Opinia1
Każdy, no może każdy prawdziwy twardziel ma w swoim prywatnym życiu jakieś hobby. Jeden ambitnie uprawia sport – nie mylić z bardzo popularnymi za czasów komuny papierosami, inny spędza czas z kolegami – gdzie i co robi proszę dopisać sobie samemu, a jeszcze inny, tak jak my godzinami słucha muzyki, dążąc do jak najlepszego jej odtworzenia w warunkach domowych. Ci ostatni dzielą się dodatkowo na podgrupy: pierwsza to dłubiący audiofile, udowadniający sobie i całemu światu, że potrafią lepiej niż ktokolwiek inny skonstruować urządzenie do odtwarzania rzeczonej muzyki, a druga – do której ja się zaliczam – tylko słucha, przyjmując gotowy produkt z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie będę dzisiaj roztrząsał wszystkich wspomnianych aspektów wolnego czasu samczej odmiany homo sapiens, tylko zwrócę uwagę na tych mających „nieco” pojęcia o elektronice. Z premedytacją słowo „nieco” wziąłem w cudzysłów, gdyż w stosunku do dzisiejszego bohatera – konstruktora testowanego niedawno na naszych łamach filtra sieciowego, mocno przewartościowującego mój punkt widzenia cena-jakość, będącego chlubnym wyjątkiem od reguły: „Tanie nie może dobrze grać” – byłoby to dużym lekceważeniem. To człowiek, który swe szlify umiejętności poprawy jakości dźwięku zbierał w osławionym przez wielu recenzentów angielskim studiu BBC, by potem być jednym z załogantów znów znanego sporej rzeszy użytkowników wyspiarskiego IsoTek-a, aby koniec końców wziąć ster w swoje ręce i założyć markę ISOL-8. Teoretycznie rzecz biorąc, ta prężnie działająca i przynosząca zyski działalność około-prądowa, powinna przynieść wystarczające ukojenie projektanckim żądzom, ale nie z Nicem Poulsonem takie numery. On w ramach będącego tematem dzisiejszego wstępu hobby – słuchanie muzyki – powołał do życia inny projekt TRILOGY, penetrujący dział urządzeń generujących owe fale dźwiękowe, a dzięki pozytywnemu odbiorowi przez rynek głównego nurtu działalności, miał odpowiednie zaplecze do eksperymentów. I dlatego chcąc zaspokoić naszą ciekawość, jak wygląda ta druga linia kłębiących się w głowie Nica myśli, z dużą przyjemnością odebraliśmy telefon od wrocławskiego dystrybutora – Moje Audio, z propozycją zmierzenia się z phonostagem gramofonowym TRILOGY 907.
W dobie nadmuchiwania konstrukcji w zależności od pozycjonowania w cenniku, TIYLOGY 907 jest o dziwo bardzo kompaktowym urządzeniem z wydzielonym do osobnej obudowy zasilaniem. Mała i płaska skrzyneczka wydrążona z puca aluminium, będąca domkiem dla sekcji przedwzmacniacza jest bardzo ustawna nawet w najbardziej zatłoczonym ołtarzyku audiofila. Zaś spakowana w osobny garnitur sekcja zajmująca się życiodajnym prądem – pamiętajmy, że to konik Nica Poulsona – dzięki sporej długości przewodu łączącego obie konstrukcje, pozwala na swobodne usytuowanie jej w otchłani kłębowiska kabli za sprzętem – nie mówię, że tak ma być, ale czasem inaczej się nie da. Ów dozownik prądu z racji prozaiczności swojego istnienia uzbrojono jedynie w gniazdo sieciowe IEC i wielopinowy terminal połączeniowy z głównym elementem konstrukcji – układami elektrycznymi. Jak zdążyłem wspomnieć, serce urządzenia spakowano do wydrążonego z kostki aluminiowej płaskiego podłużnego placka, który dla przełamania monotonii otrzymał trzy podfrezowania górnej płaszczyzny. Front również bez szaleństw zdobi jedynie logo marki w lewym górnym rogu i w podobnym jak na górnej części obudowy pojedynczym frezie czerwoną diodą sygnalizującą włączenie do sieci. Tylna ścianka jest typowa dla przedwzmacniaczy gramofonowych i została wyposażona w terminale wejściowe i wyjściowe RCA, śrubę uziemienia i zamontowany na stałe przewód łączący z zasilaczem. Z uwagi na stosunkowo niewielkie rozmiary 907-ka wszystkie mikroprzełączniki dopasowujące urządzenie do zamontowanej na współpracującym gramofonie wkładki – MM i MC – skrywa pod spodem. Pierwszy kontakt organoleptyczny może wprowadzać w błąd, sugerując niewielką masę, co mogłoby skutkować przestawianiem pudełek przez oporne na wyginanie interkonekty, czy kabel sieciowy, ale proszę się nie martwić, stacjonujące u mnie Harmonixy są wrednie sztywne i podczas kilkudniowego słuchania nasz bohater nawet przez moment nie poddał się ich naporowi.
