Monthly Archives: październik 2013


  1. Soundrebels.com
  2. >

Acrolink 7N-A2050III & 7N-A2200III

Choć SoundRebels.com założyliśmy z myślą o doświadczonych audiofilach, którzy powoli zbliżają się do osiągnięcia wymarzonej nirwany, a przynajmniej tak im się zdaje, postanowiliśmy, iż od czasu do czasu będziemy jednak schodzić na ziemię i opisywać rzeczy osiągalne nawet dla początkujących miłośników dobrego dźwięku. Musi być jednak spełniony jeden, acz kluczowy warunek – produkt musi nam się spodobać. Bez tego nie kiwniemy palcem, nie zrobimy nawet poglądowej „fotki” a o porządnym, dopieszczonym w postprocesie zdjęciu, czy nawet najkrótszej recenzji można zapomnieć. Po prostu szkoda przede wszystkim Państwa, ale i po trosze naszego czasu. Życie jest zbyt krótkie i piękne, by marnować je na coś, co nie do końca wpisuje się w nasze gusta, nie spełnia pokładanych nadziei i oczekiwań. Zdecydowanie rozsądniej zajmować się tym, co sprawia przyjemność, pieści zmysły i generalnie, delikatnie trywializując, robi nam „dobrze”. W związku z powyższym, jeśli na łamach naszego portalu znajdą Państwo coś, co high-endem nie jest i, choćby ze względu na nad wyraz akceptowalną i przystępną cenę, być nie może, to znak, cytując grzmiącego z ambony, odzianego na czarno klasyka, „że coś się dzieje”. Tak też właśnie było w przypadku bohaterów niniejszego testu. Uczynny dystrybutor, niejako przy okazji, wraz ze zdecydowanie bardziej poważnym ładunkiem pozwolił sobie dorzucić do niezobowiązującego odsłuchu parę interkonektów Acrolinka.

Zdając sobie doskonale sprawę, iż tej japońskiej i wielce zasłużonej na polu audiofilskiej metalurgii marki większości z naszych Szanownych Czytelników przedstawiać nie trzeba, to z dziennikarskiego obowiązku jedynie wspomnę o w pewnym sensie obsesyjnym podejściu do … czystości. Chodzi mianowicie o to, że Acrolink od niemalże zarania swoich dziejów niezwykły nacisk kładł właśnie na czystość miedzi, z jakiej wykonywał swoje przewody. Przykładowo symbol 7N oznacza czystość miedzi użytej do produkcji przewodu na poziomie 99,99999% (siedem dziewiątek).

Kiedy tylko zobaczyłem na „miedziano – złotych” pudełkach oznaczenie ‘7N’ gdzieś podświadomie ustawiłem sobie cenową poprzeczkę na pułapie ok. 4 kzł. Po prostu jeszcze nie tak dawno najtańsza „siódemka” (7N-A2070) kosztowała mniej więcej podobnie a jak to w branży audio bywa nowe, więc z pewnością lepsze modele tańsze nie bywają i jeśli tylko producent wykaże się choćby odrobiną empatii i odświeżając poszczególne pozycje w swojej ofercie utrzyma stare ceny, to wszyscy się cieszą, jakby co najmniej 5-kę w totka trafili. Jednak konfrontacja własnych domysłów z cennikowymi realiami okazała się mocno zaskakująca, gdyż oba dostarczone do testu modele nie przekroczyły magicznej bariery 1500 zł za metrowy set RCA. Co prawda poprzednia wersja A2200 II ulokowana oczko niżej (należała do rodziny 6N), dostępna w granicach 700 zł , ale wyszedłem z założenia, że skoro producent postanowił przesunąć ją w górę hierarchii, to analogicznie podciągał równiej jej brzmienie do poziomu reprezentowanego przez starsze rodzeństwo.

Jednak zanim skupię się na brzmieniu testowanej pary pozwolę sobie na mała retrospekcję. O ile 7N-A2070 grał w sposób nad wyraz elegancki i wyważony stawiając umiar nad spontaniczność, kulturę nad zbytnią bezpośredniość i zwiewność nad dosadność, to już starsza 6-ka, czyli model 6N-A2200II podchodził do tematu w sposób zgoła odmienny oferując duży, dynamiczny i soczysty dźwięk potrafiący skutecznie ożywić zbyt senne systemy. Z kolei model 6N-A2050II nieprzekraczający 500 zł cechowała zbytnia zachowawczość i skupienie na barwie z niezbyt uważnym podejściem do konturów i skrajów pasma. Krótko mówiąc jeszcze nie tak dawno idąc w dowolną stronę cennika można było, co najwyżej zgadywać czy kolejny model będzie kontynuował drogę obraną przez swojego poprzednika, czy też wykona ostry skręt z zaciągniętym ręcznym i pomknie w zupełnie innym kierunku. Z jednej strony taka polityka zapewniała możliwość dopasowania produktu do oczekiwań bardzo szerokiego grona odbiorów, jednak z drugiej, poprzez swoisty brak analogii i logicznej hierarchii umożliwiającej stopniowe pięcie się po kolejnych stopniach wtajemniczenia, by w końcu osiągnąć kablarski absolut (wersja dla ortodoksyjnych wyznawców marki) budziła konsternację.

Koniec końców ktoś jednak postanowił ogarnąć ten galimatias i oprócz dbałości o czystość przewodników, czy jak najszersze pasmo przenoszenia, zadbał również o spójność soniczną oferty. Oferty, której topowe modele oferują niedoścignioną, w niektórych kręgach uchodzącą za legendarną, homogeniczność, autentyczność i wiarygodność przekazu. Wróćmy jednak na ziemię i przyjrzyjmy się otwierającym serię 7N pierwszemu i trzeciemu od dołu interkonektom – 7N-A2050III i 7N-A2200III.

Acrolink 7N-A2050III to, jak już zdążyłem wspomnieć najtańszy analogowy interkonekt należący do „elitarnego” grona przewodów mogących pochwalić się użyciem miedzi o czystości 7N. Tak wysokie, żeby nie powiedzieć wyżyłowana parametry uzyskuje się dzięki technologii D.U.C.C. (Dia Ultra Crystallized Copper) opracowanej we współpracy z Mitsubishi Cable Industries Ltd. Oczywiście nie zapomniano o zniwelowaniu naprężeń powstających podczas procesu odlewania, dzięki czemu uzyskany materiał zyskał określenie „Stressfree”. Sam przewód posiada budowę koncentryczną, w której przewód centralny składa się z 34 żył z miedzi D.U.C.C. Stressfree 7N, ekran stanowi miedziana folia, oraz plecionka z miedzi OFC 4N5 a jako dielektryka użyto poliolefinu o dużych molekułach na zewnątrz i poliolefinu o klasycznej strukturze wewnątrz. Aplikacja interkonektu nie przysparza żadnych problemów, może nie jest to szczyt wiotkości, lecz sprężynowanie i sztywność są na tyle akceptowalne, że nawet niezbyt ciężkie urządzenia jak budżetowe USB DAC-i nie powinny z ich pomocą przechodzić w tryb lewitacji, solidne wtyki i wesoła filetowa barwa koszulki dopełniają nader pozytywnych wrażeń organoleptycznych.

Pierwsze dźwięki z już wygrzanego interkonektu okazały się zachęcającym do dalszego odsłuchu kompromisem pomiędzy detalicznością i muzykalnością. Kontury były oczywiste, wyraźne, lecz nieprzejaskrawione a tkankę je wypełniającą cechowała naturalna faktura i soczystość barw. Słyszalne pasmo prowadzone było równo, bez faworyzowania któregokolwiek z podzakresów, bez zbytniej euforii, lecz również bez chłodnej zachowawczości. Emocje zawarte w materiale źródłowym oddawane były ze zaskakującą swobodą i transparentnością, o jaką trudno byłoby podejrzewać tak niedrogi przewód. Głos Xaviera Sabaty na „Georg Friedrich Händel – Bad Guys” był czytelny i absorbujący na tyle, by przykuć słuchacza na czas trwania albumu do fotela. Tak nieodzowna w muzyce rockowej motoryka również nie dawała powodów do grymaszenia i prawdę powiedziawszy patrząc na A2050III nie tylko poprzez pryzmat ceny, ale głównie poprzez jego wpływ na brzmienie można uznać, że jest to bardzo ciekawa propozycja dla osób poszukujących solidnych, niedrogich a przy tym markowych i uniwersalnych łączówek nie tylko do systemów stricte budżetowych, ale i pełnoprawnie aspirujących do miana Hi-Fi.

W przeciwieństwie do swojego tańszego kuzyna, stojący w cenniku dwa oczka wyżej model 7N-A2200III, dostępny jest również w wersji zbalansowanej. Jest to możliwe dzięki dodaniu drugiej, bliźniaczej żyły składającej się z 34 drucików D.U.C.C. Stressfree 7N. Zmiany dotknęły również wykorzystanego dieelektryka, którym tym razem zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz jest poliolefin o dużych molekułach. Zwiększenie ilości przewodnika nieznacznie wpłynęło zarówno na przekrój przewodu, jak i jego sztywność. Zmiany są zauważalne, choć nie określiłbym ich jako absorbujące. Powagi całości dodaje dostojna czerń kontrastująca z satynowym srebrem wtyków, które z resztą zdążyłem już poznać przy okazji odsłuchów 7N-A2050III.

Brzmienie 7N-A2200III jest ewidentnym rozwinięciem tego, do czego zdążył przyzwyczaić mnie niższy model. Mainstreamowa „akuratność” dostała zauważalnej ogłady połączonej z bardziej stabilną i głębszą sceną. Dodatkowych kilka oktanów trafiło też na dół pasma, gdzie niższe i bardziej energetyczne zejście zdecydowanie pozytywnie wpłynęło na tzw. „foot-tapping” podczas odsłuchów ZZ-Top, czy AC/DC. Na gęstszym i bardziej wymagającym repertuarze, za jaki niewątpliwie można uznać „Diabolus in Musica – Accardo interpreta Paganini” Nicolo’ Paganiniego selektywność dalszych planów oscylowała między dobra i bardzo dobrą. Konstruktorom udało się znaleźć wysoce satysfakcjonujący i bynajmniej nie, jak to się zwykło mawiać, zgniły kompromis pomiędzy analitycznością a spójnością i homogenicznością. Na tych pułapach cenowych większa konturowość z reguły kończy się karykaturalną kanciastością a idąca choćby krok dalej elegancka gładkość przeradza się w impresjonistyczne plamy, skutecznie uniemożliwiające śledzenie poszczególnych partii grup instrumentów, o dalej siedzących solistach nawet nie wspominając.

Dostarczone przez krakowski Eter Audio niemalże budżetowe przewody Acrolinka sprawiły mi bardzo miłą niespodziankę. Nie dość, że podczas ich testowania nie musiałem zbyt długo akomodować się do oferowanej przez nie „firmowej” estetyki dźwięku, to w dodatku wreszcie można było właśnie o firmowym brzmieniu zacząć mówić. Widać, że „promocja” obu modeli do kategorii 7N, czyli zastosowanie czystszego, a więc wyższej klasy przewodnika, w sposób bezapelacyjnie pozytywny wpłynęła na ich brzmienie. Ponadto analogie brzmieniowe oparte są na przesłankach na wskroś technicznych, gdzie podwojenie przewodników daje wymierne, soniczne efekty i to po prostu ma sens. Jeśli posiadają Państwo starsze modele Acrolinków z serii 6N i szukają dowodu na to, jak zaawansowana technologia potrafi odcisnąć swoje piętno na efekcie końcowym, proszę umówić się tylko na odsłuch, a najlepiej wypożyczyć tytułowe przewody na weekend. Podejrzewam, że pojęcie ewolucji nabierze zdecydowanie szerszego spektrum i nie będzie się odnosiło jedynie do skoku technologicznego, jaki dokonał się w domenie cyfrowej. Japończycy z Acrolinka znają się narzeczy i w tym co robią nie ma nawet śladu voodoo, są za to lata ciężkiej pracy i to po prostu słychać.

Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski

Dystrybutor: Nautilus / Acrolink

Ceny:
Acrolink 7N-A2050III: 0.6m – 890 zł; 1m – 1190 zł
Acrolink 7N-A2200III
– RCA : 0.6m – 1190 zł; 1m – 1490 zł
– XLR: 0.6m – 1290 zł; 1m – 1590 zł

System wykorzystany w teście:

– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: Eximus DP1
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; YBA Heritage Media Streamer MP100
Przedwzmacniacz: Restek Editor
Monobloki: Restek Extract
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5; Accuphase E-260
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Acrolink 7N-A2050 III; Acrolink 7N-A2200 III; Neyton Nuernberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bakoon SATRI EQA-12R

Zauważalny wzrost zainteresowania analogiem sprawił, że duża część braci audiofilskiej posiada w swoich systemach co najmniej jedno źródło, nie przebierając w słowach, drapiące płytę. Jedni dla przyjemności obcowania i związanej z obsługą celebry, inni jako coś nietuzinkowego, mogącego zaskoczyć znajomych wizytujących ich progi, a jeszcze inni tylko dlatego, że wypada mieć. Do której grupy się zaliczamy jest nieistotne, jednak jako wspólny mianownik jawi się phonostage, umożliwiający jakąkolwiek współpracę z resztą systemu. Ten drobny problem można rozwiązać na kilka sposobów: posiadamy takowe pre w postaci płytki zaimplementowanej we wzmacniaczu, dłubiemy coś samemu w oparciu o sporą ilość projektów w sieci (często bardzo dobrych), lub nabywamy, jako osobne urządzenie uznanego producenta, podnosząc prestiż naszego zestawu audio. Wszystko zależy od zasobności kieszeni i potrzeb. Naprzeciw oczekiwaniom osób wybierających trzecią opcję wychodzi wiele znanych i dopiero wschodzących firm. Oczywiście każdy rynek ma swoich faworytów rozdających karty i przebicie się nowej manufakturze przez otaczający znanych graczy mur, jest ciężkim zadaniem. Nie da się pójść na skróty, mamiąc byle czym, byle jak i byle dużo, tylko trzeba rozważnie celować w odpowiedni sektor, proponując przy tym coś zaskakująco dobrze grającego. Skończyły się czasy kupowania co popadnie bo tanie, ponieważ wyedukowana i wymagająca klientela swoimi portfelami szybko zweryfikuje próbę nabicia ich w butelkę.

Jako że większość osób ze mną zaprzyjaźnionych zna moją słabość do gramofonu co jakiś czas dystrybutorzy proponują mi do testu swoje propozycje właśnie z tego obszaru tematycznego i jeśli tylko jest cień szansy usłyszenia czegoś ciekawego i intrygującego, to chętnie wpinam taką nowinkę w swój system. Mając obiecane kilka pozycji znanych marek, spokojnie przygotowywałem się na tegoroczną wystawę Audio Show, będącą świętem miłośników dobrego brzmienia, gdy doszły mnie słuchy, iż na krajowym rynku, za sprawą wrocławskiego dystrybutora Moje Audio pojawił się nowy gracz – Bakoon Products International z Korei Południowej. Ta „jesienna nowalijka” na naszym polskim, audiofilskim stole, posiada w swojej ofercie różne produkty jak: wzmacniacz zintegrowany, zasilacz akumulatorowy, dwa phonostage gramofonowe, wzmacniacz słuchawkowy, oraz akcesoria w postaci platform antywibracyjnych. Nie czekając na odzew rynku i pierwsze opinie mogące wpłynąć na moje pierwsze spostrzeżenia, postanowiłem czym prędzej przetestować jedno z oferowanych przez nią urządzeń we własnym systemie. Koreański producent proponuje klientom dwie wersje przedwzmacniacza gramofonowego, z których do mnie trafiła wersja oznaczona jako „Reference”.

