Monthly Archives: grudzień 2023


  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFi Ja i Ty analogowo

Link do zapowiedzi: HiFi Ja i Ty analogowo

Opinia 1

Pewnie nie wszyscy z Was, ale mam nadzieję, że jednak ktoś pamięta – naturalnie myślę o czytujących nasze relacje z wszelkiego rodzaju wystaw audio, w jaki sposób na ostatniej wystawie AVS 2023 tytułowemu podmiotowi udało się mnie zwabić do swojego pokoju. Pokoju prawie zawsze pełnego i/lub zazwyczaj zamkniętego, otwieranego jedynie na moment wymiany następujących po sobie grup słuchaczy pokoju w hotelu Sobieski. To w dosłownym tego słowa znaczeniu było trafienie mnie przez uchylone drzwi w ucho. Z jakim skutkiem? Naturalnie po odpowiedź na to pytanie zapraszam do portalowej wyszukiwarki, bowiem dzisiejsze spotkanie jako pokłosie tamtego wydarzenia będzie odpowiedzią na kolejne. Czyli? Już zdradzam. Otóż po bardzo owocnej w pozytywne opinie wizycie w tym pokoju, tytułowy sztumski podmiot HiFi Ja i Ty złożył nam ciekawą propozycję związaną z moim konikiem w obcowaniu z muzyką. Ku mojej uciesze podniósł temat zaopiniowania kompletnego toru analogowego z okablowaniem włącznie. Interesujące? Naturalnie dla mnie jak diabli, dlatego mam przyjemność poinformować zainteresowanych, iż dzięki naprawdę sporemu wysiłkowi logistycznemu – panowie przejechali pół Polski, żeby osobiście skonfigurować będący głównym bohaterem set – w tym podejściu testowym zajmiemy się zestawem analogowym, w skład którego wchodził litewski gramofon Reed Muse 3C z firmowym ramieniem Reed 5T, japońska wkładka Hana MH, angielski zestaw step up-a EAR Yoshino MC4 z phono EAR Yoshino 88PB, polski pasywny przedwzmacniacz liniowy Vinius Audio oraz kompletne rodzime okablowanie z listwą zasilającą włącznie, Sulek Audio. Jak widać po wyliczance, temat raczej z tych grubych, a dzięki kompletności spod jednego szyldu handlowego śmiało można go zakotwiczyć w czasem pojawiających się na naszych łamach serii opisów zestawów marzeń.

Naturalną koleją rzeczy głównym graczem tego testowego rozdania był litewski gramofon Reed Muse 3C. Pokrótce, to projekt w postaci wielkiego walca z płynnie wyprowadzonymi ku tyłowi dwoma łukowatymi łapami, zakończonymi mniejszymi walcami będącymi punktami podparcia konstrukcji i oczywiście pełniącymi rolę podstaw do montażu dwóch ramion. Napęd w testowej wersji zrealizowano na bazie napędzających sub-talerz, przeciwstawnie usadowionych do siebie w osi silników prądu stałego rolek ciernych, jednak producent po drobnych zmianach dopuszcza zamianę tego pomysłu na wersję paskową. Jeśli chodzi o łożyskowanie, te wykorzystuje odwrócone łożysko kulkowe (ceramika lub stal) stabilizowane bocznie za pomocą polimerowego łożyska ślizgowego. Obroty kontroluje elektroniczny układ synchronizacji fazowej, a jego efekty są doskonale widoczne na obwodzie dolnej części talerza jako stabilnie, czyli nieprzemieszczający się po obwodzie pakiet mieniących się przyjazną dla oka zielonych diod. W dbałości o idealną aplikację gramofonu na dedykowanym podłożu, w lewej podstawie tuż nad guzikami funkcyjnymi (włącznik, oraz wybór dwóch prędkości obrotowych) producent zaaplikował bardzo przydatną elektroniczna poziomnicę.
Jeśli chodzi o ramię 5T, podobnie do werku mamy do czynienia z bardzo zaawansowaną technologią, gdyż nie jest to prosty patyk, tylko stycznie śledzące ramię obrotowe wykorzystujące jedno z twierdzeń Talesa. Co to oznacza? Nie będę się rozwodził, tylko tłumacząc z polskiego na nasze chodzi o to, że ramię oprócz typowej osi działania prawo/lewo oraz góra dół dzięki laserowo sterowanemu „wózkowi” pozwala przesuwać po dość dużym łuku całość konstrukcji przód/tył. Taki układ działa bardzo blisko zasady ramienia tangencjalnego. Nie jest to rozwiązanie jeden do jeden, ale zasada minimalizowania błędu odczytu informacji z rowka jest bardzo bliska. Co to daje? Otóż żeby uzmysłowić Wam zasadność tych starań, przytoczę istotne liczby. Jak ogólnie wiadomo, błąd odczytu typowego ramienia potrafi osiągnąć poziom 1.5 stopnia, natomiast to zastosowane w gramofonie Reed ów błąd minimalizuje do … 6 minut. Co z tego wynika? Cóż, tak zwani techniczni łapią różnicę w mig, jednak zdając sobie sprawę, że nie wszyscy wiedzą, o co chodzi, wyłożę temat dokładniej, a tak naprawdę jedynie dokonam niezbędnych przeliczeń, aby uzmysłowić, z jakim błędem mamy do czynienia w obydwu przypadkach. A sprawa jest banalnie prosta. 1,5 stopnia jak wiadomo z geografii to 90 minut, co w odniesieniu do deklarowanych przez litewskiego producenta 6 pokazuje rząd wielkości na poziomie kilkunasto-krotności. A jeśli tak, to chyba nie muszę nikomu udowadniać przewagi jakości prowadzenia wkładki przez ramę Reed 5T nad każdym innym typowym obrotowym, gdyż przywołane liczby jasno dają do zrozumienia, iż jest bezdyskusyjna.
Dotarłszy z opisem do wkładki gramofonowej Hana, mogę o niej powiedzieć tylko tyle, że był to model wysokopoziomowy MC oznaczony sygnaturą MH. Niedroga, ale jak podczas testu się okazało, bardzo fajna, czyli pozwalająca nie tylko się zrelaksować, ale również mocno zagłębić w serwowane przez muzykę emocje.
Kolejne urządzenie z testu to step-up EAR Yoshuno MC4. Małe pudełeczko (srebrny front, czarna obudowa i dwa okrągłe chromowane kubki na górnej połaci) ze skrytymi wewnątrz transformatorami wzmacniającymi sygnał wkładek, zaś na zewnątrz, a dokładnie na tylnym panelu z zorientowaną serią przyłączy RCA realizujących wybrane wartości wzmocnienia.
Po step up-ie przyszedł czas na phonostage EAR Yoshino 88PB. W tym przypadku mamy do czynienia z konstrukcją lampową. Obudowa jest nieco większa niż step up. Również w kolorystyce i wykonaniu rodzeństwa, czyli czerń z chromem, z tą tylko różnicą, że na awersie znajdziemy jeszcze mieniące się złotem dwie gałki – lewa – większa – płynnej regulacji wzmocnienia sygnału, prawa – mniejsza – włącznik oraz z lewej strony dwa czarne przełączniki guzikowe – jeden wyboru wykorzystywanego wejścia 1 lub 2, a drugi Stereo/Mono. Naturalnie rewers w odpowiedzi na wspomniane na froncie funkcje dysponuje dwoma wejściami z wkładki w standardzie RCA wybieranymi przełącznikiem hebelkowym, wyjściami wzmocnionego sygnału RCA/XLR, dwoma zaciskami masy i gniazdami zasilania oraz bezpiecznika.
Całość zestawu tego starcia uzupełniało okablowanie od listwy zasilającej, przez sieciówki, po sygnałówki spod znaku Sulek Audio. Ich budowa widoczna jest gołym okiem. To są pakiety cienkich przebiegów miedzianych w większości wypadków w kolorze czerwieni, czyli model RED i jako zasilanie do końcówki mocy model o kolorze czarnym 9X9. Co w tym przypadku jest bardzo istotne. każdy, powtarzam każdy kabel skonstruowany jest kierunkowo. Co to oznacza? Zapewniam, temat potraktowany jest na tyle serio, że mamy do dyspozycji kable sieciowe lewe i prawe, czyli tłumacząc to w najprostszy sposób, w momencie potrzeby dostarczenia fazy w odpowiedni bolec w gniazdku, gdy mamy niestandardowo z prawej strony, tylko z lewej – zapewniam, tak czasem bywa, nie można tego wykonać obracając wtyk w listwie, tylko trzeba zastosować kabel lewy. Zaskoczeni? Pewnie tak, ale jest to pokłosie traktowania śmiertelnie serio kwestii kierunkowości przewodników. Naturalnie idąc na skróty, po obrocie wtyku urządzenie bez problemu też zagra, jednak sam miałem okazję przekonać się na przykładzie końcówki mocy, że owa kierunkowość ma sens, bowiem zmiany było słychać od startu. Subtelne, ale jednak. Tak więc finalnie nie pozostało mi nic innego, jak posłuchać producenta i dobrać okablowanie według tego wzoru.

No dobrze, niby zgrubną techniczną beletrystykę mamy z głowy, ale zanim przejdziemy do opisu zaproponowanego przez team HiFi Ja i Ty wespół z Sulek Audio konglomeratu analogowego, kilka istotnych zdań gwoli wyjaśnienia istotnej kwestii. Mianowicie chodzi o fakt pełnej swobody wspomnianych panów w postawieniu swoich zabawek. Tym razem zamierzeniem opisywanego działania było nie tylko sprawdzenie, jak gra docelowy zestaw, ale czy bazując na swoich zabawkach są w stanie sprostać wymaganej przeze mnie jakości grania. Naturalnie z całkowicie dopuszczalnymi przeze mnie, za to hołubionymi przez nich odmiennymi niuansami sonicznymi. Myślicie, że tym sposobem dawałem im fory? Bynajmniej, bowiem dobra jakość nawet z nieco innymi akcentami zawsze jest tak samo dobra. Czy zatem się obronili? Powiem tak. Sytuacja zmieniała się jak w filmie akcji, jednakże finalnie ustawili bardzo dobre brzmienie. Co ciekawe, cały czas w dobrym tego słowa znaczeniu będąc przeze mnie podpuszczani, że brną w złym kierunku, konsekwentnie robili swoje. Każdy wpinany komponent od elektroniki, po okablowanie konsekwentnie przybliżał ich do celu, aż doszli do przysłowiowej mety. Mety, na której z mojej zbieraniny została tylko końcówka mocy i kolumny, ale co z tego, gdy na swój sposób wyszli ze starcia z tarczą. Po co o tym wspominam? Z bardzo prostej przyczyny. Otóż jeśli już ich do siebie zaprosicie, zanim rzucicie biały ręcznik – panowie na wszystko mają swoją, często odmienną od większości osobników parających się naszym hobby wizję, dajcie im zrobić robotę do końca. Wiedzą, czego chcą i to osiągają. Czy finalnie będzie to idealne trafienie w punkt Waszych oczekiwań, to już insza inszość, Jednak bez dwóch zdań w wartościach bezwzględnych dźwięk będzie dobry. Co to konkretnie oznacza? O tym będzie kolejna część relacji z trochę nietypowego – rzadko na aż tak wiele pozwalam gmerać w swoim systemie – jak na dotychczasowe nasze działania procesu testowego w okowach mojej samotni?

Gdybym miał w kilku zdaniach opisać sposób na muzykę według będącego bohaterem testu nadmorskiego teamu, powiedziałbym, że to dobrze osadzone w masie, barwne, bez poszukiwania ekstremum wyrazistości (czytaj twardości) w dolnym zakresie, za to z lekko doświetloną górną średnicą, ale przy tym umiejętnie dźwięcznymi wysokimi tonami granie. Wspomniana przed momentem bardziej błyszczące, czasem lekko drapieżne centrum pasma jest ich znakiem szczególnym, bowiem to właśnie ono, żywe, bo umiejętnie wyciągnięte na światło dzienne powoduje, że muzyka oferuje wiele odcieni i zarazem unaocznia tryskającą z muzyki radość. Nie ma szans na monotonię, a przez to nudę. Jak to osiągnęli? Z pozoru trochę ryzykownie, ale w ogólnym rozrachunku skutecznie, gdyż sygnał wysokopoziomowej wkładki najpierw przepuścili przez step up, by w kolejnym kroku wzmocnić go delikatnie lampowym phonostagem i doprawić wagowo okablowaniem. Z tej układanki dostali to co chcieli, czyli soczystość w całym paśmie, z feedbackiem w postaci podkręconego wyższego środka. Jednak to nie koniec możliwości takiej konfiguracji, gdyż w momencie poszukiwania przeze mnie większej plastyki średnicy, wystarczyło zmniejszyć wzmocnienie gałką w phono i świat ogólnie stawał się bardziej kolorowy ze środkowym pasmem włącznie. Całość była minimalnie mniej drapieżna, na tle przed korektą jakby delikatnie stonowana, ale nadal wielobarwna, dzięki czemu pełna analogowego ciepła i esencjonalności. Inna niż osobiście wolą panowie z północy, ale to ostatecznie my decydujemy, co nam się podoba, dlatego szacun dla nich, że dają możliwość z pozoru drobnej, ale jakże diametralnie inaczej aranżującej ogólne postrzeganie całości przekazu korekty. Niby niewiele, za to skutecznie, gdyż dzięki temu można było ciekawie modelować brzmienie systemu w zależności od słuchanego materiału.
Gdy na talerzu lądowała damska wokalistyka w postaci Diany Krall wespół z Tonym Benettem „Love Is Here To Stay”, startowa drapieżność fajnie pobudzała dźwięczność obydwu głosów. Bez nachalności, ale za to bardzo dosadnie, coś na kształt usłyszanego francuskiego wokalu podczas wystawy AVS, mogłem cieszyć się kunsztem bawienia się odgłosami gardłowymi wydobywanymi przez artystów. To było tym bardziej wskazane, że akurat ten materiał Diany na tle reszty dorobku artystycznego nie jest jakoś szczególnie dopieszczony, co akurat testowy zestaw nieco skorygował. Nie wyostrzał nadmiernie operujących w dolnym zakresie instrumentów, za to szczyptą otwarcia wyższego środka zwracał uwagę na najważniejsze byty tej produkcji płytowej.
Innym rodzajem muzyki, która również ciekawie wizualizowała się w moim pokoju był stawiający na granie ciszą jazz. W tym przypadku również sposób na muzykę według HiFi Ja i Ty był tym, co najczęściej sprawiało mi przyjemność. Chodzi oczywiście o podkreślenie swobody prezentacji, która niby wyraźniej niż mam na co dzień, ale nadal w ramach ciekawego wyniku ogniskowała tak lubiane przeze mnie, nadające mistycyzmu danemu utworowi pojedyncze dźwięki. Jakby bardziej świeciły, ale nie kuły w ucho. A gdyby nawet cos takiego się przytrafiło, bo przecież co płyta to inny pomysł masteringowca, jednym ruchem gałki sprawa była do natychmiastowego ogarnięcia. Jednak będąc szczerym, w tym przypadku ani razu z tego nie skorzystałem.
Na koniec mocne uderzenie spod znaku Led Zeppelin „II”. Owszem, ta muza z założenia jest agresywna i niestety pozostawiająca wiele do życzenie w kwestii jakości obróbki i w teorii powinniśmy cieszyć się nią w takim wydaniu. Jednak w tym konkretnym przypadku system bez ingerencji gałką w phono na dłuższą metę był dla mnie zbyt ofensywny. Ale jak zaznaczyłem, do momentu zmiany ustawień w przedwzmacniaczu gramofonowym, bowiem po drobnej korekcie nie dość, że przekaz przestał krzyczeć, dodatkowo pozwolił podkręcić gałkę wzmocnienia na pre liniowym do wymaganych przez ten nurt poziomów szaleństwa. I to bez bólu, co dla mnie jest bardzo ważne, gdyż wspomniany rodzaj twórczości, mimo obecnie większej aktywności w słuchaniu muzyki intymnej, jakieś czterdzieści kilka lat temu był dla mnie wprowadzeniem w świadome obcowanie z muzyką i przez to dość często jest istotną pozycją budzącą mnie z mentalnego letargu. A jak Zeppelin-i zagrali z należną im, tym razem z odpowiednio uformowaną ekspresją, na przysłowiową drugą nogę puściłem sobie AC/DC „Highway To Hell”. A co. Jak szaleć, to szaleć. I to w pozytywnym tego słowa znaczeniu bólu.

Próbując zebrać powyższy słowotok w jedną strawną opinię, skonfigurowany przez salon HiFi Ja i Ty system analogowy z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Owszem, biorąc pod uwagę potencjalne koszty całości nie jest to zabawa dla wszystkich. Ale tylko z tego powodu, bowiem ogólny rys brzmieniowy według specyfikacji wspomnianego salonu audio z możliwością delikatnego dostrojenia finalnego brzmienia do swoich preferencji pozwala domniemywać, iż grono potencjalnych nabywców jest naprawdę duże. Naturalnie analizując całe opisane wydarzenie należy wziąć dodatkowo pod uwagę, że nie wszyscy będą chcieli aż tak mocno przearanżować swój przez lata składany system i przed ewentualnym kontaktem mogą mieć pewne obiekcje. Jeśli tacy się znajdą, przypominam o wspominanym gdzieś na początku tekstu drugim dnie całego przedsięwzięcia, czyli podprogowego sprawdzenia przybyłych do mnie miłych panów w kwestii dopasowania oferowanych przez nich komponentów do zastanej sekcji wzmocnienia i kolumn. To z pozoru jest bardzo łatwe. Ale zapewniam, tylko z pozoru, gdyż na tym pułapie jakości moich zabawek każde potknięcie natychmiast słychać. A jeśli poradzili sobie u mnie, to potrafię sobie wyobrazić, że przy zaangażowaniu znacznie mniejszych środków – mam na myśli ilość wprowadzanych nowych komponentów, również dadzą radę dojść do ciekawego konsensusu. Czy tak będzie, to może zweryfikować tylko osobiste starcie. Mnie panowie nie zawiedli. Reszta w Waszych i ich rękach.

