Monthly Archives: marzec 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFiMAN EF-1000 & HE-R10P

Link do zapowiedzi: HiFiMAN EF-1000 & HE-R10P

Opinia 1

Czasy gdy słuchawki były jedynie mniej bądź bardziej udanym substytutem zestawów stacjonarnych minęły tak dawno, że chyba jedynie najstarsi górale pamiętają kiedy to było. Oczywiście nie brakuje, tak jak z resztą wszędzie, plastikowego badziewia, które potrafi się rozłupać już przy próbie umieszczenia go na odbiegającym od azjatyckiej rozmiarówki czerepie, jednak jeśli skupimy się na pułapie, gdzie z racji tak cen, jak i wygórowanych oczekiwań wybrednej klienteli jakiekolwiek kompromisy odbierane są na równi z siarczystym beknięciem podczas wykwintnego bankietu, sytuacja staje się jasna i klarowna. High-End pozostaje bowiem High-Endem i to, czy dotyczy potężnych uzbrojonych w diamentowe przetworniki kolumn, czy właśnie słuchawek nie ma najmniejszego znaczenia. Trudno jednak oczekiwać, iż wszyscy miłośnicy najwyższej jakości reprodukowanego dźwięku znajdą w sobie tyle zapału, by mozolnie budować równolegle dwa systemy. Dlatego też najczęściej możemy spotkać się z konfiguracjami, gdy albo tor słuchawkowy jest zaledwie dodatkiem do pełnowymiarowego „ołtarzyka”, bądź na odwrót – to właśnie gabinetowy tor „nauszny” jest dopieszczony do granic zdrowego rozsądku, a czasem nawet poza nie, za to rezydujący w salonie zestaw pełni rolę czysto użytkową i niewiele odbiegającą od przysłowiowego soundbara. Warto jednak choć przez chwilę zastanowić się, czy przypadkiem nie dałoby się wypracować jakiegoś nie tyle zgniłego, co po prostu zdroworozsądkowego kompromisu pomiędzy tymi pozornie różnymi zbiorami oczekiwań, gdzie dany tor, wynikający z preferencji posiadacza, byłby jedynie zaakcentowany i ewentualne porównanie obu „odnóg” nie przypominało starcia Hafthora Bjornssona z Robertem Korzeniowskim w oktagonie. A gdy ów proces tentegowania w głowie wykonamy powinniśmy chociażby z ciekawości zerknąć w kierunku katalogu HiFiMAN-a, gdzie przy odrobinie szczęścia znajdziemy coś, co powyższe kryteria powinno spełnić. Co? Urządzenie dość zgrubnie określane mianem wzmacniacza słuchawkowego, czyli dwumodułowe 25 kg monstrum o symbolu EF-1000 zdolne oddać na wyjściu słuchawkowym 20 W w czystej klasie A i 50 W w klasie A / 110W w klasie A/B, które już raz u nas gościło. Skoro mieliśmy już z nim do czynienia, to zasadnym wydaje się pytanie po co po raz kolejny po nie sięgnęliśmy. Odpowiedź na to jest za to dziecinnie prosta i brzmi … HiFiMAN HE-R10P, czyli najnowsza odsłona zamkniętych ultra high-endowych magnetostatycznych -planarnych słuchawek, których wizytę zawdzięczamy białostockiemu dystrybutorowi marki – Rafko.

Gwoli przypomnienia jedynie wspomnę i odeślę do unboxingu, iż EF-1000 dociera do odbiorcy końcowego w dwóch wyposażonych w kółka i wysuwane rączki hermetycznych i śmiało można uznać, że praktycznie niezniszczalnych fligh-case’ach PELI™. W jednym jest sekcja sygnałowa z dedykowanymi przewodami a w drugiej zasilacz. Oba moduły prezentują się wybornie – masywne aluminiowe fronty i czarne dyskretne korpusy sprawiają, że nie widzę najmniejszego powodu, by wstydliwie chować je po kątach, bądź próbować upchnąć za szafką. Z racji pełnionych funkcji zasilacz może pochwalić się na płycie czołowej włącznikiem i dioda informująca o statusie urządzenia a na plecach dwoma wielopinowymi wyjściami prądowymi i zintegrowanym z włącznikiem i komora bezpiecznika gniazdem zasilającym IEC. Z kolei jednostka sygnałowa ma do zaoferowania zdecydowanie więcej. Lwią część jej frontu zajmuje bowiem płat czernionego akrylu, na którym patrząc od lewej mamy niewielkie pokrętło głośności, selektor wejść i wyjść oraz dwa wyjścia słuchawkowe – duży jack 6,3mm i 4-pionowe XLR. Jednak najciekawiej prezentuje się jego zaplecze, gdzie do dyspozycji otrzymujemy parę wejść XLR, przełącznik wejść i trzy pary gniazd RCA. Do taj pory wszystko w normie. Wystarczy jednak zerknąć piętro niżej, by odkryć, iż 1000-kę wyposażono również w standardowe, zakręcane terminale głośnikowe, pod którymi zamontowano dwa wielopinowe wejścia magistrali energetycznej. Całość posadowiono na eleganckich toczonych aluminiowych nóżkach. Pilota brak, jednak prawdę powiedziawszy spokojnie można się bez niego obejść, tym bardziej iż praktyka pokazuje, że manualna regulacja głośności po prostu brzmi lepiej aniżeli klikanie pilotem. W trzewiach części zasilającej znajdziemy potężne, konwencjonalne trafo i budzącą respekt baterię ośmiu kondensatorów Elna o pojemności 10 000 µF każdy, z kolei w module sygnałowym w stopniu wejściowym i napięciowym pracuje sześć Electro Harmonixów 6922 w układzie push-pull, za to stopień wyjściowy oparto na sześciu parach MOSFETów Hitachi.

Jak nietrudno się domyślić HE-R10P już takiej masywnej skorupy nie potrzebują, więc zamiast flight-case’a otrzymały zdecydowanie bardziej elegancką obszytą skórą skrzyneczkę z zajmującym praktycznie całe wieko szyldem ze szczotkowanego aluminium. Pierwszy rzut oka na jej zawartość może wywołać lekką konsternację, gdyż przynajmniej początkowo podobieństwo do niedawno recenzowanych HE-R10D jest aż nazbyt oczywista. O ile jednak muszle „budżetowych”, dynamików wykonano z sosny i były to informacje ogólnodostępne, to już w przypadku zauważalnie droższych HE-R10P producent okazał się zaskakująco enigmatyczny wspominając jedynie, iż są one … drewniane a swój charakterystyczny kształt zawdzięczają precyzyjnej obróbce na CNC. Całe szczęście rodzimy dystrybutor nieco uchyla rąbka tajemnicy otwarcie przyznając, iż tym razem sięgnięto po drewno wiśniowe. Mięsiste, wypełnione zapamiętującą kształt pianką pady („tranquility pads”) obszyto wysokiej jakości jagnięcą skórą z zewnątrz i welurem od środka. Do niedawna podobną – skórzaną tapicerką mógł się pochwalić zamontowany w nich pałąk, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności producent postanowił nieco skomplikować życie miłośnikom nausznych rozkoszy i przynajmniej na chwilę obecną utrzymuje w swym portfolio zarówno wersję z pełnym, pokrytym skóra i gąbką pałąkiem, jak i będąca przedmiotem niniejszego testu inkarnację z aluminiowym pantografem i rozpiętym perforowanym znanym z HE 1000 V2 i Susvara skórzanym pasem. Trzewia to również przeprowadzona w obrębie firmowego katalogu transplantacja z Susvara polimerowych diafragm o grubości 1 µm z wtopionymi „niewidzialnymi” złotymi elektrodami Stealth Magnets o średnicy 5 µm. I jeszcze jeden drobiazg. Otóż uwspółcześniona wersja 10-ek w porównaniu do swojego wyposażonego w bliźniaczy do HE-R10D pełny, obszyty jagnięcą skóra pałąk nieco przytyła i jej waga z 460g wzrosła do 495 g.

Skoro obecność EF-1000 w recenzowanym zestawie jest swoistą powtórką z rozrywki, czyli tego, co udało mi się usłyszeć podczas testów Susvary, tym razem jedynie wspomnę, iż pod względem współpracy z moimi dyżurnymi Contourami 30 (bez „i”) nic a nic się w tzw. międzyczasie nie zmieniło. Nadal kluczową rolę odgrywała rozdzielczość i iście holograficzny realizm suto podlane jedwabistą gładkością. Jednak proszę nie mylić natywnej gładkości amplifikacji ze zgrubnym wygładzaniem, czyli uśrednianiem wszystkiego jak leci, gdyż np. na niezwykle „brudnym” i agresywnym albumie „Koma” niemieckiej formacji Null Positiv wokal intrygującej Elli Berlin był odpowiednio „zardzewiały” a gitarowym riffom nie sposób było odmówić wściekłej kąśliwości. Jedynie przy najbardziej brutalnych spiętrzeniach decybeli i informacji („Kriegier”, „Hoffnung ist ein süßes Gift”), gdzie oparta na podwójnej stopie przysłowiowa ściana dźwięku niemalże waliła się na słuchacza HiFiMAN musiał uznać wyższość 300W Brystona 4B³ trudno jednak mieć o to do niego pretensję, gdyż po pierwsze warto pamiętać, iż wyjścia głośnikowe w jego przypadku są jedynie, przynajmniej teoretycznie, niezobowiązującym dodatkiem, a po drugie bądźmy szczerzy – odsetek szaleńców gustujących w mieszance Nu Metalu z Neue Deutsche Härte gotowych używać EF-1000 w roli jedynej amplifikacji jest na tyle znikomy, że jeśli tylko takie indywiduum wśród klienteli azjatyckiego producenta się trafi, to z łatwością dopasuje do ww. wzmacniacza nieco mniej problematyczne do wysterowania kolumny.

Jeśli zastanawiacie się Państwo po co wraz z bądź co bądź dość poręcznymi słuchawkami białostocki dystrybutor dostarczył aż tak monstrualną amplifikację spieszę z wyjaśnieniem, iż powodem była znajomość tematu, co proszę mi wierzyć wcale nie jest takie oczywiste. Chodzi bowiem o to, iż o ile z dowolnym źródłem HE-R10P „jakoś” zagrają, to „jakoś” przy nausznikach za ponad 25 kPLN śmiało można uznać za porażkę i to sromotną. Mówiąc wprost, podpięte pod smartfon, bądź niemający referencyjnych ambicji wzmacniacz tytułowe HiFiMAN-y będą grały bezpiecznie i ładnie. Najniższych tonów będzie dużo, będą krągłe, masywne i na swój sposób pluszowe, jednak brakować będzie im timingu, zwartej definicji i zróżnicowania. Powiem wręcz, że będą pod tym względem ustępowały swojemu dynamicznemu rodzeństwu. Przykładowo szalenie trudny do zaszufladkowania, oscylujący pomiędzy taneczno-sennym popem a brutalnym, nieco industrialnym metalem „Sundowning” Sleep Token wyraźnie zwalniał tempo i zaczynał snuć się przy podłodze niczym mgła nad kampinoskimi bagnami. Wystarczyło jednak tylko zmienić przewód i dziurkę, czyli przepiąć się z telefonu na EF-1000 a HE-R10P nie tylko łapały wiatr w żagle i pokazywały swoje drugie oblicze, co po prostu przeobrażały się z szarej lichy w pięknego motyla. Przesadzam? Bynajmniej. Po prostu wraz ze zwiększeniem życiodajnego prądu tytułowe nauszniki zaczęły grać na miarę swoich możliwości a nie li tylko do poziomu ograniczeń zasilającej je amplifikacji. Nie tracąc nic ze swojej natywnej muzykalności i kultury dawały fenomenalny wgląd w nagranie świetnie ukazując zarówno poszczególne partie i gradację planów, jak i interakcje pomiędzy poszczególnymi uczestnikami spektaklu, do grona których z pewnością można w tym wypadku zaliczyć publiczność. Proszę tylko rzucić uchem na art-rockowo-progresywny live „The Tokyo Tapes” Steve’a Hacketta, bądź utrzymany w podobnym tonie „Pulse” Pink Floyd, gdzie niby publiczność zachowuje się nad wyraz kulturalnie i trzyma emocje na wodzy a jednocześnie jej obecność jest oczywista. Podobnie jak jej lokalizacja, czyli to my nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się w jej szeregach a nasi ulubieni artyści są na scenie przed i nieco nad nami. Bez jakiejkolwiek napastliwości, bez wyskakiwania przed szereg i bez pakowania się nam na kolana. Zdystansowanie i asekuranctwo? W żadnym wypadku – po prostu wierne oddanie koncertowych realiów, tak pod względem przestrzeni, jak i swobody propagacji wszelakich dźwięków.
Równowagę tonalną tytułowego duetu śmiem określić mianem zbliżonej do neutralnej, lecz zbliżonej od jej cieplejszej i bardziej soczystej strony. Przekaz jest bardziej dociążony aniżeli w dynamicznych HE-R10D, jednak nadal bliżej mu do tego co reprezentował model Susvara aniżeli gęstości i lekkiego przyciemnienia Final Sonorus X, choć proszę im wierzyć, iż mając do wyboru najchętniej zachowałbym i japońskie i chińskie ciesząc się z obu par. Z powyższego tekstu mogłoby wynikać, że 10-ki ze względu na swoją muzykalność i humanitarne podejście do niekoniecznie referencyjnych nagrań są przeciwieństwem jakże oczekiwanej w High Endzie rozdzielczości. To jednak, jak już nadmieniłem, li tylko pozory, gdyż o ile nie sposób uznać, iż tytułowe nauszniki są analityczne, bo takie nie są, to rozdzielczością charakteryzują się wyborną, lecz zamiast podkreślać detale, krawędzie i iść w kierunku okołosamplerowej przesady stawiają na naturalność. Może to dla miłośników audiofilskich wiwisekcji niewiele, jednak jeśli mówimy o możliwie najwierniejszym oddaniu absolutu jakim jest słuchanie muzyki granej „na żywca”, to właśnie HE-R10P niebezpiecznie blisko owego wzorca podchodzą.

Uff. Trochę się rozpisałem, lecz proszę mi wierzyć na słowo a najlepiej przekonać się na własne uszy, iż napędzane HiFiMAN-em EF-1000 zamknięte HE-R10P są klasą samą dla siebie. Ale zaraz, zaraz. Przecież praktycznie poza opisem budowy nie odniosłem się do ich „zamkniętości”. To błąd i niedopatrzenie z mojej strony? Absolutnie nie – na tym pułapie konstrukcja ma znaczenie co najwyżej drugorzędne, a biorąc pod uwagę fakt, iż sam konstruktor tak zaprojektował muszle HE-R10P, by pomimo zamkniętej formy oferowały zalety korpusów otwartych, to skoro jakoś nad owymi inżynieryjnymi niuansami się nie rozwodziłem wydaje się najlepszym potwierdzeniem sukcesu.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jak unaocznia otwierająca ten test fotografia, na przestrzeni ostatnich kilku tygodni po raz kolejny zmierzymy się ze znanym nam bardzo dobrze producentem słuchawek. Chodzi oczywiście o podmiot z tak zwanego kraju środka, czyli bardzo popularnego nie tylko na naszych łamach, ale również, a chyba nawet bardziej pośród Was, spokojnie uznawanego za jednego z głównych graczy na światowym rynku chińskiego HiFiMAN-a. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że akurat dzisiejsze starcie jest jakimkolwiek przypadkiem. Nic z tych rzeczy. To jest ruch wykonany z przemyślaną premedytacją. Jednak nie w celach nachalnej propagandy, tylko po fajnym odbiorze dedykowanego zwykłemu Kowalskiemu modelu HE-R10D, jako propozycja dla co prawda nieco bardziej zasobnego w środki płatnicze NBP, ale nadal rodzimego audiofila. O czym tym razem będzie mowa? Jak można się spodziewać, o produkcie stojącym znacznie wyżej w portfolio marki, do weryfikacji pełni możliwości którego poprosiliśmy stacjonującego w Białymstoku dystrybutora Rafko o spełniający najwyższe standardy soniczne wzmacniacz. Naturalnie po odpowiednim naświetleniu sprawy nie musieliśmy się powtarzać, dzięki czemu w dniu dzisiejszym zapraszam zainteresowanych – niekoniecznie tylko ortodoksyjnych „słuchawko-maniaków” – na kilka strof o w głównej mierze nausznikach HiFiMAN HE-R10P, które wspierać będzie znany już z wcześniejszych recenzenckich występów dwuelementowy wzmacniacz HiFiMAN EF-1000.

Pewnie zauważyliście, że nasze dzisiejsze bohaterki, w handlowej specyfikacji oznaczone literką P wizualnie – mam na myśli muszle skrywające przetworniki – są dość podobne do poprzedniczek oznaczonych literką D. Jednak owe muszle to ich jedyne podobieństwo. Otóż w tym przypadku jak na starsze i znacznie droższe siostry przystało, oprócz pokrewieństwa w postaci obszernych w kwestii wewnętrznej objętości, muszli wykonanych z litego drewna wiśniowego, mamy do czynienia z całkowicie innym produktem. Produktem, który w celach minimalizacji skutków długotrwałego użytkowania, a przez to pocenia się głowy, został wyposażony w perforowany okrągłymi otworami skórzany pas nagłowny rozpięty na świetnie prezentującym się wizualnie aluminiowym pałąku, wykonane z aluminium lotniczego akcesoria umożliwiają połączenie muszli ze wspomnianą konstrukcją wygodne usadowienie ich na naszym ośrodku zarządzania ciałem oraz przyjemną w dotyku i użytkowaniu skórę padów przylegających do głowy. Ale to nie koniec różnic, bowiem clou programu HE-R10P są przenoszące nas w inny wymiar projekcji świata muzyki tym razem nie dynamiczne, a planarne przetworniki. Dodatkowym novum tego modelu jest pokrycie membran strukturą na bazie nanotechnologii i zastosowanie autorskich, niewidzialnych akustycznie, dlatego z powodzeniem zastosowanych po obydwu stronach membran magnesów Stealth Magnets. Jeśli chodzi o same muszle, ich kształt i wielkość podobnie do reszty zastosowanych w tym modelu rozwiązań również nie są dziełem przypadku. Chodzi mianowicie o wykreowanie zjawiskowej przestrzeni i oddechu słuchanej muzyki, przy zachowaniu jej ciepła, klarowności oraz zapewnienia nie tylko głębokiego, ale również pełnego werwy basu. Tak prezentujące się Chinki w celach pokazania pełnej dbałości firmy o potencjalnego klienta zostały wyposażone w trzy wykonane z wysokiej jakości monokrystalicznej miedzi, odpinane przewody z wtykami mały i duży jack oraz XLR. Na koniec opiniowane panny pakowane są w zgrabny, z zewnątrz wykończony skórą i aluminium, a wewnątrz aksamitną wyściółką kuferek.

Z uwagi na już kolejny występ firmowego wzmacniacza HiFiMANEF-1000 nie będę się ad nim rozwodził, tylko pokrótce wspomnę, iż ma wydzielony zasilacz i co dla wielu może być istotne, przy ofercie 50W mocy dla 8 Ohm w klasie A jest w stanie zasilić w miarę normalne pod względem przebiegu impedancji kolumny. Obydwie skrzynki są spójne wizualnie i wykorzystują różnej wielkości dość głębokie prostopadłościany. Ich fronty wykonano z załamującego się na bokach ku tyłowi aluminium. Naturalnie w zależności od zadań każdy został inaczej wyposażony. I tak główny gracz w kontrastującym ze srebrem całego panelu w centrum awersu czarnym akrylowym okienku został uzbrojony w gałkę wzmocnienia sygnału, dwa przyciski wyboru wejścia z diodami potwierdzającymi inicjację danej funkcji i dwa rodzaje gniazd słuchawkowych – duży jack i XLR.
Tymczasem zasilacz może pochwalić się jedynie okrągłym włącznikiem i nad nim diodą sygnalizującą pracę. Jeśli chodzi o tylne panele, piecyk oferuje kpl. zacisków kolumnowych, 3 wejścia liniowe RCA, jedno XLR oraz dwa wielopinowe terminale do czerpania energii z zasilacza, natomiast dawca energii elektrycznej proponuje nam jedynie bliźniacze do wzmacniacza okrągłe gniazda dystrybuujące prąd i zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilania IEC. Naturalnie w zestawie znajdziemy również niezbędne do połączenia obydwu komponentów dedykowane kable. Bardzo wymownym akcentem dbałości producenta o każdy szczegół w swojej ofercie jest zabezpieczenie wzmacniacza na czas logistyki. Otóż producent spakował obydwa komponenty w osobne, wręcz pancerne, bo wykonane z trwałego tworzywa sztucznego kuferki. A żeby tego było mało, dodatkowo wyposażył je w kółka ułatwiające łatwe przemieszczanie ich przez jednego osobnika. Powiem tylko tyle, szacun.