SATRI Phono Preamplifier EQA-12R to niewielkich rozmiarów, lecz dosyć ciężka (4 kg) wykonana z aluminium kwadratowa „skrzynka” z zaokrąglonymi narożnikami, której design dość luśno nawiązuje do MiniMaców. Całość polakierowano na czarno techniką proszkową a górną i dolną płaszczyznę obudowy lekko wydłużono, sprytnie ukrywając w tak powstałej wnęce zestaw niezbędnych przyłączy. Jako dodatek podkreślający ekskluzywność i bezkompromisowość wersji „Reference”, dołączono w komplecie równie masywną, uzbrojoną w wysokie kolce platformę antywibracyjną. Zestaw przedwzmacniacza z platformą tworzy na tyle zgrabną kompozycję wizualną, że większości nabywców z marszu powinien przypaść do gustu, a i główna instancja weryfikująca pod postacią płci przeciwnej, spojrzy na to przychylnym okiem. I proszę nie mówić, że „nie ważne jak wygląda…. bla,bla,bla”, ponieważ znam kilka osób, które dla świętego spokoju musiały odpuścić wiele wysmakowanych brzmieniowo komponentów audio.
Wracając do naszego bohatera, jeśli nawet pojawi się drobna niepewność co do projektu plastycznego, to po kilkudniowym kontakcie i próbach wpasowania się w system, odchodzi ona w niepamięć i zaczynamy dostrzegać plusy tej niedużej, ale jakże zgrabnej konstrukcji. Nie zaburzając spokojnego wyglądu, phono EQA-12R zostało wyposażone tylko w niezbędne, znajdujące się na tylnym panelu przyłacza wejściowe i wyjściowe RCA, śrubę uziemienia, gniazdo zasilania i terminale BNC – dedykowane wyjście sygnału z SATRI do wzmacniacza zintegrowanego znajdującego się w ofercie marki Bakoon – coś w rodzaju firmowej magistrali, zapewniającej najlepsze wartości soniczne. Na lewej ściance usytuowano mały włącznik hebelkowy, który w pozycji ON automatycznie odcina urządzenie od zasilania z sieci, pozwalając jedynie na pracę z wbudowanego wewnątrz akumulatora. Proszę się nie obawiać, bowiem inżynierowie pomyśleli o analogowych długodystansowcach i trwające 5 godzin naładowanie, pozwala na 25–cio godzinne granie bez przerwy. Osobiście potrafię słuchać nawet pół nocy, ale cała doba jest wyczynem ocierającym się o Księgę Guinessa i nie sądzę, że by osoba o zdrowym podejściu do życia, miała zamiar bić rekordy w tej dyscyplinie. Płyta czołowa podobnie do całości jest oazą spokoju, na której po lewej stronie nadrukowano pomarańczowe logo, pod którym znajdują się dwie diody: bursztynowa i czerwona. Pierwsza informuje nas o gotowości do działania, a druga zawiadamia o potrzebie nakarmienia urządzenia życiodajnym prądem, ładującym wewnętrzny akumulator.  Jak wspomniałem, nie da się używać phonostage’a na zasilaczu sieciowym, co pokazuje ortodoksyjne podejście konstruktora do tematu. Sam zasilacz nie jest zbyt okazały, ale jego rola ograniczona tylko do postojowego ładowania baterii, zwalnia go od zastosowania rozbudowanej konstrukcji. Aby górna płyta nie była monotonna, w jej lewym tylnym rogu wygrawerowano logo firmy. Mimo że EQA-12R jest przedwzmacniaczem przystosowanym do wkładek MM i MC, na zewnątrz nie znajdziemy żadnych przełączników. Wszystkie możliwe zmiany ustawień, którymi są dopasowanie do odpowiedniego typu wkładki i trzy wartości wzmocnienia, wykonuje się dopiero po uprzednim odkręceniu dolnej płyty i zmianie położenia odpowiednich zworek. Trochę uciążliwe, ale robimy to raz i zapominamy o temacie, a przy okazji nic nie szpeci ogólnego wyglądu zewnętrznego. Tak się złożyło, że ustawienia fabryczne idealnie wpasowały się w oczekiwania mojego toru gramofonowego i z miejsca zacząłem niezobowiązujące granie w tle w ramach niezbędnej akomodacji.
 
Byłem bardzo ciekaw, czym Bakoon zauroczył dystrybutora z Wrocławia, że zdecydował się wprowadzić na nasz rynek niemalże całkowicie nieznaną markę i w dodatku startując z wysokiego pułapu. Wiedziałem jednak, że właściciel Moje Audio zna świat analogu od podszewki i zwykłe „hokus pokus”, nawet jeśli autorem projektu jest Japończyk nie wystarczy. Tak, tak, phonostage’a ma potrzeby producenta z Korei Południowej zaprojektował mieszkaniec kraju Samurajów. Oczywiście to nic nie znaczy, jednak cały świat patrzy na Japonię i znając ich zamiłowanie do pięknego brzmienia, prawie każdy ich pomysł należy z „rozdzielnika” sprawdzić, gdyż jeśli już coś robią, to wkładają w to całą swoją dusze i serce. Wstępne rozmowy z dystrybutorem o bateryjnym zasilaniu i izolującej od wibracji podłoża platformie, napawały optymizmem, ale nauczony, że „Każda pliszka swój ogonek chwali” zostawiłem sobie margines na przefiltrowanie usłyszanych superlatyw przez mój, nad wyraz subiektywny, punkt widzenia. Już wiele razy nauszna weryfikacja gloryfikujących jakieś urządzenie opisów, kończyła się w najlepszym wypadku stwierdzeniem „jest potencjał” i to tylko z czystej sympatii do dostawcy, lub uniknięcia oziębienia stosunków międzyludzkich. Z nadzieją, że nie będę musiał robić kurtuazyjnych uników, przystąpiłem do głębszego przyjrzenia się koreańskiemu EQA-12R.

Kładąc pierwszą rygorystycznie traktowaną w odsłuchu płytę na talerz, często nachodzi mnie obawa totalnej porażki. Po doświadczeniach z kilkoma świetnie grającymi preampami, zastanawiam się z jakiej strony pokaże się testowane urządzenie. Zawsze utożsamiam się z konstruktorem i bardzo mu kibicuję, jednak, jeśli coś idzie nie tak, staram się pokazać gdzie tkwi problem. Czasem efekt końcowy podporządkowany jest jakiejś myśli przewodniej, jakiemuś konkretnemu rozwiązaniu technicznemu, co często ma swoje uzasadnienie w docelowych systemach i wtedy takie uwagi należy traktować jako informacje o odstępstwach od głównego nurtu dźwięku analogowego. Innymi słowy – konstruktor tendencyjnie nadaje wyraźny sznyt swoim produktom, celując w odpowiednie upodobania lub potrzeby określonej grupy miłośników takiej, a nie innej estetyki brzmieniowej. Wiadomo, że co system to inne warunki i sposoby na uzyskanie synergii, która i tak jest wypadkową wrażliwości samego audiofila. W przypadku japońsko – koreańskiego pomysłu na wydobycie z czarnej płyty wszystkiego co najlepsze, nie usłyszałem żadnych, odstających od kanonu zabiegów umilających słuchanie, co bardzo mnie ucieszyło. W ramach wstępnych taktów muzyki, z posiadanych zasobów wybrałem koncertową dwu-krążkową nowo tłoczoną płytę Enrico Ravy ze Stefano Bollanim, Markiem Turnerem, Larrym Grenadierem, Paulem Motianem zatytułowaną „New York Days”. Pomyślałem, że tak dobrze zrealizowany materiał, pozwoli nam nawiązać nić przyjaźni na dalsze odsłuchy i nie myliłem się, gdyż zostałem zaproszony do pierwszego rzędu niczym rasowy VIP. Przekaz muzyczny zaczynał się na linii kolumn, zwiększając tym namacalność i realizm instrumentów napędzanych zawartością płuc artystów. Nie odczuwamy przy tym zagęszczenia głębokości sceny, która oferuje sporo miejsca dla formacji z drugiego rzędu. Czuć wyraźną gradację planów, umiejętnie rysowanych przez czującego o co w tej całej zabawie chodzi realizatora. Testowany, filigranowo wyglądający preampik, gra bardzo dojrzałym, otwartym i namacalnym dźwiękiem, a przy tym na tyle wciągającym, że już pierwsza płyta zmusiła mnie do konfrontacji, z nadal nieodesłaną dystrybutorowi dwa razy droższą Therią RCMu (o tym później). Swoboda i otwartość EQA-12R w górnym zakresie, daje dość rzadko spotykany efekt napowietrzenia obrazu muzycznego, nie popadając przy tym w męczącą natarczywość, mogącą w skrajnych przypadkach wprowadzać zniekształcenia. Środek, równie wyczynowy jak góra, to świat informacji na tle niesamowicie smoliście czarnego tła. Nasycenie (nie mylić z dociążeniem) instrumentów daje trójwymiarowy obraz, w którym uczestniczymy tu i teraz, gdzie bez żadnych półśrodków dostajemy na wyłączność spacerujących podczas koncertu artystów. Dopełnieniem całości jest zaskakująco twardy i niski bas, który swoje walory odkrywa na płytach z frontmanami uzbrojonymi w kontrabas. Nie omieszkałem zaznać tej uczty i położyłem na talerzu „December Poems”  znanego chyba wszystkim Garego Peacocka, którego w kilku kompozycjach na saksofonie wspomaga Jan Grabarek. Niedostępne dla wielu kontrabasistów karkołomne linie melodyczne wybrzmiewały z dużą czytelnością, gdzie nawet najdelikatniejsze szarpnięcia, czy otarcia strun o gryf, były pełnoprawnym elementem realizacji, a każdy akord był rysowany twardą i ostrą kreską. Koreańczyk nie gra plamami, ale nie jest też sztucznie wyostrzony. Wszystkie wymienione aspekty podaje odbiorcy w zarezerwowany dla analogu gładki i barwny sposób. Czy to płyty z nagraniami wokalnymi, składy jazzowe, czy klasyka, wszystko zostało odtworzone na bardzo wyśrubowanym, prezentowanym przez nieliczne urządzenia poziomie dźwięku. Obecne na scenie źródła pozorne, są w perfekcyjny sposób zawieszone pomiędzy kolumnami, a każde z nich idealnie obrysowane i nasączone ciepłem formatu analogowego. Nie złapałem phonostage’a EQA-12R na wpadce zapiaszczenia górnego pasma – jako konsekwencję ponadprzeciętnej czytelności, czy zlewania się niskich składowych w utworach z podkręconym basem. Wszystko brzmiało tak, jak zaplanował gość od suwaków przy stole masteringowym. Jak mają być głośne blachy w solówkach free jazzowych, to takie są, ale bez krztyny ziarnistości, a gdy do głosu dochodzi rozjuszony feelingiem Gary Peacock , to oprócz pudła wyraźnie słyszymy metalowe struny strzelające po mocnych szarpnięciach o progi na gryfie. Środkowe pasmo nie odstając od reszty, mimo nasycenia, również ani przez chwilę nie dało odczuć pogorszenia czytelności przekazu. Żeby to zweryfikować zaprosiłem na krótki recital panią Medeleine Peyroux z „Careles Love”. Ten nosowo zarejestrowany materiał, jest dobrym testem rozdzielczości środka pasma. Dla świętego spokoju do współpracy zatrudniłem jeszcze inną wokalistkę – Jacinthę, która swym dwupłytowym audiofilsko wytłoczonym albumem zatytułowanym „Here’s To Ben”, pozwala skontrolować stan górnych dróg oddechowych, wydając przy tym nieskończoną masę odgłosów, które przy przeciętnej rozdzielczości przedwzmacniacza, pozostają nienaruszone w rowku płyty winylowej. Każda taka nieudana próba złapania Koreańczyka na błędzie zbliżała mnie do napisania słów: „To jest bardzo dobry, wysoko zawieszający poprzeczkę przedwzmacniacz gramofonowy”.

Jak wspominałem, EQA-12R na tyle mnie zaintrygował, że postanowiłem skonfrontować go z urządzeniami z innej ligi – stacjonującą jeszcze u mnie THERIĄ RCMu i tkwiącym w pamięci phonostagem Phasemation, na co w pełni zasługiwał. Teoretycznie Koreańczyk stał na straconej pozycji, ale to nie była porażka jako taka. On robił swoje tak dobrze, jak tylko mógł, biorąc pod uwagę na ile go wyceniono. Wszystkie atuty droższych przeciwników nie deprymowały go a jedynie wskazywały gdzie tkwią jeszcze pokłady niewykorzystanego potencjału. Jeśli miałbym określić sposób obróbki sygnału poprzez bohatera niniejszego spotkania, to otwartością grania plasuje się pomiędzy Japonią (Phasemation) i rodzimym RCM-em. Niestety obaj konkurenci pokazują jak można jeszcze „napompować” dźwięk, prezentując materiał muzyczny ze zdecydowanie większym rozmachem i swobodą na przepastnie rozciągniętej w głąb scenie, która zdaje się być ograniczona jedynie ścianami za kolumnami. Japończyk swą rozdzielczością bardzo zbliża się do cyfry, oczywiście zachowując przy tym przez cały czas gładkość i ciepło. Katowicka THERIA gra bardziej dociążonym, ciemniejszym dźwiękiem, wprowadzając pożądany efekt analogowej faktury, którą docenimy, zapewniając jej odpowiednio wyrafinowany set towarzyszący.  Dodatkowo Phasemation i Theriaa w swojej prezentacji mają jakąś rzadko spotykaną eteryczność, która pozwala nas zaczarować, zwiększając trójwymiarowość źródeł pozornych. Coś takiego rzadko się zdarza, ale jak już wystąpi, jedynym argumentem do rezygnacji z takiego ”faktora X” jest zasobność portfela.

Dla wielu odbiorców powyższe uwagi mogą uchodzić za drobnostki, ale za takie właśnie drobnostki słono się płaci. Jednak biorąc pod uwagę wyznacznik relacji ceny, do jakości oferowanego dźwięku, firma Bakoon Products International ma przewagę nad konkurentami. Gra otwarcie, bez owijania w bawełnę, nasyconymi kolorami, fundując nam miejscówkę w najlepszym miejscu – czyli pierwszym rzędzie sali koncertowej i kosztuje o połowę mniej. W High-Endzie nawet małe kroczki w kierunku poprawy generują spore wydatki i posiadając środki na koncie, nabywamy to co najlepsze. Jednak dysponując kwotą 19 500 złotych, widzę bardzo mocnego, ciężkiego do pokonania w bezpośrednim odsłuchu dla wielu znanych w konstrukcji konkurenta. Zdobywający nasz rynek bohater niniejszego testu, może zakończyć poszukiwania już na pierwszym urządzeniu, i audiofilom poszukującym czegoś ciekawego, radziłbym skontaktować się z wrocławskim dystrybutorem Moje Audio w sprawie SATRI Phono Preamplifier EQA-12R.

Jacek Pazio

Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 19 500 zł

Dane techniczne:
Obsługiwane typy wkładek: MC (EQA-12) / MC lub MM (EQA-12R)
Impedancja wejściowa: 10 Ω (MC) / 47 kΩ (MM)
Wyjścia: 1 SATRI-LINK (BNC), 1 Voltage (RCA)
GainHigh / Medium / Low (przełączany jumperami )
Typ baterii: Li-ion
Orientacyjny czas pracy: 25 hours approx.
Orientacyjny czas pełnego naładowania baterii: 5 h.
Wymiary: 195 mm (W) x 195 mm (D) x 40.5 mm (H)
Waga: 4.0 kg

 System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”
        
       

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon Crossfire III

Opinia 1

Choć dla pokolenia mp3 takie skamieliny, jak lampy elektronowe są całkowicie zamkniętym rozdziałem, to dla każdego, kto przywiązuje choćby odrobinę uwagi do jakości dźwięku nadal mogą stać się jedną z dróg do osiągnięcia pełni satysfakcji. Urządzenia o nie oparte mają zarówno swoich zagorzałych zwolenników jak i przeciwników, a jedni i drudzy swoje osądy często formułują po kontakcie z nie do końca synergicznie dobranymi systemami. Przeciwnicy wytykają takie rzeczy jak: ekonomia – lampy nie są wieczne, możliwości mocowe – łatwiej zbudować mocnego „trana”, zniekształcenia dźwięku i problem z ustawieniem – spore nagrzewanie się urządzenia, wymusza zapewnienie odpowiednich warunków ułatwiających wentylację, itp. Zwolennicy promują natomiast gładkość, mikrodynamikę, barwę i aurę roztaczaną przez świecące bańki. Jeśli ktoś jest ortodoksem skierowanym na tranzystor, nie da się przekonać, ale osoby otwarte może mile zaskoczyć wyrafinowane brzmienie, jakie oferuje świat wzmacniaczy lampowych. Niestety, aby osiągnąć przysłowiową synergię trzeba poświęcić trochę czasu, a jak już się uda, świat staje się piękniejszy.

Za świadomy początek swojej audiofilskiej drogi uznaję właśnie zakup wzmacniacza lampowego z za wschodniej granicy, opartego o lampy 6c33c firmy „Petrus”. Marka ta nie zrobiła oszałamiającego sukcesu na naszym rynku, ale starzy lampiarze na pewno kojarzą tę manufakturę. Zastosowane w „Petrusie” lampy mocy, potocznie zwane „diabełkami”, są najładniej świecącymi ze wszystkich, jakich używa się w konstrukcjach audio, czym oprócz wartości sonicznych mocno wpływają na decyzję zakupu. Później były już wzmacniacze tranzystorowe, ale niewiele brakowało, abym ponownie powrócił do przygody z bańkami. Zaledwie dwa lata przed skompletowaniem systemu Reimyo, z produkcji japońskiej marki wycofano konstrukcje, wykorzystujące kultowe lampy 300B, swoją decyzję tłumacząc zakończeniem produkcji tychże lamp przez firmę Western Electric. Próby z zamiennikami innych producentów nie spełniły oczekiwań ortodoksyjnego konstruktora, wykluczając tym nowe projekty. Męczyło mnie to trochę i zawsze pragnąłem posłuchać tej legendarnej, sygnowanej przez pana Kazuo Kiuchi, końcówki PAT-777. Na szczęście życie czasem zaskakuje i z nieoczekiwaną pomocą przyszedł dystrybutor, gdyż mając takową przypadkiem na stanie, spełnił moje marzenia, dostarczając to dzieło sztuki mistrza Kendo w moje skromne progi. Te kilka tygodni pozostanie na długo w mojej pamięci na tyle mocno, że jeśli zanotuję na koncie wolne środki, postaram się ją nabyć, choćby po to, żeby posłuchać raz w tygodniu jako celebra wespół ze źródłem analogowym. Biorąc pod uwagę kultowość konstrukcji, poszukiwania nie będą łatwe, gdyż niezwykle rzadko pojawiają się na rynku wtórnym. Kreślę te słowa nie, jako list polecający dla Japończyka, tylko próbując uzmysłowić czytelnikom, że dane mi było obcować we własnym systemie z kwintesencją takiego sposobu wzmacniania sygnału i wszelkie uwagi w teście poparte są doświadczeniem z ekstremalnym Hi Endem.