Na początku muszę zdradzić, że to nie był mój pierwszy kontakt z rzeczonym phono TRILOGY. Pierwsze lody przełamywaliśmy podczas wrocławskiego spotkania z cyklu „Audiofil”, gdzie bez najmniejszych kompleksów wespół z dobrze zestawionym setem gramofonowym stawiał do pionu mocno wychwalany w świecie audio streamer plików. Zaskoczenie było na tyle duże, że nie omieszkałem oznajmić tego dystrybutorowi, który od lat znając moje postrzeganie obu formatów, postanowił sprawdzić, czy początkowe „łał” jest krótkoterminowym zauroczeniem, czy raczej normą tego produktu. Gdy stawiałem bohatera dzisiejszego spotkania na docelowej platformie, zerknąłem na sąsiadującą z nim referencyjną katowicką Therię i nie powiem, wezbrały we mnie lekkie pokłady niepokoju, które natychmiast starałem się tłumić, przywołując na myśl wieczorek zapoznawczy – ups, to był prawie cały sobotni dzień. Nie walcząc zbyt długo z wewnętrzną tremą, na Feickercie „Twin” wylądowała pierwsza z brzegu płyta. To co prawda było jakieś stare tłoczenie, ale bez szaleństw realizacyjnych, raczej jako ciekawy wsad muzyczny, a to nieco utrudnia proces weryfikacji umiejętności we wzmacnianiu takich niewielkich sygnałów elektrycznych, jakie generuje wkładka. Oczywiście pewne aspekty jak rozdzielczość, temperaturę, czy ciężar grania da się określić i było bardzo dobrze, ale słabo zrealizowany materiał mocno uśrednia końcowe efekty soniczne zestawu, a przecież dostarczony do testu produkt zasługiwał na coś więcej niż tylko posłuchanie jak ładnie gra. Dlatego też kolejną pozycją byli wydani przez oficynę ECM Enrico Rava i Dino Saluzzi w kwintecie z krążkiem „Volver”. Zanim przejdę do wniosków, chciałbym zaznaczyć, że w swoim dorobku zabawy z przedwzmacniaczami gramofonowymi słuchałem już kilkunastu konstrukcji, z czego większość była co najmniej dobra, ale zawsze jakoś korelowała z pozycją zajmowaną w ogólnie przyjętym przez branżę kanonie żądanych cen. A tutaj? Ludzie, albo Nic chcąc wejść na rynek lekko przesadza z tymi zaniżonymi cenami w stosunku do jakości dźwięku – przypominam test filtra sieciowego MINISUB AXIS, albo jest cichym wolontariuszem wyzyskującego nas świata audio. Pre gramofonowe za ok. 12 tysięcy złotych, a zmusza mnie do kilkukrotnego przełączania, pomiędzy stacjonującą u mnie, kreślącą standardy wysokiej jakości przetwarzania drgań igły Therią, by dokładnie przyjrzeć się naprawdę niewielkim różnicom. I to nie jakiś degradującym aspektom tylko niuansom, zmieniającym nieco postrzeganie wizji analogu jako ciepłego – o tym trochę później, ale nadal rozdzielczego. Specjalnie nie obchodzi mnie jak to odbierzecie, ale tego czarnego krążka słuchałem trzykrotnie z rzędu i o dziwo za każdym razem ciszej niż poprzednio. Nie za bardzo wiem jak to wytłumaczyć – wróć, oczywiście że wiem, to pewien zarezerwowany dla najlepszych produktów poziom rozdzielczości zmusza nas do takich ruchów. Gdy coś gra z lekką tendencją szybkiego przypodobania się słuchaczowi, stara się nasycać dominujące źródła pozorne tak, by były głównym bohaterem spektaklu muzycznego, co w konsekwencji zmusza nas do podkręcania gałki volume, umożliwiając tym sposobem usłyszenie, co mają do powiedzenia muzycy z