Jacek Pazio

Opinia 2

Do tej pory testy, które prowadziliśmy dzieliliśmy na te poświęcone konkretnym urządzeniom i mniej, lub bardziej kompletnym systemom. Oczywiście od czasu do czasu okoliczności wymagały drobnej reorganizacji naszych systemów i aby np. w pełni oddać możliwości lampowej integry Western Electric 91 E posiłkowaliśmy się wysokoskutecznymi Klipschami Klipschorn AK6 75th Anniversary. O ile jednak pamięć mnie nie myli po raz pierwszy pojawienie się u nas li tylko źródła pociągnęła za sobą istną rewolucję a dokładnie zastąpienie całego naszego dyżurnego toru analogowego, oraz lwiej części okablowania przez peryferia towarzyszące owemu urządzeniu. Skoro jednak sam dystrybutor uznał, że właśnie taka odsłona w pełni pokaże potencjał drzemiący w wielce intrygującym gramofonie Reed Muse 3C, to nie pozostało nam nic innego, jak tylko dać ekipie HiFi Ja i Ty wolną rękę i zamiast własnym sumptem próbować wycisnąć z niego (gramofonu, nie dystrybutora) wszystko co najlepsze, zdać się na ich wiedzę. Jeśli zastanawiacie się Państwo cóż z owej rewolucji wynikło, to niepotrzebnie nie rozwlekając wstępniaka serdecznie zapraszam na ciąg dalszy.

Jak widać na załączonych zdjęciach wspomniany Reed Muse 3C dotarł do nas wyposażony w uzbrojone w całkiem przystępną cenowo wkładkę Hana MH autorskie ramię Reed 5T a tor analogowy tworzył duet EAR Yoshino 88PB / MC4 oraz pasywny regulator głośności Vinius TVC-05 SE XLR. Z kolei okablowanie sygnałowe i zasilające pochodziło od rodzimej manufaktury Sulek Audio i obejmowało przewody, oraz listwę zasilającą z serii RED wspomagane przez parę 20A 9×9 Power. Sam gramofon to dość unikatowa litewska konstrukcja, gdyż poza nieco futurystycznym kształtem napęd z dwóch ukrytych wewnątrz korpusu (podobnie jak w ostatnio u nas goszczącym BennyAudio Odyssey) silników prądu stałego na aluminiowy sub-platter może być przenoszony zarówno przekładnią cierną – poprzez rolki trakcyjne, lub po ich zmianie i przestawieniu stosownego przełącznika poprzez pas. Prędkość obrotowa osadzonego na odwróconym łożysku kulowym 4kg talerza z POM-u (Delrinu) jest stabilizowana przez kwarcowy układ synchronizacji fazowej (PLL) a prawidłowe pozycjonowanie ułatwia elektroniczny inklinometr (poziomica). W zestawie znalazła się również skórzana slipmata. Nie mniej intrygująco przedstawia się firmowe, styczne ramię Reed 5T, którego działanie opiera się na twierdzeniu Talesa a część obrotowa wykorzystuje ciche łożysko tulei oporowej i sekcyjny silnik o ograniczonym momencie obrotowym. Ponadto pozycję ramienia kontroluje laser i matryca czujników liniowych. Konstrukcja ta posiada regulację VTA, azymutu a rurki ramienia można samodzielnie wymieniać w zależności od oczekiwanej masy efektywnej (8-18g). Z kolei patrząc na parametry wkładki, czyli całkiem wysoki poziom wyjściowy (2 mV) oraz rekomendowane obciążenie (47 kΩ) można byłoby zakwestionować stosowanie step-upa EAR Yoshino MC4, jednak skoro dystrybutor uznał, że właśnie tak jest lepiej i takie a nie inne nastawy wpisują się w jego kanony piękna, do których nakłania swoją klientelę, to nam nic do tego, więc jedynie chcąc słuchać na nieco bardziej cywilizowanych, aniżeli koncertowe, poziomach głośności obniżaliśmy poziom wyjściowy EAR Yoshino 88PB.

Jak się z pewnością Państwo domyślacie tym razem opis brzmienia nie będzie odrębną wiwisekcją li tylko gramofonu, lecz wypadkową całości składowych dostarczonych przez sztumską ekipę, czyli de facto kompletnego toru analogowego zestrojonego przez HiFi Ja i Ty. I w sumie dobrze, bo to w założeniu miała być taka niezobowiązująca wariacja nt. okazjonalnie pojawiającego się u nas cyklu „system marzeń” a skoro z naszego redakcyjnego ostały się li tylko kolumny i końcówka mocy, to bez większego zaklinania rzeczywistości i dzisiejsze spotkanie pod ów mianownik jesteśmy w stanie podciągnąć.
A jak ww. układanka zagrała? Przewrotnie powiem, że zaskakująco dalece od stereotypowego analogowego rozmarzenia i lepkiej pluszowości. Zamiast nich pierwsze skrzypce grała niczym nieskrępowana dynamika a sam dźwięk, przynajmniej na „72 Seasons” Metallici oscylował na granicy w pełni zamierzonej agresji i ofensywności przekazu. Było piekielnie szybko, konturowo i wręcz ostro. Bez nawet śladowych ilości gładkości, czy też przynoszącego ukojenie zszarganym nerwom zaokrąglenia. Bas był krótki, „chrupki” i smagał z równą bezwzględnością, co surowe i garażowo brzmiące gitary. Powiem szczerze, że po takim wstępie doboru kolejnych płyt dokonywałem z większą aniżeli zazwyczaj atencją. Jak się jednak miało okazać tytułowy set nie tyle narzucił własną narrację, co jedynie zaakcentował estetykę w jakiej swój najnowszy krążek nagrała Meta, gdyż przesiadka na również nie najlżejszy „Fear Inoculum” TOOL-a pokazała, że o ile rozdzielczość i precyzję nadal mamy na tym samym, niezwykle wyśrubowanym poziomie, to już mięsistość basu jak najbardziej da się osiągnąć a kiedy trzeba, znaczy się takowe informacje znalazły się w materiale źródłowym, to i z ich prezentacją nie ma najmniejszych problemów. Podobnie sprawy się miały z warstwą wokalną, gdzie skrzeczący Hatfield ustąpił miejsca zazwyczaj (z pominięciem modyfikowanych fragmentów) miękko podanemu Keenanowi.
Z kolei na dość ciemnej i gęstej elektronice, czyli „AFR AI D” Mariusza Dudy owa precyzja w definiowaniu każdego dźwięku znacząco podniosła przyjemność odsłuchu, gdyż wyciągnęła z mrocznych zakamarków i basowych czeluści wszelakiej maści niepokojące szumy i trzaski podkreślające klimatyczność tego wydawnictwa. Całe szczęście ów proces nie polegał na sztucznym i nienaturalnym eksponowaniu dalszoplanowych składowych a jedynie na delikatnym podkreśleniu ich obecności. Z premedytacja nie użyłem tu zwrotu „doświetlenia”, gdyż tor analogowy przygotowany przez HiFi Ja i Ty nie majstruje przy równowadze tonalnej, czy też rozkładzie świateł na scenie a jedynie pozwala sięgnąć wzrokiem dalej i głębiej aniżeli mam to na co dzień.
No i niejako na deser jeszcze kilka słów o wokalach, bo co jak co, ale głos ludzki a dokładnie jego reprodukcja potrafi sprawić nie lada problemy naszym drogocennym zabawkom, szczególnie gdy sięgniemy po twórczość artystek o dość szeleszczących upodobaniach jak nasza rodzima Anna Maria Jopek („Minione”), Barb Jungr („Every Grain Of Sand”), czy Carla Bruni („Quelqu’un m’a dit”). Tymczasem Reed z przyległościami nie tylko nie poległ w starciu z przedstawicielkami płci pięknej, lecz wręcz podkreślił ich walory i … nie. Nie zasypał nas nadmiarem sybilantów, mlaśnięć i wskazujących na problemy natury laryngologiczno – foniatrycznej świszczących oddechów a jedynie postawił na realizm i tym samym na ich materializację w pokoju odsłuchowym eliminując semi-transparentną woalkę za jaką zwykle były prezentowane. Oczywiście początkowo taka bezpośredniość przekazu może wprawiać w zakłopotanie, lecz proszę mi uwierzyć, iż powrót do własnej konfiguracji może po takiej sesji okazać się z racji pewnego wycofania i emocjonalnej oszczędności nad wyraz zaskakujący i zarazem nie do końca satysfakcjonujący.

Reasumując dzisiejszą, zamykającą rok 2023 rok, epistołę nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wszystkim miłośnikom „dochodzenia do prawdy” (niekoniecznie w spaczonym przez ostatnie lata znaczeniu) gorąco polecić zainteresowanie się będącą przedmiotem powyższego zbioru refleksji układanką. Nie ukrywam, że szczególną atencją sugerowałbym obdarzyć nad wyraz intrygujące źródło, które w prezentowanej – wyposażonej w fenomenalne ramię 5T w sposób niezwykle realistyczny oddaje zapisane w rowkach winyli informacje a z racji wyeliminowania, zazwyczaj trapiących gramofony dolegliwości pozwala dotrzeć do sedna reprodukowanej muzyki, czyli poznania jej taką jaka ona rzeczywiście jest a nie próbowania omamienia nas własną interpretacją na jej temat. Pytanie tylko, czy będziecie Państwo gotowi na taką dawkę prawdy.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: HiFi Ja i Ty
Producenci: EAR Yoshino, Hana, Reed, Sulek Audio, Vinius
Ceny
Reed Muse 3C: od 104 400 PLN
Reed 5T: od 83 700 PLN
Hana MH: 4 990 PLN
EAR Yoshino 88PB: 32 700 PLN
EAR Yoshino MC4: 10 900 PLN
Vinius TVC-05 SE XLR: 33 000 PLN
Sulek Audio Red XLR: 40 000 PLN / 2 x 1m
Sulek Audio Red Speaker: 57 000 / 2 x 4m
Sulek Audio Red Power: 35 000 / 2m
Sulek Audio 9×9 Power: 25 000 / 2m
Sulek Audio Red Power z listwą zasilającą: 40 000 PLN / 3m

Dane techniczne
Reed Muse 3C
Napęd: Tarcie lub pasek (opcjonalnie), dwa silniki prądu stałego (DC)
Prędkość: 33 1/3 obr/min, 45 obr/min
System stabilizacji prędkości: Pętla synchronizacji fazowej na bazie kwarcu (PLL)
Maksymalne odchylenie średniej prędkości: 0,05%
Napięcie zasilania: DC 12V, przez zasilacz 100 – 240V AC
Zakres dokładności inklinometru: 1 mm na metr
Wymiary produktu (dł. x szer. x wys.): 550 x 420 x 240 mm
Wymiary opakowania (dł. x szer. x wys.): 650 x 520 x 350 mm
Waga produktu netto (bez opakowania ): 25 kg
Waga produktu brutto (w opakowaniu): 29 kg
Ramiona gramofonowe: do dwóch, dowolny standardowy uchwyt; długość efektywna od 9,5” do 12”

Reed 5T
Odległość montażu: 251 mm (średnica talerza max.= 330 mm)
Błąd śledzenia: +/- 5 minut kąta (MOA)
Masa efektywna: 8-16 g, w zależności od materiału na ramię (wymienna armwandka)
Regulacja wysokości: Kompatybilny z talerzami o wysokości 28÷48 mm
Korekta VTA: Precyzja +/- 0,2 mm
Regulacja azymutu: +/- 8 stopni
Zakres docisku: 10÷30 mN (masa wkładu 5,5 g – 19,5 g,(4,0 g – 25,0 g))
Trakcji: Sekcyjny silnik liniowy o ograniczonym momencie obrotowym
Napięcie: bezpośrednie 12 V, przy użyciu źródła zasilania bateryjnego Kontaktron 12V
Dostępne wykończenia muszli: srebrna, złota
Dostępne wykończenie ramienia: Wenge, Macassar Ebony, Cocobolo, Teak light, Teak dark

Hana MH
Szlif igły: Nude Micro Line
Wspornik: aluminium
Magnesy: Alnico
Napięcie wyjściowe: 2 mV / 1kHz
Nacisk igły: 2g
Śledzenie ścieżki: 70 μm/2g
Separacja między kanałami: 30 dB/1kHz
Pasmo przenoszenia: 12 – 45 000Hz
Impedancja: 130 Ω/1 kHz
Podatność: 10×10^-6 cm/dyne
Sugerowana impedancja obciążenia: 47 kΩ
Masa wkładki: 9,5g

  1. Soundrebels.com
  2. >

ZenSati Seraphim XLR & Speaker

Link do zapowiedzi: ZenSati Seraphim

Opinia 1

Kiedy za oknem szaro, buro i na tyle nieprzyjemnie, że nawet nasze czworonogi wyjście na spacer zaczynają traktować jako zło konieczne poważnie zastanawiając się nad osiągnięciem kolejnego stopnia ewolucji i wykształceniu umiejętności korzystania z „ludzkiej” toalety, jedynie kuszące ze sklepowych witryn ociekające srebrem, złotem i czerwienią świąteczne dekoracje, o zawodzących z podłej jakości głośników kolędach pozwolę sobie z racji chęci zachowania higieny języka nie wspominać, przypominają, że już za chwileczkę, już za momencik jeśli nie wszyscy, to przynajmniej większość z nas zasiądzie do wigilijnego stołu. Zanim jednak wylądują na nim właśnie bulgocące kapusty, barszcze, kuszące złocistą panierką ryby i czego tylko dusza zapragnie wypadałoby zadbać o odpowiedni entourage i jakoś przyozdobić własne cztery kąty, nie zapominając przy tym o stanowiącym nasze oczko w głowie systemie audio. Nie, nie, proszę nie kręcić z niedowierzaniem głową i nie memłać pod wąsem zapewnień w stylu „chyba (tu zapewne pojawiłaby się popularna partykuła wzmacniająca) po moim trupie!”. Nie mam bowiem zamiaru czy to nakłaniać, czy wręcz lobbować za zielonym światłem dla naszych SDO (Strażniczek Domowego Ogniska) do dekorowania naszych „ołtarzyków” wszelakiej maści świątecznymi stroikami, serwetkami, trolo-mikołajami, etc., lecz jedynie wprowadzenie nieco blasku do nie zawsze trafiających w gusta naszych Pań zestawów grających a to za sprawą stosownego … okablowania.
Oczywiście powyższe treści proszę traktować ze sporym dystansem i przymrużeniem oka, jednak, gdy dotarł do nas mroczny obiekt pożądania, czyli de facto „podmiot zbiorowy” niniejszej epistoły, o którego starania zapoczątkowaliśmy podczas ostatniego Audio Video Show jasnym stało się, iż poprzez swoją trudną do przeoczenia aparycję wręcz idealnie wpisuje się w bogactwo bożonarodzeniowej ornamentyki, nic a nic przy tym nie umniejszając jego roli, gdyż nigdy nie ukrywaliśmy, nie ukrywamy i ukrywać nie mamy zamiaru, iż co jak co, ale okablowanie już od dawien dawna przestało być li tylko dodatkiem a stało się pełnoprawnym elementem, składową toru audio. Jednak do brzegu, bowiem choć lada moment będącemu bohaterem niniejszego spotkania wytwórcy stuknie piętnaście lat i już w Polsce, bodajże w okolicach 2010-2011r., próbował dystrybucyjnego szczęścia, to jednak dopiero teraz, dzięki nowemu opiekunowi – stołecznemu Audiotite udało nam się pozyskać na testy małe co nieco z zaskakująco bogatego portfolio. O kim a raczej o czym mowa? O przewodach głośnikowych i łączówkach XLR z serii Seraphim duńskiej manufaktury ZenSati na test których serdecznie zapraszamy.

Jeśli ktoś po przeczytaniu wstępniaka zachodził w głowę o co chodzi z tymi świątecznymi analogiami, to choćby pobieżne zapoznanie się powyższym materiałem zdjęciowy powinno rozwiać jego wszelkie wątpliwości. Nie da się bowiem ukryć, że linia Seraphim wręcz idealnie wpisuje się w iście bizantyjskie poczucie estetyki i przepychu jakże bliskie wszystkim miłośnikom świątecznych bibelotów. Jest po prostu złoto i to tak bardzo złoto, że bardziej … złociej (?) chyba się nie da. Złota jest zewnętrzna plecionka ochronna, złote są splittery i złote są wtyki / widły. Całe szczęście pokryte (eko?) skórą walizki, w jakich tytułowe przewody są dostarczane utrzymano w zdecydowanie mniej rzucającej się w oczy czerni, co z drugiej strony jedynie potęguje kontrast i połyskliwość duńskich kabli przy wypakowywaniu (vide unboxing). Jak sami Państwo z pewnością zdążyliście zauważyć zarówno interkonekty, co raczej nie dziwi, jak i przewody głośnikowe, co już wcale takie powszechne nie jest, występują w formie pojedynczych „przebiegów” i w dodatku bez oznaczenia tak kanału (L/P), polaryzacji (+/-), jak i kierunkowości. Oczywiście w przypadku XLR-ów konia z rzędem temu, kto podłączy je odwrotnie a i z lewym i prawym też nie powinno być problemów, jednak przy głośnikowcach i nieco dłuższych przebiegach warto wykazać się po pierwsze uwagą a po drugie … cierpliwością, gdyż jeśli sami wcześniej nie oznaczymy sobie kierunkowości, to przy każdorazowym przepinaniu (a o to w recenzenckich realiach wcale nie tak trudno) proces wygrzewania i układania chciał, nie chciał trzeba zaczynać niemalże od zera.
A teraz nawet nie tyle garść, co dosłownie szczypta faktów i … dywagacji, gdyż ZenSati (nie)stety należy do grona wytwórców, którzy są na tyle lakoniczni w dzieleniu się informacjami o swoich produktach, że wolą powiedzieć za mało, bądź nie wypowiadać się wcale aniżeli zdradzić coś odrobinę za dużo. I tak, patrząc w metrykę naszych gości Seria Seraphim debiutowała, wraz z oczko niższą Cherub w 2012r na CES-ie. Jak się jednak łatwo domyślić 11 lat to szmat czasu, więc i właśnie w tzw. międzyczasie co nieco w budowie naszych dzisiejszych gości (podobno) się zmieniło. W końcu jeśli ktoś bierze się za poprawianie własnego systemu w wieku … dziewięciu lat, a tak właśnie inwencję twórczą dziecięciem będąc wykorzystywał Mark Johansen – założyciel i właściciel ZenSati, to i względem już komercyjnie wypuszczanych w świat produktów raczej taryfy ulgowej stosować nie zamierzał. Dlatego też o ile pierwsze wersje łączówek XLR i głośnikowców wykonywano z siedmiu płaskich skręcanych taśm miedzianych pokrywanych złotem, o tyle obecnie zarówno ich wygląd, jak i budowa uległy zmianie. Dotychczas transparentne koszulki, przez które można było podejrzeć spiralne przebiegi złoconych taśm zastąpił złocisty i już pilnie strzegący dostępu do trzewi przed oczami ciekawskich pleciony peszel. O samych przewodach wiadomo jednak tylko tyle, że oparto je na przewodnikach z platerowanej złotem miedzi, które są zaciskane a nie lutowane, czyli może nie tyle co nic, co jednak niewiele. A wybaczą Państwo, ale teksty producenta o „unikalnej filozofii konstrukcyjnej” pozwolę sobie potraktować z pobłażliwym uśmiechem i puścić mimo uszu. Po prostu zbyt długo param się audio, by nie dorobić się niemalże permanentnej impregnacji na tego typu krągłe i zarazem nic nie mówiące zapewnienia. Jak jednak wiadomo ani solenne deklaracje, ani marketingowa mowa-trawa, ani w większości przypadków nawet dane techniczne uparcie grać nie chcą, więc nie ma co przelewać z pustego w próżne, tylko trzeba zakasać rękawy, wygodnie umościć się w dyżurnym fotelu i samemu ocenić cóż tam Mark Johansen wymodził.