Niezapomniane wrażenia z japońskim wzmacniaczem PAT- 777 powróciły wraz z propozycją przetestowania urządzenia, znanej i świetnie rozpoznawalnej oferującej wyłącznie konstrukcje lampowe marki Ayon Audio, będącej w dystrybucji Eter Audio. Na rozpoznawalność swoich produktów Gerhard Hirt (właściciel Ayona) zapracował nie tylko jakością oferowanego dźwięku, ale również dzięki charakterystycznemu projektowi wizualnemu. Ponadto austriacka oferta jest na tyle rozbudowana, ze każdy na swoim pułapie cenowym znajdzie coś dla siebie. Będąc jakiś czas temu w krakowskim salonie Nautilus, natknąłem się na salę wystawową wspomnianego producenta i stojąc u jej progu, mym oczom ukazał się las urządzeń, będący przekrojem propozycji Austriakow. To trzeba zobaczyć, bo ciężko jest słowami oddać widok niemalże nieskończonych ciągów czarno-srebrno-szkalanych propozycji na odtworzenie i wzmocnienie sygnału audio. Takie podejście dystrybutora, jest godne polecenia – wchodzisz do salonu i nausznie weryfikujesz docelowy zakup. Konsekwencją poważnego podejścia dystrybutora do promocji marki Ayon Audio, jest również dostarczenie do naszej redakcji na testy, jeszcze cieplutkiego a zarazem topowego wzmacniacza Crossfire III.

Dostarczony model to trzecie wcielenie tejże integry, dla której zaprojektowano specjalną triodę – 62B, oddającą w tej 30W mocy w czystej klasie A. Sprawy logistyczne przy takich urządzeniach zawsze są problemem, ale jakoś uporałem się ze wszystkim, ustawiając bohatera w stosownym miejscu bez żadnych strat materialnych i zdrowotnych. Do transportu wszystkie lampy spakowane są w pudelka z opisami i nawet laik z łatwością poradzi sobie z montażem. Wystarczy opisane bańki wetknąć w docelowe, wyraźnie zaznaczone na schemacie miejsca i po problemie. Projekt bryły Ayon-a jest rozpoznawalny już na pierwszy rzut oka. Niezbyt wysoka obudowa, wykonana z grubych, anodowanych na czarno płatów szczotkowanego aluminium o zaokrąglonych narożnikach, kryje wnętrzności urządzenia, dźwigając w swej tylnej części pięć rożnej wielkości chromowanych garnków osłaniających transformatory, a przed nimi dość symetrycznie rozstawiony zestaw lamp, pomiędzy którymi w przedniej części ulokowano wychyłowy wskaźnik. Płyta czołowa otrzymała dwa pokrętła: z lewej strony głośności, a prawej selektor wejść, wyświetlacz poziomu wysterowania i centralnie wycięte, podświetlone na czerwono logo firmy. Na tylnej ściance jakimś cudem zmieszczono: cztery wejścia liniowe – jedno w formacie XLR, wejścia „Pre Out” i „Direct In”, trzy przełączniki hebelkowe: Bias 1-2, Ground i Normal-Direct, sześć terminali głośnikowych dedykowanych kolumnom 4-ro i 8-mio Ohm-owym, wyświetlacz pokazujący czas opóźnienia załączenia prądu anodowego i gniazdo sieciowe IEC. Jak widać po tej wyliczance, cale „plecy” są w przemyślany sposób skrupulatnie wykorzystane. Po uzbrojeniu w dostarczone lampy, całość nabiera elegancji i naprawdę trzeba być złośliwym, żeby nie pogratulować projektantowi, tak smakowitego zestawienia czerni blach obudowy z błyszczącymi chromowanymi kubkami „traf” i lekko rozświetlającymi to wszystko lampami. Tak skonstruowany i kolorystycznie zestawiony wzmacniacz Crossfire III, perfidnie ukrywa swoją niebezpieczną dla pojedynczego człowieka wagę, czyniąc go dość zwiewnym wizualnie. Mnie ten design przypadł do gustu, mimo, że nie ma tutaj fanaberii w postaci wstawek z drzewa egzotycznego rodem z Italii, czy satynowych odcieni złota z kraju Samurajów, proponując jedynie wysublimowaną technikę lampową w solidnej, ale lekkiej optycznie obudowie.

Na przestrzeni kilkunastu lat miałem okazję słuchać wielu podobnych konstrukcji i przekonałem się, że slogan „tor lampowy” wcale nie oznacza stereotypowego dźwięku przypisywanego szklanym bańkom. Tak jak w technice tranzystorowej, tak i tutaj mamy różne propozycje finalnego efektu sonicznego, gdyż lampa również może zagrać ostro i chłodno. Wszystko zależy od aplikacji, jednak sięgając po takie „trącające myszką” podzespoły, konstruktorzy w swoich zabawkach najczęściej szukają ciepła, jakie daje obcowanie z blaskiem żarzącej się elektrody. I w przypadku austriackiego wzmacniacza Crossfire III, mamy podobne podejście do tematu, czyli jak umilić życie przez kontakt z muzyką. Nie słuchałem wcześniejszych wcieleń tego projektu, ale dostarczony egzemplarz jawi się, jako przedstawiciel mainstreamu lampowego świata audio. Wszystko, co może zaoferować lampa elektronowa, czyli: gładkość, barwa i pastelowość dźwięku, dostajemy w pełnym wymiarze. Każda włożona do napędu płyta, zaprasza na fotel, celem odetchnięcia po trudach dnia pracy, pozwalając bez znużenia przesłuchać kilka krążków od dechy do dechy z rzędu. Nie cyzelujemy poszczególnych dźwięków, tylko chłoniemy cały koherentny przekaz, jaki miał w zamysłach realizator przy stole mikserskim. Oczywiście, jeśli ktoś ma na taką analizę chęć, to bez większych problemów może podziwiać wyczyny artystów na wzorowo wykreowanej w głąb i szerz scenie. Źródła pozorne są czytelne, ale rysowane trochę grubszą kreską. Przyglądając się poszczególnym pasmom, zwróciłbym uwagę na gładko wypadającą gorę, która swą stonowaną fakturą kontroluje wszystkie nieprzyjemne w odbiorze i niechciane sybilanty. Jest otwarta i czytelna, ale nigdy nie natarczywa, co w połączeniu z priorytetowo potraktowanym środkiem pasma, daje niesamowicie łatwy wgląd w materiał zarejestrowany na płycie. Głównym aktorem spektaklu w wykonaniu Crossfire III jest wspomniana średnica. To ona wiedzie prym w tej konstrukcji, podporządkowując sobie resztę pasma, gdzie góra nie wychodzi przed szereg, a dół trochę lżejszy niż bym oczekiwał, ale punktowy, dopełnia całości pomysłu na dźwięk.

Pierwsze minuty po rozgrzewce były wielce niesatysfakcjonujące, gdyż dostarczony egzemplarz nie był do końca wygrzany, pomimo ok. tygodnia grania od wyjęcia z kartonu. Współpracując u dystrybutora z łatwymi do wysterowania Avangaradami, nie wiedział, jaki brutalny potrafi być świat konwencjonalnych kolumn. Dlatego po pierwszych problemach kompatybilności z resztą systemu, do słuchania podszedłem dopiero po trzech pełnych dobach tzw. plumkania w tle. Sukces w drugim podejściu, potwierdził słuszność zaaplikowania dodatkowych kilowatogodzin z obciążeniem docelowymi kolumnami i wszystko zaczęło układać się w zwięzłą opowieść inżynierów z Austrii. Zwróciwszy uwagę na znakomitą prezentację wokali obdarzonych nadpobudliwymi „sykami” głosu ludzkiego, do napędu powędrowała pani Youn Sun Nah. Jej krążek zatytułowany „Same Girl” nagrany dla wyczynowo podchodzącej do masteringu wytworni ACT, jest jednym dużym zbiorem takich efektów, będących konsekwencją dość bliskiego ustawienia mikrofonu od ust artystki, podczas sesji nagraniowej. Takie realizacje wypadają fenomenalnie, pozwalając na laryngologiczne warsztaty podczas słuchania solowych ballad. Każdy najdrobniejszy dobiegający z jamy ustnej odgłos, jest tak czytelny, że czasem ma się chęć przełknąć ślinę nagromadzoną w przełyku piosenkarki. W nader rozdzielczych systemach, ten efekt wypada czasem karykaturalnie, a wspomniane, będące konsekwencją połykania mikrofonu sybilanty, ranią bezlitośnie bębenki uszu słuchacza. Materiał Koreanki wzmocniony austriackim Crossfire III, brzmi jak przyjemny dla ucha pełen mikroinforrmacji, wolny od zniekształceń zestaw coverów i kilku własnych kompozycji. Idąc tropem gładkości, postanowiłem posłuchać dęciaków w wykonaniu Enrico Rav’y z Quintetem z płyty „TRIBE”. Nie będę zbytnio rozpisywał się nad wszystkimi instrumentami, gdyż brzmiały bardzo namacalnie i czytelnie, a każdy miał wokół siebie odpowiednią ilość miejsca na scenie, co skutkowało swobodnym śledzeniem poszczególnych artystów w ich solowych partiach. Nawet talerze „bębniarza” mile mnie zaskakując, były nad wyraz dźwięczne, podkreślając tym klasę wzmacniacza. Może nie jawiły się tak iskrząco jak lubię, ale nadal oceniam je wysoko. Najwięcej w konfiguracji z Ayonem zyskują: trąbka i puzon, które nareszcie nie „jadą” za bardzo blaszanym przydźwiękiem. Kto był na koncercie bez prądu, słyszał przyjemną matowość tych instrumentów, którą teraz funduje nam tytułowy lampowy piecyk. Chciałem posłuchać tylko jednego, może dwóch kawałków, ale tak skonfigurowany set, nie daje podejść przedwcześnie do odtwarzacza i trzeba połknąć płytę od początku do końca.

Zbliżając się do zakończenia, pragnę skrótowo przedstawić inne wcielenie (niestety z tylko kilkugodzinnego wyjazdowego odsłuchu) wzmacniacza Crossfire III z kolumnami Avangarde. Te zestawy głośnikowe znane są z bardzo otwartego, spektakularnego, mogącego zauroczyć dźwięku. Dla mnie na dłuższą metę trochę za „żywe”, jednak połączeniu z dzieckiem Gerharda Hirta, nabierają dostojności i angielskiej dystynkcji, a dostając dawkę kremu, nie tracąc przy tym nic ze swojej rozdzielczości, zniewalają nawet niechętnie nastawionego słuchacza. Taki set nie posiada prawie żadnych mankamentów, prezentując muzykę od szlachetnie otwartej góry po namacalną średnicę, na mocnym konturowym basie kończąc. Austriacy tak wspaniale dogadują się z Niemcami, że jako zwolennik gęstej nasyconej i naszpikowanej iskrami górnego pasma prezentacji, podbudowanej twardym mięsistym dołem, kiwałem głową z niedowierzaniem, jaką osiągnęli synergię. Dla mnie efekt był piorunujący, ale znając sporo ludzi podobnie do mnie sfokusowanych na zapomnienie o Bożym świecie podczas słuchania, wybraliby zestawienie z głównego opisu, czyli raczej spokojnie, bez wyczynowości, która po dłuższym czasie może zmęczyć. Zaznaczam jednak, że coś, co dla mnie jest zbyt otwarte, dla fana analizy dźwięku może być dopiero neutralne. Jest tyle definicji neutralności ilu potencjalnych słuchaczy, mimo że wszyscy słyszeli poszczególne instrumenty na żywo.

Testowany wzmacniacz spokojnie radzi sobie z konstrukcjami konwencjonalnymi, a z tubami pokazuje swoje pazury, wydobywając z nich to, co najlepsze. Moim zdaniem bardzo udane wcielenie Crossfire’a, który udowodnił swoją wszechstronność, prezentując się z dobrej strony w dwóch diametralnie różnych światach. Próbując skonfrontować bohatera testu ze swoją referencją czyli końcówką PAT-777, Ayon mimo że jest zdecydowanie tańszy nie poległ z kretesem. Oczywistym jest, że można lepiej, jednak to niestety kosztuje, a trzeba dodatkowo wziąć pod uwagę, że PAT konstruowany był do współpracy posiadanymi przeze mnie kolumnami, co ułatwia mu kompatybilność. Niemniej bardziej otwarta i swobodna góra pasma, gorętszy środek i barwniejszy dolny zakres, wymaga podwojenia nakładów pieniężnych, stawiając niewiele ustępującego w tych aspektach Crossfire’a III w uprzywilejowanej pozycji. Jeśli ktoś szuka nietuzinkowo wyglądającej integry lampowej z dużymi możliwościami synergii z posiadanym systemem, powinien wciągnąć Austriaka na listę odsłuchową, gdyż oprócz wyglądu potrafi swoimi możliwościami udowodnić swój byt w naszych progach.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilajace: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable glośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcowkę mocy Harmonix TU 505EX
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM „THERIAA”

Opinia 2

Kiedy ładnych parę lat temu (pod koniec 2008 r.) miałem okazję w dobrze znanym sobie systemie posłuchać pierwszej wersji Ayona Crossfire okazało się, że z pojedynczej triody spokojnie da się w domowych warunkach i z akceptowalnymi gabarytowo kolumnami rozpętać prawdziwe heavymetalowe piekło. Niemalże nieskrępowana dynamika, konturowy, nisko schodzący i piekielnie szybki bas przy niezwykłej gładkości i czystości pozostałej części słyszalnego pasma spowodowały dramatyczne zredefiniowanie tzw. „lampowego dźwięku”, do jakiego byłem przyzwyczajony. Austriacką konstrukcję uznaliśmy po prostu za świetny wzmacniacz i to niezależnie czy patrzyło się przez pryzmat jego lampowej proweniencji, czy „zaledwie” 30W mocy wyjściowej. Zarówno technologia na jakiej bazowała odsłuchiwana konstrukcja, jak i jej parametry techniczne okazały się całkowicie nieistotne, liczyła się tylko muzyka i to muzyka, która była tuż przed nami, na wyciągnięcie ręki. Dwa lata później światło dzienne ujrzała poprawiona, w stosunku do protoplasty inkarnacja z dopiskiem „2”, w której moc pozostała bez zmian, lecz poważnym modyfikacjom poddano trzewia potężnej integry. Skrócono ścieżki sygnału, zwiększono wydajność sekcji zasilającej i przeprojektowano sekcję stopnia sterującego, gdzie rosyjskie lampy 6H30 zastąpiły Tungsole 6SL7.

Najnowsze dzieło Gerharda Hirta otrzymało oczywiście dopisek „3” i gdy tylko pojawiło się w Polsce razem z Jackiem nie omieszkaliśmy „najechać” krakowskiej siedziby EterAudio – salonu Nautilus i w wielce komfortowych warunkach na własne uszy przekonać się czy kolejna „poprawiona” wersja jest rzeczywiście lepsza, czy też zmiany katalogowe mają charakter czysto marketingowy. Kilkugodzinny odsłuch austriackiej elektroniki napędzającej Avantgardy Duo Grosso na tyle zapadł nam w pamięć, że w momencie, gdy tylko pojawiła się taka możliwość ściągnęliśmy „mroczny obiekt pożądania” na testy. Chęć posłuchania 3-ki była spowodowana również tym, że podczas rozmowy z konstruktorem miałem okazję uzyskać jego zapewnienie, że z tej platformy więcej wycisnąć się już nie da i Crossfire 3 jest ostateczną wersją wyznaczającą kres wspinaczki po stromej ścieżce konstrukcji zintegrowanych. Oczywiście można kilka rzeczy zrobić lepiej, ale do tego typu modyfikacji potrzeba zdecydowanie więcej miejsca, co narzuca konieczność przesiadki na konstrukcje dzielone.

Podobnie jak swoi poprzednicy 3-ka jest rasowym SET-em (Single Ended Triode) opartym na parze potężnych lamp 62B pracującym w czystej klasie A i oddającym równiuteńkie 30W na kanał. Skoro zatem sam producent uznał, że to jego ostatnie słowo jeśli chodzi o integry, to nie powinny nikogo dziwić kolejne modyfikacje. Regulację głośności powierzono precyzyjnej drabince rezystorowej sterowanej mikroprocesorowo ze skokiem 1,5dB. W sekcji przedwzmacniacza, sterujące Tungsole 6SL7 zastąpiły „mroczne”, ukryte pod chroniącymi je przed zakłóceniami elektromagnetycznymi płaszczami lampy 6SJ7. Dzięki temu wzmacniacz jest po prostu „cichszy” a dźwięk mniej zniekształcony. Kolejnemu tuningowi poddano również zasilanie a wszystkie połączenia sygnałowe wykonano srebrno-miedzianymi przewodami.
Warto wspomnieć, że tytułowy wzmacniacz po pierwsze jest naprawdę duży, a po drugie ciężki jak grzechy polityków. Jeśli dodamy do tego dość nierównomierny rozkład masy, której większość przypada na ulokowane z tyłu i zabezpieczone chromowanymi „rondlami” trafa, to zarówno do wypakowania, jak i ustawiania lepiej zaprosić zaprzyjaźnionego audiofila. Niby 45 kg to nie jest jakiś straszny ciężar (moja małżonka waży podobnie), to jednak podgumowane nóżki (wzmacniacza, nie małżonki) nader skutecznie uniemożliwiają przesuwanie raz ustawionej integry.