tylnych formacji. Tymczasem wspomniana rozdzielczość pozwala, ba nawet zmusza do zmniejszenia generowanych przez głośniki decybeli, gdyż im delikatniej swoim instrumentem atakuje nas front men, tym więcej dobiega do nas niuansów z głębi sceny. Nagle okazuje się, że dany, nawet często słuchany krążek jeszcze nigdy nie stwarzał takich możliwości zaistnienia artystom drugoplanowym, pozycjonując ich daleko za linią kolumn, bez najmniejszych problemów informując nas, co tam się dzieje, a uwierzcie mi, dzieje się bardzo dużo. Oczywiście warunkiem jest synergicznie i na odpowiednim poziomie wartości sonicznych zestawiona reszta toru, który większość audiofilów bez odpowiedniego punktu odniesienia uważa za osiągnięty. Od razu zaznaczam, że ja również nie doszedłem w analogu do punktu, po przekroczeniu którego niewiele się już zmienia, ale duża ilość osłuchania z zestawami będącymi apogeum obecnych możliwości konstruktorów: napędów, ramion i wkładek, pozwala mi pewne rzeczy nazywać po imieniu. Nie chcę nikomu pozycjonować wyrafinowania posiadanej układanki, ale jeśli kiedykolwiek złapiecie się na tym, że po aplikacji nowego komponentu wielokrotnie odtwarzaną płytę nagle słuchacie ciszej niż dotychczas, nadal wyłuskując wszelkie nawet najdrobniejsze niuanse realizacyjne, będzie to oznaka wzniesienia się o oczko wyżej w rozdzielczości całego seta, czego już teraz wszystkim życzę. Ale do meritum. Rozpoczynający wspomnianą płytę E. Ravy i D. Saluzziego utwór jest wolno snującą się balladą, w odbiór której nasz wyspiarski produkt swoją umiejętnością generowania eterycznych dźwięków wprowadza tak często poszukiwany przez słuchaczy pierwiastek „X”. Początkowa solówka Saluzziego w każdej następnej frazie próbuje rozmawiać z wtórującymi jej instrumentami, które dzięki będącym mottem życiowym Manferda Eichera z ECM-u staraniom zawieszenia muzyki pomiędzy kolumnami w formacie 3D i przy pomocy angielskiego phonostage’a zdają się osiągać taki sposób prezentacji. Największe wrażenie z tego krążka, to barwa i plastyczność trąbki (E.Rava), mieniące się milionem iskierek talerze (B. Ditmas) i eterycznie rozbrzmiewający w oddali bandoneon (D. Saluzzi), nie zapominając oczywiście o reszcie składu – gitara (H. Pepl) i kontrabas (F.Di Castri), który w żaden sposób nie odstawał umiejętnościami od wspomnianej trójki. Pozostając nadal w muzyce jazzowej, zmieniając jednak nieco klimat na zdecydowanie bardziej ekspansywny (koncertowy, lekki free jazz), sięgnąłem po pozycję, która w zeszłym roku posłużyła mi jako materiał testowy dla obecnie używanego przeze mnie przedwzmacniacza z Katowic. Już kilkukrotnie próbowałem powtórzyć atmosferę tamtego dnia, ale zawsze odczuwałem sporo niedociągnięć, może nie degradujących dane urządzenie, ale mocno zwężające spektrum informacji o specyfice głównych instrumentów (dla mnie ważnych) tej kompilacji, jakimi są saksofon tenorowy i klarnet basowy, obsługiwane przez front-mena David’a Murray’a. Ową zatytułowaną „In Our Style” płytę firmują dwaj muzycy – wspomniany David Muray i Jack – nie mylić ze mną – DeJohnette, a jej wydaniem zajęła się japońska oficyna DIW. Ta podobnie pieczołowicie podchodząca do realizacji jak znany