Próbując przelać na klawiaturę wrażenia z czasu spędzonego z tytułowym zestawem, nie mogę nie odnieść się do poprzedniego starcia z modelem HE-R10D. Otóż wówczas pisałem o świetnym bilansie tonalnym, fajnej barwie, dobrej swobodzie i spójności przekazu. To było na tyle ciekawe doznanie, że gdybym był zmuszony do częstego obcowania ze słuchawkami, prawdopodobnie nie szukałbym nic więcej, tylko je kupił i zatopił się w ulubionej muzyce. Tymczasem przy obecnym stanie wiedzy na temat oferty tego brandu, a dokładnie po przywoływanym w tej chwili teście, w momencie dysponowania większą gotówką miałbym zgryz, czy wystarczy mi li tylko bardzo granie. I nie chodzi o to, że tamte słuchawki jednak były słabe, ba zapewniam, że w swojej klasie świetne, tylko to co zaoferowały dzisiejsze „planary” wymyka się jakiemukolwiek porównaniu obydwu konstrukcji. Owszem, nadal mamy dobry balans tonalny, konsekwentnie odpowiednie nasycenie i barwę, jednak oprócz tego, że droższe zabawki robią to na znacznie wyższym, bo okraszonym zniewalającym pakietem informacji i zróżnicowaniem odcieni każdego z podzakresów poziomie, to dodatkowo wprowadzają do przekazu niewiarygodną dawkę klarowności i lotności. Nagle muzyka nabiera oczekiwanego oddechu. Z jednej strony staje się mniej ofensywna, za to z drugiej dzięki niewymuszoności prezentacji mimowolnie chcemy się w niej zatopić. Przestaje siłowo namawiać do zrozumienia zamierzeń artystów, tylko pokazując ich intencje w wyrafinowany, bo raz pełen spokoju, a innym razem agresywny, ale nigdy nie przerysowany sposób, pod-progowo zmusza do oczekiwania na mającą za moment zawisnąć w świetnie rozplanowanym, odpowiednio oddalonej od ośrodka słuchu wirtualnym przestrzeni kolejną nutę. Jak to możliwe? Nie mam pojęcia. Ale bazując na informacjach o różnicach pomiędzy obydwoma modelami słuchawek słowem kluczem jest zastosowana znacznie wyższa technologia w przetwornikach. Jak to przekłada się na muzykę?
Konsekwentnie bazując na poprzednim teście zacznę od Melody Gardot „Sunset In The Blue”. W tym przypadku okazało się, że z pozoru mniej w konsekwencji wiedzy co jest istotą dobrej prezentacji, jest lepiej. Co to znaczy mniej? Najważniejszym „mniej” w tym przypadku okazała się być zbędnie podkręcana waga dźwięku. Nie było już tyle syropu, co sprawiło, że muzyka nabrała przyjemnej swobody i przy okazji malowała ją pozwalającą dokładniej określić wielkość i odległość od siebie źródeł pozornych, ostrzejszą kreską. W odniesieniu do damskiej wokalizy ryzykowny ruch? Nic z tych rzeczy. Właśnie dzięki temu zabiegowi okazało się, że artystka wydaje ruchy mimiczne twarzy, oddycha i świetnie moduluje swój głos, co niestety w poprzednim wydaniu było lekko uśrednione. W odniesieniu do ceny tamtego modelu całkowicie usprawiedliwione, jednak w wartościach bezwzględnych jednak uśrednione. A jeśli tak, to uciekało mi sporo nie tylko fajnego, ale dodatkowo mówiącego prawdę o tym nagraniu planktonu. A przecież o bezwzględne oddanie zapisanych na płycie informacji nam chodzi.
Kolejnym przykładem był mainstreamowy blues Johna Cottona na płycie „Deep In The Blues”. To kolokwialnie mówiąc była w pozytywnym tego słowa znaczeniu miazga. Jak to często bywa, bluesowy frontmen ma zniszczony życiem głos. To jest coś w stylu świetnego w odbiorze skrzeczenia, co notabene było ewidentną wodą na młyn dobra niesionego przez opisywane słuchawki planarne. Każdy kontrolowany szmer, przypadkowy wokalny przester były czymś, dla którego w wielu wypadkach słuchamy tego rodzaju muzyki. To powinna być feeria bliżej nieokreślonych wokalnych zbiegów okoliczności, które w wydaniu zestawu testowego wypadły nawet nie znakomicie, ale wręcz fenomenalnie. Oczywiście nie należy zapominać o znacznie lepszej prezentacji ciężkiego do utrzymania w ryzach podczas szaleńczej wirtuozerii, kontrabasu Charlie Hadena. Jednak uwierzcie mi, z całym szacunkiem do nieżyjącego już Charliego John Cotton swoim wokalem zwyczajnie przykrył go czapką.
Na koniec koncertowy Pink Floyd „Delicate Sound Of Thunder”. W tym przypadku okazało się, że już wówczas świetna prezentacja zapisów koncertowych może być jeszcze lepsza. A lepsza dlatego, że dzięki witalności i swobodzie przekazu, a przez to pozornego oddalenia wydarzeń od naszych uszu, pokazująca więcej niuansów z tła. Dostałem niby mniej w kwestii wagi dźwięku, ale przy konsekwentnym utrzymaniu wprowadzającego oddech na scenę, odpowiedniego bilansu tonalnego, zyskałem więcej w domenie przyswajanego pakietu niezbędnych do poczucia bycia tam i wtedy swobodnie wybrzmiewających informacji. Jednym słowem koncert zabrzmiał świetnie.

Gdy doszliśmy do puenty tego spotkania, nie tylko w pełni oczekiwanym przez Was, ale oczywiście naturalną koleją rzeczy zrozumiałym działaniem jest wydanie przeze mnie opinii, czy po pierwsze – nasze bohaterki są warte żądanej za nie kwoty, a po drugie – czy mogą mieć przeciw sobie jakiś oponentów. Przecież po to zabieram się za testowanie, aby Wam w jakiś sposób pomóc. Dlatego spełniając swój obowiązek powiem tylko tyle. Opiniowane dzisiaj słuchawki HiFiMAN HE-R10P nie tylko znakomicie bronią się w relacji jakość/cena, ale również powinny trafić w gusta praktycznie każdego osobnika potrafiącego docenić zjawiskowo bliską realnego świata prezentację muzyki. Owszem, zawsze ktoś może pokręcić nosem. Jednak jestem dziwnie spokojny, że jeśli nawet, w stosunku do zbioru zadowolonych dusz będzie to promil potencjalnych zainteresowanych.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Rafko
Producent: HiFiMAN
Ceny:
HiFiMAN EF-1000: 71 999 PLN
HiFiMAN HE-R10P: 26 695 PLN

Dane techniczne
HiFiMAN EF-1000
Stopień wejściowy: Lampowy układ SRPP (6 szt. 6922)
Moc wyjścia słuchawkowego przy 35Ω: 20 W w czystej klasie A
Moc na wyjściach głośnikowych przy 8Ω: 50 W w czystej klasie A, 110W / klasa A/B
Stosunek sygnał/szum: 108dB
Zakres dynamiki: 111dB
Wymiary
Jednostka główna (G x S x W): 460 x 280 x 170 mm
Zasilacz (G x S x W): 360 x 200 x 170 mm
Waga
Jednostka główna: 13.45 kg
Zasilacz: 11.2 kg

HiFiMAN HE-R10P
Konstrukcja: Nagłowne, wokółuszne, zamknięte
Przetworniki: Magnetostatyczne (wstęgowe)
Impedancja: 30 Ω
Skuteczność: 100 dB
Pasmo przenoszenia: 10Hz – 60kHz
Wyposażenie: 3 kable z różnymi wtykami(mini jack 3.5mm, jack 6.35mm i XLR)
Waga: 495 g

  1. Soundrebels.com
  2. >

Balanced Audio Technology VK-3500
artykuł opublikowany / article published in Polish

Mniej bądź bardzie okrągłe rocznice są od lat doskonałą okazją do odświeżania własnego portfolio i wzbogacania go o wszelakiej maści jubileuszowe „wypusty”. Nie inaczej jest tym razem, gdyż 25 lecie Balanced Audio Technology stało się całkiem dobrym pretekstem do wprowadzenia do oferty hybrydowej integry VK-3500, która zastąpiła recenzowany dwa lata temu na naszych łamach model VK-3000SE.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Furutech PROJECT-V1

Opinia 1

Wielokrotnie już wspominaliśmy, iż o ile w segmencie budżetowym, przynajmniej ograniczając się do czasów przedkowidowych i przedwojennych, fluktuacja modeli odbywała się niemalże w sezonowych interwałach, to na górnej półce Hi-Fi i High-Endzie panował względny spokój. Co prawda nowości i przysłowiowe zmiany warty miały miejsce, lecz ich częstotliwość wynosiła średnio jakieś 5 lat, co pozwalało na rozsądne planowanie zakupów i świadomość, że to, na co się zdecydujemy na rynku jeszcze swoje pożyje a nawet jeśli pojawi się coś nowszego i przynajmniej pozornie lepszego, to chętnych na nasze małe co nieco, gdybyśmy tylko chcieli je zastąpić nowszą odsłoną, na pewno nie zabraknie, o ile sam producent w ramach obsługi posprzedażnej nie zaproponuje nam rozsądnie wycenionego aktualizacyjnego upgrade’u. I tak też było w Furutechu, gdzie co jakiś czas pojawiały się nowe modele, lecz im wyżej na firmowy cennik patrzyliśmy, tym większy spokój i stabilizację zastawaliśmy. Tymczasem ni stąd, ni zowąd gruchnęła wiadomość, iż Japończycy postanowili zafundować swoim najwierniejszym akolitom małą terapię szokową i dokonać małego przewrotu pałacowego może nie tyle strącając z cesarskiego tronu niepodzielnie panującego zasilającego NanoFluxa-NCF, co nieco go degradując wprowadzając do oferty stanowiący zwieńczenie ich 30 letniej historii nowy flagowy model. Zanim jednak przyszło co do czego i oprócz samych plotek zaczęły docierać do nas jakiekolwiek konkrety, dzięki uprzejmości dystrybutora marki – katowickiego RCM-u otrzymaliśmy, w ścisłej tajemnicy, pierwszy przysłany do polski egzemplarz przewodu, który wtenczas nawet nie posiadał oficjalnej nazwy. Pomacaliśmy, posłuchaliśmy, przekazaliśmy swoje opinie i … cisza. Dopiero po kilku tygodniach owe tajemnicze kabliszcze do nas wróciło. Tym razem już z pakietem przesłanych prosto z Tokyio szczegółowych informacji, oficjalną nazwą i zdjętym embargiem, czyli de facto zgodą na upublicznienie naszych obserwacji. Jeśli zastanawiacie się Państwo o czym w ramach niniejszej epistoły będziemy rozprawiać z niekłamaną radością pragnę Was poinformować, iż tym razem mieliśmy zaszczyt przetestować topowy przewód zasilający Furutech PROJECT-V1.

Zgodnie z logiką i prostym rachunkiem ekonomicznym wydawać by się mogło, że o ile w przypadku nowego modelu nowsza, lepsza, czystsza, etc., odmiana dotychczas używanych przewodników jest jak najbardziej zrozumiała, to już z szeroko rozumianą konfekcją za bardzo kombinować nie trzeba. Tym bardziej, że obecne we własnym katalogu topowe 50-ki NCF są klasą same dla siebie. Tymczasem ktoś mający moc sprawczą w Furutechu uznał, że skoro po mniej więcej sześciu latach (pierwsza wersja NanoFluxa pojawiła się na wiosnę 2015 a jej wyposażona w lepsze wtyki inkarnacja NanoFlux-NCF rok później) na cesarskim tronie ma zasiąść nowy władca, to najwyższa pora pochylić się również nad wtykami. Dlatego też zarówno wtyki, jak i masywne mufy w jakie wyposażono PROJECT-V1 zaprojektowano niejako od nowa. Wykorzystano w tym celu oczywiście nieustannie będący na topie firmowy antystatyczny i antyrezonansowy materiał NCF połączony ze specjalną nylonową izolacją. Niby powyższa kombinacja brzmi znajomo, jednak tym razem każdy korpus wykonano z 4-warstwowego hybrydowego włókna węglowego NCF wykończonego specjalną utwardzoną, przezroczystą powłoką tłumiącą. Patrząc od zewnątrz mamy zatem wspomnianą utwardzoną transparentną powłokę, pod nią hybrydowy kompozyt NCF i kutego włókna węglowego, następnie kolejną hybrydę NCF z jednokierunkowym włóknem węglowym a wewnętrzną warstwę stanowi izolacja z żywicy nylonowej NCF. Ponadto złącza we wtykach wykonano z miedzi α(Alpha) pokrytej niemagnetycznym rodem i zamocowano w podstawach z NCF-u. W rezultacie korpusy konfekcji jaką zafundowano V1-ce zamiast znanej z NanoFlux-NCF srebrzysto szarej plecionki ewoluowały w stronę szaro-czarnej i zarazem głębokiej masy perłowej przywodzącej na myśl utrzymane w industrialnych klimatach tynki strukturalne. Chroniącą przewód zewnętrzną nylonową plecionkę również utrzymano w połyskliwej czerni, więc całość prezentuje się tyleż imponująco, co elegancko. Kolejną dość zauważalną i istotną z punktu widzenia ergonomii i codziennego użytkowania cechą jest fakt, iż V1-kę od dotychczasowego flagowca różni zdecydowanie większy ciężar i sztywność, co warto mieć na uwadze podczas jego aplikacji.
Jest również jeszcze jedna znacząca różnica. O ile bowiem do tej pory wszystkie goszczące u nas Furutechy docierały bądź to w całości kartonowych, bądź wyposażonych w wizjery kartonach (vide Astoria E & Empire E) , to tym razem Japończycy pojechali po przysłowiowej bandzie i V1-kę dostarczają w eleganckiej drewnianej skrzyneczce.

Jeśli zaś chodzi o same, użyte wewnątrz naszego dzisiejszego gościa przewodniki, to Furutech zdecydował się na autorską trójwarstwową koncentryczną kombinację srebrzonych przewodników Alpha-OCC i Alpha-DUCC (Dia Ultra Crystallized Copper), czyli mieszankę dwóch najlepszych przewodników, jakimi dysponował. Dla porządku warto wspomnieć, iż dostawcą za przeproszeniem drutów również w tym wypadku było Mitsubishi Cable Industries Ltd. Cały przewód jest podwójnie ekranowany i podwójnie izolowany, ponadto posiada specjalną hybrydową izolację polietylenową wzbogaconą tłumiącym proszkiem ceramiczno-węglowym. Zewnętrzny, ochronny peszel mający za zadanie również zminimalizować naprężenia i rezonanse przewodu przy wysokiej elastyczności wykonano z tkanej krzyżowo plecionki miękkiego (0,02mm) i twardego (0,25 mm) polipropylenu.
Skomplikowane? Jeśli tak, to proszę się skupić, gdyż tak naprawdę dopiero teraz dochodzimy do sedna i zabieramy się za dokładną wiwisekcję topowego Furutecha, który śmiało można określić najbardziej zaawansowanym przewodem jaki do tej pory znalazł się w japońskim portfolio. Aby się jednak nie pogubić pozwolę sobie podzielić dalsze wiadomości na część pierwszą – dotyczącą budowy samych żył przewodzących i drugą – dotyczącą już poszczególnych warstw otaczających ww. trzy żyły. Gotowi? No to proszę o uwagę.
Rdzeń każdego z przewodów stanowi wiązka 128 skręcanych w prawo drucików o średnicy 0,18 ze srebrzonej miedzi α-OCC. Warstwę środkową wykonano ze skręconych w lewo 37 drucików 0,18 z miedzi α-DUCC (7N) a zewnętrzną, skręconą ponownie w prawo z 43 nici 0,18 z miedzi α-DUCC. Co w sumie daje przekrój 10AWG czyli 5.267 mm². Już widzę ten lubieżny uśmiech posiadaczy potężnych końcówek mocy. Całość otula podwójna izolacja z wewnętrzną warstwą FEP (Fluoropolymer) i zewnętrzną z wysokiej jakości Polietylenu. Trzy takie przebiegi stabilizują włókna poliestrowe a całość otula papierowa owijka. Z kolei tak powstałą rolkę otacza warstwa PVC wzbogaconego nano-ceramicznymi i węglowymi drobinami, na niej znajduje się pierwszy ekran z folii miedzianej α i drugi, tym razem z plecionki miedzi α. Na to idzie papierowa owijka, elastyczny oplot nylonowy, kolejna warstwa papieru, specjalne tłumiące rurki o Ø 4.0, kolejna celulozowa owijka, warstwa PVC wzbogaconego nano ceramicznymi i węglowymi drobinami i finalny – zewnętrzny elastyczny oplot nylonowy. Uff. I to by było na tyle, Przy okazji wszystkim domorosłym kopistom szczerze życzę powodzenia przy próbach odwzorowania powyższej wyliczanki w kuchenno-garażowych realiach.