O samej aparycji Ayona trudno się bez końca rozpisywać, gdyż producentowi udało się już dawno temu osiągnąć rozpoznawalny i zunifikowany design swoich wyrobów. Od czasu do czasu pojawiają się jednak jakieś nowinki i tym razem właśnie tak jest. Oprócz uroczego i jakże charakterystycznego „oczka” biasu na płycie górnej front został ozdobiony małym, prostokątnym okienkiem z czerwonym wyswietlaczem dostarczającym informacji o sile wzmocnienia, które po kilku sekundach od dokonania zmiany automatycznie gaśnie. Nieustannie za to się żarzy krwistoczerwone logo producenta, które jedynie podczas włączania i wyłączania pulsuje informując o trwającej procedurze rozruchu/kończenia pracy. Oprócz dostarczonego pilota pełna obsługę zapewniają dwa masywne pokrętła – lewe odpowiedzialne za regulację głośności i prawe, będące selektorem wejść. Włącznik główny, co jest charakterystyczne dla Austriaków ukryto na płycie spodniej, tuż przy lewym narożniku.
Widok ściany tylnej powinien zadowolić nawet największych malkontentów. Oprócz trzech par wejść liniowych w standardzie RCA, nie zapomniano o miłośnikach transmisji zbalansowanej i zamontowano parę solidnych XLRów. Bezpośrednie wejście na końcówkę (z dedykowanym przełącznikiem) i wyjście z przedwzmacniacza zapewniają bezbolesną integrację z zestawami kina domowego, bądź rozbudowę o zewnętrzną, potężniejszą końcówkę mocy. W porównaniu do wcześniejszej wersji bardzo ucieszył mnie fakt zmiany terminali głośnikowych na zakręcane, solidne WBT-y, które wreszcie akceptują nawet najszersze widły. Całości dopełniają zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo sieciowe, wskaźnik poprawności fazy i przełączniki ground, biasu oraz niewielki wyświetlacz.

Zanim jednak przejdę do najistotniejszej części recenzji, czyli opisu brzmienia chciałbym tylko wspomnieć o jednym „ale” – wcześniejsze odsłuchy odbywały się z kolumnami o dość wysokiej impedancji i jeszcze wyższej skuteczności. W przypadkach odsłuchu pierwszej i drygiej wersji Crossfire’a były to Jerycho na Fostexie FE206E (100dB), przy czym za drugim razem jako „suportu” używaliśmy jeszcze Dynaudio Special 25. Za to „wyjazdowy” odsłuch 3-ki uświetniły Avantgardy Duo Grosso, czyli zestawy głośnikowe z aktywną sekcją basową. Ty razem miało nie być tak komfortowo, przynajmniej dla amplifikacji, gdyż zarówno u Jacka, jak i u mnie stoją konwencjonalne i wcale nie takie łatwe do napędzenia podłogowe konstrukcje. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, ze Crossfire pojawił się w moim systemie bezpośrednio po dzielonym zestawie Alluxity, który ze stoickim spokojem oferował blisko 400W przy 4Ω, czyli impedancji moich Gauderów. Nie uprzedzając jednak faktów i mając świadomość, że Jacek nie oszczędzał ani siebie, ani wzmacniacza okres akomodacyjny ograniczyłem do kilkunastogodzinnej rozgrzewki.

Pierwsze takty „Missa Dei Patris” Jana Dimasa Zelenki w wykonaniu Barockorchester & Kammerchor Stuttgart pod batutą Friedera Berniusa zabrzmiały z iście lampową, a nawet wypadałoby powiedzieć triodową, eteryczną zwiewnością i holograficzną przestrzenią. W porównaniu do stereotypowego, lampowego dźwięku, nie odnotowałem zbytniego, przesadnego faworyzowania i przesaturowania barw średnicy. W dodatku w porównaniu z poprzednimi wersjami Crossfire’a zauważalnej poprawie uległ aspekt emocjonalny. Do tej pory Cross’y grały dźwiękiem bardzo konturowym, energetycznym, lecz przynajmniej jak dla mnie ze zbytnim naciskiem na kontur i detal, na analityczność. Ostatnia wersja topowej integry pokazuje zdecydowanie bardziej humanitarne oblicze, w którym oprócz konturów, które uległy delikatnemu zaokrągleniu do głosu doszła również faktura i kolor tkanki je wypełniającej. Na zaaplikowanych w moich Gauderach przetwornikach AMT góra nadal pozostawała komunikatywna i otwarta, acz nie mogła w żaden sposób dorównać synergii zachodzącej pomiędzy Ayonem a Avantgardami. Zwiewność i lekka szorstkość smyczków została oddana z zaskakująca wiernością a wielogłosowy chór tworzył spójne, acz w pełni selektywne a przede wszystkim wieloplanowe tło. Całość brzmiała niezwykle homogenicznie, lecz nie było problemów ze śledzeniem partii poszczególnych instrumentów, czy też skupieniu się jedynie na wokalach męskich, bądź żeńskich. Jedyne, czego mi brakowało to dłuższego pogłosu, czasu wygaszania dźwięków, który zapamiętałem z odsłuchu z Avantgardami.

Zmiana repertuaru na zdecydowanie bardziej słoneczne i żywsze rytmy flamenco zapisane na albumie „Mujeres de agua” Javiera Limona były kolejnym dowodem delikatnej metamorfozy firmowego brzmienia urządzeń z krwistoczerwonym logo. Ogniste, południowe rytmy wsparte kobiecymi wokalami porywały słuchacza w wir śródziemnomorskich pieśni. Blisko podana gitara zachwycała feerią barw i niuansów nie rażąc przy tym przesadną detalicznością. W końcu słuchając tego instrumentu na żywo i to nawet z bliska, nie mamy możliwości obserwowania momentu, w którym kostka, bądź palce gitarzysty stykają się ze strunami. Co prawda technika cyfrowa poczyniła kolosalne postępy i jeśli tylko ktoś dysponuje odpowiednimi funduszami, o adekwatnym lokum nawet nie wspominając, to oczywiście może zafundować sobie kilkumetrowy ekran 4K, tylko my w tym momencie mówimy o możliwie jak najwierniejszym odtworzeniu tzw. brzmienia „live” a nie dokonywanie wiwisekcji. I właśnie takie zbliżenie do będących na wyciągnięcie ręki muzyków Ayon oferuje. Dźwiękowi zdecydowanie bliżej do naturalności niż neutralności i muzykalności niźli pozbawionej emocji analityczności. Choć w tym momencie mam małą wskazówkę dla miłośników cywilizowanych odmian bardziej technicznego podejścia do dźwięku – zmiana okablowania głośnikowego z warkoczy Hydr Signal Projects na taśmy Hamburg LS Neytona była krokiem w oczekiwanym przez nich kierunku. Efekt finalny w pewnym sensie przypominał starą „ayonowską” szkołę grania przemycając jednak od czasu do czasu delikatne przebłyski słodyczy i lampowego ciepełka. Osobiście, a więc zdecydowanie i bezapelacyjnie subiektywnie preferując jednak nowe oblicze austriackiej manufaktury podczas większości odsłuchów posługiwałem się okablowaniem Organica i Signal Projects, dzięki czemu nawet wielogodzinne odsłuchy nie powodowały znużenia a jedynie pozwalały odpocząć od trudów i stresu codziennego, wszechobecnego wyścigu korporacyjnych szczurów.

Brudnym, bluesowym brzmieniom zapisanym na „Made Up Mind” Tedeschi Trucks Band i „La Futura” ZZ Top nie zabrakło chropowatości i zadziorności. Przekaz potrafił zaangażować bez reszty słuchacza w rytm wydarzeń a pulsująca motoryka nie pozwalała spokojnie usiedzieć w miejscu. Do pełni szczęścia zabrakło mi jednak najniższego, mięsistego a zarazem potężnego i świetnie kontrolowanego basu, do jakiego potrafi przyzwyczaić odpowiednio zaaplikowana muskularna, tranzystorowa końcówka mocy. Powyższe uwagi nie są jednak zarzutem bezpośrednio skierowanym w kierunku testowanej lampowej integry, lecz wskazówką dla osób poszukujących audiofilskiej nirwany. Nirwany, w której nie ma miejsca na kompromisy i jeśli dokona się, miejmy nadzieję świadomego, wyboru podążania lampową ścieżką mocy, to i resztę toru podporządkują ww. decyzji. Co prawda można przez jakiś czas, na przeczekanie, grać na średnio skutecznych i niezbyt łatwych do napędzenia kolumnach, jednak świadomość, że można lepiej z pewnością nie wpłynie pozytywnie na spokój ducha.

Dla tego też wybór Ayona jest niejako równoznaczny z zakupem biletu w jedną stronę, biletu do high-endowego raju. Warto jednak pamiętać, iż droga, pomimo zdecydowanie wyższej niż w typowych konstrukcjach opartych na 300B, czy 2A3 mocy, nie będzie ani łatwa, ani usłana płatkami róż. Co prawda zakup zajmujących powierzchnię dwóch komórek lokatorskich kolumn tubowych nie staje się koniecznością, lecz niefrasobliwe podejście do tematu może nie tyle srodze się zemścić, co po prostu połowicznie, bądź nawet w jeszcze mniejszym stopniu wykorzystać potencjał drzemiący w tej skądinąd świetnej amplifikacji. Dla tego też warto na początku posłuchać Crossfire’a w firmowej konfiguracji, bądź to z kolumnami Ayona, bądź właśnie Avantgardami i dopiero potem kontynuować poszukiwania. Jednak osobom nie przepadającym za wielomiesięcznym gonieniem króliczka sugerowałbym umówienie się u dystrybutora na odsłuch polecanego „spécialité de la maison” – Crossfire III + dopasowane do kubatury docelowego pomieszczenia Avantgardy i … będą Państwo zadowoleni ;-)

Tekst i zdjęcia Marcin Olszewski

Dystrybucja: Nautilus
Cena: 43 900 PLN

Specyfikacja techniczna:
Typ układu: single-ended, czysta klasa A
Lampy wyjściowe: 2 x AA62B
Impedancja obciążenia: 4 & 8 Ω
Moc wyjściowa: 2 x 30 W
Pasmo przenoszenia (0 dB): 8 Hz-35 kHz
Impedancja wejściowa (1 kHz): 100 kΩ
Stosunek sygnał/szum (pełna moc): 98 dB
NFB: 0 dB
Regulacja siły głosu: drabinka rezystorowa o skoku 1,5dB
Pilot zdalnego sterowania: tak
Wejścia i wyjścia: 3x liniowe RCA, 1x liniowe XLR, 1x direct, 1x wyjście z przedwzmacniacza
Wymiary (WxDxH): 520 x 420 x 250 mm
Waga: 45 kg

System wykorzystany w teście:

– CD/DAC: Ayon 1sc
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Harmonix HS101-Improved-S; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Reimyo DAP-999EX Limited

Do sprzedaży wszedł nowy przetwornik cyfrowo-analogowy DAP-999EX Limited japońskiej marki Reimyo (cena 45.990 zł). Został on opracowany do możliwie najlepszego odtwarzania dwukanałowego stereo ze standardowych, 16-bitowych płyt CD. W swojej specjalności ma zapewnić najwyższą jakość na rynku.

Wykorzystując nagradzaną technologię LSI, używaną przez K2, w połączeniu z najnowszą techniką konwersji, DAP-999EX „Limited” zwiększa częstotliwość próbkowania i długość słowa z 16 bit/44.1 kHz do 24 bit/176.4 kHz. Dźwięk z płyt CD przetworzony przez DAP-999EX „Limited” staje się o wiele bardziej wciągający i dotykający, transjenty stają się wyjątkowo neutralne, scena dźwiękowa jest rysowana ostro i dokładnie.

Obsługiwane są częstotliwości próbkowania 48 kHz, 44.1 kHz oraz 32 kHz, a przełączanie pomiędzy nimi jest automatyczne. DAP-999EX Limited ma cztery wejścia cyfrowe (AES XLR 110Ω – BNC 75Ω – koaksjalne RCA 75Ω – optyczne Toslink).
Dostępne wyjścia analogowe to symetryczne XLR (5,1 Vrms, niska impedancja) oraz niesymetryczne RCA (2,55 Vrms, niska impedancja).

Przetwornik ma przełącznik fazy (normalna – odwrócona). Dołączny jest też kabel zasilający Harmonix X-DC2 1,5m ROHS.

 

kontakt: Moje AudioReimyo.pl

Dane techniczne Reimyo DAP-999EX Limited:
•  Kwantyzacja wejściowa:     16 bitów
•  Częstotliwość próbkowania:     48 kHz, 44,1 kHz, 32 kHz. Automatyczne przełączanie.
•  Wejścia cyfrowe:     1 x AES (XLR, gorący pin nr 3). Impedancja wejściowa: 110 Ω | 1x BNC 75 Ω | 1x koaksjalne (RCA) 75 Ω | 1x optyczne (TORX)
•  Obróbka sygnałów:     Technologia K2 (K2 LSI; 16-24 bit)
•  Przetwornik:     24 bit 16x oversampling, multibit
•  Wyjścia analogowe:     zbalansowane XLR 5,1 Vrms, niska impedancja | niezbalansowane, RCA 2,55 Vrms, niska impedancja
•  Pasmo przenoszenia:     DC – 20 kHz (+/- 0,5 dB)
•  Stosunek sygnał/szum (SNR):     > 114 dB (IHF-A)
•  Dynamika:     > 100 dB
•  Separacja kanałów:     > 105 dB (1kHz)
•  Oversampling:     4x (fs 44,1 kHz do 176,4 kHz)
•  Liniowość:     +/- 0,5 dB (+10 dBm ~90 dBm) 1 kHz IHF-A
•  THD:     lepsze niż 0,003% (1 kHz Vo=F/S)(30 kHz LPF On)
•  Kanały:     2 kanały stereo
•  Przełącznik fazy:     0 ̊- normalna; 180 ̊ – odwrócona
•  Zasilanie:     117 lub 230 V 50/60 Hz (transformator na jedno napięcie, bez możliwości przełączenia)
•  Pobór mocy:     15 W
•  Wymiary:     430 (S)x 44 (W)x 337 (G) mm
•  Waga:     5,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Alluxity Pre-amp One + Power-amp One English ver.

Opinion 1

When I first heard about the Danish Vitus-Audio planning to create a ‘budget’ line of products, I had mixed feelings. On one hand I was happy to have lower prices, because this would mean a shorter path to the audiophile nirvana, but on the other hand – knowing the market reality I feared the other side of the medal. Introduction of entry level models for many companies, including audio legends, resulted in them being accused of going the easy way and their present and past achievements were depreciated. Fortunately now, one could profit from previous experience and draw the right conclusions. Hans Ole Vitus surely did, giving control over the new project to his son Alexander. Thus a daughter company was born, called Alluxity, which became to Vitus Audio the equivalent of the ‘5’ series watches for Seiko, or Organic Audio line for Argento, if we are to stay in the audiophile market. So Vitus did not lose anything from its exclusivity, while creating a nice playfield for future clients. However if you counted on low, or even discount prices, then you are wrong. Alluxity is cheaper than its older brethren, but we are still orbiting at high levels, and Denmark is not a tax heaven or cheap workforce country. The products may be sleeker, maybe even nicer looking, but not really cheaper.

Alluxity is very laconic regarding published technical data of their products. The amount of inputs and outputs, dimensions, weight and in case of the power amplifier the power at 8Ω and the information, that the 200W rises almost twice at 4Ω and 2Ω impedance does not make any stress to the device are everything we get. Both units supplied for the test were precisely CNC machined from blocks of aluminum. Only the bottom plate are separate elements. The devices are supported by aluminum feet with felt rings. The buyer has two color versions to chose from – black and white satin. We received the classic black satin versions, but also the white ones should be a nice choice for modern homes. Also interior designers should be satisfied, as the units combine elegance with outstanding design. I liked the Alluxity exterior looks very much. Satin varnish, delicately rounded edges and centrally placed touch screens attract attention. Those are not another, run-of-the-mill black boxes, but thought through, refined projects, which were not made by coincidence. In the Pre-amp One there are more icons displayed, but during normal operation the most important information is the volume level, which is clearly displayed, while not being irritating (you can adjust brightness to your needs). Finally you do not have to use glasses to read the value from your preferred listening distance. The back plate reflects the balanced architecture of the device, with only the big, toroidal transformer being single, and hidden in a special milled place in the cabinet. I advice caution while connecting the interconnects. You need to carefully read the descriptions at the back plate, as the company used identical PCBs for both channels. I’ll repeat ‘identical’ which does not mean ‘mirrored’. When we acknowledge that, then it should be easy. The preamplifier offers four line inputs, two RCA and two XLR. The outputs are also doubled, we have a pair of RCAs and XLRs at our disposal. The active output is chosen in the menu of the device. For owners of more complicated A/V systems a bypass input is also provided, allowing the signal of an external processor to be guided directly to the outputs. The unit can also be remotely controlled by a nicely looking, Apple like, controller.

The Power-amp One is much bigger than the dedicated preamplifier. The unit is about twice as deep, and to get better cooling (the unit is quite warm even in standby setting) eight rounded holes were cut along its sides, which not only look good, but improve also the portability of the unit, as it weighs around 42kg. Similar to the preamplifier also here we find a touchscreen on the fascia, which allows to put the unit in standby and chose the preferred input (RCA or XLR). This allows two separate setups to be constructed in a very easy way. Inside, in two milled chambers, two identical PCBs were placed, one for each channel. Two toroidal transformers also have dedicated housings, which translates in perfect silence on the outside, even when you place your ear on the cabinet, you will hear absolutely nothing.