Żeby jednak cokolwiek nie tylko docenić, co li tylko usłyszeć trzeba spokoju – tego wewnątrz nas samych, jak i wokół, oraz ciszy. Jak się jednak z pewnością Państwo doskonale orientujecie przedświąteczny Armagedon niekoniecznie ku temu nastraja. Całe szczęście solucja leżała na wyciągniecie ręki i wystarczyło postępować zgodnie z zawartymi w słowach kolędy „wśród nocnej ciszy …” wskazówkami. Znaczy się większość odsłuchów prowadziłem bądź to późnym wieczorem, czy wręcz nocą, bądź, gdy wymagały tego okoliczności – trzeba było nieco połomotać – w ogólnie przyjętych godzinach biurowych, gdy zarówno domownicy, jak i sąsiedzi wybywali z domu. Wieczorne sesje zainaugurował oniryczno – refleksyjny „Ghosts” Hani Rani, gdzie fortepian przenika się z elektroniką a unikalnego klimatu każdemu z utworów nadaje warstwa wokalna i zaproszeni goście. Może i nie jest to jakaś szalenie wymagająca od systemu muzyka, lecz aby doświadczyć jej genialności i dać się wciągnąć w obecny w niej świat oscylujący na pograniczu życia i śmierci, twardych realiów i ulotności trzeba zapewnić jedno – ponadnormatywną rozdzielczość. Bez niej ww. album wydać się może płytki i miałki niczym leniwie sącząca się we foyer lub windach butikowych hoteli muzyka, gdzie 330ml Perrier kosztuje tyle, co Krug Vintage 2004 w dobrej enotece. A z Seraphim-ami w torze nie tyle wgląd, co oczywistość wieloplanowości i złożoności kompozycji były ewidentne i niepodważalne. Jednak aspekt ów, czyli rozdzielczość, a co za tym idzie wszystkie jej pochodne, nie był osiągnięty na zasadzie eksponowania detaliczności i wyostrzania konturów, bo takie tanie, kuglarskie sztuczki, to jednak na tym poziomie byłyby dyskwalifikujące, a poprzez nader dyskretne znikanie z toru i minimalizowanie świadectwa własnej obecności, ograniczając się jedynie do możliwie najbardziej wiernej transmisji powierzonych im sygnałów. Nie jest jednak tak, że tytułowych ZenSati w ogóle nie słychać, bo można zauważyć pewną, zakładam, że dla większości odbiorców miłą, ale jednak obecną ich autorską sygnaturę. Chodzi mianowicie o niezwykle dyskretne, acz słyszalne minimalne zaokrąglenie i jednocześnie zaakcentowanie najniższych składowych. W rezultacie bas pozostaje świetnie kontrolowany i zróżnicowany, lecz bardzo trudno będzie przyłapać go na zbytniej kruchości, ostrości i przesuszeniu, co pomimo ewidentnego odejścia od ortodoksyjnego wzorca niezwykle trudno byłoby mi uznać za wadę.
I jeszcze jedna rzecz. O ile w ramach recenzji kompletu okablowania Esprit Audio Lumina pod lupę brałem każdy przewód z osobna, o tyle w przypadku Seraphim-ów takiej konieczności nie odnotowałem, gdyż brzmienie tak interkonektów, jak i głosnikówek było ze sobą w 100% zgodne a to, czy występowały solo, czy w duecie nawet w najmniejszym stopniu nie wpływało na finalny osąd całej sytuacji. Ba, śmiem wręcz twierdzić, że nawet pierwszy i pobieżny kontakt z pojedynczym Seraphim-em dla nieuzbrojonego w odpowiednio pokłady empatii i wystarczająco mocne kontrargumenty odbiorcy mógłby okazać się, przynajmniej w finansowym aspekcie, równie zgubny, co sięgnięcie po twarde używki, bądź poznanie prawdziwej femme fatale a następnie jej podobnych koleżanek. Wpinamy interkonekty i … jest tak, jak powyżej zdążyłem już wyartykułować, czyli co najmniej bardzo dobrze, sięgamy po głośnikowce i tego „dobrze” robi się więcej, ale jednocześnie ani równowaga tonalna, ani wspomniane lekkie zaakcentowanie dołu nie ulegają multiplikacji, więc tak logika, jak i zwykła ludzka ciekawość podpowiadają, że gdy tylko budżet pozwoli warto brnąć w duńskie kable dalej. A im dalej w las, znaczy się w ZenSati, tym tło robi się bardziej nie przeniknione, dźwięki lepiej zdefiniowane i czystsze a muzyka jakby prawdziwsza.
Z nieco mocniejszych, choć nadal niepozbawionych finezji i wirtuozerii klimatów pozwoliłem sobie sięgnąć po dość nieoczywisty, chociażby ze względu na libańskie pochodzenie formacji Ostura krążek „The Room”, a skoro mogłem je również niezobowiązująco „przedmuchać” jeszcze cięższym repertuarem, to i „Descent” Orbit Culture zabraknąć nie mogło. Ale, że co? Że za mocno, za brutalnie i niezbyt świątecznie? A dlaczego miałoby być ulgowo? Skoro na duński komplet trzeba wysupłać „drobne” 200 kPLN, to sorry, ale musi poradzić sobie dosłownie ze wszystkim a nie tylko z cukierkowym „Last Christmas” Wham!. A na ww. wydawnictwie Orbit Culture owe wszystko jest i to zazwyczaj naraz – z reguły skondensowane w każdej minucie dowolnego utworu. Mamy i czysty śpiew i growl, perkusyjne blasty, podwójną stopę, potężne gitarowe riffy i miażdżący trzewia bas. I jest bosko, znaczy się piekielnie, no … dobrze znaczy się. Ani przez moment nie czuć ani kompresji, ani nieradzenia sobie z iście irracjonalnym natłokiem koniecznych do przekazania informacji. Tutaj przesył jest natychmiastowy, bezstratny i podany na złotej tacy, więc uderzenia mają nie tylko impet, ale i za nim idące masę i energię wystarczającą nie tylko do przepchnięcia sań Świętego Mikołaja przez komin Elektrociepłowni Siekierki, co „rozbiórki” i ubicia jego zaprzęgu na kotlety dla zaproszonych na święta gości. No i proszę – jednak na koniec jakiś akcent świąteczny udało mi się przemycić. a tak już zupełnie na serio trudno będzie Państwu znaleźć tak muzykę, jak i system, z którą i w którym „duńskie złotka” nie będą w stanie zrobić i Wam i reprodukowanemu materiałowi dobrze …

Przystępując do testu zestawu okablowania ZenSati Seraphim XLR & Speaker tak na dobrą sprawę nie za bardzo wiedziałem czego mogę się spodziewać. Nie dość bowiem, że na przestrzeni ostatniej dekady z okładem miałem z nimi kontakt wyłącznie okazjonalny, znaczy się ograniczony li tylko do wystawowych, czysto incydentalnych spotkań, to jeszcze i sam producent nie ułatwiał sprawy reglamentując większość informacji natury technicznej. Jakby tego było mało dość ostentacyjne wzornictwo (złote i bynajmniej nieskromne) plus stricte high-endowe ceny mogły stać się impulsem do zapalenia się czerwonej lampki wskazującej na próbę złapania majętnych, acz naiwnych audiofilów na metodę „na wnuczka”, bądź czysto iluzoryczna inwestycję życia (vide „taniej to już było”). Tymczasem tak na ucho, jak i w porównaniu z chodzącą w podobnych pieniądzach konkurencją ZenSati Seraphim nie tylko się bronią, co jak powyższa epistoła dowodzi próbują zająć w pełni należne im miejsce na audiofilskim Olimpie. A skoro grają tak, że „mucha nie siada” a przy tym wyglądają na tyle oszałamiająco, że azjatyccy i nie tylko azjatyccy miłośnicy drogocennego kruszcu zachodzą w głowę czemu jeszcze ich na stanie nie mają cóż innego pozostaje mi, jak tylko wszystkim tym, którym niestraszne prezentowane poniżej ceny, zarekomendować umawianie się na wypożyczenie ich od dystrybutora i weryfikację możliwości we własnych czterech kątach.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Przypadek tej, co by nie mówić bardzo rozpoznawalnej na światowych salonach marek, w odniesieniu do naszego rynku jest ewidentnym przykładem tak zwanego wiatru w oczy. Niby u nas znana, ba kilkanaście lat temu nawet dystrybuowana, ale jakiegoś pospolitego ruszenia ze strony polskich klientów nie zaliczyła. A nie oszukujmy się, ma nie tylko szerokie, ale również spełniające najwyższe standardy jakości brzmienia portfolio, co na tle przywołanej sytuacji tym bardziej zaskakuje. Na szczęście od zeszłego roku sprawy toczą się już bardziej przyjaznym torem, bowiem pojawił się prężny opiekun. Co prawda od pierwszych rozmów do podjęcia dzisiejszej próby testowej minął okrągły rok, to jednak nie pozostaje nam nic innego, jak cieszyć się, że wreszcie coś drgnęło. I na szczęście, gdyż kilkunastodniowy okres testowy pokazał, że produkty z tej stajni są naprawdę wysokiej próby. Jakie? Otóż miło mi jest poinformować zainteresowanych, iż dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora Audiotite do naszej redakcji trafił zestaw okablowania sygnałowego w standardzie XLR oraz głośnikowego z serii Seraphim duńskiej marki ZenSati.

Co wiemy o naszych bohaterach w kwestii technikaliów? Pewnie się zdziwicie, ale tak dramatycznego trzymania informacji pod kluczem przez producenta chyba nie mieliśmy. Otóż jedyne co udało się gdzieś w otchłani internetu „wygooglować”, to informacja, że mamy do czynienia z kablami jako przewodnik wykorzystującymi miedź powierzchniowo powlekaną złotem, co jak zdradzają fotografie, finalnie ubrano w mieniącą się złotem otulinę przypominającą łuskę. Finito. Jak widać, informacyjnie trochę mało. Ale co by nie mówić, kable robią niesamowite wrażenie wizualne. Czy adekwatne do jakości oferowanego brzmienia? To postaram się rozwikłać w kolejnym akapicie.

Szczerze powiedziawszy, do tego testu podchodziłem z czystą kartą. Markę znałem, ale tylko z relacji znajomych i corocznych wypraw do Monachium, gdzie zawsze przykuwały oczy specjalnie przygotowaną prezentacją. Prezentacją nietypową, bowiem z elektroniką skierowaną nie zwyczajowo frontem, a rewersem do klienta. Rewersem po to, aby niezorientowanym w temacie odwiedzającym jasno dać do zrozumienia, z czym tak naprawdę mają do czynienia. Naturalnie będąc na MOC-u rzucałem niezobowiązująco na nie uchem, ale z racji braku dystrybutora wszelkie notatki z tego pokoju podczas weryfikacji tematów do opisu lądowały w wirtualnym koszu. Jak zatem odebrałem tytułowe złote węże podczas wizyty w moim domostwie? Najważniejsza kwestią był fakt, że wspomniane przed momentem opowieści znajomych nie były wyssane z palca. To zjawiskowe granie. Pełne energii i rozdzielcze, a to wszytko otulone rzadko spotykanym, aż tak czarnym tłem. Po aplikacji tytułowego zestawu okablowania system przestał mnie mamić w wielu aspektach niedopowiedzianym dźwiękiem, tylko dosłownie i w przenośni zaczął wręcz pokazywać wirtualnym palcem, kto gdzie stoi, z jakim pakietem emocji gra, a wszytko kreował na czystej jak łza, skupionej na wykreowaniu jak najbardziej realnego bytu wirtualnej scenie. To prezentacja na tak zwane wyciągnięcie ręki, co moim zdaniem było zasługą dobrego operowania pełną energii esencjonalnością oraz fundującej nam feerię nieczęsto podanych tak dosadnie, a mimo to bez uczucia przekraczania dobrego smaku rozdzielczości. Z jednej strony zderzałem się z agresją, a z drugiej przyjemnymi dla ucha krągłościami. Nic, tylko usiąść i w nieskończoność zatopić się w muzyce, z czego oczywiście bez specjalnego namawiania na ile to możliwe z przyjemnością korzystałem. Co bardzo istotne, z takim zaangażowaniem słuchałem pełnego spektrum muzyki od niespecjalnie dobrze zrealizowanego rocka, przez pełną energii i modulacji wszelkich dźwięków jakie da się zmodulować elektronikę, po jazzowe i barkowe romantyczne wizje. Jak to możliwe? Już zdradzam. Słowo klucz, a tak po prawdzie dwa słowa to pełna pulsująca zebranym w sobie ciśnieniem akustycznym „esencjonalność” oraz zjawiskowa, jednak zachowująca kulturę nawet w najbardziej ekspresyjnych momentach podkreślona czyściutkimi wysokimi tonami „rozdzielczość”. A najciekawsze jest, to, że w sobie tylko znany sposób okablowany ZenSati system i w projekcji mocnego uderzenia wściekłym rockiem Metallici i o dziwo plumkania Johna Pottera z portfolio Claudio Monteverdiego korzystał z tych samych cech brzmienia okablowania. Zazwyczaj jest coś za coś, czyli jeśli gdzieś coś mocno zyskuje, w innym miejscu jest to pewien problem. Tymczasem tutaj był konsensus. Owszem, więcej dobrego wydawały się czerpać ekspresyjne i wiecznie zbuntowane nurty, bo fajnie uderzały mnie nasyconą krągłościami ścianą fal dźwiękowych, ale ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu wspomniana kościelna muzyka dla ducha mimo przecież aplikacji takich samych artefaktów sonicznych nie stawała się nazbyt ulana, czy wręcz ospała. Ot, cechowała ją po prostu większa puszystość, która dobrze podana nawet w z pozoru nadmiarowej ilości nie przeszkadzała, tylko ciekawie podkręcała pewne aspekty danego materiału od namacalności danego źródła począwszy, przez zwiększenie poziomu różnicowania wybrzmiewania każdego z nich, na ekspresji odbioru kończąc. Jak to możliwe? Sam zadaję sobie to pytanie, ale z braku sensownej odpowiedzi parafrazując głośną niegdyś reklamę, mogę powiedzieć tylko jedno, takie rzeczy znajdziecie tylko w High End-zie, do którego złote kable z Danii zaliczają się bezdyskusyjnie. Czy są tego jakieś choćby drobne reperkusje? Albo inaczej. Czy to bezdyskusyjny absolut? Przekornie powiem tak. Seraphim-y znakomite są i basta. Jednak to cały czas wskazywane skupienie się na dosadnej, skądinąd znakomitej wizualizacji poszczególnych bytów na wirtualnej scenie czasem powodowało poczucie zbytniego skupienia się na mikrodynamice kosztem makrodynamiki. Chodzi mianowicie o co prawda tylko w niektóre sytuacje, ale jednak. Jakie? Mam na myśli lekkie ograniczenie swobody kreowania realiów scenicznych w wielkich kubaturach klasztornych lub koncertów na stadionach. Ale spokojnie, wszystko było na swoim miejscu, jednak z uwagi na dosadne kontrolowanie poprawności każdego, nawet pojedynczego dźwięku w materiałach barokowych nieco mniejszą rolę odgrywały realia otaczające muzyków. Nie była to przyducha, czy mgiełka, bo to pierwsze co zniknęło w moim systemie po wpięciu tytułowych drutów. Ale właśnie to dosadne oczyszczenie sceny z panującego w klasztorze dźwiękowego chaosu i mocne nasycenie źródeł pozornych czasem pozbawiało prezentację zapisanego w materiale luzu i nonszalancji wypełniania budowli muzyką aż po sklepienie. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli, to nie jest wytykanie wad, tylko pokazanie, jak pewne działania znakomitego okablowania determinowały finalny odbiór bardzo specyficznych produkcji płytowych. Na szczęście bez większych szkód dla obioru zawartych w nich emocji, ale fakt faktem, że czasem lekki brudek i popuszczenie lejców dosadności wybrzmiewania muzyki, mimo pokazania ją mniej wymuskanie, w końcowym rozrachunku wychodzi, że jest nie gorzej, a jedynie inaczej. Oczywiście zaznaczam, to jest z mojej strony zrozumiałe recenzenckie czepialstwo, a nie determinująca końcowy odbiór wada. Tym bardziej, że muzyka kościelna to mój konik i gdy coś w niej zabrzmi inaczej, niż w moim dyżurnym systemie oraz w odniesieniu do zaliczonych osobiście koncertów na żywo w warszawskich kościołach Jana Garbarka z niegdysiejszą grupą The Hillard Ensemble, natychmiast to wyłapuję. Tylko lojalnie ostrzegam, na tym punkcie jestem lekko zboczony, tak więc całą sprawę w ogólnym rozrachunku spokojnie można uznać za zbytnio rozdmuchaną, bo opiniowane kable naprawdę bronią się przez duże „B”.