Po zaskakująco, również dla mnie, obszernym opisie budowy naszego bohatera najwyższa pora na wybitnie subiektywne obserwacje jego wpływu na posiadany przeze mnie dyżurny system. Co istotne, warto mieć na uwadze fakt, iż tak jak wspominałem we wstępniaku V1-ke gościłem u siebie dwukrotnie, więc ewentualne zafałszowanie wyników związane ze zbytnią ekscytacją dostarczoną nowością śmiało możemy uznać za pomijalne. W końcu pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, a przy drugim spotkaniu w grę wchodzi już wyłącznie rutyna. Dlatego też dokonując jego oceny co chwila łapałem się na tym, że mniej bądź bardziej podświadomie starałem się tonować wszelakiej maści znamiona ekscytacji i wynikającego z wyłapanych niuansów entuzjazmu. Nie sposób było jednak usiedzieć spokojnie, gdy każdorazowy sparring z bądź co bądź wybitną ostatnią odsłoną NanoFluxa-NCF okazywał się dla PROJECT-V1 swoistą trampoliną, od której odbijając się dopiero pokazywał na co tak naprawdę go stać. Definicja sceny, precyzja kreowania źródeł pozornych, czy gradacja planów zyskiwały zupełnie inną jakość, lecz co ciekawe ich ewolucja nie polegała nad sztucznym wykonturowaniu na drodze wyostrzenia, w fotografii osiąganych za pomocą narzędzia unsharp mask, czy wręcz bijącego po oczach HDR-u, co oddaniu właściwych proporcji i realizmu. Nie oznacza to bynajmniej, że NanoFlux „robił” dźwięk i dopiero PROJECT V-1 ów dźwięk po prostu reprodukuje nie ingerując w jego kontent, lecz wyższy model robi to po prostu lepiej, w sposób bardziej naturalny i bardziej wyrafinowany. W dodatku jest to swoboda i naturalność wręcz wykluczająca wydawać by się mogło pożądany efekt WOW! Zamiast tego po wpięciu V1-ki wszystko staje się jakieś takie bardziej naturalne, organiczne i łatwiej przyswajalne. Co ciekawe patrząc li tylko na ingrediencje z jakich oba ww. przewody „ulepiono” można by sadzić, że to właśnie NanoFlux, z racji obecności w jego krwioobiegu drobinek złota, będzie bardziej krągły, ciemniejszy i koherentny, tymczasem bazujący w części na srebrzonej miedzi PROJECT-V1 na jego tle wypada nieco ciemniej i pozornie spokojniej. Z premedytacją napisałem spokojniej, gdyż, w kategoriach bezwzględnych nasz dzisiejszy bohater deklasuje swojego poprzednika pod każdym względem poczynając od mikro i makro dynamiki a na rozdzielczości skończywszy. Aby tego doświadczyć wcale nie trzeba było sięgać po jakieś ekstrema, gdyż nawet na niezwykle eleganckiej interpretacji klasyki czyli albumie „Vivaldi: Concerti per archi II” i jeszcze pachnącym tłocznią „Vivaldi 12 Concertos Op.3 'Estro Armonico’, Bach Keyboards Arrangements” Rinaldo Alessandrini i Concerto Italiano namacalność i realizm „wykonu” (swoją drogą koszmarek językowy będący profanacją czegokolwiek ze sztuką związanego) porażały na miarę osobistego uczestnictwa – zasiadania na widowni podczas ich realizacji. Niby to tylko barokowe plumkanko i niewielki – zaledwie kilkunastoosobowy skład, jednak akurat w tym wypadku – tak zespołu, jak i przewodu, nie o ilość a jakość chodzi. Proszę tylko wygodnie rozsiąść się w ulubionym fotelu włączyć którykolwiek z ww. albumów i dać się ponieść żwawemu nurtowi muzyki. Jeśli osiągniecie Państwo ten wielce pożądany podczas odsłuchów stan uległości powinniście bez trudu zauważyć, iż flagowy Furutech z niezwykłym taktem i wspominanym wyrafinowaniem oddaje złożoność zapisów nutowych zachowując jednocześnie niezwykłą wierność stanowi znanemu z rzeczywistości, czyli reprodukcji live. Weźmy pod lupę klawesyn, który czego by o nim nie mówić, jest dość niewdzięcznym instrumentem, który choć swym gabarytem nawiązuje do swojego starszego rodzeństwa, czyli fortepianu, to niestety pod względem skali i kultury generowanych przez siebie dźwięków śmiało można byłoby przyrównać do … mandoliny. Brzękliwe toto i rachityczne a im częściej się odzywa, tym większą irytację wzbudza. Tymczasem zarówno Włosi, jak i goszczący u nas przewód potrafili z tego niezbyt wdzięcznego instrumentu wyciągać wszystko co najlepsze począwszy od głębi, na masie dźwięku skończywszy. Oczywiście próżno doszukiwać się w nim było ekspresji właściwej towarzyszącym mu smykom, jednak w roli barokowej sekcji rytmicznej sprawdzał się na tyle dobrze, iż jego obecność z przykrej konieczności ewoluowała do roli w pełni uzasadnionych partii spinających poszczególne utwory w logiczną całość. Bogactwo wybrzmień i swoiste flow będące zaprzeczeniem sztywnych konwenansów przypisywanych klasyce sprawiało, że nie sposób było się mówiąc wprost nudzić. Jednak im dłużej z taką, opartą na naturalnym instrumentarium muzyką obcowałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, iż naturalność i intensywność przekazu serwowanego przez V1-kę nie wynika z faworyzowania poszczególnych generatorów dźwięków wszelakich, co raczej zapewnianiu im możliwie najbardziej komfortowych warunków pracy, czyli mówiąc wprost dobrostanu. Dobrostanu będącego niczym innym, jak środowiskiem, z którego wyeliminowano wszelkie pasożytnicze artefakty i anomalie zazwyczaj nie tylko degradujące, co również przeinaczające, zaburzające oryginalne dźwięki.
Jednak porównując tytułowego Furutecha z równie ekstremalną konkurencją nie sposób było nie zauważyć, iż na tle np. Synergistic Research Galileo SX AC (recenzja wkrótce) japoński przewód scenę zaczyna budować dopiero za linią kolumn a z dalszymi planami odjeżdża zaskakująco daleko w jej głąb. Dzięki temu słuchacz zyskuje fenomenalny wgląd w nagranie przy jednoczesnej, zgodnej z naturą perspektywie – bez sztucznych wyolbrzymień, przybliżeń i generalnie rzecz ujmując przesady.
Zmieniając i uwspółcześniając nieco repertuar poprzez sięgnięcie po prog-rockowy „Noise Floor” Spock’s Beard jasnym stało się, że im gęściej i bardziej zawile rozgrywa się akcja na scenie, tym swobodniej czuje się w niej Furutech. Wieloplanowość i karkołomność linii melodycznych? Orkiestracje wymieszane z gitarowymi riffami i solidnym uderzeniem perkusji (za którą ponownie zasiadł Nick D’Virgilio)? Nie ma najmniejszego problemu, gdyż wyraźnie słychać, że to nie szczyt możliwości japońskiego przewodu a zaledwie niewinna rozgrzewka. Nawet na prog-metalowym i niebezpiecznie zbliżającym się do thrashowej galopady (podwójna stopa brzmi tutaj niczym szybkostrzelny ciężki karabin maszynowy) „Long Night’s Journey into Day” Redemption nie czuć najlżejszych oznak zadyszki. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż nie ma tu również żadnej nerwowości i prób sztucznego podkręcania tempa. Wszystko podane jest dokładnie w punkt i zaserwowane tak jak należy – al dente, co oznacza, że zróżnicowanie basu idzie w parze z jego zdolnością zapuszczania się w rejony, gdzie zamiast słyszeć poszczególne częstotliwości jedynie czujemy je całym ciałem, więc o jakimkolwiek osuszeniu i odchudzeniu nie ma nawet mowy. Gitary są wściekle kąśliwe, wwiercają się w mózg niczym wiertło podczas wizyty u dentysty a jednak nie popadają w zbytnią napastliwość. Mają przy tym właściwą sobie masę i wygar, więc to nie jest li tylko metaliczny jazgot, co raczej rozgrzany do białości ciekły metal o spopielającej zbyt blisko podchodzących śmiałków temperaturze i adekwatnej do owej siły rażenia masie a jednocześnie magnetycznej wręcz spoistości i aksamitnej gładkości. Jest to też dowód na to, że nawet krążek z ciężkimi brzmieniami można nagrać i zagrać co najmniej dobrze a ewentualne problemy przy jego reprodukcji mogą wynikać nie z jego upośledzenia, co z samych ograniczeń systemu mającego się z nim zmierzyć. Nie muszę chyba nadmieniać, iż Furutech PROJECT-V1 takowych nie posiada.

Zabierając się do podsumowania tego, co Furutech PROJECT-V1 zaprezentował w moim systemie z niekłamaną niechęcią i trudno ukrywaną rozpaczą doszedłem do wniosku, iż o ile jego obecność była mi bardzo na rękę, to już moment jego wypięcia okazał się równie traumatyczny jak leczenie kanałowe. Ludzkiej natury nie da się niestety oszukać. Człowiek został bowiem tak stworzony, że do dobrego przyzwyczaja się bardzo szybko a gdy musi obniżyć loty odbiera to jako nader bolesny afront. Tak też było i tym razem, co jest o tyle znamienne, że relegując PROJECT-V1 ze swojej autorskiej układanki wracałem do bądź co bądź fenomenalnego NanoFluxa-NCF. Problem w tym, że V1-ka okazała się grać w zupełnie innej lidze. Lidze, do której wstęp mają jedynie nieliczni. Szczęście w nieszczęściu, że dzięki RCM-owi miałem zaszczyt dwukrotnie do niej wejściówkę dostać a tym samym zdobyć kolejne, jakże cenne doświadczenia i po raz kolejny podnieść poprzeczkę własnego – mojego prywatnego absolutu, z perspektywy którego oceniać będę kolejne przewody trafiające w moje ręce.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie wiem, jak widzicie to Wy, ale w moim odczuciu tytułowa japońska marka Furutech ewidentnie wymyka się sztampowemu postrzeganiu producentów audio na rynku. Chodzi oczywiście o fakt dwutorowości swojej działalności, czyli przy utrzymywaniu własnej oferty gotowych produktów, nader bogatą ofertę półproduktów, czyli zarówno sprzedaż przewodników ze szpuli, jak i wszelkiej maści dedykowanej im konfekcji. Szaleństwo? Podcinanie zajmowanej przez siebie gałęzi? Bynajmniej, bowiem to trwa od lat, a mimo to Furutech jest marką, którą rozpoznaje nawet moja stroniąca od naszego hobby żona. A dzieje się tak dlatego, że inżynierowie tej manufaktury nie zasypiają gruszek w popiele i konsekwentnie wdrażają nowe patenty, czego ostatnio powołanym do życia przykładem jest technologia NCF. I gdy wydawałoby się, że po tym milowym kroku na dłuższy czas dział projektowy mógłby zrobić sobie wolne, nagle okazuje się, iż mieszkańcy kraju kwitnącej wiśni pokazali światu swój najnowszy, co bardzo istotne, najbardziej skomplikowany technicznie w dotychczasowej historii marki produkt. Mowa o już z wyglądu niepozostawiającym złudzeń – chodzi o gabaryty – bohaterze dzisiejszego spotkania, czyli przewodzie zasilającym Furutech Project-V1, o pojawienie się którego w naszej redakcji zadbał katowicki RCM.

Rozpoczynając skrócony opis budowy rzeczonego kabla powiem tak. Jeśli Japończycy w swojej odezwie do potencjalnego klienta mówią o dużym skomplikowaniu konstrukcji, to w przypadku Furutecha tak w stu procentach jest. Niby mamy do czynienia z symbolicznymi trzema żyłami, jednak zapewniam, iż jest to dopiero wierzchołek góry lodowej zaawansowania technicznego naszego bohatera. W telegraficznym skrócie wygląda to tak. W roli nośnika sygnału zastosowano posrebrzaną miedź Alpha OCC i Alpha DUCC. Na to nałożona została dwuwarstwowa izolacja na bazie fluoro-polimeru i polietylenu. Kolejnym zabiegiem jest otulenie tego przewodnikowego „trój-paka” włóknami poliestrowymi i ustalającą ich średnicę owijką papierową. Następny krok to wytłumiona proszkiem węglowym, wzbogacona technologią na bazie nano-ceramiki otulina z PVC. Wokół tak skomplikowanego sandwicha przy pomocy wspominanej, drugi raz zastosowanej papierowej owijki usadowiono ściśle ułożone rury jako miękka, antywibracyjna stabilizacja całej budowli. Zaś na koniec po raz kolejny powtórzono zabieg otulenia całości zespołem tłumiącym z proszkiem węglowym i wzbogaconą technologią nano-ceramiki rurką z PVC. Oczywiście pełni świetnych pomysłów ojcowie tego modelu nie byliby sobą, gdyby w walce o najlepsze warunki do przepływu sygnału w zaraz po pierwszej warstwie tłumika na bazie proszku węglowego i nano-ceramicznej otuliny PVC nie zastosowali podwójnego ekranowania – jedno z folii, a drugie plecionki miedzianej, zaraz za nimi warstwy elastycznego oplotu nylonowego, a jako przyjemne dla oka zewnętrzne wykończenie całości czarnej opalizującej plecionki. Przyznacie, że naprawdę mówimy o konstrukcyjnym szaleństwie. Po co? Naturalnie w służbie jak najlepszej jakości przesyłu w tym przypadku życiodajnej energii elektrycznej. Jeśli chodzi o wykorzystane do zaterminowania kabla wtyki, mamy do czynienia z najnowszym modelem dedykowanym tytułowemu przewodowi. Sam kabel realizując opracowane w zaciszu działu projektowego założenia ma dwie średnice – środkowa jest o połowę większa od końcowych przebiegów, dlatego w celach estetycznego połączenia dwóch rozmiarów w niedalekiej odległości od wtyczek producent zastosował spójne wizualnie i technologicznie jak wtyczki zgrabne baryłki. Wieńcząc ten naprawdę symboliczny opis bardzo skomplikowanej budowy V-1-ki istotną informacją jest standardowa długość produkowanych pod flagą Furutecha przewodów sieciowych na poziomie 1.8 m.

Gdy po kilku świetnie wypadających podejściach odsłuchowych zastanawiałem się, jak podejść do tematu przybliżenia Wam najważniejszych cech naszego bohatera, tak prawdę mówiąc do momentu otrzymania informacji na temat jego budowy z działu handlowego nie wiedziałem, jak to zgrabnie ugryźć. Ewidentnie pokazał się z zaskakująco ciekawej, bo w dobrym tego słowa znaczeniu nieoczekiwanej, a rzekłbym nawet fenomenalnej strony, a mimo to w obawie przed spaleniem testu na przysłowiowej panewce kombinowałem, jak usłyszane niuanse ubrać w słowa. Czy od startu pojechać samymi superlatywami? A może stopniowo budować napięcie? Na szczęście tak jak w procesie przybliżania skomplikowania budowy kabla, również w kwestii opisu brzmienia z pomocą przyszła mi odezwa producenta do klienta. Oczywiście z tego typu informacjami zazwyczaj zapoznaję się podczas każdego podejścia testowego, jednak w wielu przypadkach są to li tylko większe lub mniejsze pobożne życzenia. Na szczęście mnogość przypadków nie oznacza standardu, dlatego byłem rad, że i tym aspektem będąca zarzewiem tego spotkania marka kolejny raz pokazała, jak dbać o przez lata wypracowany wizerunek. O czym zatem pisali Japończycy?
O wysokiej rozdzielczości spektaklu muzycznego, ze szczególnym zwróceniem uwagi nie na górne rejestry, tylko na zakresy średnio i niskotonowy. Poprawiającym projekcję i namacalność wirtualnej sceny dźwiękowej niskim poziomie generowanych szumów. Zwartym i kontrolowanym basie. Energii odtwarzanej muzyki. I dzięki wspomnianym zabiegom znakomitej dynamice prezentacji. A jak odebrałem to ja?
Pewnie się zdziwicie, ale w pierwszej chwili pozorna „ekspresja” dźwięku jakby się cofnęła. Przekaz przestał na siłę szukać poklasku. Jednak po zrozumieniu tematu okazało się, iż była to ewidentna realizacja opisanych przed momentem firmowych założeń. To był ewidentny przypadek, gdy z pozoru szkodliwe „mniej” w końcowym rozrachunku oznaczało oczekiwane „więcej”. Słowem kluczem w rozwikłaniu tej sytuacji jest rozdzielczość. Nie typowe podnoszenie tonacji lub lekkie odchudzenie wyższej średnicy, tylko minimalizacja szumu tła pozwalająca zaznaczyć swój byt zawartym w materiale muzycznym nawet najcichszym informacjom. A to dopiero początek skutków poprawy rozdzielczości, bowiem dzięki wynikającej z tego działania, wzroście transparentności niskich tonów, te zaczęły schodzić znacznie niżej, środek stał się oczekiwanie czytelniejszy, a góra w pierwszym kontakcie jakby mniej intensywna, tak naprawdę dopiero teraz wybuchła feerią mikro-detali. Mało tego. Dotychczasow, ewidentnie udowodnione przez opiniowany model sieciówki Furutecha, uśrednienie prezentacji dzięki konstrukcyjnym zabiegom oczyszczania dostarczanego do elektroniki prądu, zostały zamienione w czystą energię. Bas i środek stały się bardziej zwarte, jednak w żadnym wypadku nie odchudzone, anorektyczne, czy kanciaste, tylko pulsujące przyjemnie, acz wyraźnie zaznaczona w domenie krawędzi krągłością, wybrzmiewające z większą energią i do tego zjawiskowo dźwięczne. Do czasu tego testu wydawało mi się, że w tej materii osiągnąłem mityczny Olimp, jednak V1-ka pokazała mi palcem, jak bardzo się myliłem. A trzeba zaznaczyć, że zastosowałem jedną sztukę i to tylko w transporcie płyt CD. To co wydarzyłoby się po aplikacji tego otulonego różnego rodzaju izolacjami i ekranami drutu w bardzo czułym u mnie przetworniku D/A lub zastosowaniu kilku takich konstrukcji na raz? Szczerze? Po pierwsze – na szczęście miałem tylko jeden egzemplarz. Zaś po drugie – wpięcia go w innym miejscu nawet jednego zwyczajnie się bałem. A ów strach powodowało kiedyś znakomite, a w czasie testu zjawiskowe radzenie sobie systemu z najbardziej wymagającym materiałem muzycznym. Materiałem, który w brew pozorom nie był rockowym szaleństwem, bezpardonową elektroniką, czy nawet wielkimi składami symfonicznymi, tylko mocno eksponującym pracę kontrabasu jazzem spod znaku Paula Bley’a i jemu podobnych oraz wirtuozerię dzięki wielobarwności przy nawet symbolicznym pociągnięciu strun smykiem, fenomenalnie brzmiącej violi da gamby z bogatego repertuaru Jordi Savalla. Powód? Bez najmniejszego problemu aby sprawdzić rozdzielczość prezentacji, wystarczy znaleźć z pozoru monotonnie brzmiący, jednak w odpowiednich – czytaj mistrzowskich – rękach bardzo trudny do oddania jego fenomenu pojedynczy instrument. Owszem, wielkie symfoniczne składy również są bardzo dobrym przykładem, jednak jeśli coś tak prostego jak wspomniane przed momentem dwa rodzaje „nadmuchanych skrzypiec” jest Twoim konikiem, bez problemu przekonasz się, na czym polega znakomitość testowanego w danym momencie akcesorium audio. Dla mnie osobiście to był nokaut. I to brutalny, bo nie po jakimś siłowym poszukiwaniu pozytywów, tylko dosłownie po kilkuminutowym słuchaniu. Nie sądziłem, że poprawa rozdzielczości aż tak mocno może wpłynąć na projekcję energii środka i dołu pasma przy jednoczesnym ogólnym wybuchu informacji z górą włącznie – przypominam o jej pozornym uspokojeniu. Kontrabas i viola nie tylko zaczęły pokazywać wręcz mili-sekundowy stan każdej ze strun, ale przy okazji otrzymały zastrzyk wydłużającej wybrzmienie każdej nuty witalności. Do tego ewidentnej poprawie uległ bardziej skondensowany, bo bez sztucznie wyostrzonej kreski, ale aż kapiący od energii atak. Ciężko jest mi oddać stan ducha w jaki wprowadził mnie rzeczony kabel sieciowy, jednak gdybym mimo wszystko miał go określić, była to dawno zapomniana, bo po przekroczeniu jakościowego szaleństwa mojego zestawu, zazwyczaj będąca codziennością, ewidentna ekscytacja. Ekscytacja nie tylko z uwagi na opisaną przed momentem zaskakująco narkotyzującą mój ośrodek zarządzania ciałem rozdzielczość, tylko jej wkład w próbę pokazania bardzo namacalnego, świetnie rozbudowanego w każdym wektorze – szerokość, głębokość, wysokość, wizualizowanego jeszcze lepiej niż mam na co dzień w estetyce 3D świata muzyki. To było na tyle znamienne w skutkach, że kilkukrotnie złapałem się na mimowolnym wgłębianiu się w dosłownie każdy najdrobniejszy ruch smyczka po strunie i wywołany dzięki temu w eterze efekt soniczny kosztem patrzenia na całość utworu. Jednak bez obaw, nic w tym momencie nie straciłem, gdyż znam te płyty od podszewki i wspomniany stan percepcji był jedynie skutkiem tak drobiazgowego, przez to mimowolnie zapraszającego do poszukiwań początku i końca wibracji struny, jednak bez poczucia zachłyśnięcia technikaliami pracy wiolonczelisty i kontrabasisty, pokazania znanego od lat materiału muzycznego. W ogólnym rozumieniu słuchałem tego samego materiału. Atak, energia, szybkość zmian rytmu oraz rzadko spotykana nieskończoność i błysk wybrzmień. Jednak w konfiguracji z japońską myślą techniczną w dotychczas nieosiągalnym dla mojej zbieraniny wyrafinowaniu i sposobie dozowania informacji. Cuda? Nic z tych rzeczy. Po prostu efekt pracy znakomitego działu projektowego stajni Furutecha.