wszystkim monachijski ECM wytwórnia, dzięki ponadprzeciętnie oddającemu założenia realizatorów urządzeniu znad Tamizy, kolejny raz pozwoliła mi zatracić się w tej bijącej koncertową atmosferą muzyce. Próbując przedstawić kilka przemawiających za angielskim phono aspektów, zwróciłbym uwagę na bardzo dobrą rozdzielczość i oddech, pozwalające bez najmniejszych problemów wychwycić wibracje stroika obu wspomnianych instrumentów. Oczywiście w szybkich pasażach jest to jednolity dźwięk, ale częste na tej płycie wolne frazy dęciaków dają popis wibracji wydobywającego się z nich powietrza, co dla smakosza podobnych smaczków jest kropką nad „i” w przyswajaniu muzyki. Do tej pory nic nie wspominałem o sposobie prezentacji sceny muzycznej, ale sądziłem, że przytyk do konstruktora mówiący o zaniżaniu cen swoich produktów, jest wystarczającym dowodem na nietuzinkowość konstrukcji, która relacją ceny do jakości dźwięku – nie mogę napisać walcuje konkurencję, gdyż byłbym niewiarygodnym hejterem z podrzędnego forum o audio – może być trudna do pokonania. Oczywiście wszystko zależy od konfiguracji, ale jestem pewien, że wysoki poziom wyrafinowania 907-ki poradzi sobie nawet w „najcięższych” dla niego zestawieniach, które teoretycznie nie spełniając jego norm jakościowych, w konsekwencji pokażą swoje inne, dotąd nieosiągalne oblicze. Ale do rzeczy w kilu zdaniach. Rozlokowanie źródeł pozornych to pierwsza liga, czyli szczelnie wypełniona, ograniczona jedynie tylnymi ścianami głębia (1.5 metra za kolumnami), a szerokość w zależności od realizacji potrafi zaprezentować się nawet poza zewnętrznymi rubieżami kolumn. Idźmy dalej. Nie wiem czy pamiętacie, jak odsunąłem na później porównanie temperatury grania produktu z Anglii do katowickiej Therii, ale zrobiłem to celowo. Po kilkudziesięciu przesłuchanych płytach widzę bardzo niewielkie, nie szkodzące, będące co prawda odstępstwem od założeń wierności, ale czasem bardzo pożądane różnice pomiędzy nimi, za które niestety w procesie ich wyeliminowania trzeba sporo zapłacić. Te występujące w obu konstrukcjach odmienności, to lekkie dociążenie dźwięku 907-ki na przełomie basu i środka pasma, przy słodzącym całość muśnięciu górnego zakresu. W konsekwencji ma to delikatny wpływ na ostrość konturów spektaklu muzycznego, ale po takiej dawce przyjemności i zerknięciu na cenę urządzenia, wydaje się to być bardziej plusem niż minusem. Dodatkowo przypominam o stopniu wyrafinowania systemu, który jest w stanie wykazać jakiekolwiek zmiany w płynącej w eterze muzyce. Z perspektywy czasu sądzę jednak, co ja mówię, wiem to na pewno, że lekkie dodanie pudła w grze kontrabasu i odrobina ogólnie pojętej słodyczy całości pasma bez bezpośredniego porównania jeden do jeden – ja miałem to szczęście, albo nieszczęście – jest ciężkie uchwycenia, co wyraźnie sygnalizowałem na początku. Opisując całościowo prezentację widma częstotliwościowego, jakie prezentuje phono Nica Poulsona, zacznę od basu, który mocno i nisko osadzony jest dość twardy, a zahaczając nieco o średnicę, pomaga dźwiękowi nabrać masy i zbliżyć się tym sposobem do często oczekiwanego przez populację słuchaczy czarnych krążków efektu nasycenia, co i ja odebrałem z