Czy nasi bohaterowie mogą gdzieś polec? Szczerze? Nie sądzę. To jest na tyle uniwersalne granie, że praktycznie tylko źle zestrojony zestaw może mieć problem z poprawną asymilacją. Powiem więcej. Na tym poziomie jakości – piję do adekwatnego do kabli w kwestii ceny systemu audio – nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. A jedyne co przeciw pełnej konsolidacji z nimi przychodzi mi do głowy, to wyimaginowane gdzieś w głowie potencjalnego nabywcy spojrzenie na naprawdę drobne kwestie w stylu oczekiwani przywołanej przed momentem mgiełki i lekkiego poluzowania lejców prezentacji. Ale to należy już rozpatrywać nie przez pryzmat problemu duńskich kabli, tylko widzimisię danego osobnika. Jednak jestem jakoś dziwnie spokojny, że owe widzimisię jeśli nawet się zdarzy, to na poziomie marginesu błędu statystycznego. Reszta populacji miłośników muzyki w starciu z serią Seraphim polegnie od pierwszych spędzonych z nimi przy muzyce minut.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiotite
Producent: ZenSati
Ceny
ZenSati Seraphim XLR: 46 790 zł / 2 x 0,5 m; 54 190 zł / 2 x 1 m; 61 590 zł / 2 x 1,5 m
ZenSati Seraphim Speaker: 137 890 zł / 2 x 2 m; 152 690 zł / 2 x 2,5 m; 167 552 zł / 2 x 3 m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Perlisten S7T-LE
artykuł opublikowany / article published in Polish

Po bardzo miło przez nas wspominanych Perlistenach S7t przyszła pora na ich udoskonalone i limitowane wersje – S7T-LE.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Bricasti M3H

Opinia 1

Pomimo co jakiś czas rozdmuchiwanych mniej bądź bardziej urojonych animozji pomiędzy środowiskami pro-audio i High-End proza życia wygląda zgoła inaczej. O ile bowiem ktoś jest w czymś dobry, znaczy się jest w stanie zaoferować produkt po prostu wartościowy, skończony i broniący się pod względem brzmieniowym, to już tylko od niego (wytwórcy, nie produktu) zależy, czy dostosuje jego funkcjonalność do wymagań obu ww. grup odbiorców. Oczywiście o ile część wytwórców woli jednak skupić się na konkretnym rynku starając się osiągnąć na nim tak odpowiednią renomę, jak i specjalizację, to są też tacy, którzy z powodzeniem dosiadłszy się do obu stolików odkroili sobie po sporym kawałku z każdego z tortów. Wystarczy tylko zerknąć jak właśnie w takim modelu biznesowym radzą sobie Amphion, Bryston, PMC, czy też nasz dzisiejszy gość. W dodatku gość od dawien dawna egzystujący i mający w pełni zasłużone miejsce w świadomości oraz sercach najbardziej wymagających odbiorców po obu stronach barykady – Bricasti Design. I to właśnie z jego, zaskakująco bogatego portfolio obejmującego jedną profesjonalną i dwie konsumenckie serie produktowe – Classic i prestiżową Platinum, dzięki uprzejmości łódzkiego Audiofastu pozyskaliśmy na testy przetwornik cyfrowo-analogowy M3H.

Gwoli wyjaśnienia M3 jest podstawowym i jak łatwo się domyślić może nie najtańszym, co najmniej „kosztownym” spośród amerykańskiego rodzeństwa przetwornikiem. Ponad nim mamy bowiem jeszcze M1, M12 (czyli poniekąd M3-kę z wejściami analogowymi) i M21 a ceny kształtują się od ok. 30kPLN za podstawową wersję naszego dzisiejszego bohatera do ponad 80kPLN za M12/M21. Sam zaś, dostarczony na testy egzemplarz nie był bynajmniej „gołą podstawką”, lecz najlepiej doposażoną opcją – ze zbalansowanym wzmacniaczem słuchawkowym, którego obecność łatwo rozpoznać po stosownych wyjściach (i postfiksie H), wejściem sieciowym i … pilotem, za którego producent również wymaga stosownej (2 520 PLN) dopłaty.
Przechodząc do meritum i skupiając się na aparycji M3 od razu widać, iż pomimo dumnie głoszonych deklaracji o tym, że „produkty są wytwarzane zgodnie z tradycją „starego świata” w klasycznym ceglanym budynku młyna w Massachusetts w USA” próżno doszukiwać się w designie M3-ki jakichkolwiek steampunkowych akcentów łączących minione artefakty z postapokaliptycznymi wizjami przyszłości, czy też mówiąc wprost garażowej surowości potwierdzającej rękodzielniczy model wytwórczy. W zamian za to otrzymujemy na swój sposób minimalistyczny a zarazem iście pancerny i szalenie funkcjonalny dość płaski aluminiowy korpus wykonany nie z jak to zazwyczaj bywa giętych a frezowanych na CNC z litych bloków profili. Całość jest anodowana na czarno i srebrno a stosowne oznaczenia i napisy nanoszone (wytrawiane) są laserowo. I tak, patrząc en face lewy górny narożnik satynowo – czarnego frontu zajmuje oznaczenie modelu w sąsiedztwie którego umieszczono, niestety niezaślepione (jak daleko nie szukając w Boulderze 812), wyjścia słuchawkowe w standardzie XLR i TRS. Tuż obok znalazła się już pełna deskrypcja roli / funkcji jaką przypisano urządzeniu a pod nią szalenie czytelny czarno – czerwony wyświetlacz informujący nie tylko o m.in. wybranym wejściu (nazwy można zmienić z poziomu menu frontowego – po dłuższym przytrzymaniu przycisku input), poziomie głośności, odtwarzanym sygnale, zainstalowanej wersji oprogramowania, lecz również … temperaturze trzewi. Intensywność jego iluminacji można oczywiście regulować (w trzech krokach), bądź jeśli ktoś woli nic nie stoi na przeszkodzie, by go całkowicie wygasić. Idąc dalej napotkamy solidną, toczoną aluminiowa gałkę odpowiedzialną za regulację głośności i nawigację po menu, oraz sześć ustawionych po trzy w dwóch kolumnach eliptycznych przycisków funkcyjnych odpowiedzialnych za wybór źródła, tryb regulacji głośności (Level), zdefiniowanie poziomu wzmocnienia (Reference), wyświetlanie odtwarzanego formatu (Status), regulacja balansu i Mute. Prawy górny narożnik przypadł z kolei, tym razem okrągłemu (?) przyciskowi usypiania/wybudzania DAC-a.
Podobnie jak podzielona na dwie części płyta górna ściany boczne są delikatnie ponacinane zapewniając swobodną cyrkulację powietrza chłodzącego wydzielające zauważalne ilości ciepła trzewia. Ściana tylna prezentuje się równie mało kontrowersyjnie. Co prawda zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC niespecjalnie sprzyja posiadaczom audiofilskich przewodów zakonfekcjonowanych „tłustymi” wtykami (z pomocą przychodzi niezasłaniający włącznika slim-fit-owy Furutech Powerflux CI5 NCF), ale dalej jest już tylko lepiej i bez kontrowersji, czyli komora bezpiecznika, gniazdo triggera i rozbudowana sekcja interfejsów cyfrowych obejmująca wejścia Ethernet, USB, optyczne, koaksjalne i AES/EBU. Wyjść analogowych też nie poskąpiono, więc możemy cieszyć się zarówno z obecności gniazd RCA, jak i XLR. Jak więc widać, przynajmniej jeśli chodzi o funkcjonalność mamy do czynienia z minimalistyczną odmianą tzw. network-DAC-a (czyli de facto możemy mówić o „rendererze” mediów /endpoincie), która może nie ma startu do wszystkomających Auraliców (vide Vega G2.2), ale uczciwie trzeba nadmienić, iż zarówno w pełni wspiera Roon-a, jak i bezproblemowo dogaduje się z Audirvāną, jak i JRiver Media Center.

Od strony technicznej M3 może pochwalić się całkiem ciekawą topologią, bowiem tuż za gniazdami wejściowymi następuje selekcja w module MDx – dla sygnałów PCM przewidziana jest para przetworników Analog Devices 1955 (po jednym na kanał) pracujących pod kontrolą zegara taktowanego metodą DDS (bezpośredniej syntezy cyfrowej), która eliminuje jitter zegara do praktycznie niezmierzonych poziomów. Z kolei sygnały DSD konwertowane są w autorskim, jednobitowym przetworniku Bricasti. Regulacja głośności jest w pełni zbalansowana odbywa się z pomocą dwóch kości PGA2320I, dzięki czemu nie tracimy nic z profitów jakie daje nam w pełni symetryczny tor sygnałowy tytułowego przetwornika. Również opcjonalny układ wzmacniacza słuchawkowego nie jest przysłowiowym scalakiem, bądź „odczepem” wyjść liniowych, lecz składają się na niego dwa moduły M4 Headphone (każdy z parą wzmacniaczy LME49600). Równie serio potraktowano zasilanie oparte na dwóch tradycyjnych – toroidalnych transformatorach Powertonix, z których jeden ma pod swoja opieka układy analogowe a drugi cyfrowe i jedyne do czego można byłoby się przyczepić, to brak zapewniających ich ekranowanie „puszek”.

Przechodząc do części poświęconej brzmieniu zakładam, że podobnie jak i ja w trakcie testów zastanawiacie się Państwo w którą stronę podążył nasz dzisiejszy gość. No bo w końcu ma profesjonalne konotacje, więc z powodzeniem mógłby pójść w nieco pozbawioną emocji chłodną rzetelność znaną m.in. ze starszych konstrukcji Antelope Audio, czy też z racji pochodzenia właściwy i mniej, bądź bardziej zasłużenie przypisywany konstrukcjom zza wielkiej wody stereotypowy, iście hollywoodzki rozmach. Tymczasem od pierwszych taktów „Beyond The Black” Bricasti M3H zagrał zaskakująco liniowo, kulturalnie i rzekłbym wręcz wyrafinowanie i elegancko. Czyli co? Próbuję w jakieś krągłe słówka ubrać ewidentne zamulenie i po-pawulonowe zwiotczenie? Absolutnie nie. Chodzi raczej o pozbycie się zaburzającego zdolność racjonalnego postrzegania rzeczywistości bagażu zupełnie błędnych oczekiwań i skojarzeń wynikających m.in. ze wspomnianej działalności na rynku pro-audio, czy też kraju w jakim przyszło mu się narodzić. M3-ka łączy ze sobą pozorne przeciwieństwa, czyli zarówno naturalność z neutralnością, żywiołową dynamikę z wyrafinowaniem, jak i świetną rozdzielczość z urzekającą koherencją przekazu. W efekcie takiego zespolenia ognia z wodą początkowo możemy czuć się lekko skonfundowani, gdyż o ile brak laboratoryjnego chłodu większość z nas bezdyskusyjnie uzna za oczywistą zaletę, to jednak wysupłując ponad 30kPLN na przetwornik z pewnością oczekiwać będziemy trudnego do zdefiniowania „czegoś”, co nas złapie za ucho, serce, czy co tam kto lubi. Tymczasem Bricasti niczym nadnaturalnym nas nie skusi, nie porazi i nie weźmie w jasyr. Będzie za to robił to, do czego został stworzony – skrupulatnie zamieniał zera i jedynki na kojące nasze zmysły dźwięki. Jednak w jego przypadku kluczowym jest nie co, a jak to robi. A robi nad wyraz rzetelnie i z poszanowaniem inteligencji odbiorcy. Zamiast bowiem usilnie zabiegać o jego atencję wzorem pociesznego kłapoucha ze Shreka ponadnaturalnie eksponując jakieś dalszoplanowe stukoty, bądź podbijać zazwyczaj chowające się za plecami innych podzakresy z iście stoickim spokojem dąży do tego, by oddać wszystkie zapisane w materiale źródłowym informacje takimi, jakie one w rzeczywistości są – nie ingerując czy to w ich wolumen, czy intensywność i gabaryt. Mamy zatem na ww. wydawnictwie właściwy symfonicznemu metalowi rozmach i spektakularne spiętrzenia dźwięków, jednak pierwszoplanową rolę odgrywa blisko i wręcz zmysłowo podany wokal Jennifer Haben, który brzmi na wskroś analogowo i holograficznie. Nie jest bowiem ani zbyt sklejony z towarzyszącym mu instrumentarium przez co uniknięto spłycenia sceny, jak i „wycięty skalpelem”, więc nie ma mowy o efekcie wklejenia w obcy ekosystem wzorem nieumiejętnego posługiwania się Photoshopem. Słowem wszystko jest na swoim miejscu a w dodatku fakt, iż owe wszystko słyszymy nie oznacza epatowania zmuszającą słuchacza do wzmożonej analizy hiperdetalicznością. W dodatku jak na dłoni widać (choć raczej słychać, tylko jak może być coś słychać na dłoni – nie mylić z posłuchem np. dłoni karzącej – wymierzającej tzw. „plaskacza”), że ekipa z Monachium sumienniej przyłożyła się do pracy w studiu od daleko nie szukając Szwedów z Therion na jeszcze pachnącym tłocznią „Leviathan III”, którzy w im gęstsze aranżacje się zapuszczali, tym sromotniej przegrywali walkę z kompresją i czytelnością dalszych planów. A Bricasti o owym fakcie raczył był informować, lecz nie piętnując wiadomych anomalii z wrodzonej złośliwości, tylko dając pełen obraz sytuacji ocenę pozostawiając odbiorcy.
Z kolei na nagranych w XVII w. Bach Church w Arnstadt (Turyngia/Niemcy) „Bach Motets” Solomon’s Knot o ile polifonia ośmiu wokalistów jest w pełni czytelna i bez trudu można z niej wyodrębnić poszczególne partie, to już sama akustyka i przynajmniej podświadomie spodziewany pogłos protestanckiej świątyni Bricasti serwuje dość oszczędnie. Jakby nie chciał odwracać uwagi słuchaczy od głównego wątku spektaklu i tego, co dzieje się wewnątrz kręgu, w którym stoją bohaterowie ww. wydawnictwa. I coś w takim sfocusowaniu się na meritum jest, bowiem eksponowana jest czytelność przekazywanych treści, oraz drzemiący w nich ładunek emocjonalny nader udanie akcentowany artykulacją wokalistów. Oczywiście, jeśli komuś w takiej prezentacji brakować będzie powietrza, to zamiast mieć pretensję do naszego gościa zawsze może poszukać realizacji, gdzie pogłos będzie dłuższy i wyraźniejszy, bo trudno mieć pretensę do urządzenia mówiącego/grającego prawdę, że nie pokazuje czegoś, czego de facto w danym nagraniu może nie tyle nie ma, co jest w takich a nie innych proporcjach.

Pół żartem, pół serio mógłbym powiedzieć, że Bricasti M3H jest niczym pozornie rodzinne combi z napędem 4×4, które nie dość, że klei się do drogi jak wypluta guma do butów, to jeszcze dzięki 3l/250KM silnikowi jest w stanie z wrodzonym wdziękiem i bez ogłuszającego ryku płynnie zostawić w tyle nerwowo strzelające rozwierconymi tłumikami Hot hatch-e. Jeśli zatem poszukujecie Państwo przetwornika mogącego sprawdzić się również w roli przedwzmacniacza, wzmacniacza słuchawkowego i od biedy również czegoś na wzór streamera, grającego to, co jest w nutach a nie to mu się wydaje, że tam się znalazło, to nasz dzisiejszy gość Powinien spełnić Wasze oczekiwania. Nie oczekujcie jednak po nim nie wiadomo jakich fajerwerków, bo te nie dość, że kosztowne i na dłuższą metę irytujące, to jeszcze nawet w noc sylwestrową wychodzą z mody. A zdrowy rozsądek i prawda są zawsze w cenie.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold, Meze 99 Neo, Stax SR-L700MK2, Focal Utopia 2022
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Przy tak dużym natężeniu naszych poczynań testowych fakt pierwszego bliższego spotkania z tak rozpoznawalną przez świat miłośników kochających muzykę amerykańską marką wielu z Was może nieco dziwić. Co było tego przyczyną, nie do końca jesteśmy w stanie wytypować. Niemniej jednak moim zdaniem bez względu na wszystko myślą przewodnią dzisiejszego spotkania jest przysłowie ”Co się odwlecze, to nie uciecze”, gdyż w końcu przyszedł czas i na nią. Kogo? Oczywiście pochodzącego zza wielkiej wody, czyli Stanów Zjednoczonych specjalistę od wszelakich źródeł cyfrowych Bricasti. Znacie? Spokojnie, to pytanie retoryczne, bowiem nasz bohater jest bardzo rozpoznawalny, co nie raz udowadniały mi kuluarowe rozmowy ze znajomymi podczas wszelkich prezentacji lub wystaw audio. Co konkretnie trafiło na pierwszy ogień na nasz tapet? Naturalnie dostarczony przez łódzki Audiofast przetwornik cyfrowo-analogowy Bricasti M3H. Znacie? Tak? Nie? Tak naprawdę nie ma to znaczenia, bowiem myślę, że w obecnych czasach temat konwersji jest nader ciekawym i nikogo specjalnie nie trzeba zapraszać do lektury poniższego testu.

Idąc za serią fotografii od pierwszego momentu widać, iż nasz punkt zainteresowania jest niezbyt wysokim, jednak w kwestii reszty gabarytów osiągającym typowe rozmiary dla elektroniki z segmentu Hi-Fi urządzeniem. Szkoda, że taki skromny? Moim zdaniem niekoniecznie, gdyż jak to często bywa u konkurencji, nie szuka poklasku zbytnio nadmuchaną, zazwyczaj mającą zrobić jedynie ogólne wizualne wrażenie, za to wewnątrz często pustą obudową, tylko rozsądnie zaoszczędzone wydatki prawdopodobnie stara się przekuć w finalne brzmienie. A, że jest DAC-iem i w testowej wersji również wzmacniaczem słuchawkowym a dzięki regulacji sygnału wyjściowego, pozwalającym zrezygnować z typowego przedwzmacniacza liniowego, lepiej, że zbędnie wydane na aparycję środki zostały przekierowane na brzmienie. Zanim jednak o możliwościach sonicznych, kilka zdań o wyglądzie i wyposażeniu przyłączeniowym. Otóż M3-ka bazuje na dwu-kolorowości – czerni frontu, bocznych ścianek i tylnego panelu oraz srebrze górnej części obudowy wespół z manipulatorami zlokalizowanymi na awersie. Ten ostatni w swym nienachalnym bogactwie proponuje nam wielki, czytelny, bo piktogramowy wyświetlacz – czerwonokrwiste kropki na kruczoczarnym tle, z jego lewej strony dwa standardy wyjść słuchawkowych, a na prawej najpierw wielką gałkę wzmocnienia, tuż obok sześć eliptycznych guzików funkcyjnych, zaś całkiem na prawej flance okrągły włącznik pobudzający urządzenie do życia. Jeśli chodzi plecy, znajdziemy na nich 5 wejść cyfrowych: AES/EBU, SPDIF, LAN, USB, TOSLINK, zestaw gniazd sygnału analogowego RCA/XLR, trigger oraz zespolone z włącznikiem głównym gniazdo zasilania IEC. Ofertę uzupełnia zgrabny pilot zdalnego sterowania. Co oferuje w kwestii obsługiwanych formatów, oraz modeli filtracji obsługiwanego sygnału? Jak to możona się domyślić, dlatego nie chcąc zbędnie rozwadniać tekstu, po dokładne informacje zaintersowanych kieruję do stosownej tabelko pod zwyczajowo zamieszczanej pod naszymi tekstami tabelki.

