Opinia 1
Śmiem twierdzić, iż rynek zaawansowanego audio bez najmniejszego problemu można podzielić się na kilka podgrup. Nie wiem jak w Waszym rankingu, ale w moim bezapelacyjnie znalazłyby się trzy. Najważniejszą jest od lat brylująca na szczytach rozpoznawalności – nie wnikam, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy – tak zwana strefa starych wyjadaczy. Kolejną, są co jakiś czas wyskakujące jak królik z kapelusza, niestety tylko na krótszą lub dłuższą chwilę, ale z bardzo pozytywnym feedbackiem od odbiorców, kilkustrzałowe byty. Jednak najważniejszą dla zwykłego Kowalskiego, czyli dla bezapelacyjnie największej grupy miłośników dobrej jakości dźwięku, jest tak zwana grupa środka. W jej skład wchodzą marki, które bez siłowego dążenia do medialnego poklasku każdym modelem ze swojego portfolio oferują klientowi solidne podejście do swoich konstrukcji, tak od strony jakości technicznej, jak i sonicznej. Takim też rodowodem z powodzeniem może się pochwalić dzisiejszy producent. Nie szuka chwilowego, nawet największego szumu wokół siebie, tylko dbając o długoterminową egzystencję na tym trudnym rynku stawia na wiedzącego o co chodzi w obcowaniu z dobrej jakości muzyką, wyedukowanego melomana, a nie skaczącego z przysłowiowej gałęzi na gałąź, rozdygotanego emocjonalnie audiofila. Kogo mam na myśli? Oczywiście to zdradza tytuł dzisiejszego testu. Chodzi o pochodzącą z Wysp Brytyjskich, od lat zadomowioną w Polsce markę Neat Acoustics, która ostatnimi czasy postanowiła pokazać, na co w materii jakości oferowanego dźwięku ją stać i zaprojektowała dostarczoną do naszej redakcji przez warszawskiego dystrybutora Morse Music flagową konstrukcję Ultimatum XL-10.
Tytułowe Brytyjki to smukłe i wysokie, bo mogące pochwalić się ok.150 cm wysokości, skrzynki. Ich budowę można określić jako pewnego rodzaju kanapkę, gdyż główną konstrukcję z 18 mm sklejki brzozowej, na którą w górnej części frontu i na całej połaci górnej płaszczyzny nałożono panele z MDF-u dzierżące głośniki. Ale to dopiero początek ciekawostek. Otóż rzeczonym kolumnom śmiało można nadać status konstrukcyjnej bezkompromisowości. Tak tak, panowie z malowniczej miejscowości Teesdale planując pochylić się nad swoimi flagowcami poszli na całość. To zaś oznacza, że po pierwsze główny zestaw przetworników skonfigurowali na nałożonym na przedniej ściance jako dodatkowe usztywnienie konstrukcji panelu, w układzie D’Appolito – symetryczne ustawienie głośników średniotonowych i basowych wokół wysokotonówki. Po drugie widoczna sekcja basowa wspomagana jest ukrytymi za wooferami ich bliźniakami które pracują w układzie izobarycznym. Zaś trzecim tematem jest zastosowanie dodatkowej pary super-tweeterów na górnej płaszczyźnie kolumn. Tak uzbrojone od przodu i od góry panny w celu uzyskania odpowiedniej jakości niskich tonów poddano wentylacji dwoma portami bass-reflex w górnej i dolnej części pleców. Gdy doszliśmy z opisem do rewersu, jestem zobligowany nadmienić, iż znajdziemy na nim również istotne dla wielu z Was, podwojone terminale kolumnowe. Zaś wieńcząc pakiet technikaliów wspomnę, iż będące punktem zapalnym dzisiejszego spotkania paczki posadowiono na wyposażonej w regulowane kolce, rozchodzącej się w kształcie czterech łap, solidnej platformie. Przyznacie, że jest potencjał. Jaki? Po odpowiedź zapraszam do kolejnej części tekstu.
Powiem szczerze, że zasięgając informacji o naszych bohaterkach od dystrybutora podczas ich aplikacji w tor testowy mocno zastanawiałem się, co z tej baterii dziewięciu membran wyniknie. W teorii podobny, izobaryczny układ sekcji basowej mam w stacjonujących u mnie na co dzień Dynaudio Consequence’ach, ale co innego jest być już po osobistej weryfikacji takiego rozwiązania, a co innego czerpać wiedzę o jakości podobnego technicznego tweaku od przedstawiciela handlowego. Na szczęście nieco potwierdzając moje dywagacje ze wstępniaka o swego rodzaju standardowości dobrej prezentacji muzyki przez konstrukcje podobnych do tytułowej, marek tak zwanego środka, kolumny Neat Acoustics Ultimatum XL-10 pokazały się z jak najlepszej strony. Chodzi mianowicie o swobodę prezentacji. Zastosowana ilość głośników nie była nastawiona na bezpardonowy atak na słuchacza, tylko oferując nieskrepowanie dźwięku miała za zadanie go do siebie przyciągnąć. To było tym bardziej ciekawe, że bas znakomicie kontrolowany emanował świetną energią. Środek przyjemnie, bo soczyście prezentując brylujące w tym paśmie informacje zawarte na płytach, idealnie oddawał bliskie prawdy na żywo realia muzyczne, a góra bez wychodzenia przed szereg dobrze dopełniała całość pakietem istotnych dla muzyki artefaktów z oczekiwanym przeze mnie jej oddechem włącznie. Jednym słowem, dałem się kupić Angielkom już podczas pierwszego krążka, jakim okazał się być energetyczny jazz spod znaku EST „Strange Place For Snow”. Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, iż jakiekolwiek zaburzenie mocnego, bo nasączonego prężnym basem rytmu praktycznie każdego kawałka z portfolio tego zespołu kończy się spektakularną klapą. Tymczasem wyartykułowane zalety zwarcia, a przy tym spora dawka masy dolnego pasma pokazały, że nie tylko nic a nic nie straciłem na pewnego rodzaju artystycznej agresji zawartej w twórczości tej grupy, ale dodatkowo dzięki dobremu wyważeniu barwowemu i swobodzie prezentacji nawet na moment nie złapałem siebie na szukaniu dziury w całym. Mimo, że to była przecież próba testowa, a nie zabicie wolnego czasu. I nie było znaczenia, czy swoje trzy grosze prezentował frontman obsługujący dostojnie zaprezentowany fortepian, energicznie wtórujący mu wirtuozerią szarpnięć naciągniętych na gryf strun kontrabasista, czy nadający rytm kotłem i świeżość całości wszelakimi przeszkadzajkami bębniarz, całość tętniła wymaganym dla tego rodzaju muzyki, dla mnie na szczęście samoczynnie wciągającym mnie w swój wir, a nie siłowo zmuszającym do zaliczenia odsłuchu płyty, rytmem. Tylko tyle i aż tyle. Owszem, ktoś może oczekiwać większego uderzenia dźwiękiem przez tak duże kolumny i stwierdzi, że to nie jego bajka. Tylko wówczas w moim odczuciu odbije się to utratą lotności muzyki, co na dłuższą metę zabierze nam z obcowania z nią wiele przyjemności. Tak, przeżyjemy ją mocniej, jednak czy w sposób oczekiwany? Na to pytanie po osobistej konfrontacji każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Dla mnie ich wartością nadrzędną jest brak niechcianej agresji, za co tak prawdę mówiąc najbardziej je polubiłem.
Przejdźmy do kolejnego ciekawego punktu, czyli prezentacji partii wokalnych. W tej roli wystąpiła znana z moich tekstów Koreanka Youn Sun Nah z krążkiem „Voyage”. Soczystość jej głosu w połączeniu z podaniem najdrobniejszych niuansów gardłowych podczas generowania praktycznie każdej zgłoski tylko potwierdziły świetne przygotowanie zestawu testowego do oddania tak ważnych dla nas smaczków, co często dla wielu z nas jest podstawowym warunkiem być albo nie być dla danej konfiguracji. Oczywiście na bazie obserwacji brzmienia zespołu EST chyba nikt nie zdziwi się, gdy zdradzę, iż w tym samym, pełnym ważnych dla nas wartości sonicznych duchu pokazał się cały, przecież umożliwiający tak znakomitą prezentację umiejętności wokalnych artystki, skład muzyków. To jest wpisane w kod DNA tych konstrukcji, dlatego również to podejście zaliczam do udanych.
Na koniec nie pozostało mi nic innego, jak rzucić owo swobodne, pełne najdrobniejszych akcentów granie na głęboką wodę słabo zrealizowanego materiału Deep Purple „Machine Head”. Powodem była obawa o mnie przypadające do gustu, ale dla wielu być może zbyt lekkie traktowanie odtwarzanego materiału. Czasem słabym realizacjom trzeba zwyczajnie pomóc, nawet lekko go muląc, czego tytułowe XL-10 nie miały w naturze, a na co często liczą stare produkcje rockowe. Tymczasem już znany wszystkim utwór „Dym Na Wodzie” z rozpoznawalnymi przez praktycznie każdego, nawet początkującego melomana, gitarowymi riffami, znakomicie pokazał, że co jak co, ale energii na tle reszty zespołu im nie brakowało. Zabrzmiały z pazurem, do tego z fajną mocą już na starcie ustawiając odbiór reszty prezentacji. Nie mówię, że bezwzględnie najlepszej jaką udało mi się usłyszeć w moim sanktuarium, ale bez dwóch zdań w odniesieniu do sposobu grania opiniowanego zestawu, idealnie skrojonej jako zachęcającej, a nie zmuszającej nas do obcowania z muzyką. Czy to źle, że nie było bezpardonowo? Bynajmniej, gdyż akurat ja hołubię serwowanej przez Neaty prezentacji. A jeśli ktoś ma inne upodobania, zwyczajnie poszuka swojego soundu gdzie indziej. Tylko przypominam. Najpierw niech zweryfikuje moje obserwacje ze swoimi oczekiwaniami. Inaczej może stracić szansę na fajną konfigurację.
Jak można wywnioskować z powyższego testu, Neat Acoustics Ultimatum XL-10 mimo swoich gabarytów okazały się być oazą przyjemnych doznań muzycznych. Zastosowanie przez inżynierów aż dziewięciu przetworników miało jedno zadanie, sprawić nam przyjemność jakością, a nie nachalnością odtwarzanego materiału. To był cel nadrzędny, który według brytyjskiej myśli technicznej wymagał zastosowania wymienionych w akapicie o budowie, kilku znakomicie znanych całej branży, jednak podnoszących koszty produkcji rozwiązań. W tym przypadku mieliśmy do czynienia z modelem flagowym, zatem nie było problemu z wprowadzeniem ich w życie. Czy to jest propozycja dla każdego? Jak można wynieść z moich dywagacji, prawie. Dlaczego? Otóż owo prawie jest pokłosiem dobrej znajomości rynku audio, w którym oprócz podobnych do mnie miłośników piękna w muzyce, brylują często szukający w niej pewnego rodzaju notorycznej brutalności, zatwardziali buntownicy. Niestety w momencie braku danych zapisanych na srebrnych krążkach model XL-10 nie zaoferuje nam niechcianej burzy. To nie w jego stylu. Reszta zainteresowanych, czyli zdroworozsądkowo podchodzący do kwestii wyważenia agresji i miłości w muzyce osobnicy raczej będą ukontentowani.
Jacek Pazio
Opinia 2
Może jak na wstępniak, to dość odważna, dyskusyjna, niezbyt „poprawna politycznie” i mocna a zarazem wybitnie subiektywna konstatacja, jednak śmiem twierdzić, iż tak w życiu, jak i w branży audio wcale nie trzeba znać się na wszystkim i wszystko umieć zrobić samemu. Zdecydowanie rozsądniej skupić się na tym, w czym czujemy się pewnie, jesteśmy dobrzy i owe umiejętności doskonalić a pozostałe dziedziny zostawić fachowcom. Niestety czasem tak bywa, że ambicje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem i mamy do czynienia z sytuacją w jakiej jeszcze do niedawna, skupiając się li tylko na markach ze Zjednoczonego Królestwa, przed nader udanym mariażem z Focalem znajdował się Naim, a cały czas walczą z materią Linn, czy Rogers. O ile bowiem Naim i Linn od dawien dawna cieszyli się uznaniem jeśli chodzi o elektronikę, to już ich kolumny gościły w systemach jedynie najwierniejszych akolitów. Z kolei Rogers w kolumnach radzi sobie świetnie, natomiast jego integra … I w tym momencie na scenę wchodzą firmy trzecie, które korzystając z nadarzającej się okazji oferują własne produkty wręcz idealnie dopasowane do takich sytuacji, a więc będące swoistym panaceum na powyższe bolączki. Do grona owych „ratowników” śmiało można zaliczyć działające od 1989 r. w niewielkim Teesdale, nieopodal Barnard Castle (północna Anglia), założone przez Boba Surgeonera przedsiębiorstwo Neat Acoustics. Coś Państwu ta nazwa mówi? Nie? To nic nie szkodzi, choć z drugiej strony to nieco niepokojące, gdyż na przestrzeni ostatnich kilku(nastu?) lat miała ona, z tego co pamiętam, przynajmniej dwóch polskich dystrybutorów, przy czym jakiś czas temu (szybki research wykazał … okrągłą dekadę, czyli rok 2010) sam byłem nader szczęśliwym posiadaczem przeuroczych, filigranowych podłogówek Motive One, jak i przez dłuższą chwilę gościłem arcyciekawe monitory Ultimatum MFS. Mniejsza jednak z tym, gdyż zdecydowanie bardziej istotną kwestią jest fakt, iż to właśnie Neaty nader często pojawiały się nawet w iście monoteistycznych systemach ortodoksyjnych psycho-fanów Naima. Czas jednak nie stoi w miejscu, Naim znalazł swoją „drugą połówkę” a Neat …nowego dystrybutora – stołeczny Morse Music. Nie musze chyba dodawać, iż tego typu roszady wywołują oczywiste działania mające na celu tzw. zaistnienie w branżowym środowisku a co za tym idzie pojawienie się tu i ówdzie. Zamiast jednak mozolnie wydreptywać ścieżki drobnymi kroczkami startując z dołu oferty i potem sukcesywnie piąć się po szczeblach firmowego cennika, ekipa Morse’a postanowiła pójść po przysłowiowej bandzie i zacząć z wysokiego C dostarczając do naszej redakcji nie mniej ni więcej, tylko wycenione na okrąglutką stówkę … topowe Ultimatum – XL10. Mocne wejście. Jednak skoro pierwsze wrażenie można zrobić tyko raz, to trudno o lepszą okazję do pokazania wszystkiego co najlepsze. Jeśli zatem zainteresowani jesteście Państwo tym, co ciekawego mają do zaproponowania flagowce Neata nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was do dalszej lektury.
Jak już na podstawie mini sesji unboxingowej mogliście się Państwo zorientować tytułowe 10-ki bynajmniej nie należą do najmniejszych. Te dostarczane w solidnych drewnianych skrzyniach, 150 cm smukłe podłogówki bezsprzecznie prezentują się nader atrakcyjnie, jednak z racji gabarytów, jak i przede wszystkim zaimplementowanej w nich baterii przetworników warto zacząć się nad nimi zastanawiać w momencie posiadania co najmniej 30-35 metrowego pomieszczenia, w którym nie tylko zapewnimy im odpowiednią odległość od ścian, lecz i sami będziemy w stanie usiąść w odległości pozwalającej na uzyskanie możliwie spójnego i koherentnego obrazu dźwiękowego tak w orientacji poziomej, jak i pionowej.
Jak łatwo zauważyć obudowy Neatów zamiast powszechnie stosowanego MDFu wykonano w głównej mierze z 18 mm sklejki brzozowej a ww. MDF pojawia się jedynie w postaci masywnego szyldu – platformy nośnej dla głośników i to w połączeniu z polietylenową membraną tworząc wraz ze sklejką odporny na rezonanse sandwicz. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, ze standardowej pozycji zasiadającego w fotelu obserwatora-słuchacza można byłoby uznać, iż każda z kolumn może pochwalić się piątką przetworników w symetrycznym układzie d’Appolito, co poniekąd jest prawdą o ile tylko ograniczymy się do … ścian przednich. Nie da się bowiem ukryć, iż Neat w swoich co bardziej zaawansowanych konstrukcjach, a jakby nie patrzeć z taką właśnie mamy do czynienia, bynajmniej na tym nie poprzestaje i dodatkowo dopieszcza je parą promieniujących ku sufitowi – umieszczonych na ścianie górnej, „super-tweeterów”. Jakby tego było mało tuż za zamontowanymi na samej górze i dole 168 mm basowcami ukryto kolejne, takie same, przetworniki uzyskując tym samym dwa układy izobaryczne. Pozostając jeszcze przez chwilę na froncie wypadałoby nadmienić, iż para mid-wooferów również posiada średnicę 168 mm a widoczną gołym różnicą w porównaniu z ich basowym rodzeństwem jest obecność aluminiowego korektora fazy zamiast miękkiej nakładki przeciwpyłowej. Z kolei za wysokie tony odpowiada 26 mm kopułka z Sonomeksu wspomagana przez rezydującą na ścianie górnej, umieszczoną w płytkim falowodzie, z elementem rozpraszającym bezpośrednio przed powierzchnią drgającą parą okrągłych 25 mm supertweeterów typu Emit. Suma summarum, każda z tych 2,5 drożnych „wież” może pochwalić się nader liczną, gdyż liczącą dziewięć sztuk gromadką drajwerów. Pół żartem pół serio przeglądając aktualną rynkową ofertę podobnie, bądź jeszcze lepiej uposażonej konkurencji, trzeba byłoby szukać w portfolio McIntosha, gdzie najdziemy m.in. „wielookie” – 15 przetwornikowe XR100, oraz raczej bezkonkurencyjne pod względem ilości dobra wszelakiego 70 – głośnikowe XRT1.1K i 81- głośnikowe XRT2.1K.
Ściana tylna wygląda jakby dorwał się do niej szaleniec z wiertarko-wkrętarką i wiadrem wkrętów, gdyż aż lśni od ich łbów. Spomiędzy nich wyłowić można dwa umieszczone mniej więcej na wysokości (górny idealnie, dolny nieco poniżej) komór wooferów ujścia kanałów bas refleks, oraz panel z podwójnymi terminalami głośnikowymi. Całość posadowiono na masywnym cokole uzbrojonym w zapewniające odpowiednią izolację od podłoża kolce z ozdobnymi nakładkami.