dużą dozą przyjemności. Jednak przypominam, że jest to tylko pewien niuans będący sznytem danej konstrukcji, a nie permanentnie doskwierający problem. Jeśli chodzi o wysokie tony, to kolor złota jaki prezentują w kontekście całości, odpowiada mi zdecydowanie bardziej, niż szalejące i wszechobecne bezduszne blade cyknie, co pod względem jakości oferowanego dźwięku – czego cena zdaje się nie odzwierciedlać – czyni całość spójnym brzmieniowo produktem z wysokiej półki. Nie wiem co teraz zrobi konkurencja, ale przeskoczenie propozycji z wysp brytyjskich nie będzie prostą sprawą, choć życzę jej i sobie co najmniej tak dobrych pomysłów, aby mogły nawiązać walkę brzmieniową przy tak dobrze skalkulowanej dla klienta cenie.
Czasem w życiu recenzenta przychodzi moment refleksji co byłoby gdyby i wydaje mi się, że jestem właśnie w podobnym momencie, ale na szczęście mam co mam i dobrze mi z tym. To naprawdę zaskakujące, że podobne zaawansowanie jakości prezentowanego dźwięku można zaproponować już na takim poziomie cenowym. Czy to kwestia braku wiedzy, że można sporo więcej zażądać? Nie wiem, ale po zapoznaniu się z produktem z głównej gałęzi działalności firmy (zasilanie) nie sądzę, gdyż tamta oferta jest równie rozsądnie wyceniona. Myślę, że takie podejście jest możliwe tylko w przypadku osiągnięcia pełnej satysfakcji z dotychczasowego życia i zdroworozsądkowej, pozwalającej przyzwoicie żyć kalkulacji poniesionych kosztów do ceny końcowej. Sporą swobodę w wycenianiu produktów daje z pewnością brak nacisków na odcinanie kuponów przez zarządy dużych koncernów i unikający wpuszczania w koszty audiofilskiej nowomowy – czego ta ja nie wymyśliłem – szacunek do samego siebie. Tytułowy phonostage z Anglii, będący uboczną działalnością Nica Poulsona stanął do walki jak równy z równym, a patrząc na ten pojedynek przez pryzmat czterokrotnej różnicy w cenie, jest zwycięzcą. Oczywiście w wartościach bezwzględnych wynik kształtuje się nieco inaczej, niestety jest on okupiony sporymi wydatkami, które dla jednego są warte poniesienia, a dla innego najnormalniej w świecie nie. I nie sposób się z tymi postawami kłócić, kto ma rację, gdyż tak jak w życiu codziennym bywa, tak i tutaj wszystko zależy do punktu odniesienia, a ten jest bardzo różny. Niestety w końcu przyszedł czas na przekazanie Marcinowi pałeczki oceny wartości sonicznych produktu Trilogy. Będzie brakować mi tej słodyczy i lekkiego wysycenia podczas słuchania ulubionych płyt, co w żaden sposób nie wpływało na żywiołowość i otwartość grania. Sądzę, że niewielu znajdzie się takich, którzy będą narzekać na cokolwiek podczas kontaktów z 907-ką, chyba że docelowy tor w jakim ma wystąpić będzie mocno obciążony przypadłością ogólnie zwaną „bułą”, a przypominam, że u siebie stawiam na barwę i ta dodatkowa jako ogólny sznyt testowanego produktu była odczuwalna in plus. W innym przypadku, czyli w zdroworozsądkowo zestawionej konfiguracji, raz wpięty w tor prawdopodobnie pozostanie tam na stałe, gdyż przymusowe rozstanie może zakończyć się odłożeniem całego seta analogowego na bok, aż do powrotu na półkę tego skromnie wyglądającego, ale z wielką energią do grania phonostage’a marki Trilogy model 907.