Myślę, że kreśląc kilka strof na temat tytułowego Bricasti M3 nie będę odosobniony w teorii, iż główny kierunek działania sektora inżynierskiego tego podmiotu to muzykalność. Jednak nie przez bezmyślne pompowanie finalnie uśrednionej informacyjnie średnicy, tylko nadanie jej nuty esencjonalności z dbałością o niezbędny do pokazania zamierzeń artystów pakiet rozdzielczości. Naturalnie wiadomym jest, że nie samą średnicą człowiek żyje, dlatego chcąc zachować spójność przekazu zadbano również o może nie utemperowanie wysokich tonów, bo nadal są odpowiednio dźwięczne, ale trzymanie ich w ryzach, czyli zamierzone pozbawienie możliwości szkodliwego wychodzenia przed szereg. To wbrew pozorom bardzo ważne, gdyż jeśli puścimy wodzę fantazji i damy im wolną rękę, wyjdzie nam dźwiękowa karykatura, a na to znający się na rzeczy Jankesi nie mieli zamiaru pozwolić. A co z basem? Sposób prezentacji tego zakresu również jest pochodną firmowego spojrzenia na muzykę, czyli jest pełny i energetyczny, jednak daleki od ostrości rysowania skalpelem, a raczej ołówkiem o twardości B. Jak odbierzecie wartość miękkości wspomnianego ołówka, to zależeć będzie od oczekiwań i do czego jesteście przyzwyczajeni, jednak fakt jest faktem, że M3-ka stawia raczej na fajne zebraną masę, aniżeli na twarde, krótkie kopnięcie. Ale zaznaczam, to nie jest jakakolwiek pochodna braku wiedzy, tylko konsekwentne podążanie drogą przywołanej na samym początku, z jednej strony bezpiecznej, ale z drugiej bez oznak nudy muzykalności. Muzykalności, w połączeniu z dobrze budowaną wirtualną sceną w wektorach szerokości i głębokości pozwalającej na słuchanie muzyki bez metaforycznego końca, a jedynymi bodźcami zmuszającymi nas do odciągnięcia od procesu obcowania z nią są tak prozaiczne tematy związane z naszym bytem, jak zrozumiałe rozprostowanie zastałych kości, tudzież pozwalająca na egzystencję na tym ziemskim padole wyprawa do pracy. Jak to możliwe?
Na początek woda na młyn opisywanej konstrukcji w postaci najnowszej produkcji Macieja Obary pod skrzydłami oficyny ECM „Frozen Silence”. Po zapoznaniu się z tym wydawnictwem jasnym stało się, że brak pogoni za wyczynowością testowanego DAC-a było bardzo dobrym ruchem. Ogólna plastyka fajnie podkreślona nienachalnymi wysokimi tonami oraz podparta pełnym, acz dobrze rysowanym basem spowodowały, że natychmiast zakupiłem ten materiał na czarnym placku. Lubię takie z jednej strony niezobowiązujące, ale z drugiej pełne swobody płyty i jeśli najpierw muzycy, a potem system potrafi mnie tym zaczarować, co w tym przypadku stało się przy pomocy traktowanego przeze mnie jako narzędzie do testowania srebrnego krążka, nie ma odwrotu, muszę mieć to na winylu. Jaki jest z tego wniosek? Mam nadzieję, że czytelny, czyli przy wykorzystaniu wyartykułowanych kilka linijek wyżej zalet umiejętne pokazanie istotnych niuansów tej produkcji płytowej, z których najważniejszymi są: brak pogoni za wyczynowością, dzięki temu utrzymanie ducha intymności oraz dzięki oddaniu dobrej barwy i dźwięczności instrumentów świetna namacalność tego wydarzenia scenicznego. Jakiekolwiek kombinowanie nadinterpretacją podzakresów wyszłoby tej muzyce tak zwanym bokiem, a tak dostałem świetną, będącą przedstawicielem uwielbianego nurtu muzycznego, przedświąteczną, jazzową opowieść.
A jak wyglądała druga strony barykady? Otóż owszem, w poczynaniach przykładowego Rammsteina z jego płytą „Zeit” czasem przydałoby się więcej agresji w górze, jednak powiem tak. Osobiście taki stan rzeczy określiłbym rozsądnym wyborem, gdyż oprócz wyciskania z muzyki dla ducha tak zwanych siódmych potów – przypominam omawiany jazz, w tej podszytej buntem i wyczynowością jedynie lekko łagodził jej rozmach w niszczeniu naszych narządów słuchu, jednak w żadnym przypadku nie zabijając ogólnych zamierzeń mocnego uderzenia. To ostatnie, dzięki solidnej energii średnicy i dolnego zakresu bez problemu potrafiło przestawiać moje ściany. Jak komuś będzie mało, poszuka gdzie indziej. Jednak jeśli ktoś nie słucha tego typu szaleństwa na co dzień, a jedynie w roli okazjonalnej pobudki zastałych szarych komórek, jakiegokolwiek tematu potencjalnych braków nie będzie. Tak więc na zdrowy rozsądek również i tę prezentację zaliczyłbym do udanych. Może nie wybitnych, bo z prozaicznych przyczyn w postaci założeń konstruktorskich nie było na to szans, ale ciekawych i naszpikowanych mocnymi wrażeniami.

Gdzie klasyfikowałbym nasz punkt zapalny? W pierwszej kolejności myślę, że wszędzie tam, gdzie poszukujemy świetnego oddania barw, esencjonalności naturalnych instrumentów i dzięki temu ich namacalności. Jednak nie jest to jedyna opcja, gdyż reszta potencjalnych zestawów również ma szansę na fajny feedback soniczny. Czasem będzie to oczekiwana szczypta plastyki, innym razem krzta niezbędnego spokoju, ale jedno jest pewne, ze strony Bricasti M3 nigdy nie zaznacie nachalności i nerwowości. Jak widać, to fajne, bo mające wiele oczekiwanych przez melomanów cech urządzenie, które jeśli jesteście na rozstaju konfiguracyjnych dróg, w mojej opinii w pełni warte jest zaproszenia na testy do siebie.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audiofast
Producent: Bricasti Design

Ceny
M3 DAC: 30 260 PLN
M3R opcja zdalnego sterowania dla M3: 2 520 PLN
M3H dopłata za wyjście słuchawkowe: 2 520 PLN
M3 network Roon Ready (opcja): 2 520 PLN
M3 opcja I2S (zamiennie z network): 5 040 PLN

Dane techniczne
Wejścia cyfrowe
– AES/EBU, Coax (SPDIF): 44.1 – 192kHz, DSD 64fs (DoP)
– Toslink: 44.1- 96kHz
– USB: 44.1 – 384kHz, DSD 64 – 256Fs (Natywne, DoP)
– Ethernet: 44.1 – 384kHz, DSD 64- 128Fs (Natywne)
Przetwornik: 2 x Analog Devices 1955 PCM 24 bit delta sigma 8x oversampling DAC, NDSD pure 1 bit @ DSD
Filtry cyfrowe PCM: 9 filtrów Linear Phase filters, 6 filtrów Minimum Phase
Jitter: 8 psec @ 48k / 6psec @ 96k
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Impedancja wyjściowa: 40 Ω
Pasmo przenoszenia @44,1k: 10 Hz – 20 kHz +0 dB, -0,2 dB
Zakres dynamiczny: >120dB średnio-ważony
Zniekształcenia THD+N @ 1k: 0.0008% @ 0dbfs / 0.0004% @-30dbfs
Wyjścia słuchawkowe (opcja): 4 pin XLR, TRS
Impedancja wyjściowa: <500 Ω
Max. napięcie wyjściowe <1% THD: 8.8V lub >100mW/600 Ω
Odstęp sygnał/szum: 116.3db
Zniekształcenia THD: 0.00025%
Pobór mocy: 20W
Wymiary (S x G x W): 36 x 28 x 6cm (bez stopek)
Waga: 5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Esprit Audio Lumina

Link do zapowiedzi: Esprit Audio Lumina

Opinia 1

O ile hasło „bateryjka” większości nieskażonej audiophilią nervosą populacji kojarzyć się pewnie będzie z pociesznym króliczkiem, to myśli złotouchych zmierzać raczej będą ku jednemu z amerykańskich kablowych potentatów. Tak się bowiem dziwnie złożyło, że to właśnie Audioquest stał się symbolem bateryjnego wspomagania ekranowania za pomocą firmowego DBS-a, czyli Dielectric Bias System, który polaryzuje dielektryk kabla napięciem 72V. Jak się jednak z łatwością można domyślić pomysł zaprzęgnięcia zewnętrznych źródeł zasilania do izolacji przesyłanych sygnałów audio przed wszelkim złem mogącym je zdeformować padł na wielce podatny grunt a najprzeróżniejsze jego odsłony możemy znaleźć, czy to wśród wyrobów Synergistic Research (vide wiekowe MPC (Mini Power Coupler)/ Galileo MPC), czy futurystycznych Schnerzingerów. Jednak od ostatniego AVS do powyższego grona nadwiślańscy audiofile mogą zaliczyć kolejnego, wykorzystującego prądowe wspomaganie gracza. Mowa o francuskim Esprit Audio, z którego to portfolio po polaryzatorze … pomieszczeń Nova, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – konińskiego Audio-Mix mogliśmy wziąć pod lupę zestaw łączówek XLR, przewodów głośnikowych i zasilających z dedykowanej wyrafinowanym i zarazem niespecjalnie czujących chęć dewastacji domowego budżetu odbiorcom serii Lumina.

Skoro przy okazji recenzji Novej niezbyt rozwodziliśmy się o zawartości francuskiego katalogu, to choćby z czystej przyzwoitości wypadałoby jednak cokolwiek o nim wspomnieć, gdyż pomimo dopiero budowanej u nas rozpoznawalności marki okazuje się, że Esprit Audio może pochwalić się zarówno zaskakująco szeroką ofertą, jak i kilkoma krzyżykami na karku. I tak, zgodnie z logiką i … alfabetem ekipa z Confolens startuje serią Alpha, następnie kusi Betą, … Kappą (czyby zostawili sobie miejsce na jeszcze kilka pośrednich?) i przynajmniej na razie z nieznanych powodów zrywa z greckim abecadłem kolejne stopnie wtajemniczenia chrzcząc Eterna, Celesta, Aura (to w niej debiutuje aktywna polaryzacja), Eureka, Lumina, Gaia, zawierająca jedynie dwie wersje (cierpliwie czekającej na swą kolej) listwy zasilającej Volta i topowa L’Esprit. Sporo? Sporo, szczególnie jak na stosunkowo niewielką i młodą manufakturę. A nie, wróć. Jaką młodą? Wystarczy przecież zerknąć do ich metryki, by odkryć, że pomimo naszej lokalnej (nie)świadomości istnienia Esprit Audio początkowo na lokalnym, a następnie światowych rynkach obecny jest od ponad … ćwierćwiecza! Tak, tak drodzy Państwo. Proszę sobie wyobrazić, iż Richard Cesari – sprawca całego zamieszania najpierw dla siebie a później przyjaciół i przyjaciół przyjaciół pierwsze przewody zaczął wykonywać w … 1995r a oficjalnie, komercyjny sztandar wciągnął na maszt w 1997 r. W swych przewodach Richard stosuje jedynie miedź o czystości 5N (w seriach Alpha, Beta, Kappa) i 6N (w wyższych) zamawianą u jednego z japońskich producentów a zakres cenowy w jakich operuje jest nad wyraz szeroki, gdyż zaczyna się na pułapie 799 PLN za 1,5m zasilającą Alphę (swoją drogą przewód do niskoprądowych odbiorników wręcz wybitny) a kończy sporo powyżej 200 kPLN za głośnikowe L’Esprit-y.

Jak sami Państwo widzicie w Luminach króluje dystyngowana czerń w szerokiej gamie struktur i odcieni. Korpusy wtyków kuszą połyskliwą głębią, gęste plecionki peszli zmysłowo opalizują a karbonowa „kratka” modułów polaryzacyjnych i masywnych muf (w przewodach głośnikowych) nadaje całości lekko „sportowego” charakteru. Z kolei obciągnięte matową termokurczką ferrytowe baryłki przyozdobiono złotymi piktogramami z oznaczeniem kierunkowości, przynależnością do konkretnej generacji … i tu ciekawostka, gdyż zarówno XLR-y, jak i głośnikowce są G9 a z kolei zasilający G8, przynajmniej w dniu powstawania niniejszej epistoły (12-13/12/2023) na stronie producenta, bo wszystkie dostarczone do nas egzemplarze oznaczone były jako G9.
Co do niuansów natury konstrukcyjnej w Luminach mamy do czynienia z przewodnikami z miedzi 6N (99.9999%) i najlepszą grubo-srebrzoną (40 μm) konfekcją jeśli zaś chodzi o głębszą wiwisekcję, to w XLR-ach mamy do czynienia z przewodnikami składającymi się z przewodników o średnicy 0,24mm i symetrycznej geometrii, oraz dielektrykiem o asymetrycznym splocie. Ekranowanie jest „częściowe”. W głośnikowcach z kolei użyto 6420 żył o średnicy 0,08mm i symetrycznej geometrii oraz asymetrycznie zaplecionym dielektryku. W roli dodatkowej izolacji wykorzystano również warstwę powietrza a ekran, podobnie jak w interkonektach również jest częściowy. O co z tą częściowością chodzi? O to, że ⅓ przebiegu przewodników jest nieekranowana, na ⅓ ekran jest pojedynczy a na ⅓ ekran jest dwuwarstwowy. Jedna wielką niewiadomą jest za to przewód zasilający, gdyż pomimo usilnych starań producent nie był łaskaw puścić farny ani o ilości, ani przekroju użytych przewodników wspominając jedynie o asymetrycznym układzie przewodników i asymetrycznym zaplocie dielektryka. Wspólnym mianownikiem, z wyjątkiem przewodu phono i cyfrowych (coax, AES/EBU, USB i Ethernet) jest oczywiście wprowadzony w 1999r. autorski system polaryzacji dielektryka pracujący z napięciem 12V. Czemu takim a nie np. wzorem Audioquesta 72V? Cóż, jak wszystko w Esprit Audio wynika to z dogłębnych analiz, pomiarów i oczywiście odsłuchów na podstawie których porównując skuteczność, zalety i wady napięć z zakresu 3-180V właśnie 12 okazało się tym, które spełniło jeśli nie wszystkie, to przynajmniej większość stawianych przed nim wymagań.

Jak to zwykle bywa przy takim bogactwie asortymentu nie dość, że całość wymagała gruntownej akomodacji, aby przynajmniej w naszych systemach mieć zbliżony przebieg, co już same odsłuchy nie mogły ograniczyć się do spontanicznego wpięcia wszystkiego jak leci a następnie nieudolnych prób zdiagnozowania nie tylko co i jak się zmieniło, lecz również co i kto za owe zmiany powinien wziąć odpowiedzialność. Dlatego też dość przewrotnie, bowiem mając już na koncie wielce udany kontakt z otwierającą francuski katalog Alphą wziąłem w obroty jej starsze i szlachetniej urodzone zasilające rodzeństwo. I … i o ile przy interkonektach i przewodach głośnikowych wszelakiej maści prądowe turbodoładowanie jest mi światopoglądowo zupełnie obojętne, o tyle przy 230V takie zabawy traktuję z dalece posuniętą ostrożnością. Niby przy Hurricane’ach nic niepokojącego się nie działo, ale bądźmy szczerzy – Audioquest jest na tyle rozpoznawalny i popularny w skali globalnej, że gdyby tylko gdzieś komuś przez DBS-y choćby wysadziło korki, to z pewnością nie tylko ja, ale i większość siedzących w audio pasjonatów by o tym wiedziała. Tymczasem biorąc na tapet Esprita o owej powszechności nie było mowy a i z naszej strony był to niejako debiut z ich wyrobami. Nic to, do odważnych świat należy, tym bardziej, że zapobiegliwa ekipa Audio-Mix-a uszczęśliwiła nas nie jednym a trzema egzemplarzami Lumina Power, więc pół żartem pół serio mógłbym stwierdzić, że do trzech razy sztuka i zabawić się w elektryczną odmianę rosyjskiej ruletki. Całe szczęście, skoro czytacie Państwo te słowa żadne anomalie nie wystąpiły, francuskie przewody „pracowały” jak najzwyklejsza „pasywna” konkurencja a co do ich walorów brzmieniowych to … już od pierwszych taktów „Something Ominous” paryskiej formacji Molybaron nie tylko za ucho, ale i serce (portfel całe szczęście leżał w innym pokoju) łapały fenomenalny drajw, timing i energetyczność przekazu wprowadzające dynamikę tak w skali makro, jak i mikro na najwyższe obroty. Po prostu czuć było, że Luminy nie mają żadnych ograniczeń w transmisji drzemiących w materiale źródłowym emocji i nieraz trudnych do objęcia zmysłami spiętrzeń dźwięków. Było piekielnie szybko, mocno a jednocześnie dźwiękom nie brakowało ani wysycenia, ani informacji o ich natywnej fakturze. I choć na pierwszy rzut ucha wydawać by się mogło, że francuskie przewody grają zaskakująco transparentnie i na swój sposób jedynie uwalniają drzemiącą w zasilanej nimi elektronice pokłady energii, to w kategoriach bezwzględnych, znaczy się na tle mojego Furutecha NanoFlux-NCF wyszło na jaw, iż co nieco mają za uszami. Chodzi bowiem o bardzo subtelne dosaturowanie i pewne ozłocenie, będące bardziej finezyjną i delikatniejszą wersja ocieplenia przekazu. Nie oznacza to bynajmniej jakiegoś ewidentnego obniżenia równowagi tonalnej, bądź siłowego wypchnięcia średnicy i faworyzowania jej przełomu z wyższym basem a jedynie pewną, nie ma co ukrywać wielce miłą uszom odbiorcy, organiczność sprawiającą, że ów odbiorca skłania się bardziej ku czysto hedonistycznej syntezie i delektowaniu się docierającymi jego uszu dźwiękami, aniżeli drobiazgowej analizie i rozbijaniu każdej składowej na atomy. Nie były przez to aż tak rozdzielcze, jak egzotyczne – południowokoreańskie Hemingway Z-core β(Beta) Power, ale miały w sobie coś z wyrafinowania i swobody azjatyckiej konkurencji. Na nieco bardziej cywilizowanym repertuarze, czyli „En El Amor” Natašy Mirković, Michela Godarda i Jarroda Cagwina do głosu doszła jeszcze zdolność grania ciszą i wierność akustyce pomieszczenia, w której realizację materiału dokonano. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się pełnym spektrum wszelakiej maści odbić i poczuć intensywność aury pogłosowej tak partii wokalnych, jak i towarzyszącego im instrumentarium. A prawdziwą wisienką na torcie była czytelność „mechaniki” serpentu, czy perkusjonaliów, które nie były impresjonistycznymi mazajami a precyzyjnie kreślonymi instalacjami i skomplikowanymi ciągami przyczynowo-skutkowymi, które finalnie układały się w świetnie zdefiniowaną całość.