Co do optymalnego ustawienia, to sam producent zaleca zachowanie co najmniej 50 cm odstępu od ściany tylnej i lekkie 10-20° dogięcie w kierunku słuchacza, jednak sugeruje owe wskazówki uznać jako punkt wyjścia do własnych poszukiwań wynikających z charakterystyki konkretnego pomieszczenia i … zgody reszty domowników (nie muszę chyba dodawać o kogo głównie chodzi). Podobnie potraktowano kwestię wygrzewania, które Neatom zająć powinno mniej więcej 200 h, oczywiście gry a nie niemego stania w salonie, choć dalszy progres powinien być również słyszalny w ciągu dalszych kilku tygodni. Nie dziwi zatem fakt, iż stołeczny dystrybutor dostarczając je pod koniec wakacji gorąco zachęcał nas do nader intensywnej ich eksploatacji, co też sumiennie przez ostatnie dwa miesiące czyniliśmy.
Chcąc niejako na dzień dobry zweryfikować możliwości dynamiczne Neatów pierwszym krążkiem, jaki zaserwowałem im po gruntowym wygrzaniu był fenomenalny, ponad godzinny „Dream Theater”, który wypadł na tyle przekonująco, że od razu poprawiłem „A Dramatic Turn of Events” Dream Theater. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż wyrafinowani smakosze gatunku od razu podniosą argumenty o ich miałkości i stawianiu technicznej wirtuozerii ponad muzyczne eksploracje, ale … powiem tak. Kiedyś uważałem podobnie, kiedyś też to były dla mnie krążki odcinające kupony i nader mocno zalatujące autoplagiatem aż do momentu, gdy wreszcie udało mi się złożyć system potrafiący ową instrumentalną wirtuozerię pokazać w pełni. Z pełną świadomością piszę o warstwie instrumentalnej, gdyż wokalu Jamesa LaBrie może nie tyle chronicznie nie znoszę, co zaledwie toleruję. Z resztą podobny problem mam z Geddym Lee z Rush i też jakoś sobie z ową szorstką akceptacją radzę. Wróćmy jednak do Dreamów, którzy poniekąd stali się synonimem maksymalnego stężenia wszelakiej maści ozdobników i prog-metalowej ornamentyki na minutę muzyki. Aby oddać owe graniczące z przesytem bogactwo riffów, flażoletów Johna Petrucci’ego i ekstremalnie szybkiej gry Mike’a Mangini’ego, który godnie zastąpił wydawać by się mogło niezastąpionego Mike’a Portnoy’a. Niby na „A Dramatic Turn of Events” słychać, że facet dopiero się wdraża i poza „Lost Not Forgotten” i „Bridges In The Sky” woli ustąpić pola starej wierze, to już na „Dream Theater” bębni aż miło. Ale do brzegu. Przy tego typu zagmatwanych melodycznie i potężnych, wręcz przytłaczających swoim wolumenem kompozycjach wcale nietrudno o próby uproszczenia, maskowania części dźwięków. Skoro bowiem na słuchacza idzie istna lawina pozornie ogłuszających riffów to po co skupiać się na tym co na drugim, czy trzecim planie (vide blachy, czy klawisze). Tymczasem Neaty podpięte pod Mephisto pokazały niemalże wszystko co w ww. nagraniach zostało zapisane. Niemalże? Tak, niemalże, gdyż zgodnie z twierdzeniem kultowego majstra „Praw fizyki Pan nie zmienisz i nie bądź Pan głąb!” i w bezpośrednim porównaniu z naszymi dyżurnymi Dynaudio Consequence Ultimate Edition, nomen omen również wykorzystującymi układ izobaryczny (dwa 30 cm Esotar²), jasnym stało się, że m.in. w kwestii skali, impetu i zejścia można było jeszcze co nieco dodać. Nie ma jednak co się dziwić patrząc zarówno na dramatyczną różnicę w rozmiarach, jak i równie bolesną w cenie obu konstrukcji. Pomijając jednak duńską konkurencję Neaty jak na tak smukłe podłogówki zaskakiwały kontrolą i sprężystością najniższych składowych. Bez jakichkolwiek oznak kompresji, dudnienia i zaokrąglania grały swoje a jednocześnie nie próbowały owym basem zawłaszczać pozostałych podzakresów. Odzywały się wtedy, gdy powinny i tak samo natychmiastowo gasły. Warto również zwrócić uwagę iż pomimo swojej zwartości nie sposób było uznać je za zbyt „żylaste”. Wręcz przeciwnie – tkanka basu była niezwykle soczysta i mięsista, dzięki czemu nawet „sucho” nagrane płyty, w tym kultowa „…And Justice For All” już tak nie raziły swoimi ułomnościami. Do zwyczajowej jazgotliwości doszła nutka organicznej słodyczy a równowaga tonalna z wyraźnie zaburzonej została nieco ucywilizowana. Nie, nie chodzi o zmulenie i sztuczne dociążenie, bo akurat w tym ostatnim przypadku nie ma z czego sztukować. Skoro zgodnie z informacjami od samego producenta – Flemminga Rasmussena, to Hetfield i Ulrich zdecydowali o wyciszeniu partii basu Newsteda to bardzo mi przykro, ale ani Gryphon, ani Neaty dostępu do poszczególnych przedmasteringowych ścieżek nie miały. Chodzi raczej o dążenie angielskich kolumn do większej autentyczności, jednak nie poprzez podkręcanie suwaka rozdzielczości a zbliżania się do efektu „live”. Aby jednak ów efekt osiągnąć warto wziąć sobie do serca rekomendacje producenta à propos wzmocnienia, przy czym skupić się na górnej a nie dolnej granicy , gdyż ze zbyt słabą amplifikacją XL10-ki zagrają co najwyżej … ładnie i przynajmniej jak na mój gust zbyt zachowawczo, nie pokazując nawet połowy drzemiącego w nich potencjału. Pytanie tylko, czy jest sens wydawać 100 kPLN na kolumny grające „ładnie”, chociaż jeśli ktoś lubi zmiękczenie konturów i „angielskie” zdystansowanie, to właśnie z jakąś niedomagającym wzmacniaczem i tytułowymi podłogówkami powinien być w siódmym niebie. Naszym jednak celem było wyciśnięcie z nich wszystkiego co fabryka dała a nie li tylko stwierdzenie faktu ich działania.
A co do samej rozdzielczości to … jeśli ktoś do tej pory nie miał do czynienia z wyposażonymi w supertweetery Neatami, to może doznać ciężkiego szoku, gdyż tak udanego mariażu oddechu, swobody i właśnie rozdzielczości zbyt często się nie słyszy. Bez nawet najmniejszych oznak ofensywności, utwardzenia, czy szklistości wgląd w nagrania jest pełny i całkowicie oczywisty. Aby tego doświadczyć postanowiłem jednak nieco zmienić front i zwróciłem uwagę na bardziej liryczne oblicze tytułowych podłogówek, delektując się niezwykle wyciszonym i delikatnym, po mistrzowsku zagranym i jeszcze lepiej nagranym „Taste of Honey” super tria Ulf Wakenius, Lars Danielsson, Magnus Öström. Jazzowe interpretacje przebojów The Beatles, Wings i solowych dokonań Paula McCartneya to prawdziwe ukojenie dla skołatanych nerwów, lecz nie w postaci plastikowego, chilloutowego muzaka serwowanego w „modnych” cafeteriach, lecz rasowego acz niezobowiązującego jazzu zagranego na najwyższym, światowym poziomie. Świadczy o tym nie tylko dbałość o wydawać by się mogło tak fundamentalne składowe jak naturalna barwa i zgodne z rzeczywistością rozmiary wykorzystywanego instrumentarium, czy też stabilność ich pozycjonowania na wirtualnej scenie, bez czego wydawnictwo nie miałoby szans na zachowanie spójności a takową niewątpliwie może się pochwalić. Istotne jest jednak coś innego. Otóż w tym przypadku nie tylko chodzi o samą możliwie wierną reprodukcję dźwięków, lecz również o to, co jest między nimi – o umiejętność gry ciszą. I jeszcze coś, co potrafią tylko najlepsze konstrukcje a co Neatom udało się wyśmienicie. O zdolność podtrzymania obrazu, bryły muzyka/instrumentu na scenie, gdy na chwilę przestaje grać a wiadomo, że dosłownie za moment znów „wejdzie”. To właśnie owo sedno zbliżenia się do wydarzenia „live’, gdzie muzycy przecież cały czas są na scenie a obsługa świateł co i rusz nie chowa ich w kompletnym mroku tylko po to, by pełną moc reflektorów kierować na mającego swoje przysłowiowe pięć minut solistę.
Na koniec zostawiłem kwestię reprodukcji wokali, bo cóż nam po wyśmienitym basie i perlistej górze jeśli głosy naszych ulubionych artystów brzmieć będą niczym „rozmowa kontrolowana” z budki telefonicznej. Całe szczęście mogę uspokoić wszystkich, którzy nie wiedzieć czemu zwątpili w wiedzę i umiejętności Boba Surgeonera oraz jego ekipy. Wszystko bowiem jest w jak najlepszym porządku i to nie tylko na gładkich, „bezpiecznych” i eleganckich, cieszących się niezwykłą popularnością na wszelakiej maści wystawach (jakże za nimi tęsknimy) propozycjach w stylu „Turn Up The Quiet” Diany Krall, lecz również zdecydowanie bardziej zadziornych jak „An Acoustic Skunk Anansie – Live in London”, czy niezwykle ekspresyjnych jeśli chodzi o artykulację, czyli „Soulmotion” Natašy Mirković – De Ro i Nenada Vasilica. Skala, siła emisji, czy też wszelakiej maści audiofilskie smaczki, jak oddech, delikatne mlaśnięcia, to wszystko jest dokładnie tam gdzie trzeba – tam gdzie „ustawił” je na konsoli realizator – ani bliżej, ani dalej. Nici ze zmysłowego przybliżania i pakowania się nam na kolana, bądź też trzymania na dystans. Ma być blisko – będzie, ma być na oddalonej o kilka metrów scenie i tak też właśnie zaśpiewa. Niby podstawy a jednak są tacy, co wiedzą lepiej. Całe szczęście nie tym razem, dzięki czemu nawet matowa i szeleszcząca Carla Bruni na swoim ostatnim krążku nie została wygładzona i dosaturowana, co jednak nic a nic mi to nie przeszkadzało, gdyż granica pomiędzy tym co mógłbym doświadczyć na żywo a li tylko podczas odsłuchu w tym momencie była na tyle cienka, że uszczuplenie domowego budżetu o 100 kPLN przestawało wydawać się aż tak bardzo irracjonalne.
Doskonale zdaję sobie sprawę, iż ceny w High-Endzie już dawno straciły kontakt z rzeczywistością i poszybowały w stratosferę absurdu. Klienci coraz częściej płacą krocie nie tylko za iście kosmiczne technologie, ale i mniej, bądź bardziej wyimaginowany prestiż związany z posiadaniem czegoś „naj”. A gdyby tak spróbować wrócić do podstaw, do normalności i za wyznacznik klasy uznać li tylko jakość brzmienia? Kuszące? Jeśli tak, to posłuchajcie Państwo w zaciszu domowego ogniska tytułowych Neat Acoustics Ultimatum – XL10 a bardzo możliwe, że zamiast modnej metki i opasłego niczym Encyklopedia britannica folderu reklamowego na podstawie empirycznie zebranych wrażeń zdecydujecie się na rasowy High-End w starym dobrym stylu. High-End grający muzykę taką jaka ona jest, a nie jaką się komuś wydawało, że być powinna.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Morse Music
Cena: 100 000 PLN
Dane techniczne
Konstrukcja: 2,5 drożna, wentylowana, z układem izobarycznym
Wykorzystane przetworniki
Supertweetery: 2 x EMIT 25 mm planarne/wstęgowe
Przetwornik wysokotonowy: 26 mm SONOMEX Domed XL
Niskie/średnie tony: 2 x 168 mm NEAT Unit z aluminiowym korektorem fazy
Niskie tony: 4 x 168mm NEAT Bass Units
Skuteczność: 88db/1W
Impedancja: 6Ω średnia, minimalna 4Ω
Rekomendowana moc wzmacniacza: 25 – 500 W
Wymiary (W x S x G): 1500 x 220 x 370 mm + cokół 350 x 510 mm (S x G)
Waga: 65 kg/sztuka
Standardowe wykończenia: Natural Ash, Rose Ash, Black Ash, Walnut, Oak, Figured Birch
Wykończenia premium: Velvet Cloud, Red Velvet Cloud, Piano Black, dodatkowa dopłata + 10 000 PLN
Skoro już za rogiem czai się listopad, a jak to drzewiej (do tego – covidowego roku) właśnie w listopadzie odbywało się Audio Video Show, na którym być i nie „zaliczyć” sesji z Avantgarde’ami po prostu nie wypadało, postanowiliśmy (oczywiście dzięki niezwykłej uprzejmości dystrybutora marki – krakowskiego Nautilusa) nieco nagiąć czasoprzestrzeń i zorganizować sobie własną (z premedytacją nie piszę „małą”) namiastkę wystawowych doznań. Tym oto sposobem trafiły do nas zjawiskowe … limitowane Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26.
cdn. …
Opinion 1
We already had the pleasure of meeting the tested brand a few times before. And despite those meetings being very pleasant, for some reason our contacts severed about five years ago. And, frankly speaking, the reason does not really matter. What does matter however, is that the brand fares very well on the international market, what means, that it did not sleep through the mentioned five years, but used it to broaden its portfolio, and most probably, also improving the sonic abilities of the proposed products. This is the reason, that when we received a proposition of having a look at one of the newest models, we immediately made arrangements to have them delivered to our listening room. Taking into account our earlier encounters, we were waiting impatiently, but finally they arrived, and we can now have a closer look at the Lithuanian floor standing loudspeakers AudioSolutions Virtuoso S, which are distributed in Poland by the Sopot based Premium Sound.
The looks, and in particular the dimensions, and the multiple drivers packed in the chassis of the Lithuanian speakers suggest, that we are dealing with typical High End here. Those are 110 cm high and weighing about 50 kg, three way, floor standing speakers, here in metallic blue. The cabinet of the Virtuoso S, in its transversal cross-section resembles a variant of a lute, what means, that each of the cabinet walls is in fact curved, what combats standing waves inside the enclosure. Interesting is the splitting of the side walls with a vertical separator, connecting the top with the oversized plinth, supporting the whole on soft feet. The front baffle houses four, slightly recessed drivers. Looking from the bottom, the manufacturer implemented two bass drivers, above them, in a black mold, a tweeter and a midrange driver on top. A look at the back shows, that they are quite packed too, as on the bottom we have a double wire terminal, then two bass-reflex ports and in the middle a knob, which sets the modes of the cross-over. According to the manufacturer, we have three options. The first one selects maximum clarity with a grandiose virtual stage. The second one is dedicated to accommodate loads like rock music and similar. Finally the third one should best fit musical styles based on quietness and emotion. During the tests, where I tested all options of course, I chose the second setting, as it turned out to be most universal, of course with my stereo system.
The first very positive aspect I remembered from the test, interestingly enough, was saturated sound, with great rhythm and energetic bass. This is really the most important idea of how those speakers sound, something I always liked very much in my journey of advanced audio. Clearly, even given such approach, there should be no thickening of the phrases reaching my ears, no overburn of the sound. And I must say with joy, that the constructors of the Virtuoso S were able to avoid this hurdle easily. Yes, the music pulsated all the time with a strong midrange and well built base, but such presentation was aided with tremendous treble. Those were no needles and pins scavenging around detached from the rest of the sound, but slightly golden and calm, yet absolutely capable of creating a well aired musical event. And you need to remember which cross-over mode I selected – the one dedicated to high loads, with some restraints put on the upper part of the spectrum, so you can unleash more into the music with a simple turn of the knob. Of course those are not the only assets of the tested speakers, as due to the nice, contoured body of the sound, the generated virtual sound sources were easily defined, what translated into a very readable 3D spectacle on a wide and deep stage.
This was fantastically shown by the disc “White Night” by Stephan Micus. This is a splendid mix of very niche instruments, yet very talkative in their sound – duduk and kalimba. Hearing the very saturated, very “damp”, wooden wind instrument in a conversation with the colorfully vibrating kalimba, I could not stop listening and I was inhaling the fullness of long decays of the mentioned instruments, that I did not notice, when this quite exotic, in terms of presented music, album ended. I must confess, that I did not expect this result of Lithuanian craftsmanship to perform so well, so I was really surprised. So I had no choice than confront the tested speakers with heavier music, in the form of “Machine Head” by Deep Purple. In this case the result was similar to the one I got using more soul soothing music. Strong guitar riffs, fullness of the vocals of the frontman, and everything backed with strong drums and percussion showed, that even with recordings of mediocre quality, a system which is even only slightly musical, may bring a lot of joy to the listener. Of course compared to speakers emphasizing on attack and speed, the event in my room was slightly less expressive, but assure you, only slightly, yet with tons of pleasure. For me this was bulls-eye, because I prefer to listen to music from that era in this version, rather than the tiring, shrill version caused by bad mastering. It was still emotional, but more physiological, smoother and juicier, something that should have been done by the sound engineer and was not.
Finally a few sentences about electronic music. In this case I used “Exciter” by Depeche Mode to test the Lithuanian speakers. This confrontation, to be frank, was half on half, depending on what your preferences are. On one hand, the support of bass and midrange phenomenally fulfilled the expectations of the musicians in terms of low notes, murmurs and almost seismic passages. Also the vocals gain on that, being very readable, and thus well-articulated. But when I looked closer at the top registers, sometimes, not every time, I missed the ruthlessness of destroying my ears. On one hand that was nice, as do not like brutal attacks on my hearing, but in absolute terms, it was less aggressive. Of course you could re-balance the whole into perceiving real pain and forget about what I am talking, using an appropriate set of cables. But I am trying to show you, how those speakers fare with different kinds of music, using one configuration, so I could not go around mentioning that. But again, you should filter my observations through your preferences and the electronics you own, as I have tuned my set with a slight emphasis on saturation, while a neutral system, might place the accents in different spots, what would nullify the nuances observed by me.
As you can see, the AudioSolutions Virtuoso S from Lithuania showed, that they are no stranger to musicality. This of course had its impact on how the upper notes were created in aggressive musical endeavors. But I remind you, for the tested speakers this was not an issue, as the manufacturer implemented a knob on their backs, which allows to change the modes of the cross-over from sharp, through balanced to a golden honey one. This makes the tested heroes capable of fitting into even very demanding systems. This leaves me no choice, than to a very honest recommendation to all music lovers, especially those on a road crossing, to test them out in their own rooms and systems. If it will be a success, the selectable modes of the cross-over will make you resist further changes for years. And what should you expect more?
