełniając wcześniejsze luki, na ścianach zawisły intrygujące i wpisujące się w profil przybytku, łapiące za oko grafiki a gospodarze dwoili się i troili by nikt nie poczuł się pominięty, czy wręcz zagubiony w gwarze kuluarowych rozmów. Jak łatwo się domyślić stricte towarzysko-plotkarskie warunki nie sprzyjały krytycznym odsłuchom, jednakowoż jeśli tylko ktoś miał taką wolę, to co prawda niezobowiązująco, ale bez najmniejszych problemów mógł rzucić uchem i okiem na prezentowane w post-aptecznych wnętrzach systemy. A było na co, gdyż poza goszczącymi czas jakiś w naszym OPOS-ie, a finalnie pyszniącymi się w głównej sali odsłuchowej dystrybutora Alare Labs Remiga 2 Be można było zakosztować nadspodziewanie i zarazem nieoczywiście skonfigurowanego kina domowego, czy też klasycznego stereo (Esoteric & T+A) w jednym z mniejszych pokoi. A właśnie, o ile charakterystycznych Mangerów Z1 nie sposób było zignorować, to naszą uwagę zwróciły również zdecydowanie bardziej futurystyczne w swej industrialnej formie, rodzime, … betonowe (!!!) monitory Gemstone. Oczywiście z racji wspomnianego gwaru wyciąganie jakichkolwiek wiążących wniosków spokojnie można było sobie darować, ale z czystej ciekawości, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, z chęcią przygarnę je na kilka dni i sprawdzę co pokażą w bardziej kontrolowanych warunkach.
Niemniej jednak wiadomo, że tego typu spotkania akcent mają postawiony na zdecydowanie bardziej rozrywkowo – towarzyski aspekt relacji międzyludzkich, więc zamiast co chwila kogoś uciszać, by tylko upewnić się, że zarejestrowane na złotym, bądź winylowym nośniku miotełki kiziające blachy nie szeleszczą a skrzą się miriadami detali pozwoliliśmy oddać się niezobowiązującej paplaninie i wymianie branżowych ploteczek dzierżąc w dłoni nie pilota a szklaneczkę wypełnioną bursztynowym destylatem. W końcu nam też się od czasu do czasu coś od życia należy.

Serdecznie dziękując Gospodarzom za zaproszenie i gościnę wreszcie możemy również i Państwa zaprosić do odwiedzin tytułowego salonu High End Alliance zlokalizowanego na obrzeżach stołecznej starówki (na ul.Długiej 16), posadzenia tej części ciała gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę na jednej z kanap, bądź foteli i samodzielnego wyrobienia sobie opinii nt. nie tylko samej elektroniki, kolumn, czy okablowania lecz również co do przydatności i osłuchania rezydującej tamże ekipy. O ile bowiem większość, jeśli nie wszystko, co prezentowane jest na półkach, w gablotach i pospinane w systemy zdecydowanie jest tam na sprzedaż, to jak mawia młodzież „skila nie kupisz” a bądźmy szczerzy – w High Endzie oprócz samego produktu liczy się również profesjonalizm obsługi. Dlatego też mając świadomość iż o dobrostan odwiedzających tytułowy przybytek nie będą dbały osoby przypadkowe, a doświadczeni audiofile i prawdziwi pasjonaci (widoczni na okładkowym zdjęciu), z iście stoickim spokojem śmiało mogę wizytę na Długiej polecić.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Gdy nieco ponad miesiąc temu odwiedziliśmy tytułowy przybytek – naturalnie zapraszam do relacji z tej wizyty, co prawda pierwsi klienci już się pojawiali, ale był to raczej bieg z przeszkodami. Oczywiście przeszkodami natury wykończeniowej, które odgrywając się w innych częściach salonu audio spokojnie pozwalały na nawiązywanie pierwszych kontaktów z audio-freakami. A że zainteresowanie tym podmiotem stawało się coraz większe, mocodawcy zebrali się w sobie i dosłownie po kilku tygodniach tytanicznej pracy tym razem zaprosili nas już na oficjalne otwarcie. Czego? To zdradza tytuł, czyli oferującego bogate portfolio konstrukcji przybliżających nas do muzyki w domowym zaciszu, znakomicie uzupełniającą tego typu ofertę w stolicy salonu audio High End Alliance.