Both devices (pre and power amplifier) are made in such a way, that the innards are hanging ‘upside down’ so to speak, and the bottom plate is the only part that has direct contact with the ground. This allowed to eliminate eventual vibrations. I also have to mention, that the logo milled on top of both units is a nice decorative element.

But let us get to the sound. I allowed myself to treat the received set lightly, for a day or two, although it was thoroughly burned-in by the Katowice based distributor (RCM). Or at least I wanted to do so, but when I plugged the devices in, and fed the player with the album “Hail to the King” Avenged Sevenfold, the Danish amplifier caught my loudspeakers with a merciless, iron grip and took complete control over them. This was not a delicate brushing, not a soft foreplay of two introvert teenagers but a true Viking raid. The speed and resilience of the bass, as well as its reach, did not stand apart from what I heard from the Hegel P30 + H30, while the Norwegian set was much bigger and not as beautiful as the tested combo. When the power amplifier reached the operating temperature, much quicker than I anticipated, I started to unleash any kind of repertoire on the tested amplifier. When Alluxity made me forget about my evening coffee, by its dynamics and energy, shown while few with heavy metal, I tried to find out, how it will behave with more civilized genres. I wanted to know, if the power owned by the Power-amp One does not make it show muscle and increase dynamics in pieces, where this is absolutely not needed. So I started with “Tears in Heaven” from the newest re-master “Unplugged” by Eric Clapton. The precision, with which the musicians were located on the stage and the incredible calmness and melancholy brought forward with this peace, allowed to submerge completely within the crown attending the gig. Eric Clapton’s guitar was slightly enlarged, but together with his voice, it was the most important instrument in the recording. The readability of the further planes, choirs and soft percussive elements did not leave any room for criticism.

“The Chokin’ Kind” from the album “The Soul Sessions” Joss Stone drew attention of the listener from the first few notes. The closely recorded vocals were full of audiophile ‘delights’. Taking breath, soft clicks – in general, the whole studio entourage was really palpable. But this was only the introduction to the ethereal, and requiring the listener to pay attention, “Beata Vergine: Motets in the Virgin from Rome and Venice” performed by Philippe Jarousky and Ensemble Artaserse. Here even the slightest sign of nervousness and uncontrolled spontaneity would be not only an indiscretion, but a kind of desecration. Fortunately, the Danish set could control its temper and even on “Stabat Mater Dolorosa” could stay in the shadow of the music, providing a silky smooth and palpable sound. The sweetness of the contra tenor contrasted beautifully with natural coarseness of the strings, and the room acoustics of the place it was recorded increased the realism of the recording. But I like more the typical sacral acoustics, like the one on the albums “Misa Criolla” Mercedes Sosa, or “The Divine Liturgy of St. John Crysostom” Choir of Danilov monastery Moscow, and I would like to stay a little longer with the last album. Alluxity was like a fish in the water with this, seemingly boring, repertoire. The slight lowering of the pitch of the voices of the monks added extra power and gravity to the whole. The very low sung/recited opening of “Kontakion” was a beautiful prelude to higher pitched voice of the leader, while the long decay increased the mysticism of the liturgy. What was important, is the fact, that we did not lose anything from the selectiveness, and although there was a significantly long decay, I notice absolutely no problems with clarity and readability of further planes.

Going to slightly lighter themes I played “A Book of Luminous Things” Aga Zaryan. The warm and incredibly sensual voice of the singer became even more intriguing with the Danish combo, gaining on magnetism and sex appeal. The sibilants were still clearly audible, but the sound engineer did not want to make them the main attractor of the sound, like it sometimes happens on “audiophile” samplers. Instead such artificially enhanced attractions, it was much nicer to listen to the shining and sparkling brass, cymbals, strings, which softly accompanied the singer or the bass line. The ease of following each and every sound line did not interfere with the permanent and precedent consistency belonging to the tested amplification.

The longer I listened to the Alluxity, the more I was convinced, that Alex succeeded in keeping surprisingly much from the original sound of the ‘parent’ company. Combination of smoothness with detail resulted in a very nice musicality based on a solid bass foundation and properly open treble. The slight favoring and extra saturation of the midrange only increased listening pleasure. Juicy flesh filled the clearly drawn outlines, which were a few pixels thicker than in the devices made by the family senior. Now I hinted a bit to the Vitus electronics, I cannot go around without comparing this set to the Vitus and Gauder Berlina RC11, which I heard playing “The Wall” Pink Floyd. Taking into account the ‘small’ price difference between that system and the Alluxity with my Arcona, the result was surprisingly positive. The smaller system played with a very big, and most importantly, realistic and natural sound. You could feel the momentum and a certain pathos of the recording and the spectacle kept you in the listening chair from the first to the last note. The sounds of the helicopter passing by, the closing door or the child were presented just behind the line of the speakers. Without artificial projection of the stage close to the listener, without placing the vocalists on his lap Alluxity created an impression of actively participating in the spectacle. To cut things short – we had full culture, but without overdoing it and without killing the most important part of music – emotions.

Because the tested amplifier is housed in two cabinets I tried to check, if we can save a few euro connecting the power amplifier to a source with regulated output. The first impressions of connecting the amp directly to my Ayon or the Lumin streamer I tested at the same time, were very promising. The power amplifier was the device that gave the sound the final shape, providing it with the required dynamics and homogenous cohesion of the sound. But in time I noticed some kind of flattening of the stage. The choir from “Missa Criolla” did not stand in such a clear halfcircle as before, the freedom of reproducing the musical spectacle disappeared somewhere, making the stage narrower, shallower and less tall. Also noticeable was the reduction of audiophile ‘plankton’ and aura, which engulfed the Steve Kuhn Trio on “Pavane For a Dead Princess”. The presence in the audience of the acoustic Eric Clapton concert was not as obvious as before, and the decay time on The Divine Liturgy of St. John Chrysostom” in the Moscow monastery got significantly smaller. It was not bad at all, but compared to the complete set, the impoverishment of the sound was annoying, and for sure, this was not how high-end should be.

I mentioned high-end on purpose, because describing Alluxity as lifestyle electronics would be very unjust. We have to admit, that high quality audio gear does not have to be rough, lacking in aesthetics and user unfriendly. The Danish products show a completely different picture of how sublime audio can be. Something that is not only for the ears, but has also something for other senses of the listener and other members of the household. Ladies and Gentlemen – if you are looking for a very universal electronics, which should also be the gem of the room design, you should give Alluxity a try. I think, that even a short contact with this nice duo may result in long-term acquaintance and the choice of loudspeakers can be done based only on sound and looks, without worrying about power demand – Power-amp One can handle most products populating the market.

Text and pictures: Marcin Olszewski

Distributor: RCM

Prices:
Pre-amp One: 6 100 €
Power-amp One: 8 400 €

Technical Details:
Pre – amp One
Inputs: 3 x XLR, 2 x RCA
Outputs: 1 x XLR, 1 RCA
Dimensions: 110 x 435 x 300 mm
Weight: 14 kg.

Power – amp One
Output power: 2 x 200 W/8Ω
Inputs: 1 x XLR, 1 x RCA
Dimensions: 110 x 435 x 450 mm
Weight: 42 kg.

System used in this test:

– CD / DAC: Ayon 1sc, CEC CD3N
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Stream player: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center; Lumin
– Integrated Amplifiers: Electrocompaniet ECI 5
– Preamplifier: iFi iTube
– Speakers: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Harmonix HS101-Improved; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– Digital IC: Fadel Art DigiLitz, Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye, Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB Cables Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Speaker Cables: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Power Cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Power distribution board: GigaWatt PF-2 + cable LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Table: Rogoz Audio 4SM3
– Ethernet cables: Neyton CAT7 +
– Accessories: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

Opinion 2

When somebody opens a company, which fares well on the market, then the most important thing for the owners is to pass it on to his offspring. Finalizing their plans, the seniors feel satisfaction from their dreams come true and step back from leading the company. This is how things happen usually, but in the family, that is the hero of this test, in a way, it is different. Because in this family, the juniors have their own ideas for their lives and make things happen their own way. You need to have guts to resign from easy money, and taking over a company from your parent would be just that, and try to make your dreams come true. And entering a market taken big a lot of big companies and known brand names while making yourself visible is very rare. Fortunately nothing is impossible, and such ‘miracles’ do happen. Everything I said in the introduction is true for a new player on the audio market – Alexander Vitus, the son of Hans Ole Vitus, who took his future into his own hands and created the brand Alluxity, with the first products being the line preamplifier “Pre One” and the stereo power amplifier “Power One”.

I do not think, that he could have achieved everything without advice from his father, and for sure he does not compete with his parent’s company. Alex decided not to compete within his family and proposes prices, which are more affordable for audiophiles, than the products of Vitus Audio. I only hope, that the lower prices are not the result of cutting costs on his father’s ideas. Anyway I received the set for testing from Marcin and plugged it in my system.

External design is nowadays a very important part of the marketing, and to be recognizable among competition, you can accidentally become alienated becoming one of the people, who do not pay any attention to the design. There is a saying, that “it may look like shit when it sounds like heaven”, but if something is going to be placed in the living room, it has to be accepted by the spouse, and if it is, then sometimes you can even spend more money on it.

In the cartons I found two monolithic, aluminum units, varnished black. The cabinet of the preamplifier is made from one block of aluminum, and the only holes allowing a peek inside are on the back and bottom plates. All the edges are milled with a 45 degrees angle and there are no visible bolts, what makes the project very neat and good looking. On the back plate we find five inputs: three XLR and two RCA, two RCA sockets labeled ‘bypass’, two outputs – one XLR and one RCA, a power switch and an IEC power socket. On the front panel there is a centrally placed, big and readable touchscreen, with icons used for operating the unit, and very large and thick display of the current volume setting – a true 21st century solution. The power amplifier looks very similar to the preamplifier, it is only almost twice as deep, the shape becoming close to a square. To disperse the heat eight holes were drilled in the top and bottom plating, allowing the air to flow freely through the internal heat sinks. The holes have also smoothly milled edges – the whole looks like a gem. The poweramp boasts also a touchscreen, the difference is only in the amount of displayed icons. The back is populated with two inputs, XLR and RCA, loudspeaker terminals, a power switch and an IEC socket. Both devices have a nicely etched company logo on the top, which adds to the stunning visuals. Everything is very tasteful and there is no point of being discontent.

After unpacking and transporting the units to the second floor (they are quite heavy) I connected them to power and allowed to warm-up without playing anything. The power amplifier gets a bit warm, this is far from excess, unlike the American Pass amplifiers – it is just warm. I noticed during the test, that even after putting the unit in standby it remains warm, some circuits must remain powered. Probably this is related to the time needed for reaching operating parameters by the amplifier, but if somebody wants to save, the power switch on the back must be switched off.

I got a bit acquainted with the sound of the Vitus Audio systems, albeit not in my system, so I hoped, that the brand led by the junior will not be far away from that sound. Fortunately, the first notes I heard from the Alluxity after I warmed them in, brought peace to my soul. I got a sound, which was very saturated and loaded with energy. Alexander put emphasis on getting joy from listening through absorption of all musical contents at once, without splitting it into different parts. The whole is homogenous, none of parts composing the sound was allowed to jump in front of others. Main emphasis was put on saturation of the midrange and adding weight to the lower octaves, while keeping the treble’s noblesse. This results in slight blurring of the outlines, the virtual sources are drawn with a slightly thicker line, what makes the sound slightly sweet. However this does not influence the readability of the micro- and macro-dynamics. In quiet moments, the artists from deeper in the sound stage are brilliantly located, and loud, energetic playing does not cover the information coming from them. The character of this young brand seems to be directed to clients like myself, who likes saturated midrange with lots of information, with the only difference, that I also like the edges of instruments being drawn sharper. But to have that, we need to pay a lot more. If we do not want to search long, we can go to a dealer selling products from Ole Vitus and we get that extra in a complete package. However in absolute terms I could live with that sound, with such colorful way of spending my free time, drinking some Single Malt from Islay. The stage presented by the tested electronics was very good, the musicians have enough space around them to not have to sit on each other’s lap, and the sound reaching the listener draws an accurate picture between the loudspeakers.

Knowing the abilities of the Danish gear I decided to confront two worlds: the material from the newest disc of Tomasz Stańko titled “Wisława” recorded by ECM with a New York quartet, and the, still remaining in my memory, concert I heard in the summer, in the known jazz club “Jazz Café” located in Łomianki near Warsaw, which was promoting that recording. In theory there is nothing to compare, as a stereo set will never reproduce that, what you can hear live, but I have some observations, which I will try to describe here, what will make this experience an exception confirming the mentioned rule. I do not know how this happened (the owners of this club must know Tomasz very well), but the mentioned concert happened for only about one hundred people, who were lucky enough to buy tickets. An artist of that class rarely plays for such a small audience, and in an environment more fitting for a Finnish sauna, than a concert hall. This is a small, but very nice club, but the amount of guests present that night made everybody sweat like hell. Every move cause more liters of sweat cover the whole body, so you can imagine, what the musicians endured on the small and heavily lighted stage. They sat almost one atop of the other, because finding a place for the piano and drum kit, while leaving some space for the contrabass was really tough. I really admire the musicians for their commitment, I think that only the charisma of Tomasz Stańko kept them from fleeing. So the beginning and the atmosphere of the concert were quite heavy. The gentlemen played one piece after another, but there was no understanding between them. Fortunately such sessions have their rights, and in time it got better and better. Until the break – and they played the material from the whole two-disc album – they searched for the feeling, but after it, something clicked in the right place and then it was brilliant. Nobody cared about the airless club anymore (maybe with the exception of my wife – she does not like jazz) and the whole audience started to shake their heads and legs rhythmically. Such close presence of the musicians, having the icon of Polish jazz for touching was an incredible experience. The emotions we felt projected also to the five musicians, what translated into neck breaking solos, and at the end the applause did not end. But returning to the point – recalling that event I think about one, maybe two aspects in favor of it: the first one is meeting a world class trumpet player in person, and the second one are the emotions caused by listening to him being maybe two meters away, almost feeling the airflow in the instrument on the cheek. This I will probably not live through again. But comparing that concert with the disc played at home, amplified with the Alluxity set, I felt no dissonance. Why? I hurry to explain.

All aspects like: timbre, saturation, energy and sweetness of the treble resembled that live playing – well, maybe the cymbals were more live during the concert, but I once talked with a recording engineer, and he told me, that cymbals recorded live, without correction, are not bearable when played back. The trumpet was beautifully matte, the piano vivid and with good timbre and the contrabass heavy, yet still very well resolved. Looking from the audiophile point of view, at home it sounds better. The emotions are not as profound, but still there. But it requires a bit of engagement in the musical happening, having the music play in the background would not be enough. The rest of the important aspects is better at home. The Danish amplification shows a much bigger sound stage, the artists do not touch each other, do not flow into one, playing mass. In addition the small size of the club room, and the wooden stage, many times introduced booming, like sometimes you can hear at home in a corner or near a wall. Listening to the disc in your sweet spot I never noticed anything like that. The sound of the instruments, like I mentioned before, did not differ much from the original, and the comfort listening conditions, without stuffiness and its side effects for all the senses, is out of the question. Another asset is the fact, that in the recorded material, the gentlemen are playing on 100% capability from the start, and do not have to conquer the unfriendly environment, they have the right feeling all along. Please do not remove me from your list of credible reviewers after the heresy I am writing here, but this experience showed me, that a well composed stereo system is able to come close (nobody wrote, that it was much better) to a club room, and when you notice something like that while composing your set, you should consider, if this is not the end of your search.

After the “Wisława” I played most of my digital collection, but I would not be myself, if I would not try the tested gear with a gramophone playing the main role. The predispositions of Alluxity: putting extra weight to the sound and smoothness, allowed me to choose any disc from my collection, regardless of the pressing year. After playing a few old pressed vinyl discs, where I had many positive, and not heard before, impressions (the lack of saturation was alleviated by the Alluxity), I placed a three vinyl album on the platter, issued by the Scottish label Linn Records, the monumental, rearranged for a smaller ensemble, opus of George Frederic Handel “Messiah”. You have to exploit the abilities of the reproduction gear, and this recording was a clear example of that. The quite small instrumentation, together with the vocalists, forced into full engagement in the spectacle, and when needed, the set created by Alexander Vitus allowed to trace any vocal or instrumental part effortlessly. Were those solos, or tuttis, it did not matter, you could trace each and every string of notes played on the stage created by Linn’s engineers. Was it the soprano, tenor or bass, all of them sung with splendid timbre, many times searched for, and their palpability showed exactly their location on stage – all due to the Danish-Japanese-British-German-Polish audio system. Three discs which passed so quickly as one. For a jazz loving listener this should be a sign of the class of the tested amplifier.

The unavoidable decision to pack the products of the younger generation of the Vitus family resulted in one feeling – pity. Sometimes such moments are felt like one of thousands similar events, not differing from each other, but not this time. I am very happy that the son of Ole Vitus promotes musicality with his creation. He does not aim for clients loving overly sharp outlines, or blown-up sound, but his Pre-One and Power-One aim at the midrange, while good choice of loudspeakers can direct the results in the direction desired by the audiophile. I think this is a very good marketing strategy, increasing the target population of this young company. If you did not consider these products on your buying list, this may be a big error, and if you do, the search may be over very quickly.

Jacek Pazio

The system used in the test, a complete set of Combak Corporation.