Jacek Pazio
Opinion 2
Our today’s publication is the best proof, that human memory is very unreliable and time moves at incredible speed, a speed you cannot really keep up without losing your breath. Am I exaggerating? Not really, as I was quite certain, that we keep an eye on things happening, and something like loudspeakers AudioSolutions, designed by Gediminas Gaidelis, are regular guests in our reviews. Yet already last year’s Audio Video Show proved, that our idea is, delicately speaking, not really conform with reality. I am of course talking about the presentation prepared by Premium Sound and 4HiFi on the PGE Narodowy Arena, where Virtuoso M sounded very well with the Shanling A600 monoblocks and a Line Magnetic LM-512CA preamp. That presentation resulted in our declaration, that we would like to test those speakers, so we immediately started to arrange logistics. So everything should be fine now. But when the emotions related to unboxing the slightly smaller Virtuoso S faded away and we looked at the calendar, it turned out, that from the last review of the Lithuanian speakers almost five years have passed. Yes, yes, precisely in December 2015 we publish our observations gathered during the listening session of the monumental Vantage. So without further ado, and not prolonging the absence of the AudioSolutions in our listening room, I am inviting you to read on.
Already the budget Rhapsody 80 and the larger Rhapsody 130 showed, that for Gediminas Gaidelis, the owner and main designer of the brand, the idea of loudspeaker does not equal the “boring”, rectangular shape, that dominates the market. This was further strengthened with the Vantage, where Mr. Gaidelis could try whatever he wanted, while the accountants did not interfere. It is similar with the Virtuoso S, which strain the wallet less, and are smaller than the big predecessors, but still catch the eye with their shape and bold color schemes. So let us start with what we can see, the colors. As standard we can order pearl white, silver grey, zinc grey and black, but true choice starts with custom varnishes like British Racing Green, Glacier blue, gold, Lemon and the supplied Ice blue, with the top, plinth and a few inserts finished in grey polyurethane varnish with coal power, which results in a rough, clearly palpable structure. The shape of the cabinets brings to mind a cubistic variant of commonly used lute. But it is worth to notice, that what we see is only the exterior shell, as the Virtuoso have a proprietary solution, “a box in a box”, something like a loudspeaker variant of the Russian matryoshka, where one cabinet is placed over another. The internal one is made from HDF and has lots of reinforcements, while the external one is made from classic MDF. The whole construct gains stiffness, and due to the sandwich structure, it eliminates parasite resonances, which can impair the function of the drivers. Talking about the drivers – on the front baffle we will find a 3cm silk dome tweeter placed in a small tube (waveguide), a 13.2cm midrange and two 16.5cm woofers with cellulose pulp membranes.
Even more interesting is the narrow back of the speakers, where besides the double WBT Nextgen loudspeaker terminals, which allow bi-wiring or bi-amping, and double bass-reflex ports, we will see a non-conventional solution, a massive, three position knob, which selects the mode of sound. Ergonomically this is a much more convenient solution than the “phone central” of the Vantage. The listener can select between the Balanced setting – emphasizing on cleanness and spaciousness, Moderate – dedicated to long-distance listening and Enhanced, which underlines the details. Additionally, instead of simple jumper cables or filters, the manufacturer decided to enhance appropriate sections of the cross-over. This has quite obvious implications, as despite seeming ease to drive (91.5dB/4Ohm) powerful solid state power amplifiers are needed to drive them properly.
And one more small, but very defining item. The manufacturer really cares about their own products, and you can see that from the really armored enclosure, the Virtuoso are delivered in. Instead of cardboard boxes, we get massive trunks from plywood and chipboard, which can easily withstand the trouble of handling them by courier companies. This is the reason, that when you decide for the Virtuoso, you should be prepared – having a fully loaded electric screwdriver handy, as you will need to unbolt all side walls and someone to help you carry, each 50kg speaker has additional 30kg of packaging material on it.
Taught by experience gained during the test of the Vantage I treated the configuration part very seriously, so without any experiments most of the listening tests were conducted using the Gryphon Mephisto, an amplifier, which you certainly cannot blame for having low power of current. As the time needed for burning-in was handled by Jacek, during the test I have noticed no changes in the sound of the Lithuanian speakers. Now regarding their sound, I can say, that the Virtuoso steer around the stereotypes attributed to large speakers. Usually, when looking at quite large speakers, having 1.13m height and more than half a meter of depth, you expect adequate, rather spectacular, Hollywood-like presentation – with lots of bass. Yet the AudioSolutions are playing in a very linear and refined way. Initially you can have the impression, that the scale of the sound offered are maybe not small, but not living to our expectations. Only after a while we realize, that everything is OK, and it is just us, who need to get our heads around and stop looking at them from the perspective of enlarged sound sources and blown out sound stage, as this is completely wrong. Here everything was accurate, exactly as it should. This can be easily seen with small, chamber ensembles, where all departures from the known master are obvious and indisputable. Let us take as an example the extremely moody album “Soulmotion” by Natasa Mirkovic and Nenad Vasilic, only vocals and double bass. Too little too boring? Not at all, but let me warn you, this is not elevator music, that is filling annoying silence or is just a background. Absolutely not. Here the silence is playing, it is a very important element of the artistry, being not only the adhesive, gluing together the vocalist and musician picking the strings of the “overgrown violin”, but in fact the third musician. Mirkovic is standing close to us, her voice is smooth and warm, but incredibly strong, not by being forced, but by natural predisposition and great schooling, including opera. In absolute categories we should add, that it is a bit boosted emotionally and more natural than neutral, but I like this kind of aesthetics best, so I will not qualify it as any flaw, but rather a characteristic of the Lithuanian loudspeakers. On the other hand the double bass enchants with deep passages and equally “analog” timbre, with slightly thickened contours of the individual sounds, however without losing their definition or readability.
The mentioned way of sounding does not interfere with listening to much more complicated and effect loaded positions. The dark, thick and very disturbing in soundtrack of “Underworld” by Paul Haslinger sounded very convincing. Electronic scrapings, creaks and truly infrasound murmurs built the multilayered background very suggestively, brilliantly corresponding with modifying vocals (“Red Tape”) never falling into boring monotony.
And here I will allow myself a small digression caused by the, quite obvious, dissonance between what we see and what we hear. It is about the fact, that the Virtuoso look very modern, if not to say futuristic, in the eye catching colors, belonging to the Hi-Tech camp, while in terms of sound, they are much closer to the “paper” classics, which place the hedonistic pleasure of listening far above laboratory precision. This does not mean that everything is put on the midrange, but its assets are underlined and it is homogenously and very seamlessly connected to both ends of the sound spectrum.
You cannot complain about any shortcoming in the bass and treble range, what was very clearly shown by the album “Walk the Sky” by Alter Bridge, which, delicately speaking, is not very quiet. Guitar riffs pierced the air as they should without any veiling, the cymbals also never lacked any shine. With a lot of satisfaction I noted, that the granularity and offensiveness, which irritated any listener usually, evolved in the direction of gold plated smoothness and palpability. The difference was seemingly small, but after long hours of listening, it could not be overestimated. I will forgo the fact, that due to my musical preferences I used a very limited choice of discs I could call “audiophile”, so I very often explored the “Moderate” profile of the speakers, which made the speakers concentrate mostly on proper reproduction of dynamic and emotional aspects of the recordings and not on trying to show how bad a job the sound engineers did. Please believe me, that even the thirty years old “Rust in Peace” by Megadeth could claim having something in the form of juiciness and euphonia, assets, which are usually not expected from this disc. Magic? Rather an ability of the speakers to certain repertoire and the expectation of the listener. Additionally this is a wonderful proposition for all those, who have obsessive compulsive disorder, and audiophilia nervosa, already after a few weeks from buying new gear, or talking straight, they start immediately searching again. Having the Virtuoso we have a true 3 in 1. Because having one pair of speakers we have three similar, yet someway different, points of view. And that without juggling with power, antivibration accessories, cables and all that, what causes all those, who usually laugh at such things, to begin ranting. I do not know how you see it, but for me this is bulls-eye and mating water with fire. Orthodox purists will chose one setting, that fits best their system and beloved repertoire, forgetting about it later on, while the rest of the population will just turn it according to their needs, situation and whim.
I am not sure, if the manufacturer and the Polish distributor will like what I am going to write now, but … when looking for high-end loudspeakers for years, with what I mean such speakers, which will not annoy me once the emotions and first delight fade away, I would suggest to start exploring the AudioSolutions portfolio from the Virtuoso S, and not the Vantage. Please note however, that I am basing this on my experience from before the “5th anniversary” version, but with aggressive, based on drive and mad tempos music, the currently tested loudspeakers were much closer to my personal taste and expectations. The “small” Virtuoso have musicality and sound in a noble way, but attached to a potent amplifier, they have no restraints in bashing us into our listening seat, or drill our head with a fierce riff, when it is needed. Still they allow us to ease down with our beloved music and that without discrediting less well recorded material, or without trying to catch our attention at all cost.
Marcin Olszewski
System used in this test:
– CD transport” CEC TL 0 3.0
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Reference clock: Mutec REF 10
– Reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– Preamplifier: Robert Koda Takumi K-15
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Dynaudio Consequence
– Speaker Cables: Tellurium Q Silver Diamond
– IC RCA: Hijri „Million”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond
– Digital IC: Harmonix HS 102
– Power cables: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi; Vermouth Audio Reference Power Cord
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: SME 30/2
Arm: SME V
Cartridge: MIYAJIMA MADAKE
Phonostage: RCM THERIAA
Step-up: Thrax Trajan
Distributor: Premium Sound
Manufacturer: AudioSolutions
Price: 81 000 PLN
Technical details
Frequency response (in-room environment): 26-30000 Hz
Sensitivity: 91.5 dB @ 2.83V 1m
Impedance: nominal 4,0 Ω
Crossover frequency: 500 Hz; 7000 Hz
Nominal power handling: 130 W rms
Maximum unclipped power handling: 260 W
Dimensions (HxWxD): 1130mm x 391mm x 547mm; 44.4 x 15.4 x 21.5in
Weight: 50 kg/100 lbs each
Podobno schodzenie w dół cennika boli. Posłuchamy, ocenimy. Niemniej jednak po najbardziej dopieszczonych 6-kach, czyli Audiovectorach SR6 Avantgarde Arreté przyszła pora na ich nieco skromniejszą odsłonę – Audiovectory R6 Signature.
cdn. …
Opinia 1
Tak jak zgodnie z ludową mądrością apetyt rośnie w miarę jedzenia, tak my, po spotkaniu z „budżetową biblioteką muzyczną” (zanim podniesie się krzyk od razu przypomnę, iż poruszamy się w segmencie High-End, więc granica owej „budżetowości” jest dość umowna) Melco N1A/2EX poczuliśmy wewnętrzny imperatyw dalszej eksploracji japońskiego portfolio. Nie chcąc jednak od razu siadać do deseru, czyli topowego modelu, po wielce smakowitej, „przystawce” na danie główne wyznaczyliśmy usytuowany w rodzinnej hierarchii oczko wyżej, ponad dwukrotnie droższy, model o nie mniej niemożliwym do zapamiętania oznaczeniu N1Z/2EX-H60. Stopniując sobie doznania obserwujemy tym samym powolny, acz sukcesywny wzrost rozpoznawalności tytułowej marki wśród rodzimych, zorientowanych plikowo konsumentów, którzy w dążeniu do upragnionej nirwany poszukują zaawansowanych rozwiązań z tzw. górnej półki. Jeśli zatem jesteście Państwo ciekawi co też zmieniło się w pomyśle na dźwięk ww. „biblioteki” w porównaniu do jej niższego stanem poprzednika nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić Was na kilka, czysto subiektywnych obserwacji i refleksji.
Uczciwie trzeba przyznać, że pomimo nad wyraz akceptowalnych gabarytów N1Z/2EX-H60 prezentuje się nad wyraz poważnie i elegancko. Masywna obudowa z satynowych, grubych aluminiowych płyt już na pierwszy rzut oka jasno daje do zrozumienia, że może i pieniądze nie grają, jednak dysponując odpowiednim budżetem śmiało można zapomnieć o irytujących na dłuższą metę kompromisach i oszczędnościach. Już N1A/2EX był zrobiony bardziej niż tylko OK., jednak przy tytułowym modelu konstruktorzy poszli o krok, bądź nawet dwa dalej, bowiem front ma grubość 7 mm (!!!) a pozostałe ściany i płyta górna 5 mm. W centrum ściany przedniej umieszczono niskoszumowy monochromatyczny wyświetlacz OLED, na lewej flance firmowy logotyp i mechaniczny włącznik główny z błękitną dioda wskazującą na status urządzenia. Z kolei na prawej połówce wygospodarowano miejsce na cztery przyciski zapewniające w pełni komfortową i intuicyjną nawigację tak po menu, jak i obsługę w trybie odtwarzacza. Prawy górny narożnik przypadł w udziale szyldowi informującemu o przynależności tytułowego modelu do nowej serii EX. W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż spotkałem się z opinią, iż w dzisiejszych – opartych na wszelakiej maści apkach, smartfonach, tabletach i GUI-ach, czasach manualna – mechaniczna obsługa jakichkolwiek urządzeń z poziomu ich frontu jest najdelikatniej rzecz ujmując anachronizmem. Cóż … można i tak, jednak pozwolę sobie mieć zgoła odmienne zdanie, gdyż akurat w tym przypadku Melco spokojnie obsłużymy nie tylko nie mając pod ręką żadnego z powyższych atrybutów przynależności do grona „smartfonowych zombie”, co nawet bez komputera, internetu i lokalnej sieci intranet. Ot tak, po prostu – jak to drzewiej bywało. Jeśli tylko zasilimy jego dwa 3 TB dyski ulubionymi albumami, to dosłownie kilkoma kliknięciami zapewnimy sobie muzyczne doznania w starym, dobrym stylu. Fanaberia? Bynajmniej, bowiem nawet kultywujący bezprzyciskową tradycję Lumin całkiem niedawno poszedł po rozum do głowy i nieśmiało, bo nieśmiało, jednak zaczął sondować rynek pod kątem wprowadzenia do swojej oferty … pilota zdalnego sterowania a konkurencyjny Auralic od samego początku ani myślał z przycisków rezygnować.
Idźmy jednak dalej, czyli na ścianę tylną, gdzie patrząc od lewej napotkamy cztery porty USB, z czego pierwszy dedykowany jest połączeniu z USB DAC-iem, kolejny (opisany jako USB 3.0) obsługuje zarówno pamięci masowe, jak i zewnętrzne napędy optyczne (m.in. Melco D100), trzeci (Expansion) umożliwia rozszerzenie wbudowanej pamięci o zewnętrzne dyski i pamięci masowe USB a czwarty przewidziano do backupu zawartości zaimplementowanych w trzewiach Melco dwóch 3TB dysków. Interfejsy sieciowe reprezentują dwa ethernetowe porty RJ45 – LAN do wpięcia w domową sieć i Player, jak sama nazwa wskazuje do podłączenia z zewnętrznym transportem plików w stylu ww. Ariesa, czy Lumina U1 Mini. Miłym dodatkiem jest ich dodatkowa funkcjonalność, czyli pełnienie roli tzw. „przelotki” z jednoczesnym „kondycjonowaniem” – uzdatnianiem przepuszczanych przez nie sygnałów. Wybiegając nieco przed szereg jedynie wspomnę, iż efekt może nie jest tak spektakularny jak przy użyciu Melco S100, bądź nawet Silent Angela, jednak ewidentnie słyszalny i zmierzający w dobrym kierunku – uplastycznienia i pozbawienia dźwięku podskórnej nerwowości.
No to jeszcze rzut gałką do trzewi, gdzie centralną komorę szczelnie wypełnia brązowy laminat płyty głównej za którym, za dodatkowym przepierzeniem umieszczono dwa 2,5” konwencjonalne 3TB dyski Toshiby (MQ03ABB300) o prędkości obrotowej 5400. Jest to czterotalerzowy model, którego premiera miała miejsce w styczniu a na sklepowe półki trafił w maju … 2015 r. (przypadł mu wtedy tytuł „najpojemniejszego 2,5” HDD na świecie), więc śmiało można uznać iż ewentualne choroby wieku dziecięcego ma już dawno za sobą. Niby chcąc zapewnić sobie całkowicie bezszelestną pracę miło byłoby po zdjęciu pokrywy zobaczyć w ich miejscu np. dwa SSD-ki WD 3,84TB U.2 PCIe NVMe Gold, jednak sugeruję zejść na ziemię i spojrzeć prawdzie w oczy – nikt przy zdrowych zmysłach nie przeznaczyłby 30% własnych nakładów li tylko na magazyn danych. Grunt, że ww. talerzówek zupełnie nie słychać a szaleńcom przykładającym ucho do obudowy, bądź osłuchujących ją z użyciem stetoskopu sugeruję zmianę hobby, bądź przyjmowanej codziennie kombinacji leków. Fabrycznie pracują one w trybie RAID0 udostępniając pełnię swojej łącznej 6TB przestrzeni, jednak dmuchając na zimne i zabezpieczając się przed utratą danych z poziomu menu można przestawić je w RAID1 redukując przestrzeń o połowę, lecz mając „w razie czego” kopię bezpieczeństwa w przypadku „padu” jednego z dysków. Zasilanie podzielono na dwa ulokowane wzdłuż ścian bocznych moduły – jeden dedykowany zasilaniu dysków a drugi pozostałej elektroniki. Co ciekawe, tak porty Ethernet, jak i „funkcyjne” USB zamontowano bezpośrednio na płycie, natomiast port dedykowany transmisji audio przesunięto do komory zasilacza a wewnętrzne połączenia zrealizowano za pomocą krótkiej łączówki (pole do popisu dla domorosłych tuningowców?).
Jak już zdążyłem nadmienić Melco daje się z powodzeniem obsługiwać „z palca”, lecz z oczywistych względów producent nie zapomniał o dedykowanej aplikacji dzięki której nie tylko podepniemy pod zgromadzone na zewnętrznych i wewnętrznych dyskach plikozbiory popularne serwisy streamingowe (Tidal, Qobuz), rozgłośnie radiowe (vTuner), i coś, bez czego podobno (osobiście śmiem wątpić, jednak zdaję sobie sprawę, iż w tym osądzie jestem osamotniony) już żyć się nie da, czyli Roona – jako Roon Endpoint. A co do życia, to owa apka, czyli MELCO Music HD działa wyłącznie na iPadach, więc warto uwzględnić ten fakt w planach zakupowych, o ile takowego „pilota” na stanie już nie posiadamy.
Jeśli zaś chodzi o funkcjonalność, to N1Z/2EX-H60 może pracować zarówno jako konwencjonalny NAS, transport plików z wewnętrznych i sieciowych dysków/streamer (w tym granie z „chmury”) dla zewnętrznego USB DACa, jak też i purystyczny – autonomiczny transport w trybie Direct (z odcięciem od sieci Ethernet w celu minimalizacji ewentualnych interferencji). Jak się okazało, przynajmniej u Jacka, odpowiednio „zatankowany” Melco świetnie sprawdził się właśnie w takim – pozbawionym dostępu z zewnątrz systemie idealnie wkomponowując się w mozolnie konfigurowany zestaw osobnika nader nieufnie podchodzącego do wszelakiej maści plikograjów.