Jak sklasyfikowałbym i komu poleciłbym naszego bohatera? Pewnie się zdziwicie, ale na obydwa pytania mam bardzo banalne odpowiedzi. Pierwsza odpowiedzią jest teza, że to co prezentuje nasz bohater, spokojnie można określić jako rzadko spotykane zjawisko w każdym aspekcie. I nie chodzi o wzorową ilość oraz jakość basu, środka i góry, tylko o świetne zbilansowanie esencji, energii i informacyjności tych częstotliwości w służbie malowania namacalnego świata muzyki. Naturalnie na tyle realnego, na ile pozwala obecna technika odtwarzania zapisanej na płytach muzyki. Natomiast jeśli chodzi o drugą odpowiedź, ta bez najmniejszych problemów jest zachętą do prób na własnym organizmie dla praktycznie każdego miłośnika muzyki bez względu na estetykę grania jego zestawu audio. Powodem tego jest artykułowana przez cały czas znakomita rozdzielczość opisywanego kabla, który mimo gęstej i ciemnej projekcji mojej układanki potrafił wznieść ją na dotychczas niespotykany poziom jakości. Naciągam fakty? Spróbujcie, a sami się przekonacie. Niestety jak to zwykle bywa, wszytko co fajne, szybko się kończy. Co to oznacza? Nie wiem, co ustalono finalnie, ale nasz bohater w postaci kabla sieciowego Furutech Project V-1 w założeniach miał być limitowany do 40 sztuk. A jeśli tak się stanie, radzę się spieszyć, bo nie zdziwię się, gdy nawet niezobowiązujący odsłuch zadecyduje o pozostawieniu go w systemie na stałe. To zaś przy znikomej ilości nawet tak drogiego produktu na cały świat, może wyczerpać dostępną pulę dosłownie w kilka tygodni. Zatem zainteresowanych uprzedzam, nie cena, tylko będący skutkiem braku decyzji mijający czas jest Waszym największym wrogiem.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: Furutech
Cena: 8000€ / 1,8m

  1. Soundrebels.com
  2. >

David Laboga Custom Audio G-AC & GR-AC-Connect
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Po miło przez nas wspominanym spotkaniu z przewodem zasilającym David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect przyszła pora na jego bratobójcze porównanie z wersją G-AC – zakończoną złotymi wtykami. Podobno, przynajmniej według producenta złoto lepiej sprawdza się w źródłach a rod we wzmocnieniu. Posłuchamy, ocenimy.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Ayon CD-35 II Signature & Triton Evo

Link do zapowiedzi: Ayon CD-35 II & Triton Evo

Opinia 1

Skoro testy firmowych zestawów niekoniecznie kwalifikujących się do elitarnego grona „systemów marzeń”, jednak stanowiących nader ciekawą propozycje dla osób poszukujących gotowego rozwiązania bez zbędnego kombinowania, przemierzania świata / internetu wzdłuż i w szerz wzbudziły całkiem spore zainteresowanie uznaliśmy, iż warto kontynuować temat. W końcu nie każdy z audiofilsko zorientowanych nabywców ma sięgające stratosfery High-Endu ambicje i możliwości i tak naprawdę do pełni szczęścia wystarczy mu po pierwsze dobrze grające, a po drugie okupujące półki znajdujące się w zasięgu zwykłych śmiertelników rasowe Hi-Fi. Dlatego też po dwóch setach Cyrusa (CDt-XR & i7-XR, Pre-XR & Mono X 300 Signature) postanowiliśmy zaprezentować zgoła odmienną, tym razem lampową alternatywę, czyli austriacki, sygnowany przez doskonale znaną przez naszych Czytelników markę Ayon Audio duet w składzie CD-35 II & Triton Evo.

Nie chciałbym w tym momencie się powtarzać, ale nic nie poradzę na to, iż podobnie jak przy brytyjskich maluchach, tak i w przypadku Ayona analogia do konia z „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego wydaje się całkiem uzasadniona. I bynajmniej nie jest to jakiś zarzut mający na celu zdyskredytowanie kolejnych, wychodzących spod rąk Gerharda Hirta i jego zespołu modeli, lecz jedynie potwierdzenie z jednej strony konsekwentnego trzymania się raz obranej drogi a z drugiej świetnej rozpoznawalności austriackiej marki. Trudno bowiem nie trafić z wytwórcą jeśli mamy do czynienia z wykonanymi z grubych, szczotkowanych aluminiowych profili komponentami o charakterystycznie zaokrąglonych narożnikach i chromowanymi „garnkami” w przypadku wzmocnienia. Krótko mówiąc nawet w dobie szalejącej inflacji, dramatycznych skoków cen wszelakiej maści specjalistycznych ingrediencji o ich problematycznej dostępności nawet nie wspominając (vide kości DAC-ów i lampy) Ayon nie spuszcza z tonu, nie obniża lotów, tylko trzyma poziom i uparcie prze do przodu udowadniając, że jeszcze sporo da się wycisnąć z pozornie archaicznych technologii. Nie wierzycie Państwo? Cóż, Wasza strata. W dodatku to nie kwestia wiary i własnych przekonań, lecz twarde fakty, które jak widać na załączonych fotografiach prezentują się nader okazale.
Zgodnie z drogą sygnału prosiłbym w pierwszej kolejności o zwrócenie uwagi na źródło, choć tak po prawdzie to mocno krzywdzące dla dostarczonego przez Nautlusa egzemplarza 35-ki uproszczenie, gdyż prosto z Krakowa dotarła do nas wersja Preamp&Signature a więc nie „zwykły” ( o czym dosłownie za chwilę) odtwarzacz CD a topowy kombajn dysponujący w pełni funkcjonalnym przedwzmacniaczem i równie rozbudowanym przetwornikiem cyfrowo-analogowym. Niemniej jednak patrząc od frontu, obu profili i lotu ptaka na współczesną i poprzednią wersję odtwarzacza śmiało możemy uznać, iż są do siebie bliźniaczo podobne. Czerwono/czarny wyświetlacz dot-matrix na froncie, dyskretny logotyp producenta (z lewej) i oznaczenie modelu (z prawej) – o dziwo bez wydawać by się mogło oczywistej II-ki to wszystko, co na ścianie przedniej znajdziemy. Podobną powtórkę z rozrywki mamy na płycie górnej, gdzie pomiędzy czterema chromowanymi kratkami wentylacyjnymi umieszczono „wieko” napędu a wzdłuż przedniej krawędzi w równym rządku ustawiono siedem (protoplasta mógł pochwalić się ośmioma, gdyż dysponował jeszcze przełącznikiem pomiędzy warstwami CD/SACD) otoczonych podświetlanymi rubinowymi aureolkami przycisków nawigacyjno-funkcyjnych. Zakrystia również powoduje zjawisko określane jako déjà vu, gdyż gdyby nie informacja, iż mamy do czynienia z CD-35 II śmiało moglibyśmy uznać, iż otrzymaliśmy NOS-a klasycznej 35-ki. Do dyspozycji otrzymujemy okupujące obie flanki wyjścia liniowe zarówno w formacie RCA i XLR. Pomiędzy nimi, patrząc od lewej rozlokowano sekcję wejść z parą XLR-ów i dwiema parami RCA, wyjście koaksjalne, blok wejść cyfrowych z koaksjalem AES/EBU, BNC, I²S (w postaci RJ45), USB, RJ45 i trzy dedykowane DSD gniazda BNC. I tu od razu pozwolę sobie na małą dygresję, gdyż pomimo obecnych w sieci informacji zarówno aktualna, jak i poprzednia inkarnacja 35-ki po USB „ogarnia” sygnały PCM do 384kHz / 32 bit i DSD 128 a nie DSD256.
Wracając do spisu z natury nie zabrakło też charakterystycznych trzech hebelkowych przełączników umożliwiających wybór wzmocnienia, trybu pracy i wyjść analogowych oraz zintegrowanego z komorą bezpiecznika gniazda zasilającego IEC.
W trzewiach też co nieco uległo zmianie, gdyż do pary sterujących 5867 i dwóch lamp mocy 6H30 dołączyła jeszcze prostownicza GZ30 a zamiast AKM „VERITA” AK4490EQ użyto dwóch (po jednej na kanał) kości AKM 4497EQ. Z niuansów znanych z przeszłości za zasilanie odpowiadają dwa trafa R-Core. Jednak za największą i tak po prawdzie fundamentalną zmianę wypadałoby uznać w pełni świadomą rezygnację ze wsparcia dla krążków SACD. Tak, tak. Druga odsłona 35-ki jest „zwykłym” odtwarzaczem CD. W związku z powyższym dotychczasowy napęd zastąpiono alternatywnym modelem pochodzącym z portfolio Stream Unlimited bazującym na mechanice Sanyo. Zaowocowało to również zmianą sposobu stabilizacji płyty z niezależnego magnetycznego krążka na rzecz zintegrowanego z pokrywą docisku, jak to już drzewiej w Ayonie bywało. W dostarczonym egzemplarzu reprezentującym wypasioną opcję Preamp&Signature nie zabrakło oczywiście możliwości konwersji PCM-DSD i regulacji głośności opartej na scalonej drabince rezystorowej PGA a w roli odbiornika USB wykorzystano kość XMOS.

Z kolei Triton Evo, to może nie zupełnie nowy (zastąpił przez osiem lat pełniącego dyżur Tritona III), acz oczywiście mogący pochwalić się w pełni zgodną z firmowym kanonem piękna aparycją, gracz w drużynie Ayona. W centrum jego frontu umieszczono podświetlany czerwony firmowy logotyp, po którego lewej stronie znalazło się radełkowane pokrętło głośności a po prawej, bliźniacze pełniące funkcję selektora źródeł. Listę atrakcji zamyka oczko czujnika IR. Zdecydowanie więcej dzieje się na górnym i zaskakująco zatłoczonym „lądowisku”, gdzie oprócz zabezpieczających tyły czterech chromowanych garnków z transformatorami i dławikami za oko łapie osiem (po cztery na kanał) charakterystycznych pisanek, czyli Tung-Soli KT150 zdolnych oddać 2 x 120 W w trybie pentodowym i 2 x 70 W w z założenia nieco subtelniejszym triodowym. W sekcji wejściowej/sterującej pracuje kwadra 6SN7 i para 12AU7 (JAN 6189 Sylvania). Na stosunkowo niewielkiej powierzchni ściany tylnej udało się zmieścić, patrząc od lewej zintegrowane z komorą bezpiecznika gniazdo zasilające IEC, przełącznik uziemienia i dedykowany temuż zacisk, przełącznik tłumienia i selektor tryby pracy (trioda/pentoda), odrębne dla obciążeń 4 i 8 Ω terminale głośnikowe, przełącznik umożliwiający wykorzystanie integry w roli końcówki mocy, wyjście z przedwzmacniacza i cztery wejścia liniowe z czego trzy w standardzie RCA i jedno XLR.

Z oczywistych względów, czyli mówiąc wprost najzwyklejszej, nurtującej posiadacza pierwszej wersji 35-ki ciekawości zamiast słuchać jak bozia przykazała i zapewne dystrybutor liczył kompletu w pierwszej kolejności zająłem się bratobójczym sparringiem obu odtwarzaczy. Bardzo szybko okazało się, iż aktualna inkarnacja w porównaniu z protoplastą charakteryzuje się nieco ciemniejszym i bardziej masywnym dźwiękiem. Nie była to jednak rewolucja a raczej ewolucja mająca na celu delikatne obniżenie środka ciężkości z jednoczesnym zaakcentowaniem spektakularności prezentacji. Przy okazji nie dało się nie zauważyć, iż płyty wczytywane były zdecydowanie szybciej aniżeli miało to miejsce w mojej wersji. Pełna elektronicznych pyknięć, cyknięć i sięgających bram Hadesu składanka „The Highlights” The Weekend zabrzmiała nieco mniej plastikowo (bardzo przepraszam wiernych akolitów Abela Makkonena Tesfaye’a, jednak inaczej się jego twórczości określić nie daje) a iście infradźwiękowe tętnienia odzywały się częściej niż w systemie odniesienia. Podobnie partie wokalne cechowała większa energetyczność a co za tym idzie namacalność wynikająca poniekąd z przybliżenia pierwszego planu. Powyższa sygnatura świetnie sprawdziła się na zdecydowanie cięższym i bardziej agresywnym materiale. Zarówno ponad 30-letnia klasyka thrashu, czyli „Rust In Peace” Megadeth, jak i jej zdecydowanie młodszy odpowiednik – „Submission For Liberty” 4 ARM cechowały zaskakująca soczystość i wypełnienie zazwyczaj cykających, nazbyt brzękliwych blach, czy jazgotliwych, wwiercających się w mózgownice riffów. Nic a nic nie traciła przy tym wynikająca z iście obłąkańczych temp motoryka, więc chyba nie muszę dodawać, że kończyn utrzymać w jednym miejscu było nie sposób a i charakteryzujący się coraz większa powierzchnią jedwabistego połysku czerep usilnie próbował przypomnieć sobie długowłosą, obfitującą w headbanging młodość. Warto również podkreślić, iż uaktywnienie dostępnego z dołączonego do odtwarzacza pilota upsamplingu znacząco poprawiło rozdzielczość i timing pozwalając nie tylko lepiej wniknąć w strukturę nagrań, lecz również z większą precyzją śledzić najbardziej karkołomne blasty i riffy.
Sięgnięcie po stojącego do tej pory nieco z boku towarzysza 35-ki, czyli Tritona Evo zaowocowało kolejną niespodzianką, gdyż o ile do tej pory, czyli jak daleko jestem w stanie sięgnąć pamięcią, jeszcze nie zdarzyło się abym świadomie decydował się na limitację mocy wizytującej/egzystującej w moim systemie amplifikacji, to tym razem, po kilku porównaniach uznałem, że o zgrozo najnowsza odsłona Tritona bardziej podoba mi się w trybie … triodowym. Nie dość bowiem, że deklarowane przez producenta 70W na kanał były całkowicie wystarczające zarówno do radosnych porykiwań Jeffa Watersa na „Ballistic, Sadistic” Annihilatora z niemalże koncertowymi poziomami głośności, jak i wielkiej hollywoodzkiej symfoniki reprezentowanej przez „Pirates of the Caribbean: Dead Man’s Chest” autorstwa Hansa Zimmera, to jasno dały mi do zrozumienia, że nie tylko moje dyżurne Dynaudio Contour 30 nie stanowią dla tytułowego Ayona żadnego problemu. Ba, wszystko wskazywało na to, że austriacka amplifikacja targała i miotała nimi zdecydowanie brutalniej od mojego 300W Brystona, więc śmiało można uznać, iż est to bestyjka zdolna z łatwością wysterować zdecydowanie bardziej wymagające kolumny. Warto jednak mieć gdzieś z tyłu głowy, że również i w tym przypadku mamy do czynienia z pewnym kompromisem, czyli dostajemy coś za coś. O ile bowiem wolumen i potęga dźwięku oferowane przez Tritona Evo były wprost porażające, a i trudno było nie zakochać się w soczystości palety barw jakimi operował, to już w porównaniu z kanadyjską, tranzystorową końcówką kontury źródeł pozornych kreślił zauważalnie grubszą i miększą kreską. Ponadto poniekąd z racji podobnej do towarzyszącego mu źródła maniery delikatnego dociążania przekazu zasadnym było ustawienie go w tryb triodowy, który nieco temperując jego spontaniczność i ekspresję przynajmniej w moim, częściowo zaadaptowanym akustycznie pomieszczeniu zapewniał bliższą naturalności równowagę tonalną. Za to z oszczędniejszymi na basie kolumnami i/lub większym aniżeli 24 m pomieszczeniu tryb pentodowy miałby spore szanse na przejęcie pałeczki i rozwinięcie skrzydeł, więc gorąco zachęcam Państwa do eksperymentów, które w przypadku tytułowego Tritona są o tyle łatwe do wykonania, że wystarczy jedynie wcisnąć/wycisnąć przycisk na jego plecach i samemu dokonać oceny. Jedno jest jednak pewne – zestaw Ayona nader udanie łączy iście nieposkromioną moc z miłą uszom słodyczą i gładkością, dzięki czemu nawet POP-owy „The Gods We Can Touch” AURORY wypadał na tyle angażująco, że ani przez myśl mi nie przeszła zmiana repertuaru przed jego końcem. Jednym z głównych powodów takiej decyzji było właśnie wysycenie i dociążenie wokalu przez co mistycznie – elfickie partie wokalne straciły swą nieco anorektyczną eteryczność nabierając ciałka i soczystości, dzięki czemu Panna Aksnes przestała przypominać będącą moim osobistym synonimem wokalnej anemii niejaką Ane Burn, której niemalże ostatnie tchnienie można usłyszeć na uwspółcześnionej wersji „Don’t Give Up” Petera Gabriela („New Blood”). Całe szczęście owe przyoblekanie tkanką nie nosiło znamion zbytniej przesady, więc proszę się nie obawiać, iż filigranowe dziewczę nagle zacznie przypominać Marit Bjørgen. Po prostu dzięki austriackiemu zestawowi zyskamy pewność, iż nie porwie jej (Aurory, nie Bjørgen) byle podmuch wiatru.

Nie da się ukryć, iż Ayon CD-35 II Signature wraz z Tritonem Evo stanowią wielce łakomy kąsek dla wszystkich tych, którzy zakochując się w lampach ani myślą poświęcać owej miłości dynamikę i potęgę godną kilkusetwatowych tranzystorowych końcówek. Ayony łączą bowiem wspomniane walory dynamiczne z karmelową słodyczą i uzależniającą od pierwszych taktów soczystością, dzięki czemu nawet thrashowe, zazwyczaj jazgocząco-cykające, ekstrema nabierają muskulatury, a wiotkie jak trzcina przypominające oniryczne elfy i gustujące w jarmużu wokalistki odkrywają zalety średnio-wysmażonych steków podawanych z pieczonymi batatami i litrowym kuflem Münchner Hell.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Być może Was zaskoczę, ale bez jakiegokolwiek naginania faktów jestem gotów wygłosić tezę, iż tytułowa austriacka marka Ayon znana jest z co najmniej trzech powodów. Pierwszy to statutowe wykorzystanie w układach elektrycznych uwielbianych przez wielu miłośników muzyki lamp elektronowych. Drugi – bardzo bogata, a dzięki temu potrafiąca spełnić nawet najbardziej wyśrubowane oczekiwania oferta sprzętowa. Zaś trzeci – konsekwentne wdrażanie przez właściciela i głównego projektanta Gerharda Hirta nowych, naturalną koleją rzeczy robiących krok do przodu w domenie jakości dźwięku pomysłów. Zgadzacie się ze mną? Spokojnie, nie odpowiadajcie, bowiem na bazie nie tylko moich osobistych doświadczeń, ale również prężnej dystrybucji tej marki na naszym rynku traktuję to pytanie jako retoryczne. A jeśli nawet ktoś raczy oponować, jako stuprocentową obronę mojej teorii proszę potraktować tych kilka poniższych akapitów o po pierwsze – urządzeniach lampowych, po drugie – poszerzających już bogatą ofertę austriackiego podmiotu oraz po trzecie – będących swoistymi nowościami odtwarzaczu kompaktowym Ayon CD-35 II wraz z wzmacniaczem zintegrowanym Ayon Triton Evo, których wizytę w naszych okowach zawdzięczamy Nautilusowi.