Electronics Reimyo:
– Separate DAC + CD player: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– Tube preamp: CAT – 777 MK II
– Solid state power amp: KAP – 777
Speakers: Bravo Consequence +
Power cables: Harmonix X-DC-350M2R Improved Version
Speaker Cables: Harmonix HS 101-EXQ (mid-high section); Harmonix HS-101 SLC (Section woofer)
IC RCA Harmonix HS 101-GP
Digital IC: Harmonix HS 102
Table: Rogoz Audio
Accessories: Antivibration stand for the power amp by Harmonix TU-505EX MK2, Harmonix Enacom improved for AC 100-240V; Harmonix Tuning Room Mini Disk RFA-80i

Analog stage:
– Turntable:
drive: Dr. Feickert Analogue „Twin”
arm: SME V
cartridge: Dynavector XX-2 MK II
– Phonostage: RCM „THERIAA”

  1. Soundrebels.com
  2. >

IV Ogólnopolski Salon Win i Alkoholi M&P

Opinia 1

W ramach dzielenia się własnymi pasjami a zarazem wzajemnego poszerzania horyzontów postanowiliśmy z Jackiem zaproponować Państwu coś z pozoru niewiele mającego wspólnego z audio, czyli relację z IV Ogólnopolskiego Salonu Win i Alkoholi M&P. Z premedytacja w poprzednim zdaniu użyłem zwrotu „z pozoru” gdyż nader często podczas wieczornych, bądź prowadzonych w szerszym gronie odsłuchów jednym z drobiazgów uprzyjemniających delektowanie się muzyką jest lampka jakiegoś zacnego trunku. Zaznaczam „delektowanie się” a nie doprowadzanie do stanu mającego niewiele wspólnego z dumy wynikającej z bycia przedstawicielem homo sapiens. Dla tego też staramy się wybierać wina, bądź inne specyfiki oferujące bogactwo doznań porównywalne z odkrywaniem niuansów obecnych w muzyce. Oczywiście nawet w najmniejszym stopniu nie namawiamy do podążania naszą drogą i przypominamy, że alkohol przeznaczony jest wyłącznie dla osób pełnoletnich, jednakże nieśmiało sygnalizujemy, iż od czasu do czasu lampka leciwego destylatu może podnieść walory artystyczne niejednego nagrania. Biorąc jednak pod uwagę, że umieszczenie tejże relacji nawet w sekcji poświęconej akcesoriom i tuningowi byłoby zbyt daleko posuniętym (nawet jak na nas) nadużyciem pozwoliliśmy sobie podpiąć ją pod jakże nośny dział lifestyle.

W nad wyraz rześkie czwartkowe popołudnie 17 września wybraliśmy się z Jackiem na IV Ogólnopolski Salon Win i Alkoholi M&P odbywające się w zabytkowych wnętrzach „Fortecy” na ul. Zakroczymskiej w Warszawie. Lokalizacja tego typu imprezy nieopodal Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych wydaje się prawdziwym strzałem w dziesiątkę, gdyż w przypadku, jeśli kogoś naszłaby ochota na omszałą butelczynę pamiętającą czasy Kolumba, to zamiast osuszać bankomat zdecydowanie rozsądniej byłoby udać się do ww. instytucji w celu nabycia paru, odpowiednio zadrukowanych arkuszy. Dzięki dość wczesno popołudniowej porze nie mieliśmy problemu ani z zaparkowaniem (co w tamtych okolicach jest nie lada wyczynem), ani nie musieliśmy przepychać się w tłumie podobnych do nas „koneserów”.  

W głównej sali, choć zdecydowanie trafniej byłoby w tym wypadku mówić o zadaszonym wewnętrznym dziedzińcu, ulokowano większość producentów win a w przylegających „krużgankach” rozgościli się wystawcy oferujący wszelakiej maści zdecydowanie mocniejszych trunków. Co najważniejsze organizator zadbał, by na każdym sotoisku znajdował się bądź to przedstawiciel producenta, bądź przynajmniej osoba doskonale obeznana z ofertą. Dzieki temu można było uniknąć dość kuriozalnych i psujących nastrój wypadków, gdy pytając się o klasykę, czyli Cabernet sauvignon zdarzało mi się słyszeć rezolutna odpowiedź padającą z uroczej hostessy iż Cabernet jest tutaj a  Sauvignon niestety się skończyło. Takie podejście do tematu niezmiernie cieszy, gdyż jest oznaka, iż kultura spożycia zauważalnie się podnosi a i czasy, gdy szczytem szczęścia było zdobycie Sophii, bądź Egri Bikavér powoli odchodzą w zapomnienie.
Wróćmy jednak do zdecydowanie przyjemniejszej rzeczywistości. Biorąc pod uwagę, iż niejako byliśmy w pracy szanse na degustację choćby ćwierci oferowanych trunków było fizycznie niemożliwe, więc chcąc nie chcąc ograniczyliśmy się do rozmów z wystawcami i fotografowania, próbując jedynie najbardziej intrygujących nas specjałów. Tzn. Jacek próbował dzień wcześniej podczas zdecydowanie bardziej kameralnej degustacji w Whisky & Cognac Club, rolę królika doświadczalnego powierzając mi w czwartek a samemu pełniąc odpowiedzialną rolę obserwatora i kierowcy.

Nie wdając się zbytnio w niuanse, gdyż ulubione smaki są sprawą jeszcze bardziej indywidualną niż nasze gusta muzyczne pozwolę sobie jedynie zasygnalizować kilka ciekawych, oczywiście z mojego punktu widzenia ekspozycji.

Sporym zainteresowaniem cieszył się słynny Absynt, czyli destylat powstający z kompozycji ziół zamoczonych w alkoholu. Dreszczyku emocji dodawała z pewnością informacja o niewielkiej, ale jednak, zawartości Tujon (czyli neurotoksyny), w której to przedstawiciele „Belle Epoque” poszukiwali natchnienia i proroczych wizji.

Zdecydowanie mniej „uduchowiające” specjały można było skosztować na stoisku z Nikka Whisky, czyli whisky pochodzącej z … Japonii. Tak, tak, z Japonii, będącej czwartym producentem whisky na świecie. Trunki pochodzące z Kraju Kwitnącej Wiśni charakteryzują się przepiękną bursztynową barwą, cytrusowo-miodowymi aromatami i niekiedy torfowymi nutami. Dla osób gustujących w wyrobach pochodzących z Islay mogą wydawać się początkowo zbyt gładkie i wycofane, lecz kultury i gładkości nie sposób im odmówić.

Pozostając w krainie łagodności nie sposób nie wspomnieć o znakomitych Bourbonach Blanton’s, których szczegółowe opisy powinny zachwycić nawet rozkochanych w liczbach księgowych. Wystarczy tylko wspomnieć, że każda butelka posiada etykietę zawierającą m.in. numer beczki, butelki, nazwę magazyny, numer stelażu, oraz datę otwarcia beczki. Słowem iście audiofilski i wzorowo „otagowany” trunek. I jeszcze mały, acz miły drobiażdżek – butelki zamknięte są korkami z jedną z 8 miniaturek jeźdźca na koniu, które razem tworzą słowo Blantons.

Zamykając rozdział ambrozji pieszczących podniebienie niejako na deser zostawiłem 30-to letni Guy Lheraud X.O Eugene 30 YO Cognac o waniliowo-pomarańczowych nutach oraz orzechowych przebłyskach. Prawdę powiedziawszy mając możliwość dłuższej degustacji nie miałbym nic przeciw, by całą imprezę spędzić właśnie przy tym trunku, co biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do diabelskich wywarów z Islay zaskoczyło nie tylko Jacka, ale i mnie samego.

A właśnie – gratką dla pasjonatów destylatów, których aromat kojarzy się zdecydowanie bardziej z apteką i prosektorium niźli z wykwintną degustacją, z pewnością była kolekcja szkockich single maltów sygnowanych logo najmłodszej, wybudowanej na wyspie Islay destylarni – Kilchomana. Produkcja tych piekielnych specyfików o słomkowej barwie rozpoczęła się w 2005, dzięki temu za butelkę naprawdę zacnej Whisky producent jeszcze nie życzy sobie równowartości dwutygodniowego pobytu na Lazurowym wybrzeżu w 5* hotelu. Mi osobiście do gustu najbardziej przypadły Kilchoman Single Cask M&P 2008 i już sobie ostrzę zęby na przyszłoroczne butelkowanie Kilchoman Single Malt Loch Gorm Sherry.

Po skutecznym wypaleniu kubków smakowych powyższą miksturą poszukiwania odpowiednio finezyjnego wina przez pierwsze kilkadziesiąt minut przypominały wpatrywanie się w starożytne freski wewnątrz egipskich grobowców tuż po wejściu z oślepiającego słońca pustyni. Po prostu zamiast degustować można było spokojnie porozmawiać z podobnymi nam zapaleńcami, powymieniać się obserwacjami i uwagami, oraz swoimi typami. Dzięki temu trafiliśmy na fenomenalne Speri Amarone.

Ta klasyczna, pochodząca z najlepszej winnicy Speri – Monte Sant’Urbano mieszanka szczepów Corvina Veronese, Rondinella i Corvinone wprost oszałamiała bogactwem smaków i dojrzałością. Niezaprzeczalnie wytrawnę i ciężkie jest zarazem jedwabiście gładkie i intensywnie owocowe, lecz nie w dość spontaniczny, acz lekko nieokrzesany nowoświatowy sposób, lecz dystyngowany i przemyślany. Czteroletni okres dojrzewania w beczkach ze słoweńskiego dębu nadaje temu winu odpowiedniego konturu, dzięki któremu zyskuje na wyrazistości nie tracąc nic z właściwego sobie kolorytu i spoistości wypełnienia. Po takiej ambrozji znów musieliśmy zrobić sobie przerwę by docenić walory zdecydowanie bardziej przystępnych win jak francuskiego Chateau Paul Mas Clos Des Mures o intensywnym aromacie lukrecji, czy chilijskiego, bardzo rześkiego Casas Patronales Reserva Privada Chardonnay.

Tym oto sposobem czwartkowe popołudnie niepostrzeżenie minęło a my, przeglądając zdjęcia i poczynione naprędce notatki już nie możemy doczekać się kolejnej edycji. Serdecznie dziękujemy Organizatorom za zaproszenie a Państwu za uwagę.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Alkohol jest nieodłącznym towarzyszem życia człowieka. Jedni widzą w nim przyjaciela, pomagającego utopić wszelkie smutki codziennej wegetacji, inni kolokwialnie mówiąc „łykają” by przetrwać do następnego dnia, a jeszcze inni traktują go jako niezbędną część zabawy – pijąc do efektownego zejścia z parkietu (urwanie filmu), co później wykorzystują brylując w podobnym sobie towarzystwie. Ja chyba jestem staroświecki, gdyż od zawsze ta wysokoprocentowa ciecz służyła mi do delektowania się jej smakiem. Oczywiście zdarza się traktować ją jako „pomagacz” w zabawie np: męczące wesela, czy makabrycznie nagłaśniane bale sylwestrowe, ale już na imprezach rodzinnych staram się zabezpieczyć coś schlebiającego moim drogocennym kubkom smakowym. Oszczędzam je, gdyż są podstawą pięknej przygody spożywania alkoholu z jego bukietem informacji zapachowych i smakowych, które zauważamy dopiero po wejściu na odpowiedni szczebel wtajemniczenia. Śpieszę od razu wyjaśnić, że jeśli ktoś takowe aspekty odczuwa przy rozrabianej ze skażonego spirytusu „berbelusze”, nie jest smakoszem w powszechnie przyjętym tego słowa znaczeniu i powinien poszukać w słowniku innego określenia takiego stanu nirwany. Jest kilka pospolitych synonimów, jednak biorąc pod uwagę, że nie wszyscy zdają sobie sprawę ze swojego problemu, nie zrobię tutaj ulicznej wyliczanki. Jak to często mówię, najważniejszy jest „fun” z tego co się robi, byleby nie miało to negatywnego wpływu na osoby postronne. Dla mnie, jako audiofila, dobry Single Malt jest ukojeniem dnia trudu w pracy, przy muzyce odtwarzanej na wykolej klasy sprzęcie audio. Można rzec, że te dwa aspekty nawzajem się uzupełniają, a dobra Whisky połączona z dobrą muzyką, plasuje się tuż za intymnymi kontaktami damsko męskimi.

Takie podejście do tematu alkoholu, plus fakt, że nigdy w życiu nie zapaliłem papierosa sprawił, iż moja droga małżonka zapragnęła zrekompensować mi poniesione straty moralne za pomocą karty stałego klienta w warszawskim oddziale sieci Alkohole i Wina Świata M&P w Wesołej. Wiedziała, że jedna, może dwie butelki drogiego, ale dobrego trunku miesięcznie nie zrujnują nam portfela, a moją wdzięczność może niejako mimochodem wykorzystać przy swoich zakupach związanych z działem mody. Podczas gdy taki układ obu stronom cały czas odpowiada, ja ze swoimi wydatkami stałem się na tyle zauważalnym klientem, że dostaję zaroszenia na coroczne galę pod nazwą: „Ogólnopolski Salon Win i Alkoholi M&P”. Tegoroczna edycja była czwartą tego typu imprezą, z czego ja pojawiłem się już drugi raz. Zeszłoroczne doświadczenia jakimi był straszliwy tłok w godzinach późno popołudniowych, zaowocowały dość wczesnym pojawieniem się razem z Marcinem w lokalu „FORTECA” przy ulicy Zakroczymskiej 12 w Warszawie. To był bardzo dobry ruch, pozwalający na spokojne obfotografowanie całości przedsięwzięcia, po którym pozwoliliśmy sobie przejść do najważniejszego punktu tej wyprawy, jakim była degustacja połączona w wielu przypadkach z rozmową z właścicielami winnic i destylarni wystawianych trunków. A było co smakować i tylko zdrowy rozsądek pozwolił na wyjście z „Fortecy” na własnych nogach.

Jak sama nazwa wskazuje, wiodącym alkoholem było wino, pokazujące większość portfolio  Salonu M&P.  Główną halę w kształcie okręgu podzielono na rejony świata, co dla w miarę obeznanego smakosza było drogowskazem, jaki kierunek dogłębniej penetrować, a jaki znając od podszewki można pominąć. Spróbowanie całej wystawionej oferty z uwagi na ilość było prawie niemożliwe, ale przybyli na wystawę przedstawiciele producentów – często właściciele, i wykwalifikowana obsługa salonów z całej Polski, weryfikując wstępne oczekiwania, prezentowali interesujące nas szczepy czy apelacje. Nie będąc „winiarzem” i traktując je jako dodatek do rodzinnego weekendowego obiadu, ilość próbek ograniczałem do przychylnych opinii Marcina. On bryluje w tych tematach, a dodam również, że jest jednym z moich mentorów w sztuce spożywania mocniejszych trunków, dla których przybyłem tego dnia, czyli Whisky.

Trunki wysokoprocentowe razem z winami z nowego świata ulokowane były, w okalającym centralną salę na wzór „Krakowskich Sukiennic” korytarzu. Panujący półmrok wespół z intrygująco dobranym oświetleniem, fantastycznie podkreślał nietuzinkowość tej części festiwalu, gdzie w przeważającej części swój zakątek znalazły wszelkie mocne alkohole od Burbonów, Cognac’ów po Whisky. Tam spędziliśmy większość zarezerwowanego na degustację czasu, co zaowocowało wieloma pozytywnymi odkryciami.  
Ukierunkowany przez swoich „nauczycieli”, będąc w sklepie, jestem dość monotonny w zakupach, nabywając tylko znane mi destylarnie z konkretnych regionów. Człowiek staje się ortodoksem, gdyż z obawy przed „wtopą” natury degiustacyjnej zbytnio nie eksperymentuje. Na szczęście takie spotkania pozwalają nie tylko rozwiać tracpiące nas wątpliwości, ale i znacząco poszerzyć horyzonty. Dzięki nim spróbowałem wykwintnych, nigdy niebranych pod uwagę alkoholi jak: 46 letni ARMAGNAC za bagatela 830 PLN, 40 letnie ROYAL OPORTO ( 680 PLN), 40 letni koniak LHERAUD X.O CHARLES VII (1350 PLN), 17 letni NIKKA 17 YO TSRU (850 pln), CALVADOS HORS D’AGE LOUIS LAURITON (340 PLN) i wiele innych ciekawych n, acziespożywanych wcześniej „napitków”, które pokazały się z bardzo dobrej strony. Pełnej oferty nie sposób wymienić i zbytnio nie ma sensu, ale dotychczasowy kanon w postaci brandów: KLICHOMAN, BEN RIACH, GLENDRONACH i ARTBEG, spokojnie mogę wzbogacić o inne pozycje. Największym zaskoczeniem tych targów była jednak prezentacja na stoisku TEQUILI. Podchodząc do stolika, na starcie zaznaczyłem, że nie przepadam (nie znaczy, że nie spożywałem) za tym rodzajem „wody ognistej” (bez wzglądu na smak), na co pan z obsługi dopowiedział, że błądzę i złapawszy za butelkę w kształcie trupiej czaszki, napełnił moją szklaneczkę. To doświadczenie pokazało, że jeśli chcemy napić się czegoś dobrego bez względu na materiał wsadowy do fermentacji, musimy jedynie wspiąć się na odpowiednio wysoką półkę cenową, gdzie podczas produkcji główny nacisk kierowany jest na efekt końcowy. Pierwszy raz piłem Tequilę jak rasowego Single Malta, z wyczuciem pełnej palety zapachu i smaku. Szczere podziękowania z mojej strony dla tego Pana, który po raz kolejny udowodnił, że człowiek uczy się przez całe życie. Dla wyjaśnienia dodam, iż ten fakt miał miejsce dzień przed główną wystawą na zamkniętym pokazie dla wybranej grupy klientów, na który również zostałem zaproszony.