Z kolei u mnie, gdzie z pełną świadomością staram się eliminować obecność mniej bądź bardziej dedykowanych audio komputerów, które jak nie szumią, to śmiecą w sieci, niebyt estetycznie się prezentują i mówiąc wprost kojarzą się z niemalże garażową dłubaniną z czasów studenckich, na rzecz właśnie rozwiązań sieciowych, czy to w postaci „cywilnych”, ogólnodostępnych NAS-ów w stylu QNAP, Synology, WD, etc., czy zastosowań audiofilom dedykowanym w stylu Lumina L1, Soundgenica HDL-RAS2T, bądź wspomnianego już wcześniej Melco N1A/2EX. Nie dość bowiem że traktuję je jako li tylko magazyny, czy jak to Melco nazywa „cyfrowe biblioteki muzyczne”, to nie tyle z przekory, co na podstawie empirycznych doświadczeń grzecznie, acz stanowczo dziękuję za pośrednictwo tak w obsłudze, jak i w odtwarzaniu interesującego mnie kontentu już nawet nie tyle aplikacjom, co platformom w stylu wspomnianego Roona. Niemniej jednak staram się zrozumieć tę część populacji, która pozbawiona możliwości coniedzielnego dłubactwa przy samochodzie pod blokiem próbuje ów atawistyczny pociąg przenieść na niwę audio, jednak mi osobiście szkoda na to czasu i zdecydowanie większą satysfakcję daje mi obcowanie z produktami nazwijmy je umownie „komercyjnymi” a więc przynajmniej z założenia skończonymi i charakteryzującymi się spełnianiem jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości zachcianek nawet najbardziej marudnej klienteli. Co przekłada się między innymi na gotowość do użycia już po kilku minutach od wniesienia takowego ustrojstwa do domu.
I taki właśnie jest Melco N1Z/2EX-H60 – wyciągnięty z kartonu i wpięty w moją domową sieć od razu karnie się zameldował jako kolejny serwer UPnP pracujący pod kontrolą Twonky Media Server (przestawienie na MinimServer to zaledwie kilka kliknięć w menu i wszystko robi się samo – z pobraniem i instalacją włącznie). Zapełnianie wewnętrznych dysków również przebiegło całkowicie bezproblemowo i to zarówno po USB (Melco zasysa z nich wszystko jak leci, więc jeśli nie będziemy o tym pamiętali, to po imporcie warto pokasować zbędne „niemuzyczne” katalogi), jak i po „skrętce”.
No to gramy, jednak gramy na dwa sposoby, oczywiście nie jednocześnie, jednak traktując Melco zarówno jako „audiofilską” odmianę NAS-a – czerpiąc z jego zasobów za pośrednictwem Lumina U1 Mini via znajdujący się po drodze switch Silent Angela, jak i w pełni funkcjonalny transport cyfrowych dóbr wszelakich podpięty bezpośrednio pod wejście USB w moim dyżurnym Ayonie CD-35. W tym momencie pozwolę sobie na kolejną dygresję, bądź nawet uwagę natury oczywistej, dla wszystkich tych, którzy jednak coś już w życiu z plików usłyszeli a zarazem przyjacielską radę dla dopiero wkraczających w świat streamingu akolitów wysokiej klasy brzmienia. Otóż tak samo jak przy jakichkolwiek innych, czy to cyfrowych, czy analogowych połączeniach jakość i sygnatura brzmieniowa okablowania determinuje efekt końcowy, tak samo do tematu należy podejść w przypadku urządzeń typu tytułowe Melco. Niby zagra spięty nawet najpodlejszą skrętką, bądź po kablu od przysłowiowej drukarki, lecz jeszcze raz i do znudzenia będę powtarzał – sam fakt zadziałania w High-Endzie nie oznacz sukcesu i końca drogi, lecz jest li tylko punktem wyjścia do dalszych, zazwyczaj mozolnych, poszukiwań optymalnej synergii wewnątrz kreowanego przez nas muzycznego ekosystemu. Dlatego też jeśli ktoś uważa, iż to tylko „zera i jedynki” to nie dość, że wychodzi na zwykłego ignoranta, to w dodatku sam sobie robi kuku automatycznie podcinając skrzydła i skazując się na co najwyżej ślizganie po powierzchni potencjału drzemiącego w posiadanych przez siebie komponentach. I nie piszę tego ze złośliwości, czy przekory a jedynie na skutek własnousznych obserwacji, co zresztą znalazło potwierdzenie podczas niniejszego testu.
Okazało się bowiem, iż eksploatowane przeze mnie na co dzień (domyślnie z powodzeniem i spełnieniem pokładanych w nich nadziei oraz oczekiwań) przewody USB, czyli Fidata HFU2 i Vermöuth Audio Reference USB, oraz Ethernet – Audiomica Laboratory Anort Consequence po kilku dniach prób i iście alpejskich kombinacji okazały się zbyt gęste i wysycone, przez co z Melco dawały nad wyraz miły i dojrzały obraz dźwiękowy, jednak gdzieś po drodze zacieraniu i osłabianiu ulegały niewielkie niuanse, otaczający muzyków „plankton” składający się z lśniących w świetle reflektorów drobinek kurzu i mikrodynamika. Do relaksu po całym dniu walki z materią taki sposób prezentacji wydawał się wręcz wymarzony i o ile tyko komuś zależy na pewnym zagęszczeniu, homogenizacji efektu finalnego to gorąco i szczerze takie połączenie mu rekomenduję. Osobiście jednak preferuję nieco lepszy wgląd w strukturę nagrania a z racji nader często eksplorowanych dość ekstremalnych odmian metalu również i złagodzenie dynamiki niespecjalnie wpisuje się w moje gusta. Dlatego też mając na podorędziu nieco bardziej „otwarty” i wręcz nawet nieco zadziorny zestaw okablowania czym prędzej przystąpiłem do małych roszad. I tak, z czekającym na swoje przysłowiowe pięć minut na naszych łamach WestminsterLab USB Standard osiągnąłem fenomenalną otwartość, rozdzielczość i liniowość prezentacji, jednak przysłowiową wisienką na torcie (nie mylić z truskawką lansowaną przez jednego z rodzimych, emerytowanych kopaczy) okazał się niezbyt wygodny w aplikacji, wykonany ze srebrnych drutów zalanych jakimś tajemnym mazidłem włoski, już bodajże nieprodukowany Goldenote (obecnie Gold Note) Firenze Silver. Ot, delikatne zaakcentowanie konturów, muśnięcie srebrem góry i z rozmysłem przeprowadzone „zebranie” dołu poskutkowało moją pełną akceptacją dla osiągniętych rezultatów.
Na otwierającym album „Hunt” Amaroka utworze „Anonymous” przestrzeni i powietrza było tyle, że spokojnie z jego pomocą można byłoby leczyć ciężkie przypadki klaustrofobii a szczekający w dalszym planie pies odszedł jeszcze dalej niż zazwyczaj. Jeśli dodamy do tego fenomenalną rozdzielczość przeszkadzajek i namacalność ciepłego głosu Michała Wojtasa, to śmiało można uznać, iż bez trudu będziemy sobie wytłumaczyć inwestycję blisko 26 kPLN w tytułową „cyfrową bibliotekę muzyczną”. Z drugiej strony warto nadmienić, iż w porównaniu do podstawowego N1A/2EX starsze rodzeństwo gra dźwiękiem nie tylko dojrzalszym, co przede wszystkim gęstszym i nieco ciemniejszym, przy czym wymaga bardziej uważnego, przemyślanego doboru okablowania, gdyż bez tego możemy po prostu nie tyle nawet nie wykorzystać, co wręcz nie mieć świadomości drzemiącego w nim potencjału. Do tego jednak potrzebny jest czas, spokój, wrodzona dociekliwość i poniekąd doświadczenie, a nie hurtowe przesłuchiwanie Melco gdzieś tam w biegu, niejako przy okazji i pomiędzy innymi urządzeniami przez dwa-trzy dni. Warto bowiem pamiętać, że Hi-Fi a High-End w szczególności to nie wyścigi a świadomy odsłuch to nie randka w ciemno i niezobowiązujące igraszki na jedną noc. Chcesz poznać dane urządzenie – poświęć mu tydzień, dwa, bądź nawet więcej. Pobądź z nim, wręcz doprowadź do stanu znudzenia i dopiero wtedy będziesz wiedział jak się z nim dogadać. A z N1A/2EX dogadać można się zdecydowanie szybciej niż N1Z/2EX-H60. Tylko tyle i aż tyle.
Podobnie sprawy się miały z połączeniem ethernetowym – z użyciem zewnętrznego transportu. O ile topowy Anort Audiomici dawał niezwykły rozmach i iście hollywoodzką spektakularność, to z Melco taka masa i ogrom doznań na dłuższą metę okazały się nieco zbyt męczące, przytłaczające. Tak jak zapierające dech w piersiach efekty specjalne są składową obowiązkową wszelkich filmów akcji, to film złożony wyłącznie z nich już euforii wśród widzów pewnie by nie wzbudził. Dlatego też pozwoliłem sobie nieco przykręcić kurek z adrenaliną i sięgnąłem po nieco bardziej wyważony w prezentacji swych walorów Artoc Ultra Reference. Dzięki temu zarówno eteryczno – oniryczny „Healing Is A Miracle” Julianny Barwick, jak i idealny na wieczór z lampką wina, bądź szklaneczką wysokooktanowego szkockiego destylatu z ukochanym blond „Termoforkiem”, znaczy się Strażniczką domowego ogniska, u boku album „Hotel Souza” Karen Souzy pozwoliły na niczym niezmąconą ucztę muzyczną, w której gładkość i soczystość dźwięku szły w parze z obezwładniającą wręcz muzykalnością i niepozostawiającą zbyt wiele wyobraźni rozdzielczością. Cały myk polegał bowiem na tym, że słuchacz na dzień dobry dostawał niezwykle koherentną i spójną całość. W pełni zdefiniowany, pozornie zamknięty w „bańce” sceny byt. Byt atrakcyjny i cieszący zmysły, jednak kluczem do sukcesu jest właśnie owe pozorne zamknięcie, które jest tylko … pozorne – dla niezainteresowanych tematem. A my zainteresowani jesteśmy, więc gdy tylko owe pozory rozwiejemy (całkiem niezła metafora odpowiedniego doboru okablowania) przekroczymy tym samym umowny Rubikon i powrotu do tego, co wcześniej już nie będzie. Bogactwo smaków, niuansów i całkowicie swobodny, naturalny wgląd w nawet najdalsze plany stanie się faktem. Nie wierzycie Państwo? Cóż, najwidoczniej jeszcze nie wiecie jakie perełki aranżacyjne kryje pozornie „snująca” się za wokalistką orkiestracja w „I Heard It Through the Grapevine”, czy wyrafinowana i minimalistyczna gra perkusisty Stonesów na „Charlie Watts Meets The Danish Radio Big Band”. Każdy dźwięk ma swoje ściśle określony czas i miejsce, jednak nie sposób uznać tego porządku za chłodną, matematyczną kalkulację, lecz raczej za efekt swoistego flow , nici wzajemnego rozumienia się bez słów łączącego biorących udział w projekcie muzyków. Królują bowiem niewymuszoność i radość z grania dla samego grania – dzielenia się własną pasją ze słuchaczami a nie bolesne, sztuczne silenie się na wyimaginowany artyzm.
Zaraz, zaraz my tu sobie gadu gadu a do tej pory ani słowa nie było o jakiś zwyczajowych u mnie porykiwaniach. Najwyższy czas zatem owe niedopatrzenie naprawić. Jednak wyrafinowanie i szlachetność brzmienia Melcko okazało się na tyle deprymujące, iż zamiast iście zwierzęcych porykiwań jakiś wydzierganych młodzieńców uprawiających „symfoniczny, postapokaliptyczny, kruszący renifery, obrażający Chrystusa, ekstremalny wojenno pogański fennoskandyjski metal” sięgnąłem po całkiem skoczny „Fortress” Alter Bridge. Niech Was tylko nie zmyli otwierające album akustyczne, „latynoskie” gitarowe solo na „Cry of Achilles”, gdyż już po chwili przez nasz pokój odsłuchowy powinna przetoczyć się istna lawina ciężkich riffów i potężne uderzenia perkusji. I tak będzie, a przynajmniej powinno być, do końca – arogancja miesza się tu z bezczelną pewnością siebie i świadomością trafności obranej drogi, gdzie rockowa jazda bez trzymanki nie daje chwili wytchnienia a wysoki, mocny głos Mylesa Kennedy’ego kąsa z równą zajadłością, co przestery, z których Mark Tremoti tka palące żywym ogniem riffy. Ktoś wspominał o jakimś złagodzeniu i osłabieniu ataku? Cóż, najwidoczniej nie odrobił pracy domowej i w roli przewodu zasilającego użył zwykłej komputerówki, a trzeba wiedzieć, że Melco takich aktów dywersji nie tylko nie lubi, co reaguje na nie mocno alergicznie popadając w ciężką anemię. Ze swojej strony jedynie podpowiem, że N1Z/2EX-H60 lubi się m.in. z Furutechami i to nawet tymi niezbyt drogimi, choć lepiej nie oszczędzać zbytnio na konfekcji i jeśli jest taka możliwość wybierać wtyki rodowane a nie złocone.
Niejako na koniec pozwolę sobie rozwiać jeszcze jedną, „wisząca w powietrzu” wątpliwość. Otóż pomimo roztaczania swojego niezaprzeczalnego uroku N1Z/2EX-H60 bynajmniej nie jest audiofilskim odpowiednikiem dobrotliwej seniorki rodu – miłej zawsze i wszędzie. O nie, różnicowanie jakości nagrań w jego wydaniu jest po prostu czymś całkowicie oczywistym. Może nie pastwi się nad każdym potknięciem, bądź zastosowaną w studiu drogą na skróty, ale potrafi kulturalnie acz stanowczo wskazać owe kiksy, oraz co zdecydowanie bardziej istotne docenić odpowiednio dopracowaną realizację. Patrząc z perspektywy czasu śmiem twierdzić, że japoński plikograj wprost ubóstwia nagrania sygnowane przez Norwegów z 2L. Czy to mroczna i podniosła „Tomba sonora” , czy skrzący się alikwotami „Tartini Secondo Natura” potrafiły wprawić w zakłopotanie nawet pozycje sygnowane przez Linna, Reference Recordings czy MoFi. Podobną synergię zauważyłem z klasyką wydawaną przez Tacet, gdzie ponadprzeciętna rozdzielczość wcale nie oznacza bezdusznej analityczności a słychać nawet rodzaj kalafonii, jaką muzycy pociągnęli smyczki.
Z premedytacją nie napiszę w tym miejscu, że Melco N1Z/2EX-H60 to cyfrowa biblioteka muzyczna dla wszystkich, gdyż nią nie jest. Po pierwsze z racji w pełni adekwatnej do reprezentowanej klasy brzmienia i wykonania ceny a po drugie właśnie owego brzmienia. Tak jak trudno przekonać miłośnika słodkich win deserowych i rozcieńczonych Colą niezobowiązujących blendów do lampki wytrawnego, intensywnie tanicznego urugwajskiego Tannata, czy degustacji szklaneczki dymno-jodynowego Laphroaiga, tak i organicznie dojrzała sygnatura Melco nie przypadnie do gustu akolitom analityczności i laboratoryjnego chłodu. Jeśli jednak wiecie Państwo czego w muzyce i tym samym w brzmieniu Waszych systemów szukacie a pomysł na dźwięk, który starałem się „pokrótce” w niniejszej epistole scharakteryzować niesie ze sobą choć cień nadziei na wpasowanie się w ową misterną układankę, to dajcie mu szansę dłużej niż przez kwadrans, bądź dwa pograć a może się okazać, że to będzie koniec Waszych poszukiwań.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Z japońską marką Melco już kilka miesięcy temu miałem niewątpliwą przyjemność się zapoznać. Jej wynik w kwestii sonicznej z łatwością można przypomnieć sobie przy użyciu wyszukiwarki na naszym portalu. Pokrótce przybliżając tamten test, był przyjemnie spędzony przy dobrze osadzonej w barwie i przy tym swobodnie wybrzmiewającej muzyce, czas. Jednak to, co w przypadku ww. konstrukcji było bardzo istotne, z mojego, dość niezobowiązującego punktu widzenia, to fakt, iż jakość oferowanej muzyki była jedną z dwóch ważnych składowych sukcesu tamtej konstrukcji. Co mam na myśli? To właśnie zdradzę w poniższym tekście, w którym spróbuję przybliżyć Wam kolejną, stojącą oczko wyżej w cenniku odsłonę pochodzącego z kraju kwitnącej wiśni serwera plików z możliwością streamowania muzyki Melco N1Z/2EX-H60, o którego występ na naszych łamach zadbał stacjonujący w Czechach, ale za to bardzo prężnie działający na naszym rynku dystrybutor 4HIGHEND s.r.o.
Podobnie jak poprzednik tytułowy serwer plików jest stosunkowo płaskim, teraz jedynie nieco węższym, bo osiągającym szerokość dawnej wieży MIDI prostopadłościanem. Obudowę skrywającą szczelnie wypełniające ją układy elektryczne – dla zainteresowanych wspomnę jedynie o aplikacji dwóch dysków HDD o pojemności 3TB każdy – wykonano z wykończonego w satynie aluminium. Front unikając przeładowania wizualnego – choć w moim odczuciu dodatkowe wejście USB na awersie u poprzednika również niczego nie zaburzało, a pozwalało na natychmiastowe wykorzystanie danych z przenośnego pendrive’u – patrząc od lewej oferuje użytkownikowi okrągły włącznik, tuż obok mieniącą się jasnym błękitem diodę sygnalizującą pracę urządzenia, w centrum czytelny, również kreujący błękitne pakiety informacji, wielofunkcyjny wyświetlacz i na prawej flance znakomicie sprawdzające się podczas szybkiego uruchamiania urządzenia bez odpalania rodem z NASA komputerowych aplikacji, cztery okrągłe guziki manualnej obsługi. Wykończone w czerni plecy H-60-ki spełniając kilka funkcji serwują nam solidną dawkę terminali przyłączeniowych. Pierwszy to wykorzystywane podczas pracy tej konstrukcji jako źródło, złącze oznaczone jako USB DAC. Oprócz niego mamy do dyspozycji 3 kolejne, naturalnie zwiększające funkcjonalność konstrukcji tego typu wejścia oznaczone jako USB 3.0, EXPANSION, BACKUP, dwa gniazda LAN, typowy dla japońskich urządzeń zacisk uziemienia i gniazdo zasilania IEC. Tak prezentujący się, nie oszukujmy się, świetnie wyglądający komponent posadowiono na czterech miękko wyściełanych stopach.