Z kolei XLR-y solo zachowując firmowy sznyt grania poznany przy zasilającej familii pozwoliły sobie skupić się w głównej mierze na atrakcyjności średnicy, co jak łatwo się domyślić oznacza podkreślanie zmysłowości i seksapilu wokalistek, oraz głębi tembru głosu udzielających się paszczowo przedstawicieli płci brzydszej. Ba, nawet alikwotowe gulgotanie The Hu na „Rumble of Thunder” brzmiało jakoś bardziej „po ludzku”, choć nadal nie sposób było odmówić mu fascynującej dzikości i surowej autentyczności. Podobnie Tom Waits („One from the heart”), czy Barb Jungr („Love Me Tender”), których głosy zachowały swą charakterystyczną szorstkość i chropawość a jednocześnie wzrósł poziom ich eufoniczności i z niejako czysto mechanicznego wykonu, bo czymże jest odtworzenie pliku czy płyty, płynnie i niepostrzeżenie przechodziliśmy do intensywności właściwej fizycznemu uczestnictwu w nagraniu/spektaklu/koncercie. Mamy zatem do czynienia z tzw. namacalnością, ale nie poprzez sztuczne przybliżenie pierwszoplanowych postaci, czy też znanymi z pseudoaudiofilskich samplerów próbami usadowienia wokalistów i solistów na kolanach Bogu ducha winnych słuchaczy lecz poprzez nawet nie tyle umiejętne operowanie „przepustnicą”, co uwolnienie ładunku energetycznego vide pełni skali emisji.

Jeśli zaś chodzi o dostępne zarówno z konfekcją bananami, jak i widłami głośnikowce, które jak śmiem twierdzić z całego dostarczonego przez Audio-Mix francuskiego asortymentu najintensywniej zaznaczyły swoją obecność w moim systemie, to ich rolą okazało się dodawanie energii i intensyfikacja skrajów reprodukowanego pasma. Co ciekawe nie była to klasyczna V-ka, czy jak niektórzy określają „U”, gdzie dół i góra biorą wszystko a średnica jedynie żałośnie skamle o resztki z pańskiego stołu lecz może nie tyle wzrost, co zaakcentowanie, uwolnienie drzemiących w nich pokładów energii. Dlatego też na ich tle i w bezpośrednim starciu większość konkurencji zazwyczaj będzie brzmieć nieco zbyt nieśmiało, niezobowiązująco, czy wręcz w trudny do zrozumienia wycofany i zdystansowany sposób, jakby nie do końca była przekonana na ile może sobie pozwolić. A Luminy pozwalają sobie jeśli nie na wszystko, to naprawdę na wiele. Ot, wystarczy sięgnąć po „Entropy” australijskiego Acolyte, by nomen omen wszystko stało się jasne. Bowiem pomimo potęgi dołu (perkusja, bas + elektronika) i wręcz ekstatycznej góry – gitarowym riffom trudno odmówić odwagi a i klawisze potrafią pokazać pazury, to średnicy a więc pasma, w którym głównie operuje charyzmatyczna Morgan Leigh Brown wcale niczego nie brakuje. Nie dość bowiem, że jest świetnie zszyta ze skrajami, to nie chowa się za nimi, lecz też nie próbuje wychodzić przed szereg i może właśnie ten aspekt decyduje o tym, że głośnikowe Luminy można odebrać jako faworyzujące dół i górę. W końcu jeśli większość dostępnych na rynku przewodów środek pasma eksponuje i wypycha, czasem dalece poza granice zdrowego rozsądku, to delikwent takich działań nie powielający uznawany jest za pod tym względem za nieco ułomny, choć jaka jest prawda i stan faktyczny udowadnia odsłuch i możliwie obiektywna analiza.

Za to zmasowany atak francuskiej kawalerii, czyli kompletne okablowanie – od gniazdka ściennego, po kolumny Luminami dało efekt … Nie, nie zbytniej przesady, jak można byłoby domniemywać sumując cechy poszczególnych składowych a ewidentnej synergii. W dodatku synergii budowanej na absolutnie czarnym, aksamitnym i nieprzeniknionym tle, gdzie poszczególne składowe są niejako nieskalane ewentualnymi anomaliami mogącymi przekłamać i zdeformować finalny obraz. I tu niespodzianka, bowiem owa obecność zaczernienia tła przy odsłuchach pojedynczych przewodów była może nie tyle pomijalna, co nienachalnie obecna i niezwracająca specjalnie uwagi. Ale to jak z miejscem, wodą, czy powietrzem, które traktujemy jako oczywistą oczywistość do czasu aż nie zaczyna nam ich brakować. Oczywiście bezdyskusyjnie należy zasygnalizować ponadprzeciętną żywiołowość i witalność przekazu oferowaną przez francuskie okablowanie, lecz nie w kategoriach przejaskrawienia, czy wręcz karykaturalnego zaburzenia proporcji a pewnej czy to natywnej, czy też autorskiej ekspresji. Nie jest to również stereotypowa, „specyficzna” forma francuskiej ekspresji, której łatkę lata temu przypinano kolumnom BC Acoustique, Cabasse, Focal (wtedy JM Lab), czy Triangle a jedynie nader umiejętne wyciśnięcie wszystkiego co najlepsze z reprodukowanego materiału, a czy taka intensywność przekazu Państwu przypadnie do gustu to już zupełnie inna kwestia.

W ramach podsumowania pozwolę sobie jedynie wyrazić zdziwienie wynikające z faktu tak późnego pojawienia się przewodów Esprit Audio na naszym rodzimym rynku. Całe szczęście co się odwlecze …, więc z niekłamanym entuzjazmem uznaję ich obecność jako swoisty przejaw świeżości, w tym metaforycznej – pomimo ponad 25 lat na karku, „świeżej krwi” w naszym nieco hermetycznym audio-światku. A co do przedstawicieli serii Lumina nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zachęcić Państwa do odsłuchów we własnych systemach, gdyż wydają się one wielce intrygującą alternatywą dla odmienianej przez wszystkie przypadki, dobrze zakorzenionej nad Wisłą konkurencji, a jednocześnie są na tyle racjonalnie wycenione, że relacja ich walorów brzmieniowych (wizualnych z resztą również) do oczekiwanych za nie kwot nie budzi najmniejszych kontrowersji. A sami przyznacie, iż w dzisiejszych czasach to wcale nie tak często spotykana sytuacja, gdy pozycjonowanie produktu odbywa się poprzez jego realną jakość i brzmienie a nie li tylko cenę.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold, Meze 99 Neo, Stax SR-L700MK2, Focal Utopia 2022
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe:  Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie trzeba jakoś ambitnie śledzić ostatnio modnych sesji plenarnych naszego sejmu, aby zorientować się, że żyjemy w bardzo dynamicznych czasach. Wystarczy w miarę roztropnie przyglądać się działaniom podmiotów gospodarczych związanych z naszym hobby. Oczywiście mam na myśli co chwila ogłaszane przez rodzimych dystrybutorów działania związane z powiększaniem swojej oferty o nowe, z ich punktu widzenia interesujące, producenckie spojrzenia na kwestię zapewnienia nam jak najlepszego dźwięku w okowach własnych czterech ścian. Tak tak, tłumacząc z polskiego na nasze, chodzi o wprowadzanie na nasz rynek świeżych pomysłów związanych z tematyką audio. A pierwszym z brzegu wynikiem tego typu działania jest dzisiejszy bohater w postaci francuskiej marki Esprit Audio, z portfolio którego kilka tygodni temu udało nam się pozyskać na testy polaryzator pomieszczenia Nova. Wspomniane urządzenie w działaniu okazało się być na tyle ciekawe, że tuż po zwróceniu go dystrybutorowi umówiliśmy się na kolejne podejście testowe tej marki. A, że koniński Audio-Mix jest bardzo konkretnym partnerem, tym razem ku naszej uciesze zaproponował do zaopiniowania pełen set okablowania od zasilania, przez sygnałowe XLR, po głośnikowe serii Esprit Audio Lumina. Interesujące? Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić zainteresowanych do lektury kilku poniższych akapitów.

Jak to zazwyczaj bywa, tak i w tym przypadku okablowanie z jednej linii produktowej w znakomitej większości swojej budowy bazuje na tym samym pakiecie półproduktów, a jedynymi zmiennymi jest grubość i ilość zastosowanych przewodników, podobnie materiałów izolacyjnych tudzież ekranujących. Naturalnie ważną składową budowy każdego z nich jest wykonywane zadanie, co jasno określają zastosowane wtyki. Dlatego też idąc za informacjami producenta w skrócie wspomnę jedynie, iż żyły przewodzące to miedź. Te w firmowy sposób zostały asymetrycznie skręcone, dodatkowo uzupełnione o również asymetrycznie ułożony dielektryk. Kolejnym krokiem było zastosowanie izolacji powietrznej, następnie częściowe ekranowanie, a finalnie całość poddano polaryzacji przytwierdzonymi do kabla akumulatorkami 12V. Jeśli chodzi o same wtyki, są to firmowe i pokryte srebrem konstrukcje Esprit-a. Wieńcząc akapit o budowie nie mogę nie wspomnieć, iż bardzo ważnym dla pomysłodawcy tego podmiotu gospodarczego jest ręczna produkcja każdego kabla, co pozwala zagwarantować solidność, jakość i przede wszystkim powtarzalność każdej sztuki. Finalnie produkty docierają do potencjalnego klienta w przyjemnych dla oka, estetycznych pudełkach.

Wspominałem na samym początku, że dystrybutor zadbał o pełen komplet okablowania od zasilającego, przez sygnałowe, po kolumnowe. To fajny ruch, gdyż pozwala sprawdzić nie cząstkowy, tylko pełnowymiarowy pomysł na muzykę wyznawany przez producenta. Jeden kabel w gąszczu posiadanej konkurencji czasem potrafi być kolokwialnie mówiąc zakrzyczany, czyli zdominowany, a tak od pierwszych chwil gramy w otwarte karty. Jak wyglądały te w wydaniu Esprit-a? Otóż w dobrym rozumieniu tego słowa wyraziście. I to w znaczeniu dosłownym, bowiem wpięcie całego kompletu w tor ciekawie zmieniło priorytety projekcji muzyki. Spokojnie, nadal było to dobre granie, jednak znacząco do głosu doszły skraje pasma. Nagle zrobiło się dosadniej w domenie energii i ostrości rysunku najniższych rejestrów, przy wsparciu otwartości oraz dźwięczności wysokich tonów, jednak na tyle udanie, że na szczęście w sobie tylko znany sposób wszystko przebiegło bez uczucia ich przerysowania. I gdy na początku obawiałem się o efekt zmęczenia po kilkugodzinnym obcowaniu z muzyką, suma summarum takie postawienie sprawy bez większych szkód w tej materii przy okazji unaoczniło mi dwa inne bardzo ważne aspekty. Pierwszym okazała się być możliwość słuchania znacznie ciszej z dotychczas odczuwanym uderzeniem muzyki i jej wyrazistością, natomiast drugim zastrzyk fajnie odbieranego dodatkowego drive’u. I gdy wydawałoby się, że taki stan będzie raczej promował jedynie muzykę rockową lub elektronikę w stylu AC/DC „Power Up” tudzież Yello „Touch”, to w trakcie testów sprawy potoczyły się nieco inaczej. Co mam na myśli? O muzyce naszpikowanej artystyczną tak gitarową, jak i elektroniczną agresją z wiadomych względów pozytywnego wykorzystywania mocnego kreowania skrajów pasma, nie będę się rozwodził, ale o reszcie twórczości warto skreślić kilka strof. Otóż owszem, dotychczas w idealnie zestrojonym przeze mnie, prywatnym systemie nieco magii zostało przekute w większą pogoń za akcentowaniem timingu, jednakże ostatecznie nie było to wywrócenie moich dotychczasowych konfiguracyjnych starań do góry nogami, tylko pokazanie innego punktu widzenia poszczególnych składowych prezentacji. Oczywiście chodzi o położenie większego nacisku na krawędź i energię basu wraz z lotnością oraz przenikliwością górnego zakresu. W muzyce jazzowej RGG „Szymanowski” i wokalnej – Cassandra Wilson „New Moon Daughter” to powinien być gwóźdź do przysłowiowej trumny – płyty dobrze zrealizowane i jakiekolwiek podkręcanie ich wyrazistości powinno skończyć się dźwiękowym dramatem, a tutaj wszystko się obroniło. Tak, było więcej wszystkiego, ale nadal w granicach dobrego smaku. Niby mocniej i ostrzej, a nadal interesująco. Czy dla każdego na pełny etat, to już jest kwestia świadomych wyborów. Niemniej jednak należy wziąć pod uwagę, że jeśli system na poziomie ewidentnego szaleństwa, bardzo mocno reagujący nawet na wyjęcie prozaicznej podstawki spod jakiegokolwiek komponentu, tak ciekawie reaguje na tak działające w domenie dosadności rysowania muzyki okablowanie, możemy mówić o ewidentnym sukcesie. A sukcesie tym większym, że przecież nikt nikomu nie każe stosować całego kompletu odrutowania, tylko na bazie prób w różnych miejscach systemu można sobie ustalić co, gdzie i w jakiej ilości jest nam potrzebne. A jak wiadomo, swobody grania ukochanej muzyki nigdy za wiele, dlatego powyższy występ mimo mocnych akcentów bez najmniejszego problemu zaliczam do bardzo udanych, bo daje rzadką możliwość oczekiwanego podrasowania czasem wiejącej nudą, a czasem nacechowanej stanem po zażyciu Pavulonu prezentacji.

Komu poleciłbym opiniowany zestaw okablowania Esprit Audio Lumina? To chyba jasne jak słońce, że wszędzie tam, gdzie notujemy braki w energii i świeżości prezentacji. To będzie ewidentny zastrzyk adrenaliny, bez której muzyka tylko jest. A przecież muzyka ma nas poruszać. I nie ma znaczenia jaka, czy rockowa, czy jazzowa. Każda bez wyjątku ma oferować iskrę i mocne uderzenie. Dlatego fajnie jest móc przy pomocy okablowania nieco podkręcić takie artefakty. Czy to oznacza, że reszta torów audio powinna unikać aplikacji produktów tego producenta? Spokojnie, jak pokazuje mój przypadek, warto co najmniej spróbować, a może okazać się, że dodatkowa szczypta pikanterii jest tym, czego od lat poszukiwaliśmy. Tak więc nie bójcie się, gdyż tylko nadpobudliwe zestawy mogą okazać się relacjami toksycznymi. Reszta ma duże szanse na znalezienie kompromisu. Jak nie z pełnym setem kabli, to być może pojedynczymi drutami. Ale to zależeć będzie już od konkretnego przypadku. Zatem do dzieła.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: Audio-Mix
Producent: Esprit
Ceny:
Esprit Audio Lumina XLR: 26 499PLN / 2×1,2m; 34 999PLN / 2×1,8m
Esprit Audio Lumina Speaker: 21 999 PLN/ 2x2m; 25 999PLN / 2×2,5m; 39 999 PLN / 2x3m
Esprit Audio Lumina Power: 17 499PLN / 1,5m; 21 999 PLN/2m

  1. Soundrebels.com
  2. >

Synthesis Roma 117DC & Metropolis NYC500
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jeśli ktoś do tej pory uważał, że lampy nie są dla niego, bo mają za małą moc, to z 500W monoblokami Synthesis Metropolis NYC500 raczej nie powinien mieć takich obiekcji.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Denon DP-3000NE

Link do zapowiedzi: Denon DP-3000NE

Jak już kilkukrotnie miałem okazję wspomnieć, pomimo nieustającego renesansu czarnej płyty i całego mojego szacunku dla tego nośnika, gramofon nigdy nie był, nie jest i zapewne również nie będzie głównym źródłem w moim systemie. Nie piszę jednak tego, by owe medium w jakikolwiek sposób deprecjonować a tym bardziej kogokolwiek do niego zniechęcać, bo nawet kierując się najzwyklejszą ciekawością warto przekonać się, czy z winylem nam po drodze, a jedynie, by otwarcie określić pryzmat, przez jaki na domenę analogową spoglądam. Nie oznacza to również, że gramofonu nie posiadałem, gdyż po bezliku testowanych Transrotorów całkiem niedawno zakończyłem kilkuletni romans z minimalistyczną, acz nader wdzięczną Kuzmą Stabi S z firmowym ramieniem Stogi i wkładką Dynavector DV-10X5. Jednak traktowałem ją wyłącznie jako niezobowiązujący kaprys, czyli mniej więcej tak, jak Jacek swojego szpulowego Studera A80. Czyli wszystkie znaki na niebie i ziemi wydawałyby wskazywać na to, że temat poczciwego drapaka mam zamknięty i za sobą. Ot, klasyczny przykład na to, że było miło, ale się skończyło, więc nie mając do siebie żadnych pretensji każde idzie w swoją stronę i tyle. Problem w tym, że tuż po wakacjach świat obiegła informacja, iż Denon raczył był przypomnieć sobie o fakcie posiadania lata temu w swym portfolio wielce udanych gramofonów (vide DP-A100) i niejako zagrał va banque pokazując pazury i prezentując, z trudno ukrywaną dumą … topowy DP-3000NE. Sytuacja zrobiła się o tyle ciekawa, że jego bezpośredni konkurent, czyli Yamaha na swoim flagowcu (GT-5000) a dokładnie fabrycznie montowanym ramieniu przejechała się niemalże jak Zabłocki na mydle. Ponadto uparcie resuscytowany Technics goniąc za własnym ogonem po raz enty kusił kolejną inkarnacją swojego „kultowego” hitu, czyli SL-1200GR2 a kolejny gracz z Kraju Kwitnącej Wiśni – Luxman swoją ekscytującą nowość – PD-191A wycenił na drobne 60kPLN. Generalnie rzecz ujmując i jak nietrudno się domyślić w analogowo zorientowanym audio światku zrobiło się małe zamieszanie, bo wyglądało na to, ze jeśli tylko Denon nie potknie się o własne sznurówki, to ma całkiem spore szanse na położenie łapy na znacznej części winylowego rynku. Nie dość bowiem, że marka zacna i rozpoznawalna, to jeszcze posiadająca globalną sieć dystrybutorów i tak po prawdzie dostępna w najdalszych zakątkach błękitnej planety. Dlatego też trzymając rękę na pulsie profilaktycznie monitorowałem sytuację i gdy tylko demonstracyjny egzemplarz trafił na stan stołecznego Horna bez chwili zastanowienia go zaklepałem. W końcu kupować go pod żadnym pozorem nie zamierzałem, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, ale aby wyrobić sobie o nim zdanie wypadało choć rzucić nań uchem, tym bardziej, że na minionym AVS stał jedynie w roli niemego eksponatu.