Jacek Pazio
Elektronika Reimyo: System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sekcja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar, Franc Audio Accessories
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
Napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
Ramię: SME V
Wkładka: Dynavector XX-2 MKII
Przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Opinia 2
Sytuacja, gdy sam projektant i zarazem właściciel marki oficjalnie przyznaje, że całe przedsięwzięcie traktuje na zasadzie hobby i odskoczni od głównego zajęcia nie zdarza się zbyt często. Ot bez zbędnego zadęcia po prostu mówi, że to co znajdziemy w katalogu powstało praktycznie wyłącznie dla jego i ma nadzieję również nabywców … przyjemności. Tak właśnie jest w przypadku urządzeń sygnowanych przez Trilogy Audio i stojącego za całym projektem Niciem Poulsonem. Kojarzą Państwo to nazwisko? No właśnie – o Nicu pisaliśmy nie tak dawno przy okazji recenzji ISOL-8 MiniSub Axis. Tym razem skupimy się jednak na urządzeniu bezpośrednio pracującym z sygnałem audio i to sygnałem możliwie najbardziej organicznym, bo na wskroś analogowym. Panie i Panowie oto przedwzmacniacz gramofonowy Trilogy 907.
Patrząc pobieżnie na gabaryty 907-ki a w szczególności na moduł sygnałowy może nasuwać się pytanie, czy dość nonszalanckie podejście konstruktora nie ma aby odzwierciedlenia w zbytniej miniaturyzacji a co za tym idzie kompromisach dotyczących zarówno użytych komponentów, jak i adekwatnych do rozmiaru, oraz wagi walorów brzmieniowych. Całe szczęście bliższy kontakt organoleptyczny w mgnieniu oka rozwiewa powyższe dylematy. Jednostkę centralną wykonano bowiem z wydrążonego bloku aluminium a dostać się do jej trzewi można wyłącznie od spodu. Tam również umieszczone zostały mikroprzełączniki umożliwiające dopasowanie parametrów pracy urządzenia do podłączanej wkładki. Dodatkowo pomimo mikrej postury masa phonostage’a nie budzi nawet najmniejszych zastrzeżeń a wizja lokalna wnętrza wykazała naprawdę śladowe ilości audiofilskiego powietrza. Wyjaśniła też kwestę wyraźnego nagrzewania się obudowy, która jak widać na załączonych zdjęciach pełni również funkcję radiatora dla stopnia wyjściowego. Uważni czytelnicy z pewnością zwrócili uwagę na dość charakterystyczną symetrię i pełne odseparowanie płytek odpowiedzialnych za obróbkę sygnału dla lewego i prawego kanału, co znajduje odzwierciedlenie na ściance tylnej. Układ gniazd wejściowych i wyjściowych jest bowiem adekwatny do ukrytych wewnątrz obudowy układów, dla tego też interfejsy we/wy dla każdego z kanałów ulokowane są obok siebie a oś symetrii wyznacza śruba uziemienia i zamontowany na stałe przewód zasilający zakończony wielopinowym wtykiem.