Nie byłbym sprawiedliwy, gdybym nie zdradził głównego celu tej wyprawy, jakim było poszukiwanie czegoś dla mojej drugiej połówki. Szukałem niedrogiego wyrobu, prezentującego duży bukiet smaku z nutą słodyczy o mocy na poziomie wina. Jej podstawowym drinkiem jest pospolite Whisky lub Burbon zaprawione colą – „budżetowa” masakra. Odwiedzając każdy stolik prosiłem o propozycję dla niej i coś o smaku „podkładów kolejowych nasączonych płynem hamulcowym DA-1” dla siebie. Najlepsze jest to, że każdy z wystawców był przygotowany na oba warianty. Jeśli nie do końca wpisujące się w moje potrzeby, to przynajmniej podążające w odpowiednim kierunku. Koniec, końców wychodząc, jako „gift” dla małżonki zakupiłem dwa Likiery – „LIMONCELLO RONER”  i ” HOLLER SAMBO”, uzupełniając to pozycją  „ROYAL OPORTO” z 2008 roku.

Ten dzień pełen doznań dla kubków smakowych festiwalu, pozwoli mi i wielu przybyłym gościom, na rozszerzenie koszyka planowanych zakupów podczas wizyt w salonach M&P, a zwiększenie poziomu wydatków, może skutkować zaproszeniami na zamknięte pokazy mocnych trunków, na których miałem zaszczyt być już obecny. Dziękuję organizatorom za takie poszerzające horyzonty spożywania alkoholu wydarzenia i miłą obsługę w salonach sprzedaży, życząc sukcesów w dalszym powiększaniu oferty destylarni i winnic, co pozwoli na skupienie wokół siebie większej ilości zadowolonych klientów.
Do zobaczenia w salonach.

Jacek Pazio.

 

  1. Soundrebels.com
  2. >

Yamaha HPH-MT120 i HPH-MT220

Słuchawki Yamaha HPH-MT120 i HPH-MT220 to profesjonalne konstrukcje, które doskonale sprawdzą się nie tylko w domowym zaciszu, lecz także w studiu nagraniowym. Teraz kupując te słuchawki klienci bezpłatnie otrzymują program do nagrywania, edycji i masteringu dźwięku.

Opracowany przez firmę Steinberg program WaveLab to pierwsze komputerowe narzędzie do masteringu, pozwalające dokonywać edycji audio i wypalać gotowy materiał na płycie CD/DVD. Historia oprogramowania sięga 1995 r. i od tego czasu to rozwiązanie rozwijało się, oferując obecnie zintegrowane narzędzia do produkowanie podcastów, odświeżania nagrań i masteringu z pełną obsługą publikacji przez internet.

WaveLab LE 7 dostarcza narzędzia do edycji dźwięku dopasowane do potrzeb muzyków, niewielkich studiów nagraniowych i autorów podcastów. W tym ostatnim przypadku oprogramowanie łączy podstawowe funkcje edycyjny i możliwości masteringu z funkcją pełnej publikacji audio w internecie. WaveLab LE 7 zapewnia dostęp do dziewięciu wtyczek opartych na technologii VST3, m.in. Steinberg Compressor, Limiter, StudioEQ od Cubase, a także Roomworks SE, a także do ponad dziesięciu dodatkowych wtyczek, wliczając w to Leveler. Dzięki rozbudowanemu korektorowi WaveLab LE 7 jest doskonałym narzędziem także dla wymagających fanów muzyki, którzy mogą dopasować barwę dźwięku do własnych wymagań, bez konieczności regulowania ustawień np. we wzmacniaczu. Do mocnych stron oprogramowania należy także sekcja analizy dźwięku oraz nieskazitelna jakość dźwięku gwarantowana poprzez obsługę częstotliwości próbkowania 96 kHz przy odtwarzaniu rozdzielczości 32 bity. Przestrzeń robocza oprogramowania opiera się na bogatszej wersji WaveLab 7 i zapewnia możliwość przełączania pomiędzy różnymi oknami WaveLab LE 7 za pomocą jednego kliknięcia myszką, co usprawnia pracę z programem. Ponadto sekcja montażu pozwala obsługiwać dwie ścieżki audio i zapewnia dostęp do podstawowych funkcji edycyjnych, w tym możliwość ustawiania markerów.
Z oprogramowania WaveLab mogą korzystać użytkownicy komputerów Mac oraz PC.

Słuchawki Yamaha HPH-MT120 i HPH-MT220, zostały przygotowane dla wymagających użytkowników, a za sprawą swoich możliwości są często wykorzystywane także przez realizatorów dźwięku. Dzięki zaawansowanym rozwiązaniom technologicznym i konstrukcyjnym HPH-MT120 i HPH-MT220 zapewniają czystą i dokładną reprodukcję dźwięku przy jednoczesnym ograniczeniu szumu. W konstrukcji przetworników zastosowano cewki wykonane z CCAW (przewodu aluminiowego pokrytego miedzią), co zapewnia wyjątkowo dobrą przewodność i wagę, co umożliwia odtwarzanie dźwięku z najwyższą czystością w skali całego zakresu pasma przenoszenia. Wokółuszna konstrukcja zapewnia komfort użytkowania słuchawek, nawet podczas długich sesji odsłuchowych, a wytrzymałe ramiona obracane w trzech kierunkach ułatwiają dopasowanie pochylenia w zależności od kąta obrotu. Model HPH-MT220 w porównaniu z modelem HPH-MT120 wyróżnia się lepszymi parametrami technicznymi, a także nausznikami pokrytymi sztuczną skórą, która wyróżnia się gładkością podobną do ludzkiej skóry. Specjalne, nieznacznie odstające poduszki dopasowują się do uszu
i zapewniają skuteczną izolację od dźwięków z zewnątrz.

Poglądowa cena detaliczna słuchawek HPH-MT120 wynosi 649 zł, model HPH-MT220 kosztuje 1049 zł.
Dane techniczne:     
HPH-MT220    
Konstrukcja    Wokółuszne, zamknięte
Rodzaj przetworników    Dynamiczne    
Przetwornik    Φ 45 mm
Impedancja 37 Ω
Maksymalne wejście 1,600 mW
Poziom ciśnienia dźwięku 99 dB ±3,5 dB
Pasmo przenoszenia 15 Hz–28 kHz
Waga (z kablem) 415 g
Długość kabla 1,2 m
Połączenia 3,5 mm stereo / 6,3 stereo

HPH-MT120    
Konstrukcja    Wokółuszne, zamknięte
Rodzaj przetworników    Dynamiczne    
Przetwornik    Φ 40 mm
Impedancja 65 Ω
Maksymalne wejście 1,600 mW
Poziom ciśnienia dźwięku 96 dB ±3,5 dB
Pasmo przenoszenia 20 Hz–22 kHz
Waga (z kablem) 320 g
Długość kabla 3,0 m
Połączenia 3,5 mm stereo / 6,3 stereo

Więcej informacji można znaleźć na stronie internetowej oficjalnego dystrybutora oraz producenta:
www.audioklan.com.pl
www.yamaha.com

  1. Soundrebels.com
  2. >

Miyajima

Miyajima,to kolejna nowość w naszej ofercie. Firma założona i prowadzona przez melomana i miłośnika dobrego brzmienia pana Noriyuki Miyajima to kolejny wyjątek potwierdzający regułę, że aby tworzyć rzeczy niebanalne nie potrzeba olbrzymiego zaplecza. Mała firma ma w swojej ofercie bardzo ciekawe rzeczy dla analogowych zapaleńców. Mowa tutaj o wkładkach gramofonowych stereo i mono oraz transformatorach dopasowujących. Oferta obejmuje cztery modele wkładek stereofonicznych od ok. 7 tyś zł oraz cztery modele mono, również w wersjach na 78 rpm. Tutaj ceny zaczynają się od 2 tyś.
Wspomniany step-up transformer to cena od 8 tyś.  Jest również dostępny pasywny przedwzmacniacz w cenie ok. 2 tyś. Dystrybucja RCM

  1. Soundrebels.com
  2. >

Lumin

Od paru miesięcy w rozmowach z zaprzyjaźnionymi audiofilami na temat odtwarzaczy strumieniowych nazwa Lumin odmieniana była we wszystkich formach i przez wszystkie przypadki. Powód był prozaiczny – dochodzące z zagranicznych for, portali i periodyków wiadomości były jeśli nie huraoptymistyczne to przynajmniej bardzo przychylne. Porównywano go z topowymi urządzeniami uznanych producentów i z reguły na tle konkurencji hongkongijska nowalijka wypadała nader pozytywnie. Proszę się zatem nie dziwić, że gdy tylko dowiedzieliśmy się o uzyskaniu przez Moje Audio praw do dystrybucji tytułowego urządzenia na terenie Polski od razu wpisaliśmy się na listę społeczną chętnych do testów a przede wszystkim odsłuchów i to nie towarzysko – kurtuazyjno – wyjazdowych, lecz takich prawdziwych, „z krwi i kości” – we własnym systemie. Kiedy zatem w pewien sobotni wrześniowy poranek u mych drzwi stanął kurier sporo wysiłku kosztowało mnie wypakowanie, zrobienie kilku zdjęć a następnie uzbrojenie się w poważne pokłady cierpliwości zdolne zapewnić bezstresowe osiągnięcie przez dostarczone urządzenie pokojowej temperatury.

Ograniczając się jedynie do kontemplacji nad solidnością i minimalizmem projektu, który nieodparcie przywodził mi na myśl najbardziej zaawansowany odtwarzacz plików z oferty Linna – Klimax DS rozważałem wszystkie „za” i „przeciw” takiej polityki uderzających podobieństw. Jednak w tym przypadku „podobieństwo” miało się okazać nie tyle zwykłym kopiowaniem, naśladownictwem, bądź jak co poniektórzy „życzliwi” określali mianem „klonowania”, lecz jedynie punktem wyjścia do własnych przemyśleń i rozwiązań. Mi osobiście takie podejście konstruktorów z Pixel Magic Systems Ltd. nie przeszkadzało, gdyż sam wielokrotnie wskazywałem na pewne rozwiązania Szkotów, które niekoniecznie budziły mój entuzjazm i byłem bardzo ciekaw, kiedy pojawi się na rynku godna konkurencja pozbawiona ograniczeń „protoplasty”. Piszę o tym na wstępie, gdyż w przypadku Lumina nie ma mowy o dorabianiu żadnych rozbuchanych ideologii i wymyślaniu na nowo koła. Jego twórcy otwarcie przyznają, że u podstaw ich projektu leżały najlepsze dostępne odtwarzacze plików/streamery na rynku. Dogłębna analiza ich budowy, zalet i wad zaowocowała własnym projektem, który z założenia miał być słabości konkurencji pozbawiony. Odpowiedzi na pytanie, czy powyższe idee udało się urzeczywistnić postaram się udzielić już za chwilę.

Zanim jednak przejdę do opisu wrażeń nausznych skupię się na chwilę na aspekcie bardziej namacalnym a przez to oczywistym, czyli wyglądzie i budowie wewnętrznej.Tytułowy Audiofilski Sieciowy Odtwarzacz Muzyczny (Audiophile Network Music Player) odziano w masywny korpus wykonany z jednego bloku aluminium, w którym wycięto jedynie komory dedykowane dwóm głównym płytkom drukowanym i jednej niewielkiej, odpowiedzialnej za obsługę wyświetlacza. Podobnie jak w ostatnio testowanym zestawie Alluxity taka budowa w pewnym sensie wymusiła montaż odwrotny, przez co laminaty przymocowane są do góry nogami – do powierzchni górnej urządzenia a podstawa w formie ciężkiej, przykręcanej płyty, oprócz oczywistych względów estetycznych i ochronnych pełni jedynie funkcję użytkową, gdyż to do niej przykręcone są podklejone gumą toczone nóżki. Front odtwarzacza wycięto po łagodnym łuku i lekko pochylono a w wyfrezowanym otworze umieszczono czytelny błękitny wyświetlacz informujący o podstawowych parametrach odtwarzanych plików. Display oczywiście można przyciemnić, bądź całkowicie wyłączyć, co wydaje się całkiem logiczne, skoro i tak nawigacja odbywa się bądź to poprzez tablet/smartfon, bądź komputer z zainstalowaną linnowską aplikacją Kinsky. I tu od razu pozwolę sobie na małą dygresję. Producent, zapewne przez wrodzoną nieśmiałość, nie chwali się pełną kompatybilnością z Kinsky’m, przez co osoby wykazujące objawy alergiczne na produkty Apple’a nie są zdane wyłącznie na „izabawki” z nadgryzionym jabłkiem w logo, lecz w pełni komfortowo obsłużą Lumina z poziomu swoich smartfonów i tabletów opartych na androidzie. Jedynym ograniczeniem będzie (zakładam, że chwilowy) brak dostępu do bardziej zaawansowanych funkcji streamera, jak ustawianie upsamplingu, lecz akurat nie są to tzw. nastawy pierwszej potrzeby i raz skonfigurowanych raczej się nie zmienia co 5 minut.

Umieszczone na cofniętej względem krawędzi płycie tylnej gniazda są niejako ukryte przed wzrokiem ciekawskich, lecz zaglądając pod masywny nawis płaszczyzny górnej można odkryć solidne, szeroko rozstawione i oczywiście złocone terminale RCA, ich zbalansowane odpowiedniki XLR, cyfrowe wyjścia w standardzie BNC i HDMI, oczywisty port Ethernet i zacisk uziemienia. A teraz skupię się na dwóch rzeczach. Jednej dobrej i drugiej … „dobrej inaczej”. Ta pierwsza to wielopinowe gniazdo zasilające dedykowane solidnemu, zakonfekcjonowanemu odpowiednią wtyczką z zakręcanym kołnierzem przewodowi dostarczającemu życiodajny prąd z zewnętrznego (bynajmniej nie wtyczkowego) zasilacza opartego na dwóch toroidalnych trafach. Elementem dyskusyjnym (przynajmniej na chwilę obecną) jest natomiast podwójne gniazdo USB, które w początkowej fazie służyć miało jedynie do celów serwisowych, jednak od momentu premiery, wraz z kolejnymi update’ami oprogramowania doszły mnie słuchy, iż umożliwiają one odtwarzanie plików z podłączonych do nich pendrivów i dysków USB. Niestety podczas ponad 3 tygodniowych testów dostarczony do mnie egzemplarz nie był łaskaw rozpoznać żadnego z moich nośników USB (pomimo aktualizacji firmware’u), co mogłoby sugerować, iż urządzenie niespecjalnie przepada za pamięciami masowymi sformatowanymi w NTFSie.

Sam zasilacz oprócz umieszczonego centralnie na froncie głównego włącznika z jakże uwielbianą przez Azjatów błękitną aureolką prezentuje się całkiem zgrabnie, choć daleko mu do solidności i masywności jednostki głównej. Za to wyeksmitowanie traf poza strefę obróbki sygnału audio przyniosło kolejną korzyść – możliwość dowolnego żonglowania przewodami zasilającymi, co w przypadku umieszczenia gniazda zasilającego pod „okapem” odtwarzacza znacząco ograniczyłoby ich wybór ze względu na zbyt mały prześwit. A tak cała, nie zawsze piękna plątanina kabli, nawet przy ustawieniu Lumina na widoku nie razi audioestetów a kablofetyszysci mogą niepostrzeżenie oddawać się swoim słabostkom.

Tak jak już zdążyłem wspomnieć wnętrze odtwarzacza podzielone jest na dwie komory główne i jedną mniejszą – pomocniczą mieszczącą logikę wyświetlacza. Pierwsza z „dużych” płytek mieści część nazwijmy to wstępną, czyli interfejsy cyfrowe (oparte m.in. na układach Realteka, Silicon Image i Altera) a pod niewielkimi radiatorami ukryto procesor wraz obsługujący system odtwarzacza. Płytka przetwornika mieści za to parę kości Wolfson Microelectronics WM8741 zdolnych obsłużyć zarówno sygnały PCM i DSD. W tym momencie dochodzimy do momentu, w którym … odwołując się do filmowej analogii, towarzysząca thrillerom ścieżka dźwiękowa w umiejętny sposób podnosi widzom ciśnienie. Otóż producenci chwalą się, iż Lumin jest pierwszym odtwarzaczem plików DSD zdolnym obsługiwać je natywnie, czyli bez konwersji do PCM, choć oczywiście odpowiednią opcję upsamplingu w menu można ustawić. Niestety pierwsze testy nie rokowały zbyt dobrze – pomimo wielokrotnych prób z oprogramowaniem Twonky (zarówno preinstalowanym na WD Llive, jak i postawionym na komputerze), JRiver i PS Audio nie udało mi się zmusić odtwarzacza do prawidłowego rozpoznania (pliki DSD w ogóle nie były przez niego widziane) a przede wszystkim zagrania takich plików. Dopiero instalacja dedykowanego serwera UPNP – polecanego przez ekipę Pixel Magic Systems Ltd. Minim server rozwiązała problem i pliki DSD 64 (2.8224Mbit/s) Lumin z godnością przyjął na klatę. Niestety konieczność używania aplikacji zainstalowanej na znajdującym się wpiętym do sieci laptopie (WD oficjalnie nie wspiera możliwości instalowania alternatywnego oprogramowania) i zauważalnie niższa wydajność Mninim’a w porównaniu z preinstalowanym na WD Twonky’m sprawiła, iż po kilku testach powróciłem do pierwotnej konfiguracji. Po prostu uznałem, że przeglądając „plikotekę” postaram się nie zwracać uwagi na materiał DSD, co okazało się dziecinnie proste, gdyż katalogi zawierające wyłącznie tego typu nagrania, niezależnie od tego, czy nawigowałem przez dedykowaną aplikację Lumina, czy też przez alternatywny soft Linna, po prostu pozostawały niewidoczne. Całe szczęście pliki DXD 24BIT/352.8kHz nie sprawiały Luminowi nawet najmniejszych problemów i ich obsługa była możliwa z dowolnego serwera. Musze jednak przyznać, że powyższa sytuacja trochę mnie skonfundowała, gdyż zarówno uruchomienie, jak i całkowicie bezbolesne użytkowanie stawiało testowany odtwarzacz w bardzo korzystnym świetle. Ba, gdyby nie to małe „ale” mógłbym polecić go z czystym sercem nawet osobom zupełnie nieobeznanym z arkanami PC-Audio, gdyż przy odpowiednio zautomatyzowanym RIP-NASie i dedykowanej aplikacji łatwość użytkowania i praktycznie pomijalna konfiguracja czyniły z produktu Pixel Magic Systems Ltd. godnego następcę, bądź nawet rozwinięcie klasowych konwencjonalnych odtwarzaczy. Oczywiście, jeśli tylko pojawi się odpowiednia poprawka (oprogramowania Lumina, bądź dedykowanego serwera UPNP) umożliwiająca mniej problematyczne odtwarzanie blików DSD z chęcią dokonamy ponownych odsłuchów i zamieścimy stosowną erratę. Mówi się jednak trudno i przynajmniej na razie trzeba się liczyć z takimi mniej, lub bardziej uciążliwymi chorobami wieku dziecięcego. Za to z okładkami, sortowaniem po tagach i jakże istotną szybkością, oraz płynnością nawigacji po ok. 1TB bibliotece w ramach codziennego użytkowania nie miałem nawet najmniejszych problemów.