No i kiedy tuż po jesiennym, stołecznym „targowisku próżności” DP-3000NE u mnie wylądował zrobiło się cokolwiek dziwnie, bo blisko 20 kg, masywna bryła pokryta naturalnym hebanowym fornirem z satynowo – srebrnymi aluminiowymi dodatkami niejako z automatu zaczęła przywoływać „bydgoskie wspomnienia” z klimatycznej siedziby Audio-Connectu, czyli kuszące swymi klasycznymi, rustykalnymi wdziękami direct-drive’y – Trio KP-700D, Victor QL-A75, Kenwood KP-1100, Denon DP-59L. Co prawda politurowane kanciastości plint zastąpiły seksowne krągłości, ale sami musicie Państwo przyznać, że efekt finalny nie pozwala na obojętność. Jednak po kolei, czyli przeanalizujmy krok po kroku, czym ekipa z Shirakawy postanowiła złapać najpierw za oko a później za ucho miłośników analogu. Jak już zdążyłem wspomnieć masywną plintę pokrywa satynowo wykończony naturalny hebanowy fornir o dyskretnym rysunku oscylującym pomiędzy ciemnym brązem a czernią. Jej lewy narożnik przypadł w udziale przyciskowi włącznika (start/stop – po podłączeniu do prądu nieużywany gramofon pozostaje w trybie standby) a prawy selektorowi obrotów z diodami informującymi o dokonanym wyborze. I tu niespodzianka, bowiem pomimo pozornej obsługi jedynie 33 ⅓ i 45 RPM potwierdzanych stosowną iluminacją da się nakłonić DP-3000NE do osiągnięcia 78RPM. Wystarczy przy wciśniętym przycisku wyboru prędkości wcisnąć również Start/Stop, co spowoduje osiągnięcie żądanej prędkości i iluminację obu diod. Masywny, odlewany aluminiowy talerz okala równie solidny srebrzysty kołnierz z firmowym logotypem, oznaczeniem modelu i potwierdzeniem, że mamy do czynienia z konstrukcją o napędzie bezpośrednim. A właśnie, ów talerz osadzono na stalowym, kulowym łożysku a za jego napęd odpowiada bezszczotkowy silnik sterowany SV-PWM redukującym zakłócenia harmoniczne mogące powodować m.in. pływanie obrotów. Jednak to, co tak naprawdę kradnie całe show, to firmowa e-S-ka, czyli nowo opracowane 244 mm aluminiowe ramię S-Shape z płynną regulacją VTA, antyskatingu i zdejmowanym headshellem. Za jedyny element nieco psujący ekskluzywny klimat można uznać plastikowe mocowanie ramienia, ale to takie usilne szukanie dziury w całym. Do tego dochodzi znajdująca się na wyposażeniu uchylna i zdejmowalna pokrywa przeciwkurzowa i masywne, regulowane, antywibracyjne stopy jasno dające do zrozumienia, że decydując się DP-3000NE niejako zamykamy temat wydatków a nie dopiero go otwieramy. Potwierdza to widok ściany tylnej, na której znajdziemy parę wyjść RCA z zaciskiem uziemienia i trójbolcowe gniazdo zasilające IEC. Za miłą niespodziankę można uznać również obecność zaskakująco porządnego interkonektu przywodzącego na myśl te dołączane do … Accuphase’ów.
No i jeszcze sprawa wkładki, gdyż o ile posiadałem na stanie poczciwą MM-kę Shelter 201, która akurat przy ciężkim Rocku potrafi zdeklasować zdecydowanie wyżej urodzoną konkurencję, to niejako podświadomie czując pismo nosem poprosiłem dystrybutora marki o dostarczenie 3000-ki z firmowym „rylcem”, czyli klasyką gatunku – Denonem DL-103R. W końcu tradycja zobowiązuje a jakby nie patrzeć to właśnie 103-ka wydaje się pierwszym i zarazem oczywistym wyborem, przynajmniej jeśli chodzi o Denona, a eR-ka tylko ową trafność wyboru, przynajmniej w teorii powinna potwierdzać.

No dobrze. Tytułowy gramofon dotarł, obowiązkową fazę rozgrzewkową przeszedł, więc wypadałoby go możliwie krytycznie i bez zbędnych emocji ocenić. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, tym bardziej, że punktem odniesienia miała być dopiero co pożegnana i nie ma co ukrywać, zdecydowanie wyżej urodzona Kuzma. Jeszcze tylko drobna kosmetyka z pomocą żelowej poduszki DS Audio ST-50, uzbrojona w 103-kę eSka dystyngowanie może opaść na … „Hail to the King” Avenged Sevenfold i jasnym staje się, że to nie jest granie dla miłośników bułowatego i monotonnie dudniącego, rozlanego basu, przewalonej pod względem wysycenia średnicy, czy przesłodzonej góry. Dlatego też wszyscy fani usypiającego rozmemłania mogą czuć się srodze zawiedzeni, gdy nagle okaże się, że bądź co bądź archaiczny, poczciwy patefon jest w stanie pod względem timingu, precyzji kreślenia źródeł pozornych i rozdzielczości iść ramię w ramię z odtwarzaczem CD. Herezja? Bynajmniej, wystarczy tylko posłuchać tytułowego Denona, by właśnie takiej klarowności przekazu doświadczyć. Od razu jednak zaznaczę, iż nie mam na myśli zbytniej kliniczności, osuszenia i ofensywności jakimi potrafią zrazić do siebie m.in. źle zaaplikowane wkładki EMT a jedynie unikanie zbytniej pluszowości, spowolnienia i syropowatej lepkości przekazu jakimi próbują kusić budżetowe gramofony i wkładki. Tutaj po prostu wszystko jest na swoim miejscu i podane al dente. Stopa ma odpowiednią energię, blachom nie brakuje tak twardości, jak i blasku a gitarowe riffy wwiercają się w synapsy jak dentysta w nieco sfatygowaną szóstkę. Co ciekawe pomimo oczywistej mizerii samego nagrania zestaw Denona nie deprecjonuje i nie uwypukla upośledzonej przestrzenności, czy wycofanych wokali. Skupia się na spójności i motoryce dając przy tym możliwość dobrej zabawy i skłaniając do hedonistycznej syntezy a nie chłodnej analizy. Jednak na zauważalnie lepiej zrealizowanym a zarazem o wiele bardziej złożonym „Distance Over Time” Dream Theater profity wynikające z rozdzielczości i precyzji Japończyków są podane jak na tacy. Gradację planów śmiało można określić mianem wysoce satysfakcjonującej, prowadzenie basu za wręcz wzorcowe i w niczym nie ustępujące temu, jakie tak przypadło mi do gustu w Transrotorze La Roccia Reference, czy niedawno pożegnanej Kuzmie, a przy tym mogące się pochwalić zdecydowanie większą energią i lepszym zróżnicowaniem od streamu 24bit/96kHz z Tidala.
Owa energetyczność i precyzja nie oznaczają jednak podskórnej nerwowości, bądź utechnicznienia prezentacji, gdyż zarówno ciemna, pulsująca mieszanka przedwojennej elegancji i kubańskich rytmów na „Minione” Anny Marii Jopek z Gonzalo Rubacalbą, jak i chłodne, minimalistyczne „Vägen” Tingvall Trio zagrały we właściwych sobie estetykach – raz gęsto i rozleniwiająco południowym słońcem a raz z iście skandynawską rześkością, jednak to co najważniejsze ani na jotę nie uległa modyfikacji ich natywna motoryka i charakterystyczne tempa. Denon uszanował również diametralnie różną przestrzenność obu albumów wiernie oddając skupienie „Minione” i oddech na „Vägen”. Ba, chyba tylko ktoś, komu słoń na ucho nadepnął, nie zwróciłby uwagi na diametralnie inną energetyczność fortepianiu na ww. albumach, gdzie Rubacalba gra dostojnie a sam instrument, pomimo właściwego gabarytu, nie jest aż tak ekspresyjny, czy wręcz „żylasty” jak ten imponujący rozmachem Martina Tingvalla. Krótko mówiąc zero unifikacji, czy prób upraszczania poprzez narzucanie własnego charakteru.

Czyżbyśmy mogli zatem uznać zestaw Denona DP-3000NE z DL-103R za idealny? Z aż tak daleko posuniętym entuzjazmem i optymizmem byłbym ostrożny, gdyż high-endowe konstrukcje pod każdym względem grają lepiej od niego, jednak uczciwie muszę przyznać, że na tym pułapie cenowym Denon wydaje się nie mieć żadnej konkurencji. A aplikując mu lepszą od 103-ki, której też trudno cokolwiek zarzucić, wkładkę jak chociażby daleko nie szukając Dynavectora DV 10X5 MkII, o DV 20X2 nawet nie wspominając, temat analogowego źródła spokojnie możemy uznać za zamknięty na długie lata. Warto jednak pamiętać, że tor analogowy na gramofonie się nie kończy, lecz zaczyna, więc skoro sam producent o godne tytułowego gramiaka peryferia nie zadbał (na wbudowane w integry Denona moduły pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia) trzeba zdać się na ofertę firm trzecich i z dostępnych na rynku modeli wybrać coś dla siebie. Jeśli więc miałbym coś podpowiedzieć, to jednak sugerowałbym poniżej Gold Note PH-10, bądź rodzimego Sensor-a nie schodzić, bo po prostu DP-3000NE zasługuje na phono z niekoniecznie budżetowego pułapu. I tak już zupełnie na sam koniec, podsumowując wszelkie za i przeciw, uznałem iż zamiast pakować naszego dzisiejszego gościa do kartonu, by odesłać po testach do dystrybutora zdecydowanie bardziej wolę wpisać go na swój stan posiadania a do Horna zamiast kuriera wysłać … przelew. I tak właśnie wygląda koniec mojej przygody z analogiem. Niekonwencjonalnie, nieprawdaż?

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin T3
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold, Meze 99 Neo, Stax SR-L700MK2, Focal Utopia 2022
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: In-akustik CAT6 Premium II; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Dystrybucja: Horn
Producent: Denon
Ceny
Denon DP-3000NE: 11 999 PLN
Denon DL-103R: 2 049 PLN (cena regularna); 1 819 PLN (promocja)

Dane techniczne
Denon DP-3000NE
Napęd: Bezpośredni
Silnik: 16-biegunowy, 12-zwojowy, bezszczotkowy
Kontrola prędkości: PWM Vector
Talerz: Odlew aluminiowy (305mm)
Bezwładność talerza: 382 kg/cm 2
Kołysanie dźwięku (Wow & Flutter): < 0.06% JIS
Tolerancja obrotów: < ± 0.3%
Szum /Rumble (odstep sygnał/szum): > 70dB
Rodzaj łożyska: stalowe, kulowe
Ramię: aluminiowe w kształcie litery S (S-Shaped)
Długość ramienia: 244 mm
Wysięg: 14mm
Kąt prowadzenia ramienia: 20.5°
Błąd kątowy: 2.5° (Max.)
Zalecana waga wkładki:
– bez dodatkowej przeciwwagi: 4–16g
– z dodatkową przeciwwagą: 14–26g
Zakres regulacji siły nacisku 0–2.5g / rotation
Zakres regulacji VTA: 9mm
Zakres regulacji anti-skatingu: 0-3g
Headshell: Aluminiowy
Obsługa: Manualna
Zakres prędkości: 33 ⅓ / 45 / 78 rpm
Pobór mocy: < 4W; < 0.3W (Standby)
Zasilacz: impulsowy (SMPS)
Dostępne kolory: naturalny fornir ciemny heban (Dark Ebony)
Wymiary (S × G × W): 500 × 394 × 185 mm
Waga: 18.5 kg

Denon DL-103R
– Typ: MC
– Typ mocowania: 1/2 cala
– Szlif: Eliptyczny
– Wspornik: Aluminiowy
– Cewka: wykonana z miedzi 6N 99,9999%
– Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 45 kHz
– Napięcie wyjściowe: 0,25 mV
– Impedancja wyjściowa: 14 Ω
– Wymiary igły: 16.5 μm
– Zalecana siła nacisku: 2.5 ± 0.3g (25mN ± 3mN)
– Separacja kanałów: 25dB
– Balans kanałów: 1dB
– Podatność dynamiczna: 5×10 (-6) cm/dyne
– Wymiary: 15 x 15 x 26,8mm
– Waga wkładki: 8,5g

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable

Opinia 1

O tym, że czas jest pojęciem tyleż względnym, co abstrakcyjnym wspominaliśmy już kilkukrotnie. I niby głoszone bądź co bądź przez nas samych tezy mamy niejako zapisane w DNA, więc powinniśmy być odpowiednio zaimpregnowani na powyższe zjawiska a tym czasem po raz kolejny złapaliśmy się na tym, że pozorne okamgnienie trwało zdecydowanie dłużej aniżeli by się mogło wydawać. Chodzi bowiem o to, iż na zupełnego bezczela szlibyśmy w zaparte, że „niedawny” test topowych głośnikowych Nanofluxów Furutecha był właśnie „niedawno” i skoro na rynek trafiła ich kolejna inkarnacja, to wszystko wskazuje na to, że albo w Japonii robi się lekko nerwowo, albo wierchuszka Furutecha próbuje nieco zmienić wieloletnią politykę firmy zagęszczając interwały wietrzenia portfolio. Tymczasem wystarczyło zerknąć na datę ww. publikacji, by posypać głowę popiołem i czym prędzej zrewidować budowaną narrację, bowiem od debiutu poprzedniej wersji minęło „raptem” … osiem (!!!) lat. Krótko mówiąc na 3-9-1 Togoshi, Shinagawa-Ku w Tokyo wszystko jest po staremu i toczy się własnym, lata temu ustalonym tempem a my, już bez niepotrzebnych nerwów, możemy pochylić się nad najnowszym japońskim wypustem – zajmującym szczyt oferty Furutechem Nanoflux-NCF Speaker Cable, który dotarł do nas dzięki uprzejmości dystrybutora – katowickiego RCM-u.

Jak się z pewnością Państwo domyślacie głównym powodem delikatnej, czy wręcz kosmetycznej zmiany na świeczniku japońskich głośnikowców było zastąpienie wideł CF-201(R) i rozporowych bananów CF-202(R) ich NCF-owymi następcami – CF-201 NCF(R) i CF-202 NCF(R). Zanim jednak ktokolwiek zacznie kręcić nosem, że to de facto wspomniana kosmetyka nieśmiało chcielibyśmy zwrócić uwagę, iż kilkukrotnie już na naszych łamach udowadnialiśmy, że to właśnie konfekcja kolokwialnie rzecz ujmując „robi robotę” i im wyższej klasy biżuterią dopieścimy nasze druty, tym wyższym pułapem rozdzielczości i wyrafinowania nam się odwdzięczą. A nawet pobieżnie i niezobowiązująco zerkając na wspomnianą konfekcję trudno nie uznać jej za wartą dłuższej chwili uwagi, bowiem precyzja wykonania i użyte materiały jasno dają do zrozumienia, że nic w nich nie jest dziełem przypadku. I tak, elementy przewodzące, czyli trzpień w CF-202 NCF(R) i widły w CF-201 NCF(R) wykonano z pojedynczych elementów z rodowanej miedzi α (Alpha) a ich korpusy to okryty transparentną powłoką warstwowy układ srebrzonych włókien karbonowych NCF naniesionych na uzbrojoną w antywibracyjny pierścień NCF tuleję z niemagnetycznej stali nierdzewnej. Dodatkowo każdy z przewodów mocowany jest wewnątrz wtyku za pomocą specjalnego docisku redukującego indukcję zakłóceń mechanicznych i elektrycznych. W zestawie nie zabrakło również dyskretnych splitterów, za którymi granatową plecionkę zastępują burgundowy dla „+” i grafitowo-czarny dla „-” oplot, oraz zdecydowanie bardziej zauważalnych masywnych muf.
Profilaktycznie wspomnę również, iż same przewody, przynajmniej z zewnątrz są dokładnie takie, jak poprzednio a różnice zapobiegliwie ukryto przed oczami ciekawskich. Ich wierzchnią powłokę stanowi zgodna z dyrektywą RoHS granatowo-niebieska plecionka nylonowa ściśle opinająca granatową koszulkę z elastycznego PVC chroniącą hybrydowy ekran z taśmy poliestrowo – aluminiowej i siedmiu miedzianych przewodów o średnicy 0,2∅. I w tym momencie dochodzimy do novum, bowiem zamiast, znanej z wcześniejszej wersji bawełnianej otuliny zastosowano jej poliestrowy odpowiednik. Dalej, znaczy się „głębiej” każdą z żył izoluje polietylenowa (PE) koszulka – biała dla „-” i czerwona dla „+”. Każda z żył składa się z siedmiu wiązek po 37 miedzianych przewodników z miedzi α (Alpha) Nano OCC pokrytej Nano Liquidem (olejem skwalenowym) zawierającym molekuły z cząstkami złota i srebra o średnicy 8 nm (8/1000000mm), co w sumie daje 9AWG.