Kreśląc kilka informacji na temat przecież znakomicie rozpoznawalnego Ayona, pierwszym na co chciałbym zwrócić uwagę, jest bardzo uniwersalna bryła wszelkich komponentów z tej stajni. I bez znaczenia jest fakt, czy rozprawiamy o sekcji wzmocnienia, sterowania, czy odczytu wszelkiego rodzaju danych cyfrowych, bowiem zawsze jest to wyższy lub niższy, głębszy lub płytszy, a czasem szerszy lub węższy prostopadłościan z przyjemnie dla oka zaokrąglonymi narożnikami. Jedyną różnicą pomiędzy konkretnymi komponentami jest ukrywanie w przypadku źródeł i przedwzmacniaczy i eksponowanie w przypadku amplifikacji różnej maści lamp elektronowych. Jeśli chodzi o materiał korpusów, mamy do czynienia fajnie prezentującym się, bo zawsze wykończonym w czerni, szczotkowanym aluminium. Podchodząc metodycznie do tematu bliższego opisu naszych bohaterów, rozpoczniemy od odtwarzacza CD-35 II, który w trosce o wizualny spokój awersu łapie za oko jedynie mieniącym się ciemną czerwienią wyświetlaczem w centrum i nazwą modelu oraz logo marki po bokach. Zgodnie z tradycją mamy do czynienia z top loaderem, co oznacza, że czytnik płyt kompaktowych został ulokowany po środku górnej połaci pod wykonanym z ciemnobrązowego akrylu szykownym, zintegrowanym z dociskiem płyty dekielkiem. Ale to nie koniec istotnych akcentów tej części odtwarzacza, bowiem tuż przed wspomnianym napędem producent wkomponował siedem srebrnych przycisków sterujących, a po jego obydwu stronach cztery symetrycznie zorientowane kwadratowe, z zaokrąglonymi narożnikami, grawitacyjnie wentylujące wykorzystujące szklane bańki trzewia konstrukcji srebrne kratki. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w dbałości o zadowolenie klienta emanuje pakietem wejść cyfrowych COAX, AES/EBU, BNC, OPTICAL, I2S, USB, RJ45 i 3 x BNC dla formatu DSD, wejściami i wyjściami analogowymi RCA i XLR, 3 przełącznikami hebelkowymi trybu pracy odtwarzacza oraz zintegrowanym z bezpiecznikiem gniazdem zasilania. Jak to zwykle u Ayona bywa, główny włącznik znajdziemy przy froncie od spodu obudowy.
Przerzucając wzrok na integrę, natychmiast widać, iż w tym przypadku mamy do czynienia z typową platformą eksponującą fantastycznie prezentujące się lampy elektronowe z ostatnio modnymi KT-150 w sekcji wzmocnienia. Jednak ogólna aparycja nie bazuje jedynie na lampach, bowiem w kolejnym z rzędów za lampami znajdziemy cztery równie świetnie wyglądające, bo chromowane kubki transformatorów. Oczywiście również w tym przypadku górna połać obudowy nie obyła się bez kilku kratek wentylujących układy elektryczne. Temat frontu rozwiązują dwie gałki sterujące – lewa wzmocnienie, prawa wybór wejścia, pomiędzy nimi podświetlane na czerwono podczas pracy logo marki i rzucona na lewą stronę nazwa modelu. Plecy Tritona podobnie do 35-ki są ostoją baterii przyłączy, pośród której patrząc od lewej strony znajdziemy gniazdo zasilania, zacisk uziemienia z hebelkiem wyboru jego wykorzystania, przycisk zmiany pacy z triody na pentodę, zaciski kolumnowe z odczepami dla obciążenia 4/8 Ohm, wejście pracy jako końcówka mocy z stosownym przełącznikiem, przelotka z przedwzmacniacza oraz 3 wejścia liniowe RCA i jedno XLR. Analogicznie do odtwarzacza przełącznik inicjujący pracę znajduje się pod spodem tuż przy froncie. Wieńcząc pakiet informacji dodam jeszcze, iż każdy z produktów w standardzie ma swojego własnego, wyposażonego w stosowne do zadań funkcje pilota zdalnego sterowania.

Gdy dotarliśmy do opisu brzmienia rzeczonego zestawu, bardzo istotną informacją z punktu widzenia zrozumienia istoty mojego starcia jest ustalenie, w z jakimi nastawami przeprowadziłem większość odsłuchów. Chodzi bowiem o możliwość wyboru pomiędzy trybem triodowym i pentodowym. Pierwszy zawsze stawiał na muzykalność przekazu z tendencją wyciągania z muzyki maksymalnych pokładów emocji nawet drobnym kosztem pełnej kontroli dźwięku. Zaś drugi może nie szedł diametralnie inną drogą, ale swoją uwagę w większym stopniu kierował w stronę pokazania muzyki z bardziej energetycznej strony. To nadal było lampowe, plastyczne, z fajną magią granie, jednak w swym kodzie DNA miało zapisane działanie na rzecz drive’u. A jeśli tak, to wiadomym jest, że szła za tym lepsza kontrola nad kolumnami. Kolumnami, które w moim przypadku z uwagi na wielkość, ilość przetworników, rozbudowanie zwrotnicy i wyrafinowanie konstrukcji właśnie wspomnianej kontroli, czyli zapewnienia niezbędnej ilości prądu potrzebują. Dlatego też po akomodacyjnym mitingu w trybie czarującej magią przez duże „M” triody, główną część testu przeprowadziłem w wersji pentody. Co to oznaczało?
Muzyka odznaczała się znakomitą gęstością i przyjemnym zaciemnieniem. Jednak nie w stylu monotonnej kluchy ze skąpą ilością informacji, tylko epatując oczekiwaną soczystością, mimo lekkiego przygaszenia światła na scenie za sprawą dobrze dobranego oddechu pozwalała wybrzmieć do samego końca dosłownie każdej powołanej przez muzyków nucie. Banał? Nic z tych rzeczy. Powiem więcej. W przypadku tego zestawienia wbrew pozorom to było bardzo istotne działanie. Powodem mojego zwrócenia na to uwagi jest wysoko postawiona poprzeczka przez dwie czarne niemieckie wieże. To są stosunkowo trudne do wysterowania paczki, a mimo to nie zmusiły austriackiego zestawu do rzucenia białego ręcznika. Muzyka nadal tętniła życiem – co było ewidentną zasługą wystarczającej wydajności piecyka, a przy okazji bez problemu potrafiła pokazywać zawarty w niej pakiet niczym nieskrępowanych emocji – za to zaś odpowiadało wyrafinowanie aplikacji tak lubianych lamp mocy KT-150. I co ciekawe, takie postawienie sprawy zaowocowało pełna uniwersalnością tytułowego tandemu, który potrafił fajnie zaprezentować dosłownie każdy rodzaj muzyki. Naturalnie z lampowym sznytem, jednak bez szkód dla wydobycia odpowiedniej energii i bardzo realnie odbieranych romantycznych emocji. A jeśli tak, to chyba nikogo nie muszę przekonywać, że aby tego dokonać, po pierwsze wirtualna scena była nie tylko szeroka i głęboka, ale również odpowiednio wysoka, co znakomicie realizowało tak oczekiwany podczas obcowania z konstrukcjami lampowymi efekt 3D.
Aby unaocznić, a tak naprawdę „unausznić” ofertę brzmieniową Austriaków, wybrałem jedynie dwa krążki. Jednak słowem kluczem tego wyboru jest „istota” wywoływania diametralnie innych emocji przez każdy z nich. Jako pierwszy wystąpi zespół Radiohead z materiałem „Hail To The Thief”. To jest w pełni rockowe granie. Jednakże nie jakiś totalny, notoryczny w dobrym tego znaczeniu „ogień”, tylko poprzeplatane raz ostre, a raz balladowe kawałki. Na bazie tej płyty świetnie widać było, że opiniowany zestaw bez najmniejszych problemów potrafił płynnie przejść z mocnego w spokojny klimat. Gdy muzycy w pełnym składzie maltretowali swoje instrumenty w postaci gitar, perkusji i oczywiście wokalizy, przekaz jawił się jako mieszanka wybuchowa, a gdy nostalgicznym tekstem postanowili nas zaczarować, bez problemu prawie kołysali nas do snu. To natomiast dobitnie pokazało, że z jednej strony system potrafił pokazać drive, z drugiej energię, a z trzeciej dodatkowo wszystko fajnie zbilansować pod względem nie tylko masy, ale również plastyki. Jednak plastyki w żadnej mierze nie zabijającej oddechu w muzyce, tylko czyniącej ją minimalnie przyjemniejszą w odbiorze, bo mniej kwadratową. Zdaję sobie sprawę, że miłośnicy tego rodzaju twórczości być może woleliby pełne spektrum ostrości, jednak nie można mieć pretensji do czegoś, co już podczas powstawania na desce projektowej ma mieć swój słyszalny od pierwszego kontaktu sznyt brzmieniowy. Ważne, żeby ten aspekt nie był celem samym w sobie, czyli będąc jedynie przyprawą do muzycznego dania pozwolił mu smakować je w estetyce bliskiej oczekiwaniom artystów. I moim zdaniem zestaw Ayon-a taki około-lampowy konsensus potrafił utrzymać nawet podczas głośnego słuchania.
Druga płyta to już typowy emocjonalny thriller wybrany z twórczości J.S.Bach-a „Matthäus-Passion” pod Sigiswaldem Kuijkenem. Jaki cel ma ta pozycja? Po pierwsze idą święta. Po drugie jest znakomicie zrealizowana nie tylko pod względem masteringowym, ale również wykonawczym. A po trzecie potrzebowałem jej do pokazania, co potrafi zrobić dobrze zaaplikowana lampa. I w tym celu tendencyjnie wygrałem chyba najbardziej emocjonalną arię „Erbarme dich”. To jest fenomenalnie nie tylko odśpiewany, ale również ubrany w akompaniament skrzypcowy lament o zmiłowanie za potrójne wyrzeczenie się znajomości Piotra z Jezusem. A jeśli interesujące nas za punktu widzenia miłośników dobrej jakości dźwięku obydwa aspekty są na najwyższym poziomie, to co może zrobić dobra lampa w torze? Oczywiście dzięki zarezerwowanej dla niej eteryczności prezentacji, gładkości i specyficznej, bo bliskiej realiom na żywo projekcji 3D wynieść poziom związanych z tym wydarzeniem emocji na często nieosiągalne przez technikę tranzystorową szczyty. I tak było i tym razem. To nie było kolejne fajne odsłuchanie bardzo lubianej przeze mnie płyty, tylko za sprawą wnoszonej przez lampę magii, pełne zintegrowanie się z Piotrem. Jego pełen rozpaczy – w tym w tej produkcji śpiewany przez kobietę – wewnętrzny głos epatował prawdziwym cierpieniem, a z jednej strony przenikliwe, a z drugiej majestatyczne skrzypce podkręcały dodatkowo brutalną prawdę czynu Piotra. Nawet nie wiem, ile razy z rzędu puszczałem tę arię. Wiem jednak, że dawno nie czułem takiej ekspresji ze strony systemu realizującego tę co by nie mówić udokumentowaną na piśmie scenę. To był rasowy seans spirytystyczny. Z tą tylko różnicą, że nie jako nic nieznacząca, bo zaliczona z nudów wycieczka w przeszłość, tylko celowe wzbudzanie u siebie największych pokładów emocji. Co notabene kompania Ayona zrealizowała znakomicie.

Na koniec zabawy z czarnymi rycerzami dokonałem próby upsamplingu opisywanych nagrań do DSD. Efekt? Dla mnie bardzo ciekawy i nawet jakby oczekiwany, bowiem wzrastały pokłady emocji drzemiących w popisach wokalnych. Czy to było dobre dla rockowego popisu, nie próbowałem zero-jedynkowo wydawać opinii, gdyż dźwięk dodatkowo ewaluował w stronę majestatyczności, co dla jednych być może będzie lepszym wyborem, a dla innych na tak zwaną średnia opcją. Niemniej jednak, w żadnym wypadku w tym drugim nurcie muzycznym nie mogłem powiedzieć, ze umierał. Dla mnie zwyczajnie był zbyt zachowawczy. Ale z uwagi, iż to jest pewnego rodzaju opcja przetwornika do potencjalnego użycia, nie ma co kruszyć o to kopii.

Czy zbierając powyższy opis w jedną całość mogę powiedzieć, że lampowy tandem CD-35 II & Triton Evo spod znaku Ayona jest dla każdego miłośnika muzyki? Niestety z racji naturalnych różnic w oczekiwaniach każdego z nas … nie. Jednak zapewniam, lista potencjalnych niekompatybilnych z tego typu prezentacją osobników homo sapiens jest naprawdę niewielka. Na tyle skromna, że obejmuje jedynie kochających granie ocierające się o ból lub wielbicieli dzielenia włosa na czworo. Wszyscy inni w pierwszym rzędzie stawiający na dobrą barwę, energię i czar muzyki jeśli nawet nie kupić, to naszych bohaterów powinni co najmniej u siebie posłuchać. Gwarancji na stuprocentowy sukces nie daję. Jednak zapewniam, nudno nie będzie. Będzie za to emocjonalnie. A chyba o to w naszej zabawie chodzi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Nautilus
Producent: Ayon Audio
Ceny:
Ayon CD-35 II: 8 995€ +1 995 € Signature
Ayon Triton Evo: 11 995€ (Triton EVO + KT170: 12 995€)

Dane techniczne
Ayon CD-35II
• Odtwarzane formaty: CD,
• Parametry pracy przetwornika:768 kHz/32 bity + DSD 128
• Lampy: 6H30, 5687, GZ30
• Dynamika: > 120 dB
• Impedancja wyjściowa RCA/XLR: ~ 300 Ω
• Stosunek S/N: > 119 dB
• Wyjście cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA)
• Wejścia cyfrowe: 75 Ω S/PDIF (RCA), USB, I2S, BNC, AES/EBU, 3 × BNC / DSD
• Pasmo przenoszenia (CD): 20 Hz – 50 kHz
• THD (1 kHz): < 0,001%
• Wyjścia analogowe: RCA & XLR
• Wymiary (S x G x W): 480 × 390 × 120 mm
• Waga: 17 kg
CD-35 II Signature
ZAWIERA DODATKOWO:
• Moduł DSP/PCM → konwerter dla wszystkich sygnałów PCM: (CD, DAC, USB)
• Wysokiej klasy kondensatory sprzęgające

Ayon Triton Evo
• Typ układu: trioda lub pentoda, czysta klasa A
• Lampy wyjściowe: 8 × KT150
• Impedancja obciążenia: 4-8 Ω
• Moc wyjściowa: 2 × 120 W (tryb pentodowy); 2 x 70 W (tryb triodowy)
• Pasmo przenoszenia: 8 Hz – 60 kHz
• Impedancja wejściowa (1 kHz): 100 kΩ
• NFB: 0dB
• Regulacja siły głosu: Tak
• Pilot zdalnego sterowania: Tak
• Wejścia: 3 × Line IN, 1 × XLR IN, 1 × Direct IN
• Wyjścia: 1 × Pre-out
• Wymiary (S x G x W): 510 × 420 × 250 mm
• Waga: 45 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Cyrus Pre-XR & Mono X 300 Signature

Opinia 1

Skoro w ramach nieco nostalgicznej konfrontacji wspomnień z odległej przeszłości ze współczesnymi wypustami Cyrusa pod postacią świetnego zestawu CDt-XR & i7-XR doszliśmy do nader krzepiących wniosków, że mody się zmieniają a Anglicy nadal robią swoje oferując ponadprzeciętnie dobrze grającą elektronikę za rozsądne pieniądze, jednogłośnie uznaliśmy, iż warto kuć żelazo puki gorące, pójść za ciosem i jednocześnie nieco podnieść poprzeczkę. W związku z powyższym od razu przystąpiliśmy do realizacji owych planów i dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora ww. marki – Electronic International Commerce (EIC) już kilka dni od przedstawienia naszej propozycji mogliśmy pochylić się nad przeuroczym w swej kompaktowości, lecz operującym na znacznie wyższym od swoich poprzedników pułapie zestawie pre-power. Tym razem jednak zamiast możliwie daleko posuniętej integracji poszliśmy w separację i pod swój dach przyjęliśmy przedwzmacniacz Cyrus Pre-XR wraz z monoblokami Mono X 300 Signature.

Skupiając się na aparycji goszczącego u nas zestawu miałem nie lada dylemat, gdyż z jednej strony na klawiaturę cisnął mi się słynny cytat z Nowych Aten Benedykta Chmielowskiego, czyli „Koń, jaki jest, każdy widzi”, gdyż tak po prawdzie, jeśli ktoś raz spotkał na swojej drodze elektronikę Cyrusa, to śmiało możemy uznać, że rozpozna ją zawsze i wszędzie, a z drugiej doskonale zdawałem sobie sprawę, iż byłoby to zbyt daleko idące uproszczenie. O ile bowiem jakieś dwie dekady temu rzeczywiście mieliśmy do czynienia z restrykcyjnie przestrzeganą unifikacją, o tyle w tzw. międzyczasie w brytyjskim katalogu pojawiła się nie tylko kusząca akrylem seria One, lecz i takie cuda jak D-klasowy all’in’one Lyric (THREE),czy dokanałowe słuchawki soundBuds i dedykowany smartfonom kieszonkowy wzmako-DAC soundKey. Dlatego też chociażby z poczucia obowiązku pozwolę sobie na pobieżną charakterystykę stanowiącej punkt zapalny niniejszego spotkania trójki, tym bardziej, że zgodnie z firmową systematyką przedwzmacniacz należy do serii XR a monosy do Classic. O ile jednak nomenklatura i genealogia sobie, to realia sobie, więc proszę się zawczasu niepotrzebnie nie martwić, gdyż wszystkie składowe dzisiejszej układanki pasują do siebie równie idealnie, jak popularne klocki pewnego duńskiego wytwórcy. Mamy zatem do czynienia ze zunifikowanymi tak pod względem gabarytów, jak i charakterystycznie przełamanych aluminiowych frontów korpusami o niezobowiązującej szerokości 215mm, 360 mm głębokości i zupełnie nieabsorbującej 73mm wysokości, gdzie różnice wynikające z przypisanym poszczególnym komponentom zadań nie burzą firmowej spójności.
Bazując li tylko na ścianie przedniej stanowiącego zaawansowane centrum sterowania firmowym ekosystemem Pre-XR śmiało moglibyśmy uznać, iż mamy do czynienia z jednojajowym bliźniakiem niedawno recenzowanego na naszych łamach wzmacniacza zintegrowanego i7-XR, gdyż gdyby nie napis informujący o modelu w dolnym pasku szybki chroniącej centralnie umieszczony niewielki wyświetlacz konia z rzędem temu, kto rozróżniłby oba komponenty. Oprócz wspomnianego displaya nasz dzisiejszy gość może pochwalić się zlokalizowanym na lewo od niego włącznikiem głównym i czujnikiem IR, okupującą prawa flankę gałką regulacji głośności i ustawionymi w równym rządku na wysuniętej żuchwie siedmioma przyciskami nawigacyjno-funkcyjnymi umożliwiającymi wybór źródła, wyciszenie, przełączenie się na słuchawki, ustawienie balansu, wybór jednego z siedmiu filtrów (opcja dostępna dla wejść cyfrowych), czy też dostęp do bardziej zaawansowanych opcji menu. Z kolei rzut oka na ścianę tylną może co słabsze psychicznie jednostki przyprawić nie tyle o lekką konsternację, co wręcz oczopląs. Wszystko bowiem wskazuje na to, iż producent postanowił maksymalnie wykorzystać dostępną, jak widać na załączonych fotografiach niezbyt dużą, powierzchnię implementując zaskakująco szeroki wachlarz wszelakiej maści przyłączy. Skrajne narożniki okupują wyjścia XLR pomiędzy którymi, patrząc od lewej mamy przelotkę firmowej magistrali komunikacyjnej MC Bus, stałe i regulowane wyjścia na zewnętrzny rejestrator/końcówkę mocy, wejście na przedwzmacniacz MM z dedykowanym zaciskiem uziemienia i cztery opary wejść RCA. To tyle jeśli chodzi o domenę analogową, gdyż niższe piętro zarezerwowano dla cyfry. A nie, wróć. Znalazło się tam bowiem jeszcze wyjście słuchawkowe (ergonomicznie dość dyskusyjny pomysł) mini jack i gniazdo zasilające. I tu od razu drobna uwaga. Otóż jego lokalizacja wydaje się całkiem sensowna, o ile tylko nie spróbujemy zaimplementować w nim zakonfekcjonowanego jakimś solidniejszym wtykiem przewodu, którego (wtyku, nie przewodu) średnica spowoduje przekroczenie prześwitu pomiędzy gniazdem a podłożem a tym samym częściową lewitację urządzenia. Oczywiście z łatwością można temu pozornie zaradzić ustawiając preamp tuż przy krawędzi stolika, dzięki czemu problematyczny wtyk straci punkt podparcia, choć warto mieć w tym momencie na uwadze, że powstające przy takim połączeniu naprężenia też nie są obojętne. Warto będzie więc zadbać o jakąś sensowną podpórkę w stylu Furutecha NCF Booster. Wracając do meritum cyfrę reprezentują dwa wejścia optyczne, dwa koaksjalne i konieczne w dzisiejszych czasach USB. Tę nader tasiemcową wyliczankę zamykają wielopinowy port przeznaczony zewnętrznemu zasilaczowi PSU-XR i serwisowe mini USB.
We wnętrzu znajdziemy klasyczne toroidalne trafo niewielką płytkę drukowaną z dwoma bankami kondensatorów i autorski, akceptujący na wejściach SPDIF sygnały 24bit/192kHz a po USB PCM 32bit/384kHz i DSD256 moduł QXR-DAC na dedykowanym, zielonym laminacie.
W przypadku Mono X 300 Signature sytuacja wygląda jeszcze prościej. Na froncie mamy bowiem jedynie włącznik główny i selektor źródeł z dedykowanymi niewielkimi diodami (kolor zielony przypisano wejściu XLR a pomarańczowy RCA) i zajmującą lwią część frontu kratkę wentylacyjną. Na dolnym „parapecie” nie zabrakło informacji z oznaczeniem modelu i zastosowanej technologii Zero Feedback a z kolei za akcent dekoracyjny można uznać niewielki, doklejony w prawym górnym narożniku szyldzik potwierdzający, iż mamy do czynienia z wersją Signature 300-ek przypominający nieco cukierniczą, czekoladową dekorację eleganckich pralinek. Wizja lokalna zaplecza może być pewnym zaskoczeniem, gdyż jak na plecy końcówki okazuje się być dość zatłoczona. Oprócz zdublowanych terminali głośnikowych akceptujących wyłącznie wtyki BFA, co w Cyrusie śmiało możemy uznać za niepodlegający dyskusji dogmat, dwubolcowego gniazda zasilania IEC i wejść w standardzie XLR i RCA znajdziemy tam bowiem port RS232 triggera, firmową magistralę MC-Bus i wyjście RCA opisane jako Chain umożliwiające Bi-Amping z dodatkową parą 300-ek. To jednak nie wszystko, gdyż czego jak czego, ale dwóch wiatraczków wyciągających z oferujących po 319W (przy 6 Ω), zasilanych 305VA toroidami trzewi 300-ek gorące powietrze nie zauważyć nie sposób. Całe szczęście ich praca jest całkowicie bezgłośna, więc nie powinny uprzykrzać życia melomanom gustującym w wieczorno-nocnych odsłuchach.