Jak to zwykle bywa, testowy przeskok o poziom wyżej w cenniku jakiegokolwiek producenta ustawia kolejne starcie w sytuacji bezwarunkowego, choćby zdawkowego, ale jednak, odniesienia się do poprzednika. Dlatego też chcąc nie chcąc pójdę tym tropem również dzisiaj, czyli spróbuję pokazać dzisiejszy model na tle przecierającego szlaki na naszych łamach modelu MELCO N1A/2EX. Jak pamiętacie, już wówczas okazało się, iż granie z plików da się ogarnąć na bardzo ciekawym, przynajmniej dla mnie, poziomie jakości. I nie chodzi mi w tym momencie o zawartość basu w basie, ilości środka pasma w danej prezentacji, czy zjawiskowość wysokich rejestrów. Na chwilę obecną największym problemem tego typu konstrukcji w odniesieniu do moich oczekiwań jest wyczuwalny brak swobody wybrzmiewania muzyki. Owszem, teoretycznie wszystko bywa na miejscu. Przekaz emanuje fajnym body, mocnym niskim rejestrem i naturalnie wspierającymi całość niezłymi wysokimi tonami. Jednak to wszystko cierpi z powodu braku oddechu, co przekłada się na jego lekkie zawoalowanie, często odbierane jako pożądana plastyka, a czasem nawet sznyt analogowości. Tymczasem jest to ewidentny brak rozdzielczości. Oczywiście mówię o subiektywnym, bardzo ogólnym, ale również bardzo wnikliwym postrzeganiu odbioru podobnych urządzeń, gdyż każde ma nieco inne oblicze. Dlatego pierwszym aspektem jaki weryfikuję w starciu z tego typu konstrukcjami jest sprawdzenie, jak radzi sobie we wspomnianej przed momentem materii. I tu dochodzimy do najważniejszego punktu tego testu, bowiem na tle zaskakująco dobrze radzącego sobie z witalnością prezentacji poprzednika, dzisiaj oceniany model N1Z/2EX-H60 przy znacznie gładszym i soczystszym, a przez to jeszcze bardziej namacalnym dźwięku w domenie jego swobody podczas testu konsekwentnie podążał drogą NA1-ki.
Przywołując muzykę z pierwszego zderzenia z tą marką, od lat młodości uwielbiana przeze mnie grupa AC/DC nic a nic nie tracąc na świeżości w tym podejściu pokazała znacznie większy pazur bardzo ważnej dla jej postrzegania przez fanów wokalistyki i ciekawszy poziom energii naturalnie nieodzownych dla tej formacji gitar. I zapewniam, muzyka nie straciła przy tym na ataku i wyrazistości, gdyż wspomniana metamorfoza nasycająca i energetyzująca dźwięk nie dotknęła wyrazistości górnych rejestrów. Owszem, na tle dawnego odsłuchu poczułem lekkie ugładzenie międzykolumnowej projekcji, ale to było efektem zmniejszenia zniekształceń w stosunku do poprzednika, a nie utraty rozdzielczości. W podobnym tonie wypadała praktycznie każda po raz kolejny słuchana płyta. Czy to naszpikowana wyrazistymi przesunięciami fazowymi płyta „Amused To Death” Rogera Watersa, wszelkiego rodzaju twórczość wokalna Cassandry Wilson, Diany Krall i im podobnych, za każdym razem słychać było niesiony przez wyższy model pakiet dobrze osadzonych w barwie, ale nieograniczających transparentności brzmienia systemu, aspektów podnoszących jakość odbioru tego samego repertuaru. Jednak będąc do końca szczerym nie mogę przemilczeć faktu, iż zanim osiągnąłem opisany poziom wyrafinowania, nie obyło się bez zwyczajowej żonglerki kablami sygnałowymi USB. Miałem do wyboru praktycznie 4 sztuki. Włoskiego ogiera ze stajni Goldenote Firenze Silver, Japończyka Fidata HFU2, przedstawiciela Hong Kongu Westmisterlab i Indonezyjskiego Vermöuth Audio Reference USB. Oczywiście każdy z nich stawiał na nieco inne aspekty. Jednak muszę stwierdzić, iż Włoch i przybysz z Hong Kongu szły pawie łeb w łeb. W wyniku prób i błędów do idealnej synergii na cały proces testowy z tej dwójki zatrudniłem Europejczyka, gdyż oprócz odpowiedniej ilości powietrza na wirtualnej scenie świetnie dopieszczał bardzo ważne dla mnie niuanse typu ostrość krawędzi dźwięku i jego wyrazistość prezentacji, ale co istotne, bez efektu nadpobudliwości. To pokazuje, że nawet na polu kabli cyfrowych jest sporo pracy domowej do odrobienia, gdyż dosłownie najdrobniejszy szczegół może zniweczyć włożony przez konstruktorów w dany produkt intelektualny wysiłek. Mnie biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia udało się zdać ten egzamin wzorowo. A zapewniam, to nie jest takie oczywiste lub w wielu przypadkach nawet nie do osiągnięcia, czego dowodem jest cała masa nie tylko osobistych, ale również zasłyszanych na wystawach i u znajomych porażek z urządzeniami wypadającymi jako terminujące oddech w generowanej muzyki. Na szczęście Japończycy z Melco wiedzą, o co w projekcji bliskiej naturze muzyki chodzi i tytułowym modelem ku mojemu i pewnie nie tylko mojemu zadowoleniu, po odpowiednim dobraniu galanterii kablowej z powodzeniem wdrożyli to w życie.
Jestem rad, że wyższy model z portfolio marki Melco N1Z/2EX-H60 nie okazał się być zwyczajowym odcinaniem kuponów, tylko zaoferował z łatwością wyczuwalny progres jakości generowanego dźwięku. Progres, dlatego, gdyż poszedł w dobrą, bo na tle poprzednika lekko doprawiającą muzykę szczyptą nasycenia i gładkości, stronę. Naturalnie nie obyło się bez dopieszczenia systemu odpowiednim okablowaniem. Jednak najważniejsze, że do testu zestaw był optymalnie skonfigurowany. Czy to jest produkt dla każdego? A jakże. I mówię to ja, na chwilę obecną człowiek lekko stroniący od tego typu zabawek audio. Powód? Idąc za sygnałami z poprzednich akapitów są dwa. I to bardzo istotne. Pierwszym jest świetne, bo zostawiające w tyle sporą grupę konkurentów brzmienie. Natomiast drugim wręcz dziecinna łatwość natychmiastowej obsługi dosłownie palcem. Bez specjalnego procesu na wzór odpalania statku kosmicznego, czyli uruchamiania komputerów, specjalnych aplikacji, serwerów, i wielu innych atrybutów zaawansowanego pliko-maniaka. Po prostu włączasz serwer jednym guzikiem i jak dziecko z przysłowiowego palca, dosłownie w kilka sekund odpalasz ukochaną muzę. Czego chcieć więcej od przyjaznego użytkownikowi źródła plikowego?
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: 4HIGHEND s.r.o.
Cena: 25 900 PLN
Dane techniczne
Obsługa plików (w trybie serwer): DSF, DFF, FLAC, WAV, ALAC, AIFF, AAC, MP3, WMA, OGG, LPCM
Obsługa plików (w trybie odtwarzacz): DSF, DFF, FLAC, WAV, ALAC, AIFF, AAC
Częstotliwość próbkowania (serwer): 44.1K, 48K, 88.2K, 96K, 176K, 192K, 384K, 2.8M, 5.6M, 11.3M
Częstotliwość próbkowania (odtwarzacz): 44.1K, 48K, 88.2K, 96K, 176K, 192K, 384K, 2.8M, 5.6M, 11.3M
Bit Rate: 16-32 bit (PCM), 1bit (DSD)
Media Server: Twonky Media Server, MinimServer
Porty: LAN (1000BASE-T), Player (1000BASE-T), Backup (USB 3.0), Expansion (USB 3.0, Rear Panel), USB 3.0, USB-DAC (USB 2.0)
Zasilanie: 30 W x 2 (oddzielne dla dysków i układów logicznych)
Wbudowane dyski twarde: 2 x 3TB
Wymiary (S x W x G): 350 x 65 x 370 mm
Waga: 8.1 kg
Firma Balanced Audio Technology ma przyjemność zaprezentować długo oczekiwany przez miłośników firmy, zintegrowany wzmacniacz lampowy. BAT VK80i charakteryzuje się w pełni zbalansowaną architekturą, co powoduje, że jego brzmienie natychmiast odróżnia się pozytywnie od konkurencji. Zgrabny, industrialny projekt oparty jest na flagowym systemie REX 3 i zawiera w sobie wiele technologicznych udogodnień wprowadzonych po raz pierwszy w tej właśnie serii. BAT VK80i jest wzmacniaczem typu „plug-and-play” i wykorzystuje te same co wzmacniacz mocy REX 3, bez bezpiecznikowe zabezpieczenia przeciwzwarciowe/termiczne i układy automatycznego biasu dla lamp końcowych. VK80i jest po prostu pięknie wyglądającym, cudownie brzmiącym, łatwym w obsłudze zintegrowanym wzmacniaczem lampowym.
Trioda wyjściowa 6C33C-B z w pełni zbalansowanym torem sygnałowym
Integra VK80i wykorzystuje na wyjściu triodę 6C33C-B co pozwala jej dostarczyć do głośników 55W mocy na kanał. Lampa 6C33C-B jest bardzo sprawna i oferuje wielokrotnie większą wydajność niż wersja tetrodowa 6550/KT90, która stosowana jest w większości tradycyjnych zintegrowanych wzmacniaczy lampowych. Dzięki zastosowaniu tej samej wysokoprądowej triody 6C33C-B co we flagowym wzmacniaczu mocy REX 3 Power, integra VK80i zapewnia wysoką wydajność prądową wymaganą do wysterowania trudnych, niskoimpedancyjnych kolumn głośnikowych. W pełni zbalansowana konstrukcja triod zapewnia naturalne odwzorowanie barwy i faktury harmonicznej instrumentów. Dzięki temu Twoje nagrania będą brzmiały: żywiej, finezyjniej i szczegółowiej.
Bez bezpiecznikowy obwód zabezpieczający – lepszy dźwięk i użytkowanie
W przypadku przeciążenia lampy wyjściowej wystarczy wyłączyć i ponownie włączyć VK80i, aby przywrócić normalną pracę. Eliminacja wewnętrznych bezpieczników przyczynia się do większej swobody grania i bardziej naturalnego odtwarzania muzyki. „Dźwięku” nie ogranicza jakość bezpiecznika, który znajduje się w torze sygnałowym wzmacniacza. Po pierwszym przesłuchaniu zgodzisz się, że „brak bezpieczników” to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie.
Inteligentny auto-bias – ułatwia użytkowanie
Zaawansowana technologia zastosowana w VK80i eliminuje „ból głowy” użytkowników tradycyjnych wzmacniaczy lampowych, związany ze stałą potrzebą ustawiania odpowiedniego biasu dla lamp wyjściowych. VK80i wyposażony jest w inteligentną, automatyczną regulację biasu, która dostosowuje się do zmian napięcia sieciowego i starzenia się lamp, przy czym każda lampa wyjściowa posiada swój własny, dedykowany obwód. Układ zapewnia również, że VK80i brzmi wspaniale już w pierwszych kilku minutach odsłuchu.
Bez bezpiecznikowy układ zabezpieczający i automatyczna regulacja biasu w wysokoprądowych lampach wyjściowych (6C33C-B), to przykład zaawansowanej inżynierii pochodzącej z referencyjnych produktów BAT. Dzięki temu zintegrowany wzmacniacz lampowy VK80i oferuje spektakularne brzmienie o głębokim basie, czystej średnicy, perlistych wysokich tonach, wysokiej mocy i potężnej dynamice, które uczyniły BAT jedną z najbardziej szanowanych marek w audio high-end.
Jedyne co musisz zrobić, to posłuchać!
Specyfikacja VK80i
• Moc wyjściowa na kanał: 55W 4Ω/8Ω
• THD przy mocy wyjściowej: 3%
• Pasmo przenoszenia: 8Hz – 200kHz
• Impedancja wejściowa: 215 kΩ
• Zastosowane lampy: 4x6SN7, 4x6C33C-B
• Pobór mocy: 400W (bieg jałowy) 800W (pełna moc)
• Pilot zdalnego sterowania – w całości metalowy
• Wejścia: 1 x XLR, 3 x RCA
• Regulacja głośności: drabinka rezystorowa – 90 kroków co 1dB
• Wymiary (mm): 431 x 203 x 406
• Waga (kg): 20
Opinia 1
Chyba nikogo nie zaskoczę, gdyż taki stan ducha osiąga praktycznie każdy parający się dobrą jakością słuchanej muzyki osobnik homo sapiens, gdy oznajmię, iż bez względu na zwyczajową, dużą radość płynącą z możliwości opiniowania stosunkowo trudnych do zdobycia, rzekłbym nawet czasem egzotycznych na naszym rynku, komponentów audio, jednak największą przyjemność sprawia mi testowanie szczytu oferty nawet łatwo rozpoznawalnego producenta. Naturalnie powodem jest możliwość poznania konstrukcji w teorii pozbawionej jakichkolwiek ograniczeń finansowych, co z automatu przekłada się na podświadome domniemanie, iż zderzę się z czymś wyjątkowym. Owszem, wiadomym jest, że sprawy okołobiznesowe nawet w takich przypadkach często kreślą nieco inne ramy podobnego przedsięwzięcia, jednak fakt jest faktem, w danym budżecie to jest top topów danego brandu. Ale to jest dopiero jedna strona medalu. Mianowicie poprzeczka emocjonalności przeprowadzenia takiego testu znacznie szybuje w górę w momencie pochylania się nad następcą niegdyś ocenianego produktu. Powodem jest bardzo prosty mechanizm zaspokojenia oczekiwań w kwestii informacji, jakie zmiany w nowym modelu postanowił wprowadzić sztab inżynierów i w którą stronę na tle poprzednika podryfował jego sznyt grania. I właśnie z takim, spełniającym wszelkie symptomy maksimum emocjonalności spotkaniem na szczycie mamy dzisiaj do czynienia. Otóż po siedmiu latach od zapoznania się ze szkołą brzmienia monofonicznych końcówek mocy Accuphase A-200, za sprawą warszawsko-krakowskiego Nautilusa mieliśmy przyjemność konfrontacji tamtych chwil z najnowszą odsłoną tych flagowych, pracujących w klasie „A” monobloków, egzystujących w portfolio Accuphase’a pod symbolem A-250.
Wygląd popularnie zwanego przez użytkowników Accu A-250 w stosunku do poprzednika nie uległ jakimś szczególnym korektom. To nadal mówiąc kolokwialnie kawał sporych gabarytów pięknie zaprezentowanego wizualnie, a przy tym spełniającego wymogi chłodzenia przecież mocno nagrzewającej się konstrukcji w klasie A urządzenia. Front kultywując wzorzec całej oferty tego producenta w kwestii kolorystyki nadal wykorzystuje barwę wykwintnego szampana. Z uwagi na sporą wagę w celach ułatwiania procesu logistycznego, ale umiejętnie dotrzymując kryteriów dobrego odbioru organoleptycznego, na jego zewnętrznych flankach zaimplementowano dwa zorientowane pionowo masywne uchwyty. Pomiędzy nimi w górnej części swój byt oznajmia nam wielkie, skrywające paskowy wyświetlacz oddawanej mocy, mieniące się turkusową zielenią logo marki i kilka diod informujących użytkownika o stanie urządzenia okienko. Natomiast tuż pod nim, pod zwyczajowo pojawiającą się w urządzeniach tego brandu klapką projektanci skryli kilka manipulatorów typu: włącznik główny, sposób pracy lub całkowite wyłączenie diodowego wskaźnika, wybór wejścia RCA/XLR, poziom wzmocnienia i funkcję Hold Time. Podążając ku tylnemu panelowi naszym oczom ukazuje się konsekwentna praca designerów w sferze obudowania elektronicznych trzewi, czyli wykończone w brązowej satynie jako boki końcówki mocy, wielkie radiatory i również mogącą pochwalić się odcieniem brązu, ale już poprzecznie szczotkowaną, do tego emanującą połyskiem, uzbrojoną w osiem prostokątnych okienek jako chłodzenie grawitacyjne wnętrza, górną połać obudowy. Przerzuciwszy zaś wzrok na rewers wzmacniacza, widzimy zaproponowane nam do wykorzystania dwa rodzaje wejść sygnału RCA/XLR, przełącznik wyboru gorącego pinu w przypadku użycia wejścia zbalansowanego, podwójne terminale kolumnowe, gniazdo zasilania i dwie, tym razem licujące kolorystyką z barwą pleców, czarne, solidne rączki ułatwiające usadowienie końcówki na docelowym miejscu.
Zanim przejdę do konkretów, zaznaczę, iż przygotowując się w myślach do tego starcia oprócz ogólnego wyniku dźwiękowego interesowały mnie dwie bardzo ważne z punktu widzenia potencjalnego klienta, kwestie. Pierwszą było parafrazując klasyka zweryfikowanie ilości prawdy w prawdzie, czyli tak mocno promowanego przez producenta tego modelu, pozwalającego praktycznie podpiąć nawet najbardziej wymagające kolumny bez uszczerbku dla jakości dźwięku, znakomitego poziomu Damping Factor. Zaś drugą, skala odejścia sznytu grania nowych końcówek mocy od znanego mi sprzed lat wzorca. Reszta aspektów, również była warta każdej poświęconej na test minuty, jednak bardzo zależała już od konkretnej konfiguracji, a co za tym idzie zastanych warunków u potencjalnego nabywcy i naturalnie jego czasem trudnych do określenia przez niego samego oczekiwań. To jedna strona medalu. Niestety drugą były możliwości wdrożenia w życie planu weryfikacji jakości prowadzenia przez wzmocnienie trudnych do wysterowania kolumn. Na szczęście mniej więcej w tym samym czasie opiniowaliśmy dwa flagowe zestawy kolumn Dynaudio – obecnie topowe Confidence 60 i przed rokiem zdjęte z cennika kultowe Consequence. Po co je przywołuję? Nie, nie jako promocja wyżej wymienionych pozycji, choć są bez dwóch zdań warte żądanych kwot pieniędzy, tylko pokazanie, że gdy z nowymi, widniejącymi na zdjęciach flagowcami (C60) testowo skonfigurowany system od strony obciążenia miał praktycznie z przysłowiowej górki, to już z widniejącymi od 30 lat w ofercie Consequence’ami, których notabene po teście już nie oddałem, momentami fundującymi wzmacniaczom spadki oporności do poziomu 1.5 – 2 Ohm, w temacie wydajności DF zaliczył przysłowiowy sparing w wadze superciężkiej.