Jak z pewnością co bardziej dociekliwi Czytelnicy zdążyli sprawdzić w tzw. międzyczasie, czyli od testu protoplasty naszego gościa upłynęło nie tylko sporo wody w Wiśle, co pewnym przeobrażeniom uległ mój dyżurny system, z którego w chwili obecnej zostały praktycznie tylko … kable głośnikowe a ponadto całość wylądowała w nowym lokum. Dlatego też bezpośrednie porównania z poprzednikiem z jednej strony korcą a z drugiej, znaczy się kompletnie innych warunków środowiskowo – sprzętowych, niezbyt mają rację bytu. Byt za to kontynuuje u mnie wspominany wtenczas mroczny obiekt pożądania, czyli zasilający Nanoflux, oczywiście już w wersji NCF. Jednak ad rem, czyli do brzegu. Nie da się bowiem ukryć, że tytułowe głośnikowce wręcz idealnie wpisują się w dotychczasową politykę Furutecha, zgodnie z którą o ile niższe modele ewidentnie stawiają na dynamikę i rozmach, w czym de facto nie ma nic złego, o tyle na szczycie akcenty rozłożone są nieco inaczej, gdyż zamiast intensyfikacji aspektów energetycznych do głosu dochodzi niezobowiązujące (nie mylić z nonszalancją) wyrafinowanie. Bowiem na tym poziomie zaawansowania nikt niczego nikomu udowadniać nie musi i po prostu tego nie robi. Robi za to coś, do czego został stworzony – transmituje sygnały ze wzmocnienia do kolumn i robi to możliwie dyskretnie, czyli nie epatując własną obecnością. Czyli co – kabel, który jest a jakby go nie było? Mniej więcej o to właśnie chodzi. Żeby jednak nie było tak różowo, czyli po co pisać o czym, czego najogólniej rzecz ujmując nie słychać, uczciwie trzeba przyznać, że nie dość, że po przesiadce z moich dyżurnych Hydr topowego Furutecha słychać, to jeszcze słychać, że co nieco na tle poprzednika się zmieniło. Całe szczęście owe zmiany nie są żadnym zaskoczeniem, lecz jedynie potwierdzeniem obserwacji poczynionych w trakcie porównań zasilającego Nanofluxa z jego inkarnacją NCF. Mamy bowiem do czynienia z jeszcze lepszą linearyzacją i nie tyle uspokojeniem, co większą naturalnością przekazu. W pierwszym momencie można wręcz odnieść wrażenie jakby Furutech grał nieco przyciemnionym dźwiękiem, jednak bardzo szybko okazuje się, że nie tylko nadal słychać wszystko, co słyszeć powinniśmy, w domyśle to, co zostało zapisane w materiale źródłowym, co słyszymy to lepiej, bo precyzja i rozdzielczość z jaką poszczególne składowe reprodukowanych utworów są podawane osiąga wyższy, aniżeli poprzednio poziom. Weźmy na ten przykład dość ekstremalny w swej melodyjno – death metalowej estetyce album „Your Highness” fińskiej formacji Bloodred Hourglass, gdzie okazjonalna przyswajalność linii melodycznych permanentnie łamana jest typowo deathowym growlem Jarkko Kaukonena i istną kakofonią szalenie gęstych partii gitar i perkusji dodatkowo suto doprawionych elektroniką. Najdelikatniej rzecz ujmując nie jest to materiał stricte audiofilski a tym samym często goszczący na testowych playlistach i obecny podczas komercyjnych prezentacji w trakcie międzynarodowych wystaw / targów. Powód? Wbrew pozorom wcale nie tak oczywisty jak mogłoby się na pierwszy rzut oka/ucha wydawać i niezwiązany z samą estetyką repertuaru a pułapem na jakim zawieszono poprzeczkę trudności prawidłowego jego odtworzenia. O ile bowiem pseudoaudiofilskie smęty na tamburyn i mandolinę towarzyszące sennie zawodzącej szansonistce o cielęcych oczach zagrać potrafi większość prezentowanych tamże systemów, to na takiej ekstremalnej jeździe bez trzymanki większość „poważnych graczy” wylatuje z drogi na pierwszym zakręcie, znaczy się blaście mając problem zarówno z nadążeniem za tempem, czyli timingiem, jak i natłokiem koniecznych do „wyartykułowania” informacji. Część próbuje ratować się drogą na skróty oznaczającą bądź to zubożanie prezentacji o pozostające poza ich zasięgiem detale, czyli tzw. „lejek” bądź idąc na żywioł, czyli oszałamiając słuchacza bezlikiem pojedynczych dźwięków, lecz nie dbając o jakże istotne „lepiszcze” odpowiedzialne za to, iż ów zbiór dźwięków jesteśmy w stanie uznać za muzykę. Czyli i tak źle i tak niedobrze. Całe szczęście Nanoflux-NCF takimi ograniczeniami nie jest obciążony, więc nadąża i ogarnia dając przy tym zarówno fantastyczny wgląd w złożoność struktury nagrań, jak i zachowując pełną, natywną spoistość reprodukowanego materiału niezależnie od stopnia jego zagmatwania, dynamiki, czy ekspansywności. Nie oznacza to bynajmniej, że ów materiał interpretuje na własną modłę tonizując i wygładzając agresję, oraz szorstkość, gdyż nic takiego nie ma miejsca. On jedynie niczego sobie nie zatrzymując również niczego nie dodaje, więc jeśli wokal Kaukonena ma być szorstki i ziarnisty niczym papier ścierny to taki właśnie jest, lecz sam przewód daleki jest od podkreślania owych cech – prezentuje je takimi, jakimi są w rzeczywistości, więc osiąga poziom realizmu znany z życia codziennego. Spora w tym zasługa umiejętności zachowania iście stoickiego spokoju i nawet przy największych spiętrzeniach dźwięku zdolności utrzymania stabilnej sceny dźwiękowej. Jest to o tyle istotne, że właśnie w takich, ekstremalnych momentach może dochodzić bądź to do jej przytkania a tym samym „zapadnięcia się”, bądź też klasycznej „ucieczki do przodu”, czyli wypchnięcia pierwszego planu w celu maskowania problemów w dalszych rzędach. A z Nanofluxem mamy constans, chyba, że mowa o koncercie, gdzie nie tylko wokalista, ale i towarzyszący mu instrumentaliście latają po scenie jak kot z pęcherzem.
Niejako na uspokojenie i już w ramach zakończenia pozwoliłem sobie sięgnąć po nieco bardziej cywilizowaną pozycję, choć od razu ostrzegam, że również daleką od lekkostrawnego mainstreamu, czyli „Traum der Jugend” Kebyart będący niezwykle absorbującą współczechą a dokładnie wariacjami nt. dość klasycznych dzieł w wykonaniu … kwartetu saksofonowego. Grubo, nieprawdaż? Jak się jednak okazuje nie taki diabeł straszny jak go malują, gdyż Furutech nie tylko pokazał bogactwo różnic pomiędzy poszczególnymi instrumentami w tonacji w jakiej „chodzą” ale i właściwą im ekspresję i aurę pogłosową. A właśnie. O ile powyższy album nagrano dość oszczędnie pod względem udziału akustyki pomieszczenia w jakim dokonano rejestracji skupiając się na możliwie namacalnym i wiernym oddaniu aspektów mechanicznych wykorzystanego instrumentarium, to już na „Cantate Domino” Oscars Motettkör a jeszcze lepiej na „Cantate Domino – La Cappella Sistina e la musica dei Papi” Sistine Chapel Choir Furutech rozbija bank pod względem swobody a zarazem pietyzmu z jakimi oddaje bogactwo informacji pozwalających odwzorować warunki lokalowe obu nagrań z iście aptekarską dokładnością. Nie ma zatem mowy o sztucznym rozdmuchiwaniu i gigantomanii, lecz zdolności przeniesienia słuchacza we właściwe konkretnym kompozycjom kubatury – bez ich transformacji i przeskalowań.

W ramach podsumowania pozwolę sobie tylko stwierdzić, że przez ostatnie osiem lat flagowiec Furutecha nie tylko się zestarzał, co dzięki nowej konfekcji , niczym zacne wino nabiera wyrafinowania i głębi, jedynie umocnił na pozycji bodaj najtańszego przewodu głośnikowego, który w pełni zasługuje na kwalifikację do nader elitarnego grona ekstremalnego High-Endu. Dlatego też o ile jego pierwszą odsłonę ocenialiśmy nie mając wiedzy o jego cenie o tyle teraz, takowymi informacjami dysponując, mogę autorytatywnie stwierdzić, że Furutech Nanoflux-NCF Speaker Cable wyceniono na tyle (nieprzyzwoicie) korzystnie, by wywrócić stolik przy którym najwięksi, wycenieni na setki tysięcy konkurenci czuli się dotychczas zupełnie niezagrożeni. Jak jednak widać/słychać na załączonym obrazku dotychczasowy układ sił śmiało możemy uznać za słusznie miniony. I z tą refleksją Państwa zostawię.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic; I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB; Lumin T3
– Gramofon: Denon DP-3000NE + Denon DL-103R
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Wzmacniacz zintegrowany: Vitus Audio RI-101 MkII
– Słuchawki: Meze 99 Classics Gold, Meze 99 Neo, Stax SR-L700MK2, Focal Utopia 2022
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S; phono NEO d+ RCA Class B Stereo + Ground (1m)
– IC XLR: Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda; Furutech DAS-4.1
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Signal Projects Hydra + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF; Esprit Audio Alpha
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF; Next Level Tech NxLT Lan Flame
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Z uwagi na bardzo dobre kontakty nawet nie z samym dystrybutorem, ale również ze spotykanym na wystawie w Monachium europejskim przedstawicielem producenta ofertę tytułowego Furutecha znamy jak niewielu z Was. Naturalnie jest to feedback wielu owocnych w ciekawe opinie testów. Jednak jak po analizie stopek redakcyjnych można wywnioskować, to nie jedyne przyczyny takiego stanu rzeczy. Otóż z uwagi na znakomitą relację ceny w stosunku do brzmienia produktów z tej stajni kilka z najbardziej poruszających nasze serca zostało po testach na stałe. Jednak żeby było jasne, nie dlatego, że są najlepsze na świecie, bo takich niestety nie ma, tylko po pierwsze – wpisały się sonicznie w nasze „zbieraniny” audio, a po drugie – idąc trochę pod prąd trendom toczącym większość branży, oferując naprawdę świetne granie nie biorą udziału w cenowym wyścigu. Nie wierzycie? Cóż, to łatwo zweryfikować choćby przy pomocy wyszukiwarki na naszym portalu. Jednak jak można się domyślić, dzisiejsze spotkanie nie jest próbą bezproduktywnego lania wody na młyn popularności tego brandu, tylko relacją z kolejnego testu. Czego? Otóż być może wielu się zdziwi, ale nasz punkt zainteresowań nie jest jakimś szumnie reklamowanym jako przełomowe w działalności danej marki rozwiązaniem, co często okazuje się być tylko nadmuchaną medialną bańką, tylko zważywszy na ciągły rozwój technologii zrozumiałym przekonstruowaniem starszej, skądinąd w czasach powołania jej do życia znakomitej konstrukcji kabla głośnikowego. Jakiego? Już zdradzam. Jak sugeruje tytuł testu, tym razem dzięki staraniom katowickiego dystrybutora RCM na recenzyjny tapet trafił flagowy kabel głośnikowy Furutech NanoFlux NCF Speaker.

Pokrótce przypominając kwestie techniczne rzeczonej konstrukcji sprawy wyglądają tak. Wywołany do tablicy przewód kolumnowy w swych trzewiach wykorzystuje miedź Alpha Nano OCC. Ta zaś w celach uzyskania specyfikacji dedykowanej temu modelowi została pokryta olejem skwalenowym zawierającym molekuły z cząstkami złota i srebra w rozmiarze 8 nm. Tak przygotowany drut chcąc uodpornić go na szkodliwe bodźce zewnętrzne zaizolowano kilkoma warstwami typu: spieniony Polietylen, przędza poliestrowa, miedziano-aluminiowy rękaw, warstwa PVC, na co finalnie nałożono pokryty motywem białego krzyżowania się podwójnej nici na fioletowym tle, oplot z nylonowej siatki. Kwestię terminali przyłączeniowych w moim przedprodukcyjnym egzemplarzu rozwiązywały – według informacji producenta będące powodem wprowadzonych zmian w tym modelu kabla – widły CF-201R NCF. Tak prezentujące się głośnikówki na czas drogi do klienta pakowane są w estetyczne, bo pokryte granatową folią, od wewnątrz wyściełane gąbką kartonowe pudełka.

Czym zaowocowało technologiczne podniesienie jakości brzmienia głośnikowego Nanoflux-a? Otóż z przyjemnością oznajmiam, że zwróceniem większej uwagi słuchacza na jakże ważne dla najwyższych standardów kreowania świata muzyki z systemów audio, aspekty dźwiękowe. To nie jest rewolucja, gdyż już protoplasta tytułowego modelu oferował dobrze osadzoną w barwie i energii proporcję pomiędzy ostrością krawędzi wirtualnych bytów i swobodą ich wybrzmiewania. Dzięki temu zawsze cechowała je odpowiednia dawka drive-u, a to wprost przekładało się na unikanie popadania w monotonność. Tak, tak, nawet najbardziej esencjonalna projekcja twórczości artystycznej jeśli jest zbyt zachowawcza w domenie nadania danemu wydarzeniu odpowiedniej rytmiki i nieprzewidywalności, po jakimś czasie zwyczajnie wieje nudą. I nie byłbym sprawiedliwym, gdybym nie stwierdził, że wówczas poprzednik radził sobie z tą kwestią bardzo dobrze. Niestety to, co było wystarczające przed laty, naturalną koleją rzeczy brutalnie dewaluuje przemijający czas. Jednak gdy coś jest w miarę ponadczasowego, naprawdę nie trzeba wywracać takiego pomysłu do góry nogami – pamiętajmy, bardzo często lepsze jest wrogiem dobrego, tylko wystarczy zadbać o podniesienie rangi najważniejszym niuansom jakościowej dźwiękowej. I z pełną odpowiedzialnością oznajmiam, iż taki rodzaj działania sektora inżynierskiego Japończyków zauważyłem w opiniowanym kablu. To nadal jest esencjonalne i pulsujące rytmem spojrzenie na muzykę. Jednakże obecnie różnica jest taka, że dokładniej przyglądamy się bardzo mocno kojarzonej z ekstremalnym High Endem, z pozoru drobnostką, jednak finalnie pozwalającą zbliżyć nas do przekazu na żywo, dbałością o odpowiednio czytelne naświetlenie najdrobniejszego szczegółu nawet pojedynczego dźwięku. O co chodzi? Otóż, mimo, że poprzednie wcielenie Flux-a w znakomitej większości wpisywało się w najwyższe standardy prezentacji, to w wartościach bezwzględnych było zbyt zachowawcze. Chodzi o nadanie dźwiękowi z jednej strony nienachalnej, ale z drugiej pozwalającej idealnie go wyeksponować w wirtualnej przestrzeni, odpowiednio ostrej krawędzi rysującej jego byt. Niby wszystko było w jak najlepszym porządku. Każde źródło pozorne czytelne, a przy tym w zależności od zamierzeń artystów zróżnicowanie energetyczne, jednak czasem łapałem przekaz na zbytnich uśrednieniach w idealnym pokazaniu najdrobniejszych niuansów. Tymczasem ostatnie działania spowodowały w tym aspekcie bardzo istotne zmiany. Ale żeby nie było tak prosto, nowa wizualizacja dźwięku oprócz postawienia większego nacisku na jego ostrość, w pakiecie tchnęła weń dawniej bardzo oszczędną, teraz zwiększającą poziom mikrodynamiki iskrę. Iskrę, która nie tylko oczekiwanie doświetliła skraje pasma, ale pozwoliła nabrać wirtualnej scenie zjawiskowego rozmachu. A gdy zsumujemy przywołane ww. zmiany, okaże się, że po wpięciu opisywanego kabla w tor muzyka w pierwszej kolejności nabrała energii – wcześniejsze lekkie rozmycie krawędzi po wyostrzeniu zamieniło się w bardziej wyczuwalny puls, w drugiej każdy, nawet pojedynczy dźwięk zyskał na witalności, a przez to czarował wielobarwnością, a trzeciej obraz wydarzeń scenicznych dosłownie wybuchł z mocą bomby atomowej swobodniejszym pozycjonowaniem bardziej czytelnych bytów. Wiedziałem, że ruch działu technicznego będzie zmierzał w stronę poprawienia tej strony przekazu, jednak nie dopuszczałem aż takiego przyrostu interesujących mnie cech. A interesujących z bardzo istotnego powodu. Mianowicie chodzi o to, że nie nosiły znamion przerysowania, tylko starały się odpowiednio dobitnie, oczywiście bez popadania w nadpobudliwość poddać diagnozie nawet pojedyncze muśnięcie struny gitary. Cel? Dosłownie i w przenośni chodziło o pokazanie ataku, wielobarwności brzmienia i procesu wygaszania skutku wprawienia czy to drutu, czy nylonu w ruch. Zapewniam, to nie jest przerost formy nad treścią, tylko spełnienie podstawowych zadań aspirującego do miana absolutu produktu audio. Oczywiście bardzo ważne jest umiejętne dozowanie tego działania, z czym podczas prawie trzytygodniowych testów Furutech NanoFlux NCF Speaker bez problemu sobie poradził. Szczerze powiedziawszy, testując poprzednika właśnie tego mi brakowało, a tu proszę, pyk i panowie z kraju kwitnącej wiśni zabawili się w spełnianie nie tylko moich, ale jestem święcie przekonany, że Waszych marzeń. Nie wierzycie? Spróbujcie sami. Zapewniam, będzie ciekawie.

Gdzie lokalizowałbym naszego bohatera? Oczywistością jest, że nie wszędzie, gdyż tytułowy kabel nie goni za szybkością narastania sygnału kosztem jego esencjonalności, a przez to dźwięczności. Za to wszędzie tam, gdzie w oparciu o niezbędny timing z zachowaniem odpowiedniej ilości energii i drive’u liczy się dla nas muzykalność. Jednak nie w rozumieniu nudnej, wiecznie balansującej na krawędzi przesytu magmy, tylko nacechowanej dobrze rozumianym rozdrabnianiem włosa na czworo, oddaniem kolorystyki dosłownie każdego podzakresu – od mocnego, kontrolowanego i pulsującego basu, przez czarującą, wielobarwną średnicę, po pełne ekspresji, jednak pozbawione piaszczystości wysokie tony. Bez tego ciężko jest uzyskać odpowiednią aurę high-endowej projekcji muzyki, dlatego jestem rad, że ten pakiet istotnych składowych nasz bohater wcielił w życie. Co w kontekście puenty tego testu jest ciekawe, ku mojemu zaskoczeniu na tyle zjawiskowo, że tylko z racji konieczności posiadania długość 3 mb, po dokonaniu zamówienia docelowego rozmiaru testowa 2,5 m sztuka wyruszyła w dalszą podróż do potencjalnych klientów. Innej opcji nie było.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i, Furutech DAS-4.1
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END, FURUTECH e-TP80 ES NCF
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Dynavector DV20X2H
– przedwzmacniacz gramofonowy RCM Sensor 2 mk II
– docisk płyty DS Audio ES-001
– magnetofon szpulowy Studer A80

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 34 950 PLN / 2 x 2,5m (inne długości dostępne na zamówienie)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Stealth Audio Dream Petite V16-T
artykuł opublikowany / article published in Polish

Tuż przed Armagedonem zwanym świątecznymi porządkami dotarły do nas idealnie wpisujące się w bożonarodzeniową kolorystykę intrygujące przewody głośnikowe – Stealth Audio Dream Petite V16-T.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

ZenSati Seraphim
artykuł opublikowany / article published in Polish

Kiedy wydawało nam się, że jakoś rozładowaliśmy kolejkę powystawowych zdobyczy własnie wpadły z wizytą one – ZenSati Seraphim.

cdn. …