O ile z naszego poprzedniego spotkania z elektroniką Cyrussa w pamięci zostały nam przede wszystkim niezwykła liniowość i swoista zwiewność przekazu, wynikająca zapewne z dość ograniczonej mocy, jaką dysponowała wszystkomająca integra, to już ponad 300W monosy wespół z bogato wyposażonym preampem już od pierwszych taktów „Resistance” IQ pokazały, iż reprezentują zdecydowanie wyższą ligę i czego jak czego, ale mocy tutaj brakować nie będzie. Dzięki temu zawiłe linie melodyczne i skomplikowane aranżacje ikony neoprogresywnego rocka, która całkiem odważnie zaczęła zapuszczać się w cięższe, iście prog-metalowe zakamarki, miały iście porażającą dynamikę nie tracąc nic a nic z wieloplanowości swojej misternie utkanej pajęczyny riffów, elektronicznych chorusów i wokalu Petera Nichollsa. Co prawda scena budowana była od linii głośników w głąb, co niejako można uznać za angielski standard wynikający z niezbyt przestronnych saloników odbiorców, gdzie zbytnie przybliżanie pierwszego planu skutkowałoby mało przyjemną napastliwością. Całe szczęście gradacji planów nie sposób było zarzucić nawet najmniejszych tendencji do uproszczeń i zlewania dalszych rzędów w impresjonistyczne mazaje. Nawet iście epicka hollywoodzka symfonika „The Lord of the Rings: The Fellowship of the Ring” autorstwa Howarda Shore’a z otwierającym “The Prophecy” godnym miana współczesnego odpowiednika „Fortuna Imperatrix Mundi: O Fortuna” Orffa miała właściwy sobie wolumen i rozmach dalece wykraczający poza ramy wyznaczone przez moje dyżurne Dynaudio. W dodatku wyspiarska elektronika z niezwykłą atencją potraktowała środek pasma i pomimo nad wyraz przyjemnie rozciągniętej podstawy basowej dbała o to, by równowaga tonalna zachowała właściwą pozycję zbytnio nie obniżając tonacji. Mieliśmy zatem do czynienia z wysyceniem średnicy płynnie przechodzącej w zdolnym sięgnąć bram hadesu mięsistym, lecz właściwie kontrolowanym basiszczem. Do tego dochodziła góra pasma, która ani przez moment nie miała zamiaru grać drugich skrzypiec, których to partie odtwarzała z wrodzoną swadą i zaangażowaniem. Generalnie partie smyczków, zgodnie z naturą, łączyły w sobie słodycz z chropowatością, co wcale nie jest takie oczywiste, gdyż zaskakująco spora część dostępnych na rynku urządzeń preferuje zdecydowanie bezpieczniejszą, asekuracyjną formę prezentacji tychże instrumentów w postaci słodkich i gładkich a tym samym miłym uchu niewprawionego słuchacza dźwięków. Tymczasem wszelakiej maści instrumenty smyczkowe właśnie poprzez ową natywną szorstkość stają się generatorami dźwięków i pomijanie tejże cechy inaczej aniżeli uproszczenia uznać nie sposób. A Cyrusy niczego upraszczać nie zamierzały dzielnie robiąc co do nich należało.
W ramach niniejszego testu nie omieszkałem również rozdzielić firmowy zestaw i posłuchać na zasadzie solowych występów zarówno DAC-o – przedwzmacniacza, jak i samych końcówek , co zaowocowało poniekąd spodziewanymi obserwacjami. Otóż w telegraficznym skrócie Pre-XR pełni tu role koordynatora i czujnego analityka dbającego w głównej mierze za rozdzielczość i mikrodynamikę, a z kolei Mono X 300 Signature skupiają się na skali i wolumenie prezentacji niemalże prosząc, by gdy tylko pojawią się jakże wyczekiwane przez nie skoki dynamiki odkręcić nieco bardziej niż zwykle gałkę głośności i dać im rozwinąć skrzydła. Nie oznacza to bynajmniej, że przy spokojnej muzyce i cichych pasażach będą się na swój sposób czaić i niejako nudzić, lecz bądźmy szczerzy – nie po to decydujemy się na 300W końcówki, by delektować się ledwo szemrzącymi miniaturami na trójkąt i piccolo wspieranymi na basie mandoliną.

Cyrus Pre-XR & Mono X 300 Signature to może niepozorny pod względem gabarytowym, lecz niezwykle energetyczny brzmieniowo zestaw dla wszystkich tych, którzy ponad wzornicze fajerwerki przedkładają solidną inżynierię i klasyczne podejście do Hi-Fi. Nie znajdziemy tu bowiem ani streamera, ani łączności bezprzewodowej, o korekcji akustyki nawet nie wspominając, lecz jeśli tylko do sprzętu audio podchodzimy tak jak podchodziło się dwie, albo trzy dekady temu, czyli na pierwszym miejscu stawiając jakość dźwięku, to spotkanie z tytułowym tercetem może zaowocować zaskakująco długotrwałą przyjaźnią.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1; Tellurium Q Blue
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jestem święcie przekonany, że nie tylko ja, ale dosłownie każdy z Was nie raz i nie dwa został zapytany przez znajomego, czy da się złożyć w miarę zdroworozsądkowo wyceniony, a przy tym dobrze grający zestaw audio. Oczywiście wiadomym jest, iż postrzeganie ceny przez statystycznego Kowalskiego zleży od bardzo wielu czynników, dlatego też na potrzeby tego testu jako punkt odniesienia ustalmy zwyczajowe realia cenowe pojawiających się u nas, zazwyczaj bardzo drogich komponentów. Jak widać, pole do popisu jest szerokie, jednak wbrew pozorom nie takie łatwe do wytypowania. Na szczęście określenie „niełatwe” dla mnie nie jest jakimś specjalnym problemem, bowiem co jak co, ale bazując na dwóch następujących po sobie zestawach tytułowego angielskiego producenta odpowiedź na przewijające się we wstępniaku pytanie dla mnie jest banalnie prosta. Chodzi oczywiście o świetnie wypadającą w korelacji ceny do jakości markę Cyrus, która po wystawieniu do opinii przez warszawskiego dystrybutora EIC zestawu transportu płyt CD i zintegrowanego wzmacniacza z funkcją przetwornika cyfrowo/analogowego CDt-XR + I7-XT, tym razem poszła na całość i zaproponowała na testowy miting konglomerat pre-power w postaci Cyrus Pre-XR z sekcją przetwornika D/A wraz z dwoma końcówkami mocy Mono X 300 Signature.

Co mogę powiedzieć w temacie wyglądu i wyposażenia wyspiarzy? Nic odkrywczego, gdyż po pierwsze od lat prezentują konsekwentne przywiązanie wizerunku do pomysłu protoplastów. Mowa o niezbyt wielkich, dzięki wyrazistemu designowi od zarania dziejów rozpoznawalnych obudowach, w których z uwagi na skromne gabaryty przy wielozadaniowości każdego z komponentów naturalną koleją rzeczy front i tylny panel są feerią organoleptyczno-manualnych akcentów. Co to oznacza? Otóż przy rozmiarze dawnych wież midi o nieco większej głębokości awers przedwzmacniacza jest swoistym panelem obserwacyjno-sterującym. Jego skośnie wyprofilowaną dolną część wykorzystano jako bazę dla przycisków obsługi, a w połać nad nią wkomponowano jasnoniebieski wyświetlacz i gałkę wzmocnienia. Patrząc nań z drugiej strony, rewers jako odpowiedź na bogatą ofertę funkcji stał się ostoją baterii wejść i wyjść liniowych w standardach RCA i XLR, wejść cyfrowych USB, OPTICAL, SPDiF, wyjścia słuchawkowego, dwóch wielopinowych gniazd serwisowych i zasilania IEC. Temat końcówek mocy natomiast oprócz zastosowania na froncie kratki wentylacyjnej w miejsce wyświetlacza, w kwestii pleców oprócz typowego gniazda zasilania IEC różni się od przedwzmacniacza podwójnymi wyjściami kolumnowymi, wejściem liniowym XLR i RCA, firmową magistralą i przelotką do kolejnej końcówki oraz dwoma wentylatorami chłodzących ich trzewia. Jak wynika z opisu i dokładnie widać na fotografiach, urządzenia są nieduże, jednak uzbrojone po przysłowiowe zęby. A jeśli tak, nie mogę zapomnieć, iż w komplecie startowym w pudełku przedwzmacniacza znajdziemy bogatego w wiele funkcji pilota zdalnego sterowania.

Gdy dotarliśmy do clou naszego spotkania, czyli opisu brzmienia tytułowego zestawu, od pierwszych chwil na usta cisną mi się same superlatywy. Powodem takiego stanu rzeczy jest bardzo swobodne prowadzenie przez niewielkie wzmacniacze w dosłownym tego określenia znaczeniu, gigantycznych, bo ważących w okolicach ćwierć tony każda i o wysokości ponad dwa metry kolumn. I to nie tylko w sferze trzymania ich na wodzy, tylko fajnego oddania wielobarwności i wirtualnego rozbudowania muzyki. Gdy wymagał tego materiał, raz dostawałem odpowiedni pakiet energii w dolnym i środkowym zakresie, zaś innym razem równie atrakcyjne otwarcie na górze. To natomiast powodowało, że dosłownie każdy materiał muzyczny w odniesieniu do danego przedziału cenowego, był co najmniej dobrze, a zazwyczaj bardzo dobrze oddany. Bez znaczenia czy mówimy o rocku, klasyce, czy jazzie, bowiem Cyrus dobrze dbając o prezentację skrajów pasma nigdy nie zapominał o utrzymaniu odpowiedniej wagi środkowego zakresu mocno podkręcając uczucie naturalności przekazu. Zawsze gał dość gęsto i plastycznie, a przy tym z oddechem, dzięki czemu słabo zrealizowany krążek zyskiwał na oczekiwanej masie, a reszta muzyki czerpała pełnymi garściami ze swobody prezentacji. Jak to możliwe? Słowo klucz, to bezproblemowe oddawanie przez niepozorne rozmiarowo wzmacniacze 300W na kanał, co pozwalało zapewnić prąd kolumnom do reprodukcji najbardziej skomplikowanej instrumentalnej wirtuozerii. Jak widać, to że coś jest małe, nie oznacza, że jest cherlawe. A gdy do tego przy zaskakująco dobrej jak na spodziewane możliwości prezentacji, jeszcze racjonalnie wycenione, nic tylko się cieszyć. Co w kontekście możliwości Cyrusa oznacza fraza „zaskakująca prezentacja”?
Weźmy na początek mocne uderzenie mongolskiego folk-metalu spod znaku The Hu „Gereg”. Na przekór domniemaniom odnośnie tego typu zapisów nutowych to jest bardzo dobrze nagrany krążek. To zaś sprawia, że wystarczy odpowiednio go zaprezentować, jednak nie dosadnie w masie i doniośle w górze, tylko czasem jak w tym przypadku z odpowiednim timingiem, atakiem i co istotne twardością. Ta muza ma nas przerażać. A jeśli tak, nie może być zbyt oleista, tylko podana w dynamiczny, solidnie uderzający każdym atakiem, nie tylko w mocny, ale za razem twardy sposób. Soniczna klucha nawet najładniej podana uczyni z tego nasyconego niepokojem gardłowego śpiewu krążka jedną nudna papkę. Dlatego byłem bardzo rad, że po pierwsze – Cyrus chadzając w domenie gęstości przekazu nie tylko nie spowolnił czasu narastania sygnału, a po drugie – umiejętnie zaznaczył agresję uderzenia każdej frazy, co oprócz przesłuchania tego krążka z wielką przyjemnością, samoczynnie zmusiło mnie do odbębnienia go od deski do deski z wykorzystaniem bonusowego materiału tego wydania włącznie.
Innym przykładem ciekawego pokazania zamierzeń artystów była produkcja Adama Bałdycha „Poetry”. W tym przypadku w przeciwieństwie do mongolskiego szaleństwa chodzi o wywołanie nostalgii. I po raz kolejny w przeciwieństwie do The Hu nie chodzi o brutalne cięcie następujących po sobie ciągów nutowych. Ba, chodzi właśnie o pokazanie ich nie tylko miękko i z gracją, ale przy okazji z dużą dozą lotności. Muzyka swoją eterycznością ma napawać nas w dobrym tego słowa znaczeniu, głęboką zadumą, co wbrew pozorom nie jest takie łatwe. Zbyt mocna kreska zanudzi nas monotonną pracą skrzypiec, a brak odpowiedniego flow w górnych rejestrach nie da jej w nieskończoność wybrzmiewać, bez czego solennie zapewniam, zniesmaczeni wyjmiemy płytę z odtwarzacza już podczas trzeciego utworu. Na szczęście podczas testu nic takiego się nie stało. Dlatego też trochę z niedowierzaniem jak fajnie angielki team to zrobił, ale z wielką przyjemnością odebrałem tę pozycję w sposób identyczny do poprzedniej płyty.
Na koniec znana nie tylko z wokalnej, ale również instrumentalnej wtórującej jej grupy muzyków, wirtuozerii rodzima artystka Anna Maria Jopek z jej popisem „Bosa”. Szczerze powiedziawszy po dwóch poprzednich występach wynik aplikacji tego krążka był trochę do przewidzenia. Jednak z niekłamaną przyjemnością postanowiłem udowodnić sobie, a potem przelawszy to na klawiaturę i Wam, że Cyrus potrafi nie tylko odpowiednio słuchacza kopnąć, czy kazać mu zajrzeć do swojego wnętrza, ale również fajnie ukołysać folkową wokalizą. Owszem, w tym przypadku znakomicie zrealizowaną, jednak żeby było jasne, bez umiejętnie dozowanego nasycenia środka pasma i ogólnej nienachalnej plastyki w jej projekcji, czasem nazbyt zachowawczą, czego w tym przypadku jak wynika z mojego zadowolenia, udało się uniknąć.

Na koniec testu chcąc sprawdzić jakość grania wewnętrznego przetwornika na moment zmieniłem konfigurację i z mojej układanki wykorzystałem jedynie sygnał z transportu CEC-a TLO 3.0. Naturalnie stało się przewidywalne, czyli dosłownie wszystko zmieniło poziom jakości – przypominam, iż wypiąłem z systemu DAC-a za bagatela prawie 200 kPLN. Jednak co jest bardzo ważne, nie był to żaden dramat. Owszem zmniejszyła się ostrość, kontrola i czytelność rozlokowania źródeł pozornych na wirtualnej scenie, ale ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu system konsekwentnie realizował wychwycone w topowej konfiguracji zadania. Chodzi o odpowiednie oddawanie emocji w zależności od słuchanej muzyki, co jeśli nie zderzycie się z realiami uzyskanymi w mojej samotni, z pewnością będzie dla Was znakomitą referencją. A jeśli tak, to to tylko dodatkowo potwierdza wiedzę angielskich inżynierów na temat dobrze skrojonego, niezbyt drogiego zestawu audio.

Próba spuentowania dzisiejszego testu w moim odczuciu ma dwa oblicza. Pierwszym jest – mam nadzieję – ewidentne udowodnienie tezy stawianej w akapicie rozbiegowym, że będący bohaterem tego spotkania zestaw Cyrus Pre-XR z końcówkami mocy Mono X 300 Signature to znakomity przykład dobrze grającego zestawu za niewygórowane pieniądze. Zaś drugim – próba znalezienia potencjalnej grupy docelowej. Naturalnie nie mam pewności, ale mniemam, iż w kwestii obrony pierwszego tematu to co udało mi się w powyższym wywodzie skreślić, dla wszystkich jest jasne jak słońce. Natomiast w odniesieniu do drugiego zagadnienia, mogę powiedzieć jedno. Jedynymi osobnikami mogącymi mieć niedosyt podczas zderzenia z możliwościami Cyrus-a będą piewcy ataku i dosadności w interpretacji wysokich rejestrów ponad wszystko. Niestety Anglicy w żadnym wypadku nie pozwolą na powodowanie pękania szkliwa na zębach i latanie żyletek w eterze, tylko skupiają się na oddaniu zawartego w muzyce ducha. Jak wynika z testu, raz mrocznego, innym razem nostalgicznego, ale zawsze w oparciu o odpowiedni balans tonalny. Czy można lepiej? Naturalnie. Tylko należy uwzględnić kontekst cenowy. Dlatego dla potencjalnych poszukiwaczy świętego Grala dobrą informacją powinna być przekazana przeze mnie wiedza, że za kwotę żądaną za Cyrusa o ewidentnie lepiej grającego konkurenta może być bardzo ciężko.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: EIC
Producent: Cyrus
Ceny
Cyrus Pre-XR: 23 999 PLN
Cyrus Mono X 300 Signature: 15 999 PLN / szt.

Dane techniczne
Cyrus Pre-XR
Wejścia analogowe: 4 pary RCA; Phono MM
Wejścia cyfrowe: 2 x Optical; 2 x Coaxial; USB
Obsługiwane sygnały cyfrowe: 24bit/192kHz (SPDIF); 32bit/384kHz & DSD256 (USB)
Wyjścia: Pre-out; słuchawkowe
Moc wyjściowa wzmacniacza słuchawkowego: 2 x 138mW @ 16 Ω
Pasmo przenoszenia: 0.1Hz, >500kHz
Odstęp sygnał/szum: 108dB
Zniekształcenia THD+N: <0.002%
Wymiary (W x S x G): 73 x 215 x 360 mm
Waga: 4.3kg

Cyrus Mono X 300 Signature
Moc wyjściowa: 319W / 6 Ω
Wejścia: XLR + RCA
Wymiary (W x S x G): 73 x 215 x 360 mm
Waga: 6.4 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luxman L-595ASE
artykuł opublikowany / article published in Polish

I oto mamy kolejny dowód, że klasyczny design i stare, dobre wzorce są zupełnie odporne na upływający czas i przemijające mody. Owym dowodem jest  jubileuszowy i limitowany do 300 sztuk wzmacniacz zintegrowany Luxman L-595A SPECIAL EDITION.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel Munich M1T English ver.