Rozpoczynając opis brzmienia jakby nadrzędną informacją dla zainteresowanych w moim odczuciu jest fakt podążania 250-ek drogą nowej szkoły Accuphase. To nadal jest hołubienie dobremu nasyceniu, a przez to emocjonalności średnicy, jednak teraz na poziomie znacznie bliższym neutralności. Oczywiście to nie oznacza utraty od dawien dawna oferowanej przez ten japoński brand magii odtwarzanej muzyki, ale nie oszukujmy się, z łatwością da zauważyć się dla wielu oczekiwane, bo nadające przekazowi szczyptę otwarcia się dźwięku tchnienie weń świeżości i ogólnego zwarcia. W wartościach bezwzględnych przekaz muzyczny na tym bardzo zyskuje. Obecnie przy nadal mocnym, ale znacznie punktualniejszym niż poprzednio najniższym rejestrze, mniej lepkiej, a mimo to nadal dobre osadzonej w barwie średnicy i obecnie bardziej witalnych, co ważne, bez oznak chadzania swoimi drogami, czyli idealnie trafiających w punkt potrzeb danej realizacji, wysokich tonach, otrzymujemy praktycznie wpisujące się w każdą układankę brzmienie. Słowo, a tak po prawdzie fraza klucz opiniowanego produktu to nadal muzykalna, w kwestii nasycenia bez przekraczania granicy dobrego smaku, pełna życia i energii prezentacja. I w takim duchu praktycznie przebiegł cały test. I co ważne, w obydwu konfiguracjach, czyli ze wspomnianymi dwoma, jakże różniącymi się potrzebami oddawanej mocy przez tytułowe monofoniczne końcówki zestawami głośnikowymi Confidence 60 i Consequence. Ale to nie wszystkie zalety szampańskich piecyków. Mianowicie chodzi mi o fakt znakomitej prezentacji wirtualnej sceny muzycznej. I nie odnoszę się li tylko w tym momencie do obecnie flagowych „słupków”, które znakomicie naśladując cechy dobrych monitorów kreowały wydarzenie w szerz i głąb praktycznie bez najmniejszych ograniczeń, tylko o fenomenalne powtórzenie tego wyczynu ze swoistymi szafami gdańskimi o szerokości przedniej ścianki 43 cm zdjętymi z cennika. Zapewniam Was, to nie jest takie oczywiste, czego nie raz miałem okazję zasmakować, gdy wydarzenia muzyczne świetnie wizualizując się w wektorze szerokości, a często nawet poza ich obrysem, ulegały jakby spłaszczeniu w odniesieniu do głębokości. Na szczęście, w tym przypadku wspomniane aspekty zabrzmiały zjawiskowo, co wespół ze świetną projekcją wirtualnego obrazu w estetyce 3D, nie mogło w moim opisie przejść bez stosownego echa.
Jakieś przykłady? Rozpoczniemy od zjawiskowego występu Johna Pottera z formacją The Dowland Project w kompilacji „Care-charming Sleep”. Jego pełen romantyzmu, prawie deklamowany, a nie śpiewany, przywołujący uczucie cyzelowania do perfekcji każdej zgłoski, wręcz zjawiskowo zawisł na świetnie oddanej, co istotne, zrealizowanej w wielkiej kubaturze kościelnej scenie. Oczywiście nie była perfekcja jedynie w odniesieniu do sposobu artykulacji słów, ale również poziomu nasycenia, energii i pełni współpracy ze sklepieniem tembru jego głosu. Do tego nie mogę nie wspomnieć o wręcz zjawiskowych solowych występach klarnetu basowego, co stawiało nad tą prezentacją przysłowiową kropkę nad „i”. To była próba sprawdzenia sposobu kreowania wirtualnego świata. Kolejną pozycją płytową był test systemu, jak radzi sobie z utrzymaniem energicznie pracujących głośników średnio i niskotonowych w szaleńczych pasażach mocno wypromowanego przez realizatora płyty, kontrabasu na bazie twórczości Paula Bley’a w Trio z Garym Peacockiem i Paullem Motianem z koncertowego krążka „When Will The Blues Leave”. Chyba nikogo nie muszę uświadamiać, iż aby nadążyć za umiejętnościami obsługi kontrabasu przez Gary’ego Peacocka podczas głośnego słuchania jego popisów, system nie tylko powinien, ale wręcz musi w pełni panować nad membranami kolumn głośnikowych. Brak tych walorów ze startu skazuje dane odtworzenia w najlepszym wypadku jedynie połowiczny sukces. Tymczasem na bazie obietnic opisywanego wcześniej przez producenta jako znakomity, współczynnika DF oczekiwałem rzadko spotykanego spektaklu. I wiecie co? Bez najmniejszego naciągania faktów, wszystkie, dodam, że kilkukrotnie odsłuchane nie tylko z tej płyty, solowe popisy GP wypadły koncertowo. Energia, atak, kontur i odpowiednio zbilansowane współbrzmienia strun z pudłem rezonansowym w ten sposób przez te kilka lat zabawy w opiniowane urządzeń audio. w moim pokoju, wybrzmiały naprawdę tylko kilkukrotnie. To zaś sprawiło, że ów występ na stałe wszedł do mojego kanonu wzorców.
Ok. Opis rozmachu ze zjawiskową wizualizacją muzyki i prezentację pełni kontroli wzmacniaczy nad kolumnami mamy za sobą. Dlatego też przyszedł czas na jazdę bez trzymanki. Jednak nie słabo nagranego rocka, tylko z szacunkiem zrealizowanego przez Johna Zorna, również koncertowego materiału formacji MASADA „First Live 1993”. Cel? A jakże, sprawdzenie rozdzielczości w mocno obsadzonych ilościowo free-jazzowych formacjach muzycznych podczas ich głośnego słuchania. Po cichu 99% systemów brzmi na tej płycie zazwyczaj bardzo dobrze, gdyż jak wspominałem, to jest solidnie zrealizowany materiał. Jednak przysłowiowe schody zaczynają się w momencie mocniejszego podkręcenia gałki wzmocnienia, co akurat podczas napawania się tego typu twórczością czynię niemalże zawsze. W efekcie, gdy dany komponent pozornie oferując ilość informacji, które w konsekwencji okazują się być zwykłymi zniekształceniami, zostanie zmuszony do prezentacji zbliżonej do poziomu live, nagle ta pełna emocji muzyka staje się bolesną dla uszu ścianą na przemian krzyku i rozpaczy. Nic, tylko bliżej niekreślony jazgot i feeria dudnień jako konsekwencja braku prawdziwej rozdzielczości i artykulacji pojedynczej frazy. Na szczęście w tym przypadku system potwierdził, iż Japończycy wiedzą, jak powinien wypaść pełnoprawny przedstawiciel ekstremalnego High End-u i ku mojej uciesze z przyjemnością nakarmiłem swoje uszy wielokrotną rozmową saksofonu frontmana – Johna Zorna – z obsługującym trąbkę jednym z sesyjnych kolegów na tle świetnie stwarzającej im pole do popisów reszty zespołu. I zaznaczam, przy bardzo rzadko wykorzystywanym w innych nurtach muzycznych poziomie głośności.
Wieńcząc przed momentem opisany proces testowy z niekłamaną przyjemnością stwierdzam, iż Japończycy nie tylko wiedzą, co powinna potrafić flagowa konstrukcja, ale również jak to wprowadzić w życie. Już niejednokrotnie zderzyłem się z brakiem potwierdzenia w realnym bycie wyartykułowanych w folderach reklamowych możliwości zabawek różnych producentów. W tym przypadku każda, dosłownie każda pisemkowa wzmianka podczas penetrowania posiadanych, naprawdę wymagających wysokiego poziomu jakości radzenia sobie z zapisanymi na płytach sesjami nagraniowymi, zasobów płytowych okazywała się mieć swoje świetne potwierdzenie. Nie będę po raz kolejny ich przytaczał, bowiem jest to sól tego typu, czyli pretendujących do miana wzorca dla całego rynku, konstrukcji. Gdzie widzę rzeczone końcówki mocy Accuphase A-250? Praktycznie wszędzie. Nie dlatego, że są ładne i konia z rzędem temu, kto przejdzie obok nich beznamiętnym krokiem, tylko dlatego, że z sukcesem potrafiły mówiąc kolokwialnie, uciągnąć bardzo trudne do wysterowania kolumny przy dowolnym poziomie głośności. To natomiast skłania mnie tylko do jednego. Gorącego zachęcenia potencjalnych poszukiwaczy wzmocnienia, aby wpisali opisane bohaterki na bezwarunkową listę odsłuchową. Zapewniam, nawet w momencie braku końcowego konsensusu, spędzony z nimi czas będzie obfitował w wiele zaskakujących w pozytywne wyniki, wydarzeń muzycznych.
Jacek Pazio
Opinia 2
Fluktuacja modeli w górnych rejonach Hi-Fi i High-Endzie rządzi się zdecydowanie innymi prawami niż w popularnym – masowym segmencie elektroniki nazwijmy to ogólnie „użytkowej”. Odświeżanie portfolio odbywa się zgodnie z obowiązującym od dekad, o ile tylko mamy do czynienia z tzw. „dinozaurem”, cyklem. Osobną kategorią stanowią modele topowe – szczyt oferty i prawdziwa duma marki, których okresy panowania dalece przekraczają fabryczny żywot produktów im „podległych”. Weźmy na ten przykład japońskiego Accuphase’a, w którym „zwykłe” modele zastępowane są przez nowe pokolenia średnio co trzy lata. Jeśli jednak naszą uwagę skierujemy na sam Olimp okaże się, że np. królewskie, A-klasowe monobloki A-200 zasiadały na tronie od lipca 2012 do późnej jesieni roku 2017, czyli mniej więcej dwa razy dłużej niż reszta. Nie wiedząc jednak jak długo jeszcze potrwa ich dominacja nad szampańsko-złotą ciżbą, wielkimi krokami zbliża się przecież okrągły (50!) jubileusz, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja przygarnęliśmy je do naszego OPOS-a wraz z zaskakująco liczną świtą. Bowiem dziwnym zbiegiem okoliczności i na swój sposób nader perfidnie dystrybutor marki – krakowsko-stołeczny Nautilus raczył był pojawić się nie tylko z nimi, lecz również z pachnącymi fabryką Dynaudio Confidence 60, stanowiącą szalenie smakowitą przystawkę super-integrą Accuphase E-800 i w blasku i chwale schodzącymi z piedestału Dynaudio Consequence Ultimate Edition, które koniec końców u nas zostały. Z racji powyższej kumulacji dóbr wszelakich niebezpiecznie zbliżającej się do skali przysłowiowej „klęski urodzaju” rozładowanie powstałej kolejki zajęło nam nieco czasu, w związku z powyższym dopiero teraz możemy podzielić się z Państwem zebranymi podczas odsłuchów pary monobloków Accuphase A-250 obserwacjami.
Jak wyglądają A-250 nie muszę chyba nikogo uświadamiać, gdyż to po prostu klasyka gatunku i szmat historii w najlepszym, japońskim wydaniu. Postawić na katafalku, zamknąć w szklanej gablocie i pokazywać wszystkim studentom wzornictwa przemysłowego jak powinien prezentować się prawdziwy Hgh-End. Masywne szampańsko-złote fronty zdobią groźnie wystające, adekwatne posturą uchwyty, które oprócz walorów estetycznych pełnią przede wszystkim rolę użytkową. Po pierwsze chronią znajdującą się pomiędzy nimi imponującą szybę okna wyświetlacza z charakterystycznym zielonkawo-niebieskim firmowym logotypem i podwójnym displayem zawierającym górny wiersz numeryczny informujący o oddawanej mocy, oraz składający się z 40 diod LED bar-graf obrazujący napięcie wyjściowe. Co prawda początkowo wydawało mi się, iż do pełni szczęścia konieczne są wychyłowe „wycieraczki” VU-meterów, jednak z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że i od takiej poziomej formy prezentacji można się bardzo szybko uzależnić. Natomiast drugą, równie oczywistą funkcjonalnością ww. uchwytów jest ich niebagatelny wkład w komfort przenoszenia 46 kg. monosów.
Jak zdążył nas już Accuphase przyzwyczaić wszystko to, co niekonieczne przydatne na co dzień ukryto pod ulokowaną pod wyświetlaczem dystyngowanie opadającą klapą, w której pozostawiono jedynie centralne wycięcie na włącznik główny. Oprócz niego, w dedykowanej rynience znajdziemy obrotowy selektor pracy wskaźników, bliźniaczy – odpowiedzialny za zakres (10/100/1000W) ich, znaczy się wskaźników, pracy, selektor wejść i regulację – zmniejszenie (-3 dB/-6 dB/-12 dB) wzmocnienia.
Pamiętając iż mamy do czynienia ze 100W, A-klasowymi konstrukcjami nie dziwi również fakt zastąpienia standardowych boków masywnymi radiatorami i stosownych otworów wentylacyjnych na płycie górnej. Ściana tylna z kolei prezentuje się zaskakująco bogato, przynajmniej jak mogłoby się wydawać li tylko końcówkę mocy. Znajdziemy bowiem na niej nie tylko wejścia w standardzie RCA i XLR z dedykowanymi przełącznikami gorącego pinu, lecz również … wyjścia, gdyby kogoś naszła ochota na używanie nie dwóch a czterech 250-ek w trybie mostkowym. Tuż obok powyższych interfejsów ulokowano stosowne pokrętło umożliwiające ustawienie trybu pracy urządzenia. Podwójne, masywne terminale głośnikowe, choć dedykowane widłom po wyłuskaniu z nich plastikowych zatyczek obsłużą również i przewody zaterminowane wtykami bananowymi/BFA. Gniazdo zasilające umieszczono tuż przy dolnej krawędzi, więc nie powinno być problemów, oraz obaw jeśli chodzi o aplikację ciężkiego okablowania. Miłym „drobiazgiem” są wykonane z solidnego tworzywa sztucznego uchwyty ułatwiające przenoszenie końcówki, jak i zapobiegające wyłamaniu wtyków / dewastacji gniazd przy niezbyt uważnym dosuwaniu wzmacniacza do ściany.
Wnętrze również nie pozostawia złudzeń na jakim pułapie jakościowym się poruszamy, gdyż jest równie szczelnie upakowane jak swojego czasu kursujący na Hel „Słoneczny” w pierwszy dzień przed-pandemicznych wakacji. Sercem jest olbrzymie, szczelnie zamknięte w dedykowanej kapsule toroidalne trafo i równie imponująca para „musztardówek” – 100 000 μF kondensatorów. Dwa rozmieszczone symetrycznie stopnie końcowe, w których znajdziemy po 10 par MOS-FETów, pracują w konfiguracji równoległej, dzięki temu stosunek S/N wynosi aż 127 dB przy maksymalnym poziomie wysterowania. W pełni zbalansowane układy sterujące w układzie wzmacniacza instrumentacyjnego umieszczono bezpośrednio przy złączach, z pominięciem przewodów doprowadzających sygnał, co pozwoliło na redukcję strat i szumu na wejściu aż o 70 %.
Choć „oficjalnie” producent chwali się współczynnikiem tłumienia na poziomie 1000, to rzeczywista – zmierzona jego wartość wynosi aż 1400, czyli o 27 % więcej niż w A-200. O połowę obniżono impedancję na wyjściu całego układu dzięki zastosowaniu tzw. zdalnej detekcji symetrycznej, czyli poboru sygnału negatywnego sprzężenia zwrotnego bezpośrednio przy zaciskach głośnikowych – dodatnim jak i ujemnym. Do jej obniżenia przyczyniły się także układy zabezpieczające głośników, przyjmujące postać bezstykowych elektronicznych modułów zbudowanych na tranzystorach MOS-FET, uzupełnionych zworami przyjmującymi postać pozłacanych sztabek z grubymi cewkami o przekroju prostokątnym. Te ostatnie nawinięto tak, że zwoje przylegają do siebie dłuższymi krawędziami.
Jeśli brzmienie 200-ek mona byłoby uznać za kwintesencję miodowej słodyczy, to 250-ki są ich powstałą na drodze ewolucji odsłoną wzbogaconą o sok z cytryny, lub limonki i szklaneczkę wybornego single malta. Jest nadal na swój, firmowy sposób słodko, ale na pewno nie mdło, gdyż sok z cytrusów ową słodycz przełamuje a szkockie procenty nadają całości intensywności i witalności. Mówiąc wprost 250-ki z jednej strony pełnymi garściami czerpią z rodowego dziedzictwa i blisko pięciu dekad doświadczenia a z drugiej w dość wyraźny sposób podążają za przeprowadzaną w obrębie marki pewną modyfikacją wizerunku z niezaprzeczalnie wyrafinowanego, lecz nieco zbyt dostojnego, na równie elegancki, lecz już bardziej otwarty i żwawy.
Z oczywistych względów nie czuję się na siłach bezpośrednio porównać tytułowych monosów z ich protoplastami, gdyż nie dość, że w tzw. międzyczasie dokonaliśmy małej przeprowadzki z kilkunastometrowej „wieży” do niemalże czterdziestometrowego OPOS-a, to w dodatku filigranowe Bravo Consequence+ podczas testów zastąpiły byłe i obecne duńskie flagowce. Niemniej jednak zmiana, znaczy się przyrost witalności i dynamiki, tak w skali mikro jak i makro był bezdyskusyjny. Dyżurna, wydana na złocie, limitowana ścieżka z „Gladiatora” zabrzmiała spodziewanie imponująco i spektakularnie, jednak wraz z masą, wolumenem wielkiej orkiestry szła w parze rozdzielczość pozwalająca na pełny wgląd w nagranie, ocenę stabilności sceny i precyzję gradacji poszczególnych planów. Co ciekawe rozdzielczość nie spadała wraz ze wzrostem odległości od słuchacza, więc bez problemu można było cieszyć uszy pełnią informacji dotyczących wydarzeń rozgrywających się w oddali bez konieczności posiłkowania się zwiększaniem głośności, bądź kilkukrotnym przesłuchiwaniem tych samych utworów. W dodatku o ile przy wielkim składzie orkiestrowym taki stan rzeczy wydawał się całkiem logiczny, gdyż obcowaliśmy z muzykami z krwi i kości operującymi nader namacalnym instrumentarium, o tyle przy trzypłytowej kompilacji „A Box of Dreams” („Oceans”, „Clouds”, „Stars”) Eny’i natywna oniryczność formy artystycznego wyrazu wydawała się wykluczać taką możliwość. Tymczasem najwidoczniej szampańskie Accuphase’y nic o tym nie wiedząc z iście aptekarską przystąpiły do mozolnej pracy rozplanowania impresjonistycznych plam w przestrzeni. Efekt? Co najmniej porażający, gdyż takiej swobody i nie tyle neutralności, gdyż nie da się ukryć, iż 250-ki, podobnie do swojego rodzeństwa co nieco upiększały, co naturalności, dawno nie miałem okazji z ww. wydawnictwa wykrzesać. Przekaz był jednocześnie niezwykle spójny i jedwabiście gładki, jednak nie sposób zarzucić mu można było braku rozdzielczości, nudy, czy monotonni, gdyż kojący głos wokalistki działał wręcz jak magnes na naszą uwagę a nie zwiotczający mięśnie Pawulon i otępiające opiaty a dobiegające z kolumn dźwięki zamykały nas w hermetycznym kokonie delikatności i wyrafinowania.