Jak pokazuje seria zdjęć, salon nie tylko oferuje kilka sal odsłuchowych – duża, mała i dedykowana kinu domowemu, ale swoim nienachalnym, acz skutecznym wykończeniem w dziedzinie akustyki stara się zbliżyć nas do warunków domowych większości z nas. Co z tego, że uzbroiłby się po zęby w panele akustyczne, co pozwoliłoby znacznie łatwiej sprzedać Wam dowolny sprzęt, gdy to w pewien sposób utrudniałoby pomoc w dobieraniu konkretnych rozwiązań sprzętowych. Dlatego chcąc wyjść na przeciw podobnym oczekiwaniom odwiedzających, temat stanął na jedynie symbolicznym w najbardziej zaawansowane akcesoria dopieszczeniu akustyki pomieszczeń. Ale przy tym należy wziąć pod uwagę jeden aspekt. Otóż panowie poszli tą drogą wiedząc, że kadra pracownicza po latach zabawy z tą materią zna się na rzeczy. Nie ma mowy o bezmyślnym wciskaniu najbardziej intratnych zarobkowo urządzeń, tylko konsekwentna próba zrozumienia potrzeb klienta, by finalnie osiągnąć konsensus brzmieniowy. I co ważne, w typowych dla większości z nas warunkach mieszkalnych. Banał? Bynajmniej, co łatwo zweryfikować podczas wizyty w każdym innym, wykończonym profesjonalną adaptacją akustyczna salonie. Tylko tyle i aż tyle, aby zrozumieć, szczerą chęć pomocy, a nie sprzedawanie elektroniki w wektorze ilości.

Innym ciekawym tematem dotyczącym tego przedsięwzięcia jest oferta sprzętowa bazująca nie tylko na dystrybuowanych przez siebie brandach, ale szerokiej gamie innych producentów. A pierwszymi z brzegu są widoczne na zdjęciach Esoteric, McIntosh, ZenSati, NxLevel Tech, czy filigranowe rozmiarowo, jednak dzięki wykorzystaniu betonu jako materiał na ciche akustycznie obudowy polskie kolumny Gemstone. To wbrew pozorom jest bardzo istotne, gdyż czasem naszego ślepego zafiksowania na danego producenta, przy braku oczekiwanego wyniku sonicznego dobrze jest spróbować czegoś z innej stajni. Niestety zazwyczaj stoimy przed ścianą, jaką okazuje się być ograniczona do kilku marek oferta. Dlatego znając ten problem ze swoich doświadczeń od tak zwanej podszewki, decyzja mogła być tylko jedna, staramy się mieć bogate portfolio. Na zdjęciach może jeszcze nie jest jakieś bardzo rozbudowane, ale według zapewnień mocodawców High End Aliiance, na ile to będzie możliwe, będzie się szybko rozwijać. Jednak zapewniam, na bazie tego, co dostępne jest w tym momencie, oficjalnie już otwarty salon na ul. Długiej 16 w Warszawie spokojnie spełni najbardziej wyszukane oczekiwania klienta.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech NCF Power Vault-E
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Kiedy wydawało się, że wyżej i lepiej aniżeli Pure Power 6 NCF wspiąć się nie da ekipa Furutecha zakasała rękawy, wzięła się do pracy i stworzyła … NCF Power Vault-E, czyli listwę, która przynajmniej w teorii powinna w firmowej hierarchii wylądować tuż pod PP6-em, jednak … ale o tym za czas jakiś, jak już się jej nasłuchamy ;-)

cdn. …