Link do zapowiedzi (en): Silent Angel Munich M1T

Opinion 1

It seems like the popularity of the vinyl disc is not diminishing, and the extremist acolytes of the analog do not imagine a high quality system without a reel-to-reel tape player (and at that one from the era), but you cannot conjure reality and must confess, if you like it or not, that streaming must be seen as the current mainstream of distributing music. This is the reason, that all kinds of file transports, streamers and more or less integrated all-in-ones are in the hot spot of interest and are being sold by the dozens. And while on the higher price levels there is some kind of relative quietness, in the area of lower and midrange priced hi-fi, there is a ruthless and merciless fight for each and every soul entering the realm of digital media. And we received a product aiming at exactly that, dynamically changing market segment, in the form or the digital transport Silent Angel Munich M1T, which, going a bit against the price spiking trends, is offered for the modest 3890 Zlotys, in the 8GB RAM version. This makes, in my opinion, the 2GB RAM version, offered for 600 Zlotys less, much less appealing. This is even underlined by the information hidden in the company materials, that while the less equipped Munich will do well streaming from popular platforms like Spotify or Tidal, people who would like to use denser formats, especially DSD, should go for the 8GB version. There is an intermediate 4GB version also available, but on the market it is regarded as the audiophile equivalent of the guinea pig, so not a pig and not from Guinea, as it is on almost the same price level as the most expensive version, while not as powerful.

Before we will verify how the Munich fares in our audio systems, let us look at its externals, even if only for a moment, as it matches the looks of the power supply Forester F1 and the more worked out streamer Munich M1. So we have the same compact chassis made from steel sheets and a massive, bent in the middle, front made from brushed aluminum with a centrally placed golden company logo. Diplomatically speaking, the Munich is very sparse in how much information it provides to its user. Instead of at least a one line alphanumeric display, not even mentioning a screen presenting the album covers in high resolution, the manufacturer used only four micro LEDs, which indicate muting (the first one), the second one is for power and the last two are indicating the kind of files are being played – a bright yellow one informs about DSD, while a bright green was reserved for PCM. Kudos to those, who can get wise from this kind of signaling, while sitting a few meters away and not exactly centrally. A similar solution, by that I mean LEDs, was adopted by for example Moon in their MiND2, but the Canadians were a bit more generous, and provide information about the sampling rate of the reproduced signal. But let us not whine about that, as managing the device requires a tablet or smartphone, and there, on the proprietary application VitOs Orbiter, you can see all the needed information. M1T supports most of the popular streaming services like Tidal, Spotify, Qobuz, Amazon Music, has a Roon Ready certificate and handles AirPlay and DLNA.

Looking at the back plate, you can clearly see the Munich being ready for every kind of situation it will be placed in, and the changing market reality. It is equipped with conventional digital outputs (AES/EBU and Coaxial), as well as I2S (using HDMI connection) and USB audio. There is a 1000Mbps Ethernet port and two USB 3.0 and one USB 2.0 ports for drive connectivity. The unit is also equipped with the proprietary M-IO and M-LINK connectors. Next to all those ports there is a DC input with a power switch. I just need to mention, that the external power supply has a standard IEC socket, so you can exchange the supplied computer type cord for something better, but I would recommend to invest rather in the power supply itself and use either the company’s own Forester F1, or the Polish Ferrum or Keces.
The chassis has ample ventilation slits, that allow for sufficient airflow to passively cool the insides. Those were placed on a large PCB, filling almost the whole available space, and equipped with a beefy heatsink, keeping the temperature of the chips beneath it in appropriate range. The heart of the unit is a four core ARM Cortex A-72 processor, running at 1.5GHz, utilizing 8GB low-noise DDR4 RAM and 32GB high speed flash. So we have here the M1 minus the DAC and headphone amplifier sections. So in fact this is a proprietary version of the Raspberry Pi 4. The whole unit is supported on small rubber feet, which can be easily exchanged for others, like the Silent Angel S28.

Moving towards listening, it was clear, that besides including the tested device into the system, it will be good to update its firmware to the newest version, which, in this case, added full functionality and compatibility with TIDAL and some more bugfixes, mentioned in the documentation. As the unit was fresh from the factory, instead of the usual two to three days of accommodation, I allowed to extend that period to almost a full week, as the sound proposed by the Munich evolved from a slight matt and granularity towards velvety smoothness and juiciness. But to not loose all of that time, I did listen to the Silent Angel from time to time, and when the intensity of changes to the sound slowed down significantly, I started to experiment, to satisfy my curiosity. Having one free output in the Forester, I started to compare the Munich with the supplied switching PSU with the line power supply. As you can imagine, the differences were in favor of the Forester, and significant enough, that I urge everybody thinking about upgrading the original PSU with a power cord, to forgo that idea and go for the Forester. Yes, this will mean you need to reach deeper into your pocket, but the progress will be unquestionable.
But let us start from the beginning, from the “basic” option, where the unit is taken out of its packaging and the supplied PSU and Ethernet cable is used. The playlist includes “Black Market Enlightenment” by Antimatter and … while compared to the Lumin U1 Mini lower resolution, smoothness and dynamics was heard clearly, then compared to the I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB (in both cases the USB outputs were used) the result of the sparring was not so obvious, as it was the Silent Angel moving ahead in those aspects. So we deal hear with proper reproduction in terms of creating the stage, as well as joy of listening, to put it bluntly. Nothing is irritating, nothing draws attention without any need, and the accent is placed on coherence of the sound. The unit does not brag with details jumping out of the hat at will, what, looking at the price level of the Munich, seems to be a deliberate decision of the manufacturer, who, rightfully, assumed, that this device will work with other electronics from a similar pricing point. Additionally this correctness (in the positive meaning) brought the files played from a NAS as well as from streaming services like TIDAL and Spotify to a common denominator, what makes playlists using both sources not to jump around, surprising the listener. Of course differentiation between well recorded items (like the mentioned Antimatter), or the exceptional ones (“Tomba Sonora”) and evident mishaps (vide “Death Magnetic” by Metallica) was evident, while comparing the same recording from the NAS and the cloud was like hide and seek and trying to hear colors.

Adding the power supply Forester F1 supported by Luna Cables Gris DC and Silent Angel S28 feet improved everything. Starting with the noticeable increase of volume, through much appreciated increase of resolution and ending with much more visible accenting of dynamics. As a result of that, big symphonic benefited. “John Williams: The Berlin Concert” by Berliner Philharmoniker under John Williams himself, is quite a demanding material, both in terms of multiple layers as well as the sheer size of the orchestra. With the switching PSU it was presented like quite a monolithic conglomerate, while with the Forester the insight was much easier. Interestingly, the improvement of dynamics was mostly related to micro scale, where all kinds of nuances and sounds came out from the shadows, while they remained more in the area of guesswork beforehand. Another improvement was brought with making the whole ensemble heavier using a substitute for the audiophile Thixar brick, a doorstop weighing about 1KG, what resulted in better and more precise definition of virtual sources, without thinning them down at the same time, as the definition of the bass and the mass of the midrange remained the same, only the lowest tones reaching in places, there were never before.

It cannot be denied, that while solo the Silent Angel Munich M1T is very well priced file transport, its purchase should be regarded in terms of entering a certain ecosystem and gradually exploring its potential by expanding the peripherals used with it. This is the reason, that somewhat repeating the information mentioned before, I will again turn your attention to the key aspect of having a better power supply, than the included one, and to use an appropriate DAC paired with it, as good as we can possibly get, which will allow the device to really shine. On the other hand I am absolutely confident, that the ergonomics and intuitiveness of handling will satisfy everybody, as there are multiple interfaces, as well as one of the best applications available on the market to manage it, the VitOS Orbiter, which really makes me enthusiastic. So would I have any “but” in this summary? Yes, but a very small one. To be fully satisfied I would like to have a desktop version of the VitOS Orbiter, for a Windows PC. Of course you can find instructions in the Internet how to use the original app in an Android emulator, but similar to the Lumin, I am completely against such kind of trickery. Of course you can give all control to Roon, but as mentioned before, I have very mixed feelings regarding that software, as well as to manufacturers, who only see the iPad as a viable solution to manage their devices. But please do not take my rambling too seriously, as those are just academic divagations of a mannered old man, and try out the Munich M1T in your own system as soon as you have the opportunity. Even if you are not fully convinced file lovers, this small device will not ruin your budget, while its ease of use and the vast amount of compatibility and formats may allow it to become a nice add-on to your system, and also a bridge between the past, the contemporary and the future.

Marcin Olszewski

System used in this test:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Network player: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Digital source selector: Audio Authority 1177
– Turntable: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Phonostage: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Power amplifier: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Loudspeakers: Dynaudio Contour 30 + Brass Spike Receptacle Acoustic Revive SPU-8 + Base Audio Quartz platforms
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– Digital IC: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– USB cables: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference
– Speaker cables: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Power cables: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Power distribution board: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Wall power socket: Furutech FT-SWS(R)
– Anti-vibration platform: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + Silent Angel S28 + Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC; Innuos PhoenixNet
– Ethernet cables: Neyton CAT7+; Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Table: Solid Tech Radius Duo 3
– Acoustic panels: Vicoustic Flat Panels VMT

Opinion 2

Believe me or not, but current times do not leave a music lover any illusions in one aspect. I am talking about the need to have a file playing setup in every audio system. And I am not thinking about the most extravagant in terms of sound quality, or very worked out systems, but really anything, that allows to listen to streamed music. And if this is the case, the natural order of things, is the offering of such devices and accessories to follow demand for them. Demands in the form of improving the power supply, separation and filtering from mains distortion, or similar things, without which, we would be standing still, instead of moving closer and closer to the musical truth. Fortunately the manufacturers know about this, and like the tested device, are able to manage those demands easily. So what is the tested unit? It comes from a brand, that already has some history on our portal, Silent Angel, which provided us with another product, after the Bonn N8 Ethernet switch and the line power supply Forester F1, namely the file transport Silent Angel Munich M1T, a compact device with a big spirit, kindly supplied by the Wroclaw based Audio Atelier.

Like mentioned before, the tested Munich is a very compact device. Fortunately in this case “compact” does not mean microscopic, as if I would try to tell you how big it is, then I would compare it to half a clinker brick. Nothing special, you say? Not really, as due to a very good design and the front being from brushed aluminum, it can be exposed even if we do not have much space to spare. On the other hand, you can also easily stow it away if needed. In terms of looks – in the center of the front we have only four LEDs indicating the status of the device, above them a milled company logo, and to the sides the name and model, also milled. The chassis itself is made from aluminum plates, with four sets of ventilation slots on top. The backplate is fully loaded in contrast. Am I exaggerating? Absolutely not, because besides the digital outputs AES/EBU, COAXIAL, I2S and USB, we have three more USB sockets, dedicated to storage and two multipin interfaces, allowing to interconnect multiple devices from the manufacturer, a LAN socket, a DC power socket with a power switch. Not enough? Please look at the pictures, and you will see, that there is no place for anything else. In terms of management, the Munich has a free app for that. Regarding the supported formats and sampling frequencies – please look at the table below the text.

So what does the Silent Angel Munich M1T offer us? Maybe this will sound trivial, but it offers music. Without chasing the extremes in terms of reach of the sound spectrum, without bragging about the signal rise speeds, and without the “wow” effect from the start, something that becomes tiring very quickly, but caring only about the most important aspect, the well balanced weight and freedom of presentation. Its other asset is coherence. It is all about the case, that when the constructors put emphasis on the saturation and smoothness of the musical events, they needed to appropriately spice it with the treble. Any kind of letting loose there would turn into a disaster. A very big disaster, as after a few pieces, the sound would be only a caricature, and we would be forced to switch it off quickly, with a headache. Fortunately the guys from Silent Angel knew how to do it good. But this is one side of the medal. It is obvious, that when dealing with saturation, it is easy to get into trouble with the bass becoming too thick. Many times the lower registers become sticky and monotone, something that turns us away from listening, similar to unhinged treble. Of course here they were able to configure everything correctly too, what resulted in unproblematic reproduction of any kind of music.
Let us take for example the disc from Leonard Cohen “You Want it Darker”. As usual for this artist, this is a slowly and majestically sung material, and any kind of sharpening or washing out of his vocals in the lower registers would dispel the charm of his singing. It may not appear so, but it is very difficult to keep the darkness on one hand, and romanticism of his voice on the other while reproducing it. But “very difficult” did not pose any issue for the SA Munich streamer, it played it back as the artist intended, and I was enchanted from the first piece sung. The voice showed appropriate timbre and energy, what can be attributed only to the way the tested Japanese handled the sound, what I confirmed by having some other sources not hitting the mark.
Another material was the Black Sabbath “13”, so something stronger. This is a quite well recorded disc, what showed even better, that the coherence I was talking about did not extinguish the presentation, and also did not spill it on the floor. This band has proven for years with its repertoire, that it does not know what musical quietness is, what was appropriately shown by the tested unit. I got an appropriately hot fire, which not only reminded me of my youth, but also showed me, how much the technology of its reproduction has moved forward. The strong guitar riffs, drum kicks and charismatic vocals did not leave any doubt, that the choice for the sound characteristic of the file transport was a very good decision.
Finally something more demanding, even audiophile, I could say. I mean the disc “Monuments on the Moon” from the Polish ensemble RGG. Sometimes I even call it a project, due to the very bold passages of unidentified sounds, something very demanding for the reproducing audio system, in contrast to many other jazz recordings. This must be a wealth of very well shown speed of rising signals, energy, and brilliantly shiny, but free from any distortion, treble. It has to be raw, as otherwise, it will become boring. And as I mentioned before, the hero of the test, did not showcase too many of such characteristics before. Fortunately it was just shy of showing them, and not, that it could not reproduce them. Yes, it was in an esthetic a bit friendlier to the ears, but it was better to show it that way, than to distort and make it thinner, calling it the best approach for lovers of quick attack. This is the reason, that I was very satisfied with the less aggressive, but in final version, very coherent sound. It is much better not to race, but to have a very well executed idea for a sound.

When time came to summarize, I cannot write anything different, than to praise the manufacturers for the very nice tuning of the tested streamer. It sounded in an esthetic very close to me, with a nice timbre and smoothness of the reproduced music. It was less competitive – in the good meaning of the word – than my CD player, which costs a few dozen times more, but still it did not overinterpret any of the sound spectrum parts. If any of those lives in its own world, music becomes indigestible, and this is something the manufacturer could not allow to happen. And this is good, as due to that, I spent many hours with the tested product and I was satisfied with the nicely played music. Is this a toy for everybody? This is clear from the text above. If you do not look for competitive presentation, but instead, for beauty in music, it is a very strong contender to try it out.

Jacek Pazio

System used in this test:
Source:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– DAC: dCS Vivaldi DAC 2.0
– Master clock: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
– Preamplifier: Gryphon Audio Pandora
– Power amplifier: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– Loudspeakers: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
– Speaker Cables: Synergistic Research Galileo SX SC
– IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
– IC XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
– Digital IC: Hijiri HDG-X Milion
– Power cables: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
– Table: SOLID BASE VI
– Accessories: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI, antivibration platform by SOLID TECH, Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V, Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– Power distribution board: POWER BASE HIGH END
– Acoustic treatments by Artnovion
Analog stage:
Drive: Clearaudio Concept
Cartridge: Essence MC
Step-up: Thrax Trajan
Phonostage: Sensor 2 mk II

Polish distributor: Audio Atelier
Manufacturer: Silent Angel
Prices:
Silent Angel Munich M1T – 2GB RAM: 3 290 PLN
Silent Angel Munich M1T – 8GB RAM: 3 890 PLN

Specifications
Outputs: AES/EBU, I2S, Coaxial, USB Audio
Inputs: RJ45 Gigabit Ethernet; 2 x USB3.0; USB2.0 for extra storage
Peripheral access: M-IO, M-LINK
DSD: 5,6M (DSD128) AES/EBU, I2S, Coax; 11,2M (DSD256) USB.
PCM: 384 KHz AES/EBU, I2S, Coax; 768 KHz USB.
Power Input: (DC) 5V/2A @ max.
Power Use: 10W max
Dimensions (W x D x H): 155 x 110 x 50,4 mm
Weight: 1,63 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Scansonic MB5 B
artykuł opublikowany / article published in Polish

Wielkimi krokami zbliża się wiosna, wraz z nią długo wyczekiwane ocieplenie a co za tym idzie gremialne pozbywanie się maskującej „oponki” zimowej odzieży. Dlatego też w ramach działań wyprzedzających i zgodnie z obowiązującymi kanonami piękna postanowiliśmy zainteresować się kolumnami idealnie wpisującymi się stylizacje slim-fit. Tym oto sposobem zawitały do nas Scansonici MB5 B.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Silent Angel Munich M1T

Link do zapowiedzi: Silent Angel Munich M1T

Opinia 1

Niby popularność czarnej płyty nie słabnie a ekstremalni akolici analogu nie wyobrażają sobie wysokiej klasy systemu bez szpulowca (wyłącznie z epoki), jednak nie ma co zaklinać rzeczywistości i uczciwie trzeba stwierdzić, że czy to się komuś podoba, czy nie, jednak to właśnie streaming wypada uznać za współczesny mainstream dystrybucji muzyki. Dlatego też wszelakiej maści transporty plików, streamery i mniej bądź bardziej zintegrowane kombajny, w tym urządzenia all’in’one budzą w pełni zrozumiałe zainteresowanie rozchodząc się jak przysłowiowe ciepłe bułeczki. O ile jednak na wyższych pułapach cenowych panuje względny spokój, to w przedsionku i niższych stanach średnich Hi-Fi trwa bezpardonowa i mordercza walka o dosłownie każdą, wkraczającą w świat zdigitalizowanych mediów duszyczkę. I właśnie celujący w ów, nad wyraz dynamicznie zmieniający się segment, dotarł do nas transport cyfrowy Silent Angel Munich M1T, który na przekór galopującym cenom w wersji z 8GB RAM oferowany jest w nad wyraz akceptowalnej kwocie 3 890 PLN, więc w sensowność zakupu opcji 2GB, tańszej raptem o 600PLN wydaje się mało zachęcająca. Tym bardziej, że już w materiałach firmowych przewijają się sugestie, iż o ile „słabszy” Munich nie powinien grymasić przy streamingu z popularnych serwisów (Spotify, Tidal), to już miłośnicy gęstych formatów, szczególnie DSD, powinni zdecydować się na wersję z 8GB pamięcią. Co prawda jest jeszcze 4GB wersja pośrednia, jednak z racji, iż na rynku uznawana jest za audiofilski odpowiednik świnki morskiej, czyli byt niebędący ani świnką, ani morską w dodatku wyceniony bardzo podobnie do topowej wersji a wyraźnie ustępujący jej wydajnością rodzimy dystrybutor – wrocławskie Audio Atelier zrezygnował z jego sprowadzania.

Zanim jednak zweryfikujemy jak Monachijczyk radzi sobie w naszych systemach warto, choćby przez chwilę, skupić się na jego aparycji, która zgodnie z firmową unifikacją stawia go w rządku bliźniaczo podobnego rodzeństwa, czyli zasilacza Forester F1 i bardziej rozbudowanego streamera Munich M1. Mamy zatem ten sam zwarty korpus z giętych blach i masywny, delikatnie przełamany mniej więcej w połowie front ze szczotkowanego aluminium z centralnie umieszczonym złotym, firmowym logotypem. Pod względem komunikacyjnym, czyli zdolności przekazywania użytkownikowi informacji o stanie pracy Munich jest nad wyraz nazwijmy to dyplomatycznie … lakoniczny. Zamiast bowiem choćby jednowierszowego wyświetlacza, o kilkucalowym ekranie kuszącym okładkami w wysokiej rozdzielczości nawet nie wspominając, producent zdecydował się na cztery mikro diody z których pierwsza informuje o wyciszeniu (Mute), druga o zasilaniu, a dwie kolejne o formacie odtwarzanych plików – jasnożółtą iluminację przypisano DSD a jasnozieloną PCM, jednak konia z rzędem temu, kto nie siedząc na wprost urządzenia z odległości kilku metrów będzie w stanie wysnuć z ww. sygnalizacji jakiekolwiek konstruktywne wnioski. Niby z podobnego rozwiązania, czyli diod, korzysta np. Moon w swoim MiND2, jednak Kanadyjczycy są bardziej wylewni i dzielą się przynajmniej informacjami o częstotliwości próbkowania reprodukowanego sygnału. Nie ma jednak co marudzić, gdyż i tak, i tak obsługa tytułowego urządzenia wymaga korzystania ze smartfonu/tabletu a tam, dokładnie na firmowej aplikacji VitOS Orbiter, przecież wszystko widać jak na dłoni. M1T wspiera oczywiście większość dostępnych serwisów muzycznych, czyli Tidal, Spotify, Qobuz, Amazon Music, może pochwalić się certyfikatem Roon Ready, oraz obsługą AirPlay i DLNA.