Przesiadka na „Soulmotion” duetu Nataša Mirković – De Ro, Nenad Vasilic pokazała, ze równowaga tonalna również uległa w porównaniu do 200-ki poprawie. Kontrabas miał właściwy sobie gabaryt, szarpnięcia strun niosły ze sobą odpowiedni ładunek energii z wyczuciem wzmocniony przez pudło rezonansowe. Zero sztucznego pompowania źródeł pozornych, zero pogrubiania konturów. Może nie było to tak piekielnie zwarte granie jak z naszego redakcyjnego Mephisto, jednak umówmy się – jak na kojarzonego raczej z „gabinetowym” graniem Accuphse’a mikro i makro dynamika została wprowadzona na zupełnie inny, nieosiągalny do tej pory pułap. Na uwagę zasługiwała również wielce ekspresyjna artykulacja wokalistki, dzięki czemu pozornie minimalistyczny skład z łatwością był w stanie skupić na sobie naszą uwagę przez blisko godzinę.
A teraz to, na co zawsze czekam z niecierpliwością a z kolei dostawcy recenzowanych przez nas urządzeń z mocno ambiwalentnymi odczuciami, czyli kilka ostrzejszych taktów. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, iż inwestując w „górnopółkową” amplifikację „drobne” dwie stówki mało który nabywca będzie sięgał po metalowe ekstrema li tylko po to, by na własne uszy przekonać się jak podle zostały nagrane i jak koszmarnie potrafią zabrzmieć na systemach w cenie przytulnego gniazdka w modnej dzielnicy Warszawy, jednak tak tradycja, jak i moje gusta muzyczne zobowiązują. Dlatego tez nie odmówiłem sobie przyjemności sięgnięcia zarówno po epicki prog-metalowy „Distance Over Time” Dream Theater, jak i stary, dobry a przy tym „audiofilsko”, przez MFSL wydany „Countdown To Extinction” Megadeth, co nader szybko pozbawiło mnie złudzeń co do prawdziwości a raczej fałszu drzemiącego w dość popularnym twierdzeniu głoszącym, iż im lepszym sprzętem dysponujemy, tym mniej płyt jesteśmy w stanie słuchać. Tym razem bowiem niezależnie od tego, czy z Confidence’ów wydobywały się pogmatwane linie melodyczne Dreamów, czy brutalne thrashowe riffy Dave’a z ferajną każdorazowo do głosu dochodziły namacalność i mówiąc wprost realizm-autentyczność nagrań. Materializacja muzyków na scenie stawała się niepodlegającym dyskusji faktem, wolumen reprodukowanego spektaklu nader skutecznie przenosił nas w samo centrum wydarzeń a my sami, na własnych trzewiach, mogliśmy przekonać się jakie spustoszenie może siać podwójna stopa wsparta basowym unisono. Ewentualne anomalie i artefakty wynikające czy to z błędów realizacyjnych, czy też nazbyt euforycznej eksploatacji posiadanego instrumentarium były oczywiście słyszalne, lecz nawet w najmniejszym stopniu nie psuły przyjemności odbioru , gdyż „japońskie smoki” informując o ich istnieniu dalekie były od piętnowania owych zjawisk, ocenę pozostawiając wyłącznie nam.
Na koniec jeszcze uwaga natury użytkowej. W dodatku uwaga, która z pewnością niezbyt spodoba się ekologicznie zorientowanym odbiorcom. Otóż 250-ki, podobnie z resztą jak ich poprzednicy, pełnię swoich walorów sonicznych pokazują nie po kilku, kilkunastu, czy kilkudziesięciu minutach od włączenia, lecz po kilkunastu/kilkudziesięciu godzinach. Dlatego też o ile tylko dysponują Państwo taką możliwością (są tu jacyś miłośnicy fotowoltaiki?) najlepiej trzymać ww. Accuphase’y po prostu na chodzie non stop. Dzięki temu nie dość, że unikniemy żmudnego, każdorazowego wygrzewania – oczekiwania przynajmniej godziny aż wreszcie zaczną jako-tako grać, to już od pierwszych taktów ulubionych nagrań cieszyć będziemy uszy pełnią drzemiącego w nich potencjału. Niewątpliwa zaletą takiego postępowania jest fakt, że przynajmniej od jesienie do wiosny śmiało będziemy mogli zrezygnować z ogrzewania pomieszczenia, w której parce A-250 przyjdzie grać.
Czego by nie mówić monobloki A-250 śmiało można uznać za iście high-endowy pomost łączący w pełni zasługującą na podziw przeszłość ze świetlaną przyszłością Accuphase’a. Zagadkowe i enigmatyczne zarazem? Cóż, nie czas i nie miejsce na wróżenie ze szklanej kuli, bądź fusów, jednak coś czuję w kościach, że tytułowe monosy są swoistymi jaskółkami zwiastującymi nową erę w japońskim portfolio. O ile niżej stojące w hierarchii modele już dość wyraźnie wyróżniają się na tle swoich protoplastów, o tyle 250-ki owych więzi z tradycją do końca zrywać nie chciały, jedynie dyplomatycznie sondując reakcje rynku na takie status quo. Jaki był feedback od innych odbiorców niestety nie wiem, jednak osobiście śmiem twierdzić, iż A-250 są od A-200 pod każdym względem lepsze i choć starszy model urzekał muzykalnością, to następne pokolenie dość bezpardonowo wysyła go na w pełni zasłużoną emeryturę. Oferując bez porównania lepszą rozdzielczość i dynamikę staje się zdecydowanie bardziej uniwersalną a przez to atrakcyjną propozycją dla wszystkich odbiorców, którzy czy to z racji przywiązania do marki, czy też chęci zasmakowania legendarnych „japońskich delicji” sięgną po tytułowe 100 W szampańskiej referencji.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence, Dynaudio Confidence 60
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 104 900 PLN / szt.
Dane techniczne
• Moc wyjściowa ciągła (20-20 000 Hz):
Normal: 100 W/8 Ω, 200 W/4 Ω, 400 W/2 Ω, 800 W/1 Ω,
Bridged: 400 W/8 Ω, 800 W/4 Ω, 1600 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD):0.05%/2 Ω, 0.03%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: Ciągła: 2-16 Ω, Szczyt.: 1-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping): 1000
• Napięcie wejściowe: 1.13 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A):127 dB (MAX), 133 dB (-12 dB)
• Zasilanie: AC 120 V, 220 V, 230 V, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 300 W, 400 W (IEC 60065)
• Wymiary (S × W × G): 465 × 238 × 514 mm
• Waga: 46 kg/szt.
Dokładne odwzorowanie odtwarzanego sygnału oraz przyjemność ze słuchania muzyki zawsze motywowała inżynierów Violectrica. Konwertery sygnału oraz wzmacniacze słuchawkowe zaprojektowane przez Lake People cieszą się fenomenalną reputacją wśród koneserów dobrego tonu. Nowy Violectric DHA V590 kontynuuje tę tradycję, zapewniając najwyższą jakość dźwięku, z której znane są produkty tej firmy.
Violectric DHA V590 oferuje nie tylko jeden z najpotężniejszych wzmacniaczy słuchawkowych na rynku, ale także:
– NAJNIŻSZY SZUM uzyskano dzięki bardzo niewielkiemu wzmocnieniu wewnętrznemu. To sprawia, że szum generowany przez wzmacniacz jest niesłyszalny.
– WYSOKIE NAPIĘCIE WYJŚCIOWE osiągnięto poprzez wewnętrzne napięcie robocze wynoszące 50V. Dlatego idealnie nadaje się do słuchawek o wysokiej impedancji, które pracują na dużych wahaniach napięcia wyjściowego.
– WYSOKĄ MOC WYJŚCIOWĄ dzięki potężnym wzmacniaczom operacyjnym, które oferują znacznie większą moc niż potrzebują nawet najbardziej wymagające słuchawki. Najlepiej nadaje się więc do słuchawek o niskiej impedancji, a także słuchawek magnetostatycznych.
– WYSOKI WSPÓŁCZYNNIK TŁUMIENIA otrzymano ze względu na najniższą impedancję wyjściową. Dlatego idealnie pasuje do trudnych w napędzaniu, wymagających, słuchawek bez negatywnych skutków ubocznych i z gwarancją bezkompromisowej dynamiki reprodukowanego sygnału elektroakustycznego.
Kompletny produkt dla audiofila – najwyższej klasy przetwornik analogowo-cyfrowy oraz wzmacniacz słuchawkowy
Violectric DHA V590 łączy w sobie kompletny system odsłuchowy składający się z przetworników klasy audiofilskiej umożliwiających resampling oraz reclocking, oraz najwyższej klasy wzmacniacza słuchawkowego oraz przedwzmacniacza. Każda sekcja urządzenia prezentuje swoistą referencję, kreując najgłębsze doznania soniczne. Mnogość połączeń oraz dodatkowe możliwości kwalifikują Violectric’a DHA V590 jako centrum kontroli łańcucha audio w każdym domu – z pilotem zdalnego sterowania dla optymalnej integracji.
Najwyższej jakości obróbka i kondycjonowanie sygnału cyfrowego
Violectric DHA V590 wykorzystuje dwa 32-bitowe przetworniki cyfrowo-analogowe AKM 4490 w konfiguracji dual-mono, które przetwarzają cyfrowe dane audio na dźwięk analogowy, transportując cyfrowy dźwięk z różnych źródeł z częstotliwością do 384 kHz i DSD-over-PCM (DoP) do domeny analogowej z doskonałą jakością. Aby jak najlepiej wykorzystać możliwości przetworników, Violectric DHA V590 oferuje kondycjonowanie sygnału, 32-bitowy resampler/reclocker odbiera swoją częstotliwość roboczą z zegara femto, który ma zakres dynamiczny wynoszący 180 dB i praktycznie całkowicie eliminuje potencjalne zakłócenia. Umożliwia to uzyskanie szczególnie wyraźnej rozdzielczości, wolnej od artefaktów.
Wysokiej klasy wzmocnienie dla słuchawek i nie tylko
Violectric DHA V590 posiada jedno zbalansowane i dwa niezbalansowane złącza słuchawkowe umiejscowione na czarnej anodowanej płycie czołowej. W celu zapewnienia optymalnej reprodukcji, z tyłu urządzenia można ustawić wzmocnienie wstępne, dostosowując poziomy do typu używanych słuchawek. Na przedniej płycie znajduje się również duży potencjometr głośności oraz potencjometr balansujący, który umożliwia dostosowanie poziomów lewego i prawego kanału do indywidualnych wymagań.
Wszechstronność dzięki łączności
Wiele opcji połączeń zwiększa wszechstronność Violectric DHA V590. Trzy analogowe źródła mogą być podłączone poprzez jedno zbalansowane XLR i dwa niezbalansowane wejścia RCA. Dla sygnałów cyfrowych urządzenie oferuje XLR, wejścia koncentryczne, optyczne i USB dla PCM i DSD. Jeśli chodzi o wyjścia, V590 ma jeszcze jeden as w rękawie: oprócz trzech wyjść słuchawkowych z przodu, posiada także zbalansowane XLR i niezbalansowane wyjścia RCA z tyłu, dzięki czemu może być wykorzystywany jako przedwzmacniacz do odtwarzania muzyki z głośników aktywnych, wyposażonych w swój własny wzmacniacz. Wyjścia słuchawkowe i liniowe mogą być używane pojedynczo lub jednocześnie. Jako centrum sterowania systemem audio, wszystkie wejścia i wyjścia mogą być włączane z przodu urządzenia lub za pomocą pilota.
Komponenty oraz wykonanie najwyższej jakości
W DHA V590 stosowane są tylko najlepsze komponenty. Sygnał audio, z największą precyzją, przetwarzany jest przez przetworniki cyfrowo-analogowe AKM 4490, natomiast głośność regulowana jest za pomocą zmotoryzowanego potencjometru japońskiej marki Alps RK 27 oraz symetrycznego układu wzmacniacza z 16 tranzystorami na kanał. Kolejny Alps RK 27 jest wykorzystywany jako potencjometr służący do regulacji balansu tonalnego. Dodatkowe obwody zabezpieczają urządzenie przed prądem stałym, przeciążeniem i przepięciem oraz same słuchawki, opóźniając początkowy rozruch przy zasilaniu wzmacniacza. Cała ta elektroniczna finezja umieszczona jest w solidnej, anodowanej w kolorze czarnym obudowie z ośmio-milimetrową płytą czołową. Violectric DHA V590 może być również wyposażony w przekaźnikową regulację głośności z 256 stopniami w wersji PRO.
Violectric DHA V590 oferuje:
– Zdalne sterowanie do wyboru wejścia, sposobu resamplingu, głośności, wyjścia, wyciszenia
– 3 analogowe wejścia stereo, 2 x niezbalansowane RCA, 1 x zbalansowane XLR
– 4 wejścia cyfrowe, zbalansowane, koncentryczne, optyczne 24 bit i obsługą 192 kHz, USB do 32 bitów i do 384 kHz dla sygnałów PCM, DSD 64-512-32-bit Resampling / Reclocking z zakresem dynamiki 180 dB, tryby: Off / x 1 / x 2 / x 4 / Best
– 2 x 32-bitowe przetworniki C / A AKM 4490
– 112 dB THD + N i zakresem dynamiki 120 dB
– +/- 18 dB Pre-Gain dla idealnego dopasowania DHA V590 między źródłem a słuchawkami
– Zmotoryzowana regulacja głośności i kontrola balansu
– 4 potężne wzmacniacze oferujące maksymalnie 5500 mW przy 50 Ohm i 21 V RMS przy 600 Ohm
– Monitorowanie wyjścia słuchawkowego pod kątem prądu stałego i przeciążenia
– Indywidualnie wybierane ścieżki słuchawek i wyjścia liniowego
– 2 pojedyncze wyjścia słuchawkowe: 6,3 mm jack, zbalansowane 4-pinowe XLR
– Wyjście liniowe: 1 x niezbalansowane RCA, 1 x zbalansowane XLR
– Adaptacja wyjścia liniowego sygnału do kolejnych urządzeń w zakresie +/- 18 dB
– 2 transformatory toroidalne o pojemności filtracyjnej > 35 000 μF
Cena sugerowana w Polsce modelu Violectric DHA V590 wynosi 14099 zł brutto, natomiast modelu DHA V590 PRO wynosi 16299 zł brutto. Modele te dostępne będą do zakupu w wybranych specjalistycznych sklepach audio a do odsłuchu w sklepach HiFi Pro sieci mp3store.
Opinia 1
Zaledwie w sierpniu, w ramach recenzji wielce udanej integry Circle Audio A200, pół żartem, pół serio po raz kolejny wspomniałem, iż przynajmniej do niedawna można było odnieść wrażenie, że lwia część rodzimej myśli technicznej skupiła się na produkcji okablowania. Co ciekawe, największą popularnością cieszyły się przewody zasilające, choć z drugiej strony akurat w większości przypadków przepis może nie tyle na sukces, co na zaistnienie, oczywiście w dużym uproszczeniu, był podobny – chwila na zastanowienie co wybrać spośród sprzedawanych na metry przewodów Furutecha, Neotecha, DH Labs, Supry, bądź nawet poczciwego Lappa, mniej bądź bardziej biżuteryjnych wtyczek, co bardziej łapiących za oko tekstylnych peszli i voilà. Zdecydowanie spokojniej było i nadal jest w segmencie okablowania sygnałowego, czyli interkonektów i głośnikowych, gdzie tak na dobrą sprawę karty rozdają bydgoskie Albedo i gorlicka Audiomica Laboratory, przy czym obaj wytwórcy już dawno przestali się łudzić i zamiast bazować li tylko na naszym lokalnym rynku produkują głównie na eksport. Dlatego też miłym zaskoczeniem był dla nas kontakt ze strony działającej do tej pory w obszarze DIY i grup zakręconych pasjonatów wrocławskiej manufaktury Next Level Tech. Śledząc jej losy, czy jak kto woli „ścieżkę kariery”, można śmiało mówić o klasyce gatunku. Ot, najpierw „zabawa” na własne potrzeby, potem „uszczęśliwianie” bliższych i dalszych znajomych, ich znajomych a koniec końców skomercjalizowanie swojej radosnej twórczości, czyli próba zaistnienia w świadomości szerszego grona odbiorców. I właśnie w ramach niniejszej epistoły zajmiemy się ostatnim etapem ww. biznes planu, czyli przybliżeniem Państwu walorów użytkowo – brzmieniowych dwóch interkonektów Next Level Tech – NxLT XLR Water i XLR Air.
Od razu na wstępie pragnąłbym zaznaczyć, iż tak naprawdę obie widoczne na powyższych zdjęciach łączówki różnią się jedynie konfekcją. Przewodnik, geometria, etc. są dokładnie identyczne a odróżniają je zastosowane wtyki. Wersja NxLT XLR Water posiada rodowane Furutechy CF-601M(R)/CF-602F (R) a NxLT XLR Air równie ekskluzywne i nie mniej biżuteryjne – do oznaczenia kanałów użyto szafirowych i rubinowych kryształków Swarowskiego, o pokrywanych srebrem (1.5μ) i Rodem (0.4μ) Oyaide FOCUS 1. Zewnętrzne czarno-czerwono-szare plecione koszulki to na moje oko VIABLUE Sleeve Red. Mniej więcej w połowie każdego przewodu umieszczono czarne opaski z firmowym logotypem i rządkiem trójkątów wskazujących na kierunkowość. Oczywiście w przypadku XLR-ów konia z rzędem temu, komu uda się podłączyć je wbrew powyższym zaleceniom, ale już przy wersjach RCA takie wskazówki są wielce przydatne. Same przewody są nad wyraz wiotkie, więc nie ma najmniejszych problemów z ich aplikacja nawet przy dość ograniczonym miejscu.
Miłym ukłonem w kierunku nabywców jest niemalże pełne wygrzanie oferowanych przewodów, które do osiągnięcia pełni swoich możliwości sonicznych w docelowym systemie potrzebują zaledwie dwóch dni.
Żyły sygnałowe wykonano z niemalże dwudziestoletniej, niezwykle „miękkiej” miedzi o charakterystycznym, czerwonym umaszczeniu. Również proces konfekcji przeprowadzono według drobiazgowo opracowanej procedury wymagającej przed lutowaniem cyną NOS doprowadzenie przewodników do bardzo wysokich temperatur i z użyciem fluidów poprawiających przewodność i zabezpieczających połączenia. Co do szczegółów dotyczących tak budowy, jak i geometrii producent ze zrozumiałych względów okazał się nad wyraz małomówny zdradzając jedynie, iż tytułowe łączówki posiadają poczwórne ekranowanie a widoczne na zdjęciach „wąsy”, czyli wyprowadzenie czwartego ekranu na zewnątrz oferowane jest za dodatkową opłatą (150 PLN).