Skoro część techniczno-użytkową mamy już za sobą możemy wreszcie skupić się na najważniejszym, czyli na muzyce, a tą Lumin gra nadzwyczaj pięknie. Przepraszam wszystkich tych, którzy liczyli na stopniowanie napięcia, budowanie nastroju i niespodziewaną kulminację, lecz już od pierwszych minut z wpiętym w tor chińskim (Hong Kong pomimo sporej autonomii oficjalnie należy do CHRLD) streamerem wszystko staje się jasne. Po prostu typowy przykład kochaj, albo rzuć. Tutaj nie ma mowy o wzajemnym docieraniu się, czy małżeństwie z rozsądku. Jak na razie jedyny, choć chodzą słuchy o planach wprowadzenia na rynek jego skromniejszego pod względem designu rodzeństwa, produkt Pixel Magic Systems Ltd. urzeka muzykalnością, gładkością i naturalnością. Co ważne w praktycznie samych superlatywach można się zacząć wypowiadać już przy materiale 16bit/44.1 kHz, czyli „zwykłej” jakości CD. Połączenie spokoju, wysublimowania i homogeniczności z rewelacyjną rozdzielczością przywodziło mi na myśl „pomysł” na muzykę promowany przez pana Kazuo Kiuchi w produktach Reimyo. Wystarczyło włączyć „Pavane For A Dead Princess” Steve Kuhn Trio, by zostać otulonym dźwiękami rzeczywistych rozmiarów fortepianu, kołysanym niespiesznymi partiami kontrabasu i intrygowanym mieniącymi się tysiącem barw delikatnie uderzanymi blachami. Całkowity brak nerwowości, hiperdetalicznych zapędów i prób epatowania wyciągniętymi z zakamarków studia nagraniowego detalami sprawiały, że czas przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Przecież to, czym mieliśmy zająć się teraz, spokojnie może poczekać do jutra, a rzeczy niezwykle pilne jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki zaskakująco łatwo dawały się przesunąć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Jednak, kiedy nie wiadomo jakim sposobem zamiast jednego albumu przesłuchałem jeszcze „Komedę” Leszka Możdżera i ścieżkę dźwiękową z „Finding Neverland” Jana A.P. Kaczmarka uznałem, że albo przeprowadzę się do Toskanii, albo do Katalonii, gdzie stwierdzenie „mańana” jest na porządku dziennym, albo zmienię repertuar i wezmę się wreszcie do roboty. Tylko jak tu się zmobilizować, kiedy jeden z najtrudniejszych instrumentów, czyli fortepian, „puszczony” z Lumina gra jakby jakimś cudem komuś udało się wyeksmitować sąsiadów, wyburzyć parę ścian i w tak powstałej przestrzeni ustawić Steinway’a, Bösendorfer, bądź chociażby Yamahę. Wyraźne kontury, właściwy gabaryt a przede wszystkim soczystość i namacalność wskazywały, że konstruktorzy streamera sumiennie odrobili pracę domową.

Próbując znaleźć odpowiednią motywacją do działania sięgnąłem po patetyczną i nagraną niemalże z hollywoodzkim rozmachem ścieżkę dźwiękową „Space Battleship Yamato” autorstwa Naoki Sato & Yasushi Miyagawa. Wielka współczesna symfonika, postrzępione tempa i gwałtowne skoki dynamiki okazały się dla Lumina równie ambitnym wyzwaniem, co spacer po krakowskich Plantach dla triatlonisty. Zero stresu, zero oznak kompresji i wręcz wzorowa czytelność, przy jednoczesnym braku popadania w nadmierną detaliczność najdalszych planów nawet w najbardziej spektakularnych momentach. Całość brzmiała niezwykle spójnie, homogenicznie i nader wszystko naturalnie. Zamiast nadmiernego epatowania konturami i mikrodetalami nacisk został położony na ukazanie danego albumu jako skończonego konceptu a nie zlepka wielu oderwanych od siebie detali i dźwięków.

Sięgając po „gęste” nagrania Nirvany („Nevermind” Remastered/24bit96kHz) i Dream Theater („Dream Theater”/24bit96kHz) niezbyt liczyłem na jakieś objawienie i jakościową ekstazę, jednak nawet na tak surowym i progresywnym materiale testowany odtwarzacz potrafił dotrzeć do źródeł, prezentując odpowiednio oszlifowany i doprowadzony do stanu używalności ładunek emocjonalny. Niemalże thrashowy początek „The Enemy Inside” (Dream Theater) miał odpowiedni drive i zadziorność i dopiero wchodzące chwilę później klawisze i wokal wprowadzały jako – taką linię melodyczną. Najniższe składowe może nie były tak konturowe i natychmiastowe jak w paskowym odtwarzaczu CEC CD3N, lecz trudno było różnorodności i zejściu basu cokolwiek więcej zarzucić. Basowe pasaże BADBADNOTGOOD z albumu „BBNG2” (24bit96kHz) trzęsły posadami mego lokum, skutecznie oczyszczając membrany moich Gauderów z niewidocznych drobinek kurzu.

Jednak niezależnie od tego, czy do Lumina trafiał materiał SD, czy też HD jedna jego cecha była ewidentna, permanentna i zarazem niepokojąca. To niezwykłej urody, na wskroś cyfrowe źródło nie miało w sobie za grosz cyfrowej maniery, zdigitalizowanego chłodu, czy też „poupsamplingowej” posypki będącej połączeniem słodkości z lekką nutą pikantności/podostrzenia konturów. Po prostu grało muzykę w taki sposób, jakby jego konstruktorzy zaimplementowali w jego trzewiach zaawansowany protokół odpowiedzialny za tryb „vinyl mode”. Nawet Metallica na „The Ecstasy Of Gold” ze składanki „We all love Ennio Morricone” zabrzmiała tak, jak zabrzmieć przynajmniej teoretycznie nie mogła. Soczyście, z feelingiem i drivem, jaki z reguły można usłyszeć wyłącznie z czarnego krążka, bądź podczas obecności na koncercie. Oczywiście ta ostatnia sytuacja jest niedoścignionym wzorcem, lecz Lumin ewidentnie podąża we właściwym kierunku.

Dość oczywiste podobieństwo do Klimaxa Linna rodzi pytanie, który ze streamerów jest lepszy. Cóż, abstrahując od dość drastycznej różnicy w cenie, przy lepszej funkcjonalności i ergonomii skłaniałbym się jednoznacznie ku Luminowi. Co prawda podczas testów nie miałem okazji dokonać bezpośredniej konfrontacji obu urządzeń, jednak Klimaxa dane mi było słuchać w wielu systemach i konfiguracjach i za każdym razem doskonale można było zdefiniować prezentowane dźwięki, jako pochodzące ze źródła cyfrowego, a co najważniejsze źródła kładącego większy nacisk na stronę techniczną niż emocjonalną odtwarzanego materiału. Z Luminem tych cyfrowych stygmatów nie ma. W Luminie rozdzielczość nie jest tożsama ze zbytnim wyostrzeniem, zimną hiperdetalicznością i tnącymi uszy krawędziami, których w muzyce na żywo nie sposób zaobserwować. Podobnie jest z gradacją i skokami dynamiki – są one oczywiste i natychmiastowe, jednak ich atak ma w sobie coś z naturalnej, choć zarazem nieraz ledwo zauważalnej miękkości, zaokrąglenia. Przecież będąc na koncercie nie słyszymy, o zobaczeniu nawet nie wspominając, krawędzi kostki, jaką posługuje się gitarzysta a (o dziwo) nie odczuwamy z tego tytułu nawet najmniejszej irytacji, czy rozczarowania.

Nie chciałbym w tym momencie popadać w zbyt daleko posunięty patos, jednak z radością muszę stwierdzić, iż pochodzący z Hong Kongu streamer jest zaskakująco daleki od przysłowiowej komputerowej symboliki kojarzonej z tzw. plikograjami i niepokojącej mody na stosowanie coraz popularniejszych rozwiązań OEMowych (np. StreamUnlimited). Dopiero z wpiętym w tor audio Luminem można naprawdę doświadczyć tego, co zwykło określać się mianem wysokiej rozdzielczości. Wysokiej, czyli jak najbardziej zbliżonej do tego, co można usłyszeć na żywo, w studiu, sali koncertowej, czyli do tzw. naturalnych dźwięków. Nie lepszych, nie ulepszonych, gdyż jak już zdążyliśmy się przekonać poprawianie natury nie zawsze wychodzi nam na zdrowie. Ja zredefiniowania pojęcia rozdzielczości dzięki Luminowi dokonałem, a Państwu tego szczerze życzę.

Tekst i zdjęcia: Marcin Olszewski

Dystrybutor: Moje Audio
Cena: 5980 €

Dane techniczne:
– Obsługa UPnP AV z odtwarzaniem gapless i playlist
– Obsługiwane formaty audio:
Formaty bezstratne:
DSD: DSF (DSD), DIFF (DSD), DoP (DSD)
PCM: FLAC, Apple Lossless (ALAC), WAV, AIFF
Stratnie skompresowane formaty audio: MP3, AAC
– Obsługiwane częstotliwości próbkowania i długości słów: PCM, 44.1khz-384kHz, 16-32bit, Stereo; DSD, 2.8MHz, 1bit, Stereo
– Wejścia: Ethernet Network 100Base-T
– Wyjścia:
Analogowe: XLR (4Vsms), RCA (2Vrms)
Cyfrowe: BNC SPDIF: PCM 44.1khz-192kHz, 16-24bit; HDMI: PCM 44.1khz-192kHz, 16-24bit; DSD 2.8MHz, 1bit
– Wymiary/waga:
Jednostka główna (SxGxW): 350mm x 345mm x 60mm / 8kg
Zasilacz (SxGxW): 100mm x 295mm x 55mm / 2kg
– Pobór energii: 20W (w trybie pracy), 15W (Standby)

System wykorzystany w teście:
– CD/DAC: Ayon 1sc, CEC CD3N
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Wzmacniacze zintegrowane: Electrocompaniet ECI 5, Ayon Crossfire III
– Przedwzmacniacz: iFi iTube; Alluxity Pre-amp One
–  Wzmacniacz mocy: Alluxity Power-amp One
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Harmonix CI-230 Mark-II; Harmonix HS101-Improved-S; Neyton Neurnberg NF
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Argento Serenity „Signature” XLR
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Neyton Hamburg LS; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; GigaWatt LC-1mk2
– Listwa: GigaWatt PF-2 + kabel LC-2mk2; Amare Musica Silver Passive Power Station
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bowers & Wilkins P7

Bowers & Wilkins prezentuje słuchawki P7
Słuchawki Bowers & Wilkins P7 zapewniają otulające słuchacza, nieskazitelnie czyste doświadczenie muzyczne. Połączenie nowych przetworników, luksusowych materiałów i funkcjonalnej, składanej konstrukcji czyni P7 najlepszymi mobilnymi słuchawkami hi-fi Bowers & Wilkins

Bowers & Wilkins z dumą prezentuje mobilne słuchawki hi-fi. P7 to nasza pierwsza konstrukcja wokółuszna. Ten model gwarantuje prawdziwie wciągające doświadczenie muzyczne, połączone z luksusowym komfortem i nieskazitelną jakością wykonania, której można oczekiwać od Bowers & Wilkins.

W P7 wszystko zostało zaprojektowane tak, aby pozwolić ci zatracić się w muzyce. Dzięki technologicznym udoskonaleniom, jakie wprowadziliśmy w tych słuchawkach, reprodukcja dźwięku jest rewelacyjna. Bas brzmi bardziej sprężyście, wokale są lepiej sprecyzowane, a do tego można cieszyć się cudowną przestrzennością, równowagą i czystością w całym zakresie pasma przenoszenia.

W P7 wykorzystaliśmy całą naszą wiedzę na temat technologii głośnikowej i urzeczywistniliśmy ją w mobilnych słuchawkach. Nowe przetworniki i charakterystyczna dla Bowers & Wilkins dbałość o detale oznacza gigantyczny krok w przód w jakości dźwięku. Dzięki wokółusznej konstrukcji i wygodnemu dopasowaniu muszli nic nie odrywa cię od słuchania. Wszystko ze względu na to, że gdy słyszysz tak dobry dźwięk, nie chcesz aby cokolwiek przeszkadzało ci w czerpaniu radości z obcowania z muzyką.

W pełni okalające uszy muszle nie tylko izolują od hałasu i zapewniają wysoki poziom komfortu użytkowania, lecz także dzięki dwuszczelinowej konstrukcji pomagają poduszkom dopasować się do kształtu głowy użytkownika słuchawek. Ich projekt umożliwia zachowanie jednakowego poziomu objętości powietrza pomiędzy przetwornikiem i powierzchnią ucha po obu stronach głowy. To nie tylko poprawia scenę stereofoniczną, lecz także optymalizuje brzmienie pod kątem każdego słuchacza.

Tak jak w przypadku wszystkich słuchawek Bowers & Wilkins, projektanci nie oszczędzali na jakości budowy i doborze materiałów. Ruchome części, takie jak pomysłowy mechanizm składania, wykonane są ze szczotkowanej stali nierdzewnej. Płytka z logo została wykonana ze szczotkowanego aluminium. Pasek nagłowny i nauszniki pokryte są luksusową, miękką skórą, czyniąc je przyjemnymi w użytkowaniu nawet podczas długich sesji odsłuchowych. Ponadto P7 wyposażone są w odłączany przewód z mikrofonem i zdalnym sterowaniem.

Ta kompleksowa dbałość o szczegóły, zaawansowana technologia i dobór materiałów oznacza, że P7 są jak dotąd najlepszymi słuchawkami Bowers & Wilkins.

Technologia
W większości słuchawek sposób, w jaki został zaprojektowany przetwornik, ogranicza jakość dźwięku. Aby zachować odpowiednią przestrzeń, membrana musi pełnić podwójną rolę: generatora dźwięku i systemu zawieszenia. Ale w P7 stworzyliśmy przetwornik słuchawkowy, który działa bardziej jak przetwornik w głośniku hi-fi, w którym membrana koncentruje się wyłącznie na pracy, którą ma wykonać: wytworzyć dźwięk.

Wewnętrzne kosze głośnika obramowujące przetworniki P7 są perforowane za pomocą odpowietrzników pokrytych warstwą stawiającą opór. Ten unikatowy projekt umożliwia precyzyjną kontrolę przepływu powietrza z tyłu przetwornika, zapewniając bardziej stały ruch analogiczny do tłoka. Ponadto, podczas gdy cewki większości słuchawek wykonane są z miedzi, cewki P7 zostały wykonane z lżejszej kombinacji aluminiummiedź. Dzięki mniejszej wadze przetwornik może poruszać się swobodniej, zwiększając dynamikę wysokich częstotliwości.

Obudowę przetworników P7 wykonano z materiału polimerowego, który został przygotowany i dostrojony tak, aby charakteryzował się niezwykłą sztywnością i biernością. To ogranicza wszelkie drgania, które mogłyby podkolorować brzmienie. Dodatkowo specjalny materiał wewnątrz obudowy głośnika pomaga kontrolować i tłumić wewnętrzne odbicia, jeszcze bardziej redukując podkolorowanie i zniekształcenia. To wszystko pozwoliło stworzyć przetwornik o precyzyjniejszej, lepiej kontrolowanej motoryce, pozwalającej zapewnić wybitne parametry.

Słuchawki Bowers & Wilkins P7 są już w sprzedaży. Ich poglądowa cena detaliczna wynosi 1 799 zł.

Październik 2013
Dystrybucja w Polsce: www.audioklan.com.pl