Rzut oka na ścianę tylną jasno daje do zrozumienia, że Monachijczyk przygotowany jest praktycznie na każdą ewentualność i zmieniające się rynkowe realia. Wyposażono go bowiem zarówno w konwencjonalne wyjścia cyfrowe (AES/EBU i Coaxial), jak i I²S (w postaci HDMI), oraz USB Audio. Oprócz oczywistego gniazda 1000Mbps Ethernet nie zabrakło zdolnych przyjąć zewnętrzne pamięci masowe zdublowanych portów USB USB3.0 i pojedynczego USB2.0 a z ciekawostek natury przyrodniczej nie sposób nie zauważyć firmowych magistral M-IO i M-LINK. Tuż obok dedykowanego zewnętrznemu, impulsowemu zasilaczowi gniazda DC przycupnął niewielki włącznik. I to by było na tyle, gdyby nie fakt, iż wspomniany zasilacz posiada odłączany przewód z klasycznym wtykiem IEC, co pozwala zastąpić dołączany „komputerowy” OEM czymś wyższych lotów, choć jeśli miałbym cokolwiek sugerować, to zamiast iść w koszty okablowania w pierwszej kolejności zalecałbym inwestycję w samo zasilanie, czyli firmowego Forestera F1 , rodzimego Ferrum, czy Kecesa .
Solidnie ponacinany korpus zapewnia swobodny przepływ powietrza pasywnie chłodzonych trzewi, które umieszczono na szczelnie wypełniającej niewielką przestrzeń płytce z pokaźnych rozmiarów radiatorem zapewniającym właściwą temperaturę pracy ukrytych pod nim układów, których sercem jest 4-rdzeniowy 1,5GHz proces ARM Cortex-A72 korzystający z zasobów 8GB pamięci DRAM (Low-noise DDR4) i 32GB ROM (High-speed Flash). Krótko mówiąc mamy do czynienia z nieco odchudzoną, o sekcję przetwornika i wzmacniacza słuchawkowego, inkarnacją Munich M1, czyli jest to de facto autorska wariacja nt. Raspberry Pi 4. Całość ustawiono na niewielkich gumowych nóżkach, które z powodzeniem można zastąpić np. stopkami Silent Angel S28.

Przystępując do odsłuchów jasnym było, że oprócz samego wpięcia tytułowego delikwenta w posiadany system warto będzie zadbać o jego najświeższy firmware, który akurat w tym przypadku poskutkował dodaniem pełnej funkcjonalności i zgodności z TIDAL-em i kilkoma innymi poprawkami, których listę producent w stosownej dokumentacji skrupulatnie zamieścił. Z racji fabrycznej dziewiczości proces akomodacji ze zwyczajowej dwu-trzydniowej rozgrzewki pozwoliłem sobie wydłużyć do niemalże tygodnia, gdyż z każdym dniem dźwięk oferowany przez Munich-a ewoluował z lekkiej matowości i granulacji w stronę aksamitnej gładkości i soczystości. Aby jednak ów czas nie nosił znamion bezproduktywnego zawieszenia co jakiś czas rzucałem na Silent Angela uchem a gdy intensywność obserwowanych zmian zaczęła słabnąć z wrodzonej ciekawości zacząłem, jak to mam w zwyczaju, kombinować i korzystając z wolnej dziurki w Foresterze wziąłem się za testy porównawcze Munich-a z firmowym/impulsowym i moim dyżurnym – liniowym zasilaczem. Jak możecie się Państwo domyślić różnice in plus, na korzyść seta z Foresterem były na tyle wymierne, że jeśli ktokolwiek zastanawiałby się nad doraźnym upgradem tytułowego transportu za pomocą wyższej aniżeli dołączony przewodu zasilającego, to sugerowałbym daleko posunięta powściągliwość wydatków, głębsze/późniejsze sięgnięcie do kieszeni i od razu zakup Forestera. Koszty będą nieco większe, lecz progres trudny do zakwestionowania.
Zacznijmy jednak od początku, czyli od „gołej” opcji, czyli takiej wyciągniętej prosto z pudełka i z firmowym okablowaniem tak zasilającym, jak i Ethernet. Na playliście ląduje „Black Market Enlightenment” Antimatter i … o ile na tle Lumina U1 Mini wyraźnie słychać spadek rozdzielczości, gładkości i dynamiki, to już przy I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB (w obu przypadkach na wyjściach USB) wynik sparringu bynajmniej nie był już tak oczywisty, gdyż to właśnie „Cichy Aniołek” wysuwał się na prowadzenie w ww. kwestiach. Mamy zatem do czynienia ze wszech miar poprawną prezentacją tak pod względem kreowania sceny, jak i lapidarnie rzecz ujmując przyjemności odbioru. Nic nie irytuje, nic bez potrzeby nie zwraca uwagi a akcent postawiony jest na koherencję i spójność przekazu a nie epatowanie wyskakującymi z kapelusza detalami, co patrząc na pułap cenowy Munich-a wydaje się w pełni świadomą decyzją producenta, który całkiem słusznie zakładał, iż jego transport współpracować będzie z elektroniką z podobnej półki. W dodatku owa poprawność (bez pejoratywnych konotacji) nader udanie sprowadzała do wspólnego mianownika zarówno zgromadzone na lokalnym NAS-ie pliki, jak i kontent dostępny na platformach streamingowych TIDAL i Spotify, przez co układając playlisty czerpiące z obu zasobów słuchaczom oszczędzano mogących wprawić w lekkie zdziwienie przeskoków. Oczywiście różnicowanie pomiędzy realizacjami dobrymi (ww. Antiimater), czy wręcz wybitnymi („Tomba sonora”) a było ewidentnymi bublami (vide „Death Magnetic” Metallici) było ewidentne, ale już porównywanie tego samego wsadu z dysku i chmury najczęściej przypominało zabawę w ciuciubabkę i próby usłyszenia kolorów.

Za to dołożenie wspomaganego okablowaniem Luna Cables Gris DC i stopkami Silent Angel S28 zasilacza Forester F1 poprawiło dosłownie wszystko. Począwszy od zauważalnego wzrostu wolumenu, poprzez trudny do przecenienia wzrost rozdzielczości, na wyraźniejszym zaakcentowaniu dynamiki skończywszy. W rezultacie skorzystała na tym wielka symfonika. „John Williams: The Berlin Concert” Berliner Philharmoniker pod batutą samego Johna Williamsa to dość morderczy tak pod względem wieloplanowości, jak i liczebności aparatu wykonawczego materiał, który na impulsówce prezentowany był jako dość monolityczny byt, natomiast z Foresterem wgląd w ów konglomerat był nieporównywalnie łatwiejszy. Co ciekawe poprawa dynamiki w głównej mierze dotyczyła jej skali mikro, gdzie z cienia zaczęły się wyłaniać wszelakiej maści niuanse i dźwięki pozostające wcześniej w sferze domysłów i niedopowiedzeń. Kolejną poprawę przyniosło dociążenie całej ww. misternej układanki substytutem audiofilskiej cegły Thixara, czyli mniej więcej kilogramowym stoperem do drzwi, co z kolei zaowocowało lepszą i precyzyjniejszą definicją źródeł pozornych bez jednoczesnego ich odchudzania, gdyż sama definicja basu i masy średnicy pozostała taka sama a jedynie najniższe tony zapuszczały się w rejony wcześniej dyskretnie pomijalne.

Nie da się zatem ukryć, iż o ile w ramach solowych występów Silent Angel Munich M1T jest bardzo zdroworozsądkowo wycenionym transportem plików o tyle jego zakup wypadałoby rozpatrywać w kategoriach wejścia w swoisty ekosystem i sukcesywne odkrywanie jego potencjału poprzez rozbudowę współpracujących z nim peryferii. Dlatego też powielając niejako wyartykułowane powyżej wrażenia nauszne w pierwszej kolejności zwrócę Państwa uwagę na kluczową rolę lepszego, aniżeli znajdujące się na fabrycznym wyposażeniu zasilania a ponadto na odpowiednie dopieszczenie Monachijczyka możliwie wysokiej klasy przetwornikiem, dzięki któremu będzie w stanie złapać wiatr w żagle i rozwinąć skrzydła. Za to o ergonomię i intuicyjność obsługi jestem zupełnie spokojny, gdyż mnogość interfejsów przyłączeniowych i jeśli nie najlepsza, to z pewnością jedna z lepszych aplikacja sterująca VitOS Orbiter wzbudzają mój trudny do ukrycia entuzjazm. Czy w ramach finalnego podsumowania miałbym jeszcze jakieś „ale”? Tak, lecz niewielkie. Otóż do pełni szczęścia brakowało mi desktopowej (dedykowanej Windowsowi) wersji ww. VitOS Orbiter. Co prawda bez problemu można znaleźć w sieci instrukcje jak uruchomić ją w oknie emulatora Androida, lecz podobnie jak w przypadku Lumina takim kombinacjom alpejskim mówię stanowcze nie. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by stery oddać Roonowi, ale jak już wielokrotnie wspominałem do tego oprogramowania mam stosunek równie ambiwalentny, jak do producentów „zalecających” obsługę swoich wyrobów wyłącznie z poziomu iPadów. Proszę jednak moich utyskiwań nie brać sobie do serca, gdyż to czysto akademickie dywagacje zmanierowanego tetryka, a gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność posłuchać Munich M1T we własnym systemie. Nawet jeśli nie jesteście Państwo do końca przekonanymi o słuszności wyboru plikolubami to niepozorne urządzenie nie zrujnuje Waszego budżetu a z racji prostoty obsługi i szerokiego wachlarza obsługiwanych serwisów i formatów może stać się nie tylko uroczym dodatkiem do Waszych systemów, lecz również pomostem łączącym przeszłość z teraźniejszością i przyszłością.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1; Tellurium Q Blue
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Wierzcie lub nie wierzcie, ale obecne czasy w jednym aspekcie nie pozostawiają melomanowi żadnych złudzeń. Chodzi oczywiście o wręcz nieodzowne posiadanie toru plikowego przez każdego szanującego się miłośnika muzyki. I nie mówię w tym momencie o jakiś wyczynowych w domenie jakości dźwięku, tudzież rozbudowanych zestawach, tylko o czymkolwiek co sprawia mu przyjemność z obcowania ze streamowaną muzyką. A jeśli tak jest, naturalną koleją rzeczy okazuje się być konsekwentne podążanie oferty tego typu akcesoriów za jego wymaganiami. Wymaganiami w stylu opcjonalnej poprawy sekcji zasilania, separacji oraz oczyszczania z zakłóceń połączeń sieciowych, czy im podobnych zagadnień, bez których proces przybliżania nas do prawdy o muzyce stanąłby w miejscu. Na szczęście producenci o tym wiedzą i tak jak dzisiejszy bohater bez najmniejszych problemów ogarniają ten ważny temat. O kim mowa? Oczywiście o mającej już swoją historię na naszym portalu marce Silent Angel, która po switchu ethernetowym Bonn N8, zasilaczu linowym Forester F1, tym razem dzięki wrocławskiemu dystrybutorowi Audio Atelier wystawiła do zaopiniowania niepozorny rozmiarowo, ale za to wielki duchem transport Silent Angel Munich M1T.

Jak sygnalizowałem we wstępniaku, tytułowy Munich jest nadzwyczaj kompaktowy. Na szczęście kompaktowy w tym przypadku nie oznacza dramatycznego maleństwa, bo gdybym miał Wam przybliżyć jego gabaryty bardzo „łopatologicznie”, powiedziałbym, że osiąga rozmiar mniej więcej 1/2 wielkości cegły klinkierowej. Bez szału? Nic z tych rzeczy, bowiem z jednej strony dzięki bardzo dobremu designowi i wykończeniu aluminiowego frontu w technice szczotkowania w przypadku posiadania nawet niewielkiej połaci wolnego miejsce można go fajnie wyeksponować, zaś z drugiej w przy braku jakiegokolwiek skrawka półki bez problemu schować. Jeśli chodzi o budowę i wyposażenie, w centrum awersu znajdziemy jedynie cztery diody informujące nas w jakim stanie streamer aktualnie się znajduje, tuż nad nimi wyfrezowane logo marki, natomiast na zewnętrznych flankach wykonane w ten sam sposób co Ekslibris, nazwę i oznaczenie modelu. Samą obudowę M1T wykonano z aluminiowej blachy, którą w celach wentylacji grawitacyjnej na górnej powierzchni ubrano w cztery bloki podłużnych otworów. Natomiast plecy jak na takie maleństwo zostały uzbrojone po przysłowiowe zęby. Przesadzam? Bynajmniej, gdyż oprócz wyjść cyfrowych typu AES/EBU, COAXIAL, I2S i USB mamy do dyspozycji trzy dedykowane do konkretnych zastosowań wyjścia USB, dwa wielopinowe interfejsy pozwalające spiąć kilka komponentów tego brandu w jeden konglomerat, wejście sieciowe LAN, gniazdo zasilania i główny włącznik. Mało? Spójrzcie na fotografie, a okaże się, iż rewers został zagospodarowany po brzegi. Jeśli chodzi o sterowanie Munich-em, te odbywa się za pomocą darmowej aplikacji. Natomiast w istotnym temacie obsługiwanych formatów i częstotliwości próbkowania, w celu unikania rozwadniania tekstu zainteresowanych odsyłam do czytelnej tabelki pod recenzją.

Co proponuje nam Silent Angel Munich M1T? Być może zabrzmi to banalnie, ale muzykę. Bez pogoni za wyczynowością na skrajach pasma, szybkością narastania sygnału, czy od pierwszych chwil zjawiskowym, niestety po krótkim czasie męczącym „łał”, tylko z dbałością o jej najistotniejszy aspekt, jakim jest dobre zbilansowanie wagi i swobody prezentacji. Jego dodatkową zaletą jest spójność. Chodzi mianowicie o to, że gdy konstruktorzy postawili na nasycenie i gładkość wydarzeń muzycznych, to należało zadbać o jedynie umiejętne doprawienie ich górnym rejestrem. Jakiekolwiek puszczenie wodzy fantazji w tej materii skończyłoby się porażką. Ba porażką zjawiskową, gdyż po kilku utworach sytuacja nie tylko okazałby się karykaturą, to w końcowym efekcie ból głowy zmusiłby nas do wyłączenia zestawu. Na szczęście ekipa Silent Angel-a wiedziała, jak to osiągnąć. Ale to jedna strona medalu. Oczywistym jest, że przy obracaniu się w estetyce nasycenia bardzo łatwo jest popaść w problemy z nazbyt okazałymi niskimi rejestrami. Często są lejące i monotonne, co podobnie do nazbyt obfitej góry zniechęca do muzyki. Oczywiście i tutaj wszystko udało się dobrze skonfigurować, co pozwalało na bezproblemowe obcowanie praktycznie z każdego rodzaju muzyką.
Weźmy na tapet choćby płytę Leonarda Cohena „You Want It Darker”. Jak to u wspomnianego artysty jest w zwyczaju, to jest stosunkowo majestatycznie śpiewany materiał i jakiekolwiek wyostrzenie lub rozmycie w dolnym zakresie spowodowałoby pryśnięcie czaru wokalizy tego znakomitego twórcy. Wbrew pozorom nie jest łatwo utrzymać serwowaną przez niego z jednej strony mroczność, a z drugiej jakby romantyzm prezentacji. Jednak fraza „trudno” dla streamera SA Munich nie oznaczała najmniejszego problemu w zrealizowaniu zamierzeń Leonarda, gdyż jak to ma w zwyczaju, zaczarował mnie od pierwszego zaśpiewanego kawałka. Głos pokazał odpowiedni tembr, barwę i energię, co na bazie kilku wpadek z innymi źródłami dźwięku, było ewidentną pracą tytułowego Japończyka.
Kolejnym materiałem będzie mocne uderzenie repertuaru Black Sabbath „13”. To dość dobrze zrealizowany krążek, co tym bardziej pokazało, że tak wychwalana przeze mnie spójność ani nie zgasi prezentacji, ani jej nie rozleje po podłodze. Ta formacja swoim repertuarem od lat udowadnia, że nie zna słowa muzyczny spokój, co oczywiście umiejętnie uszanowała testowa konfiguracja. Dostałem dobrze rozpalony ogień, który nie dość, że przypomniał mi młodość, to jeszcze pokazał, jak dramatycznie posunęła się technika jego odtwarzania. Mocne uderzenia gitarowych popisów, kopnięcia perkusji i charyzmatyczna wokaliza nie pozostawiały złudzeń, że wybór estetyki brzmienia odtwarzacza plików był dobra decyzją.
Na koniec coś bardziej wymagającego, a rzekłbym nawet audiofilskiego. Chodzi o płytę „Monuments On The Moon” rodzimej grupy RGG. Ba, czasem z racji dość odważnych pasaży bliżej nieokreślonych dźwięków nazywam ją projektem, który jak niewiele tego typu płyt jazzowych jest bardzo wymagający od systemu audio. To ma być feeria odpowiednio pokazanej szybkości narastania sygnału, energii i zjawiskowo błyszczących, jednak pozbawionych zniekształceń górnych rejestrów. Musi być odpowiedni pazur, gdyż w innym przypadku zrobi się zwyczajnie nudno. A jak wspominałem, nasz bohater stronił od nadmiernego epatowania tymi cechami. Na szczęście stronił nie oznaczało, że nie umiał ich pokazać. Owszem, w nieco przyjaźniejszej dla ucha estetyce, ale lepiej tak, niż pozorną dobrą iskrą nazywać zniekształcenia lub odchudzając prezentację szukać poklasku u piewców ataku ponad wszystko. Dlatego mimo podania całości w mniej agresywny, jednak w końcowym rozliczeniu spójny sposób, byłem tym występem ukontentowany. Lepiej bez wyścigów, a za to z dobrze zrealizowanym pomysłem na dźwięk.

Gdy przyszedł czas na podsumowanie, nie mogę napisać nic innego, jak pochwalić konstruktorów za fajne zestrojenie opiniowanego streamera. Grał w bliskiej mi estetyce dobrej barwy i gładkości muzyki. Oczywiście mniej wyczynowo – w dobrym tego słowa znaczeniu – niż moje kilkadziesiąt razy droższe źródło płyt CD, ale za to bez najmniejszych szkód w stylu nadinterpretacji któregoś z podzakresów. Jeśli któryś z nich żyje w swoim świecie, muzyka staje się niestrawna, na co producent nie mógł sobie pozwolić. I dobrze, gdyż dzięki temu w towarzystwie jego produktu spędziłem sporo czasu z fajnie podaną muzyką. Czy to jest zabawka dla każdego? To jasno wynika z tekstu. Jeśli nie szukacie wyczynowości prezentacji, tylko piękna w muzyce, w potencjalnym procesie poszukiwań jest to bardzo mocny zawodnik do wypróbowania.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: Silent Angel
Ceny
Silent Angel Munich M1T – 2GB RAM: 3 290 PLN
Silent Angel Munich M1T – 8GB RAM: 3 890 PLN

Dane techniczne
Wyjścia: AES/EBU, I2S, Coaxial, USB Audio jako wyjścia cyfrowe.
Wejścia: RJ45 Gigabit Ethernet; 2 x USB3.0; USB2.0 dla dodatkowej pamięci
Interfejsy systemowe: M-IO, M-LINK
Obsługa DSD: 5,6M (DSD128) AES/EBU, I2S, Coax; 11,2M (DSD256) USB.
Obsługa PCM: 384 KHz AES/EBU, I2S, Coax; 768 KHz USB.
Wejście zasilania: (DC) 5V/2A przy max.
Pobór mocy: 10W max
Wymiary (S x G x W): 155 x 110 x 50,4 mm
Waga: 1,63 kg