Pomijając fakt niewiary co poniektórych jednostek we wpływ okablowania na finalne brzmienie systemów audio a priori, w niniejszym podejściu do wiadomego tematu skupimy się jednak nie tylko na próbie charakterystyki tytułowych łączówek, co tak naprawdę unaocznieniu różnic wynikających li tylko z samej ich konfekcji. Mówiąc wprost serwujemy Państwu i sobie swoistą powtórkę z rozrywki, jaką zapewniły nam testy porównawcze dwóch identycznych odcinków przewodu Furutech FP-3TS762 uzbrojonych w standardowe wtyki FI-28R / FI-E38R i topowe Fi-50 NCF(R), czy też Acrolinków 7N-PC6700 Anniversario w konfekcji CBN i PCB.
Odnosząc się do rekomendacji producenta twierdzącego, iż zakonfekcjonowany wtykami Furutecha NxLT XLR Water dedykowany jest systemom o neutralnym brzmieniu a Oyaide NxLT XLR Air tym dźwiękowo „ciemnym” i „bogatym”, śmiem twierdzić, iż powyższa deskrypcja okazała się zaskakująco bliska prawdzie, czyli … moim osobistym obserwacjom. W końcu parafrazując klasyka „moja racja jest najmojsza”. Znaczy się przyznałem rację, że nie posiadam ani „ciemnego”, ani tym bardziej „bogatego” systemu gdyż czego by nie mówić o moim dyżurnym Brystonie 4B³ tego, że jest ciemny powiedzieć nie sposób. Krótko mówiąc zdecydowanie lepiej wkomponował się w mój system Water. Niemniej jednak oba przewody reprezentowały dość zbliżoną szkołę brzmienia stawiając na rozdzielczość, szybkość i wyrazistość przekazu z nieskrępowaną dynamiką i solidnym, acz nieprzesadzonym fundamentem basowym. Różnice między nimi dotyczyły głównie intensywności doznań operujących na przełomie średnicy i góry pasma, odwzorowania efektów przestrzennych i konturowości basu. Z racji oczywistej konieczności dokonywania możliwie bezpośrednich porównań niniejszy test upłynął mi w równej mierze zarówno na słuchaniu, jak i wędrowaniu w te i z powrotem – z fotela do systemu i od systemu na fotel, oraz przepinaniu tytułowych przewodów umieszczonych pomiędzy pełniącym rolę odtwarzacza, DAC-a i przedwzmacniacza Ayonem CD-35 a ww. 300W kanadyjską końcówką mocy. Niby ruch to zdrowie, jednak o ile raz na kilkanaście / kilkadziesiąt minut przy winylu jeszcze nie powoduje zbytniej irytacji, to konieczne tym razem wędrówki, jakie uskuteczniałem po każdym utworze praktycznie wykluczały jakiekolwiek próby bieżącego dokonywania bardziej kwiecistych notatek, budząc przy tym trudne do ukrycia rozbawienie domowników.
Stoner rockowy, suto podlany bluesowym sosem „Red Hands Black Deeds” formacji Shaman’s Harvest niewinnie rozpoczynający się orientalnymi dzwoneczkami i przeszkadzajkami niespecjalnie wskazuje na ciężar i dynamikę, z jaką przyjdzie się nam zmierzyć już za moment. Jednak odpowiedzialny za produkcję Keith Armstrong, mający już na swoim koncie maczanie palców (mixowanie) w albumach takich tuzów jak Chris Cornell („Chris Cornell”), Green Day („Greatest Hits: God’s Favorite Band”), czy Deftones („The Studio Album Collection”) wiedział, jak po mistrzowsku oddać organiczne, nieco oldschoolowe brzmienie analogowych efektów gitarowych i starych „pieców”. Proszę tylko zwrócić uwagę na jakże autentyczny brud gitarowych przesterów, kopiący, potężny bas (Matt Fisher), czy ekstatyczne partie perkusji błyskawicznie przechodzącej od obłąkańczych blach poprzez „strzały” werbla po bezpardonowe uderzenia stopy (Adam Zemanek). NxLT Water świetnie oddał impet i ładunek energetyczny albumu zachowując świetną równowagę między garażową estetyką a ofensywnością przekazu. Z kolei NxLT Air podkreślił granulację i szorstkość brzmienia oraz kontury instrumentów, przez co osiągnął efekt większej undergroundowości i offowości albumu. Z kolei na prog-rockowym „Le Grand Voyage” Klone uzbrojony w Oyaide interkonekt nawet nie próbował maskować sybilantów wokalisty, na co jego odziane w Furutechy rodzeństwo nie zwracało aż tak bacznej uwagi.
Na zdecydowanie bardziej minimalistycznym i „wymuskanym”, niespiesznym „Open Waters” Jacoba Karlzona Air fenomenalnie oddawał pracę miotełek Rasmusa Kihlberga na blachach i perkusji, które wyszły z cienia leadera. Natomiast Water wolał oddać energię basu Mortena Ramsbøla i dostojność fortepianu Karlzona. Proszę tylko pamiętać, iż powyższe różnice na potrzeby niniejszej recenzji pozwoliłem sobie odpowiednio wyolbrzymić i podkreślić, czyli cały czas operujemy z obrębie pewnej autorskiej estetyki a zmiana konfekcji jedynie przenosi akcentowanie z jednego aspektu dźwięku na inny.
Mam cichą nadzieję, iż z powyższej epistoły nader jasno wynika fakt podążania przewodów Next Level Tech drogą rozdzielczości i dynamiki. Nie da się też uznać tak NxLT XLR Water, jak i XLR Air za wymarzony sposób na zamaskowanie niedomagań własnego systemu. Są to bowiem łączówki, które nic nie zostawiają dla siebie i nawet nie próbują „naprawiać ekosystemów” w jakich przyjdzie im grać. Oferują za to świetny wgląd w nagranie i pełnię pokładów energii w nich drzemiącej. Jeśli zatem czujecie Państwo, że przydałoby się może nie tyle Wam, co Waszym systemom udrożnienie krwioobiegu, to chociażby z ciekawości sięgnijcie po wrocławskie Next Level Tech i przekonajcie się na własne uszy, co te interkonekty potrafią.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Kondycjoner: Keces BP-5000 + Shunyata Research Alpha v2 NR
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence; Artoc Ultra Reference; Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Dzisiejszy test w odniesieniu do naszych dotychczasowych działań bez dwóch zdań będzie nosił znamiona bezprecedensowości. Otóż dotychczas w jednym starciu nie raz mierzyliśmy się z kilkoma różnymi komponentami. To jest pewnego rodzaju sól wszelkich porównań bez względu na fakt zderzania produktów jednego lub kilku różnych producentów. Jednak czym innym jest opiniowanie całkowicie inaczej zaprojektowanej elektroniki lub akcesoriów audio, a czym innym dzisiejsze, jak wspominałem, będące swoistą premierą przyglądanie się dwóm identycznym kablom z jedną zmienną w postaci wtyków od różnych producentów. Tak tak, tym pokrętnym wstępem przygotowuję Was do informacji, iż dzięki logistycznym staraniom wchodzącego na rynek wrocławskiego producenta okablowania audio Next Level Tech Audio, w poniższej epistole przyjrzymy się dwóm odsłonom tego samego przewodnika, jednak zaterminowanym różnymi wtykami w standardzie XLR.
Temat technikaliów nie będzie zbytnio rozbudowany. Powodów jest kilka. Najważniejszym i na nim poprzestanę, to ochrona know how dopiero stawiającej pierwsze kroki na trudnym rynku i do tego maleńkiej manufaktury, przed domorosłymi dłubakami rodem z warszawskiego Wolumenu. Dlatego też idąc za kilkoma informacjami otrzymanymi od pomysłodawcy projektu pod nazwą Next Level Tech Audio w tym przypadku mamy do czynienia z wiekową, bo osiągającą 20 lat leżakowania na tym ziemskim padole, bardzo miękką, prawdopodobnie przez to zbliżającą się swoim kolorem do odcienia czerwieni miedzią. Ta naturalnie po ułożeniu względem siebie odpowiednich przebiegów żył otrzymała stosowne ekranowanie i izolację, by jako zewnętrznym oplotem móc pochwalić się czarno-bodrowo-białą wariacją dwóch biegnących skośnie obok siebie (czarna i bordo) i jedną krzyżującą się z nimi (biała), szerszych i węższych nitek. Tak przyjemnie dla oka prezentujące się kable przy użyciu dość długo dobieranego pod kątem jakości połączeń fluidu, zaterminowano biżuterią dwóch rozdających karty w tej dziedzinie na świecie, japońskich producentów. Jeden to ostatnio robiący furorę technologią NCF Furutech, zaś drugim jest również znany od strony konsekwentnego podążania za rozwojem technologii Oyaide. Wieńcząc dzieło przybliżania naszych bohaterów dodam jedynie, iż widoczne od strony końcówki mocy, zakończone widełkami, cienkie kable są dodatkową, uzgadnianą z klientem opcją uziemienia. Powód? Prosty. Purystyczni Japończycy stosują to praktycznie zawsze. Natomiast dla przykładu w Europie często uważa się to za zbędną, zbierającą skutki promieniowania transformatorów w elektronice, antenę. Dlatego ten aspekt ustalany jest w fazie zamawiania produktu.
Opisując brzmienie rzeczonych kabli trzeba powiedzieć, iż obydwa są dobrze osadzone w barwie. Jednak to ich jedyna wspólna cecha, bowiem być może dla wielu z Was będzie to lekkim szokiem, ale zastosowanie wspominanych w poprzednim akapicie wtyków różnych producentów wpływa na ich diametralnie różny odbiór w domenie wypełnienia. To aż ociera się o sferę audio woodoo, jednak nie wyrzeknę się przez lata wyrobionego słuchu w wyłapywaniu różnic pomiędzy komponentami audio li tylko dla poprawności politycznej z tropicielami tego typu zagadnień i jako mocne otwarcie testu z całą odpowiedzialnością oznajmiam, iż każda z przedstawionych wersji łączówki XLR brzmi inaczej.
Rozpoczynając opis od wykorzystujących wtyki Oyaide NxLT XLR Air przyznam, iż to jest swoisty killer. Jednak w odpowiedniej konfiguracji, killer w dobrym tego słowa znaczeniu, gdyż fenomenalnie rysuje kreowane w przestrzeni wydarzenia. Dźwięk danej układanki audio po jego zastosowaniu zostaje zebrany w sobie, staje się fenomenalnie napowietrzony i przepięknie kreujący najwyższe rejestry. Muzyka natychmiast jest ostrzej rysowana na krawędziach, bas idealnie trafiający w punkt, a wysokie tony wydają się nie gasnąć. To jest na tyle spektakularne, że wszelkiego rodzaju muzyka jazzowa w stylu trio Paula Bley’a i Bobo Stensona i im podobnych nie pozwala zakończyć odsłuchu w połowie płyty, tylko swoją zjawiskowością prezentacji zmuszała słuchacza do mówiąc kolokwialnie, odbębnienia płyty od deski do deski, co notabene kilkukrotnie, dodam, że bezwiednie, ale posłusznie zaliczyłem. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że na takiej prezentacji nie cierpiał żaden gatunek muzyczny z rockiem włącznie, a elektroniką jako kolejnym dużym beneficjantem. Nic, tylko wkładamy płytę do odtwarzacza i zanim się obejrzymy, nie wiedząc kiedy soczewka lasera wraca do pozycji zero. Zapewniam, przy krótkich odsłuchach nie da się wywołać innego zachowania słuchacza. To jest orgia przez duże „O”.
Nieco inaczej, ale według wielu już zadowolonych klientów i co ważne również moich obserwacji – choć w moim mocno wyrazistym w niesione dobra przez drugą wersję kabla, systemie nie aż tak spektakularnie, by w dwóch innych u znajomych już zjawiskowo, wypadła wersja z topowymi wtykami Furutecha NxLT XLR Water. Otóż ten swoisty kameleon do całej feerii znakomicie odbieranych akcentów poprzednika dodał muzyce body. Jednak nie w stylu zagęszczania wydarzeń w efekcie powodującego utratę transparentności przekazu, tylko zwiększenia jego tym razem niosącej większą dawkę masy, tętniącej życiem energii. Nadal wszystko okazywało się być pod dobrą kontrolą, tylko w tej odsłonie czuć było mocniejszą i co ważne świetnie odbieraną pulsację, o dziwo pełniejszych dźwięków. Cuda? Nic z tych rzeczy. Zwyczajna konsekwencja zastosowania innej biżuterii. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że straciła na tym spektakularność słuchanych po raz kolejny tych samych płyt. To trochę dziwne, bo zmiany okazały się być nawet niezbędne, gdyż w tym podejściu testowym zbyt mocno nakreślone krawędzie, bez względu na ich fenomenalność wybrzmiewania, na dłuższą metę w równo skonfigurowanym systemie mogą być meczące. Dlatego pod koniec poprzedniego opisu przywołałem ważny dla odbierania jako zjawisko czasookres przyswajania muzyki z poprzednią łączówką. I chyba przedłużenie dobrego odbioru muzyki było celem samym w sobie w konstruowaniu XLR-a na bazie Furutecha. Te same płyty brzmiały pełniej, a przez to słuchałem ich z większym zaangażowaniem, gdyż nie rzucające się trochę na siłę smaczki teraz okazały się być dopełnieniem całości prezentacji, a nie zjawiskiem jako takim. I mówię w tym momencie o jazzie, rocku i oczywiście elektronice. Jak to możliwe, nie wiem. Wiem jednak, co słyszałem w kilku konfiguracjach. Czyli esencjonalne, z dobrą krawędzią dźwięku i pełne powietrza granie. Jakie dokładnie w odniesieniu do poszczególnych płyt? Z uwagi na opis wpływu okablowania sygnałowego na system odniesienia, a nie elektroniki nie będę rozwadniał idealnie punktującego zalety każdej z łączówek testu, gdyż nic nowego by to nie wniosło. Chętni i tak muszą zmierzyć się z obydwoma wersjami rzeczonych XLR-ów sami i wierzę, że któryś z nich spełni pokładane oczekiwania. Krótko mówiąc druga odsłona testowa idealnie wpisywała się w odpowiednie wyważenie masy i blasku słuchanej muzyki, pokazując tym sposobem wiedzę producenta na temat równowagi tonalnej generowanych w naszych samotniach wydarzeń muzycznych.
Puentując to spotkanie wszystkich potencjalnych zainteresowanych chcę poinformować, iż obydwa kable bez najmniejszych problemów znajdą swoje miejsce w różnych konfiguracji. NxLT XLR Air, który z pozoru wydaje się być nadwrażliwym, będzie dobrą duszą już w systemach lekko ociężałych, a wręcz ratunkiem na wszelkie zło dla tak zwanych ulepków. Przyspieszy im puls, a przy tym pokaże, nie boję się tego powiedzieć, rzeczy dotychczas nieosiagalne, czyli jak wyglądają dobrze zdefiniowane w kwestii nie tylko krawędzi, ale również kreowania w eterze, dźwięki instrumentów. Co do NxLT XLR Water w całej rozciągłości jestem bezapelacyjnie spokojny. Nawet mimo mniejszego wpływu u mnie aniżeli w wielu innych odwiedzanych zestawach. Nadal używa dobrej kreski do rysowania wydarzeń na wirtualnej scenie, ale jako bonus niesie ze sobą niezbędne wypełnienie każdego dźwięku, co ku mojemu zaskoczeniu nie gasi transparentności przekazu. Co dla Was będzie lepsze? Na to pytanie wykonanym testem na własnym podwórku, musicie odpowiedzieć sobie sami. Ja powyższym testem otworzyłem jedynie, z dużą dozą pewności ciekawą dla wielu z Was, swoistą „puszkę Pandory”.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Producent: Next Level Tech
Ceny
NxLT XLR Water (Furutech): 5 166 PLN / 1,5m (każde dodatkowe 0,5m + 800 PLN)
NxLT XLR Air (Oyaide): 4 456 PLN / 1,5m (każde dodatkowe 0,5m + 800 PLN)
Dzięki najnowszej innowacji serwisu, użytkownicy HiFi mogą sterować zewnętrznymi urządzeniami bezpośrednio z aplikacji.
Globalna platforma muzyczno-rozrywkowa TIDAL jako pierwsza wprowadza technologię TIDAL Connect pozwalającą na przesyłanie muzyki w jakości HiFi z chmury bezpośrednio do wybranych urządzeń. Dzięki temu, subskrybenci mogą teraz doświadczyć muzyki w bezstratnej jakości dźwięku za naciśnięciem jednego przycisku.
Za sprawą TIDAL Connect można cieszyć się płynnym odtwarzaniem swoich ulubionych albumów i utworów w preferowanej jakości na wybranych urządzeniach, z aplikacją TIDAL działającą jako pilot. Aby podłączyć urządzenie wystarczy otworzyć ekran „Teraz odtwarzane” podczas odtwarzania utworu, następnie przejść do selektora urządzeń w lewym dolnym rogu ekranu oraz wybrać urządzenie z obsługą TIDAL Connect. Partnerami technologicznymi są takie marki jak: Bluesound, Cambridge Audio, DALI, KEF, iFi audio, Lyngdorf, Monitor, NAD i Naim Audio i StreamUnlimited.
„TIDAL konsekwentnie poszukuje możliwości ułatwienia korzystania z odsłuchu HiFi, a naszym głównym celem jest łatwy dostęp do rozrywki w najlepszej jakości dźwięku. TIDAL Connect oferuje użytkownikom HiFi sterowanie muzyką ze swojego urządzenia, dzięki czemu mogą oni korzystać z TIDAL w sposób, który jest dla nich najbardziej wygodny, gdziekolwiek w danym momencie się znajdują.” powiedział TIDAL COO, Lior Tibon.
TIDAL Connect to także jedyna tego typu technologia obsługująca rozszerzone formaty audio dostępne w subskrypcji HiFi, w tym nagrania Master Quality Authenticated (MQA) i Dolby Atmos. MQA zapewnia doskonałą jakość odsłuchu pozwalając cieszyć się muzyką zgodnie z zamierzeniami artystów, a Dolby Atmos zapewnia słuchaczom przełomowe doznania dzięki przestrzennej formie dźwięku.
TIDAL oferuje także miłośnikom muzyki nieograniczony dostęp do obszernego katalogu ponad 60 milionów utworów ze wszystkich gatunków oraz tysięcy starannie wyselekcjonowanych playlist przygotowanych przez doświadczony zespół redakcyjny TIDAL. Aplikacja tworzy playlisty z utworami HiFi w oparciu o nawyki i upodobania użytkowników, dzięki czemu mogą oni słuchać najnowszych wydawnictw w najlepszej dostępnej jakości. Natychmiast po założeniu subskrypcji otrzymują także spersonalizowany „Welcome Mix” zawierający muzykę ich ulubionych artystów i utwory, które inspirują do poznawania nowej muzyki.
Więcej informacji można znaleźć na TIDAL.com/Connect.
Najnowsze komentarze