Zarówno powierzchnia górna, jak i front zostały poddane bardzo delikatnym zabiegom dekoracyjnym objawiającym się płytkimi podfrezowaniami. Dodatkowo na froncie umieszczono logo i nazwę modelu, oraz niewielką rubinowo – czerwoną diodę informującą o doprowadzeniu życiodajnej energii z zasilacza. Nad samym zasilaczem nie ma się co rozwodzić. Jego obudowę wykonano z giętych płatów szczotkowanej blachy a pod minimalistyczną powłoką umieszczono dwa toroidy i parę solidnych kondensatorów. Krótko mówiąc solidna, inżynierska robota z brakiem jakichkolwiek oznak zarówno zbytnich oszczędności, jak i ewentualnego szaleństwa. Ot, idealny przykład zdroworozsądkowego myślenia, gdzie marnotrawienie środków na elementy i tak z reguły zalegające głęboko poza linią frontu nie leży w czyimkolwiek interesie.
Przejdźmy zatem do opisu walorów sonicznych. O ile pierwszy kontakt wzrokowo – nauszny z 907-ką mieliśmy okazję zaliczyć podczas szóstego spotkania z cyklu Audiofil we Wrocławiu, to jednak wyjazdowe odsłuchy rządzą się zupełnie innymi prawami, aniżeli prowadzone w zaciszu własnych czterech ścian. Całkowicie nieznane pomieszczenie, system stanowiący kolejną zagadkę i jedynie okablowanie Harmonixa, o którym możemy powiedzieć, że „co nieco” wiemy dały nader ciekawy efekt. A przepraszam połowa systemu korzystała z uzdatnionego przez ISOL-8 MiniSub Axis prądu. Całe szczęście polski dystrybutor prezentowanych marek – wrocławskie Moje Audio hotelowy debiut potraktowało jedynie w kategoriach informacyjno – poznawczych i ledwie kilkanaście dni po naszej wizycie we Wrocławiu mogliśmy w dalece bardziej kontrolowanych warunkach zapoznać się z brytyjską myślą techniczną.
Nad tytułowym phonostagem przez pierwsze kilkanaście dni pastwił się Jacek i co ciekawe przez ten czas niespecjalnie chciał się chwalić własnymi wrażeniami, tylko tajemniczo się uśmiechał. Mając na uwadze nasze dość diametralnie różniące się upodobania muzyczne wolałem nie zgadywać czy przysłowiowy banan malujący się na twarzy oznacza idealne wpasowanie w jego gusta, czy też zupełnie coś innego. Dla tego też uzbroiłem się w cierpliwość i grzecznie czekałem na swoją kolej.
Kiedy tylko dostałem w swoje ręce przedwzmacniacz Trilogy postanowiłem jednak zbytnio się nie ekscytować i na początek pozwoliłem mu zastąpić lampowe Octave Phono Module, przez kilka godzin popracować na „jałowym biegu” w celu akomodacji w nowym systemie i osiągnięciu odpowiedniej stabilności termicznej. Dość jednak trzymania Państwa w niepewności. Na talerzu potężnego Transrotora La Roccia Reference wylądował dość stonowany, przynajmniej jak na mnie, album „Re-Machined: A Tribute to Deep Purple’s Machine Head” rozpoczynający się nieśmiertelnym „Smoke on the Water” w interpretacji samego Carlosa Santany a kończący się … i w tym momencie, to co napiszę może być uznane za świętokradztwo, ale zdecydowanie bardziej podobającym mi się aniżeli wersja oryginalna „When a Blind Man Cries” w wykonaniu Metallicy. Gdybym nie widział co gra i ile ten przedwzmacniacz kosztuje to proszę mi wierzyć na słowo obstawiałbym niemalże w ciemno, że za fenomenalnie dynamiczny, soczysty a przy tym charakteryzujący się ponadprzeciętnym rozmachem i klarownością dźwięk odpowiedzialna jest zdecydowanie bardziej okazała a przy tym oscylująca ceną w przedziale 20 – 40 kzł konstrukcja. Tak jest, ani się Państwu nie przewidziało, ani w powyższych ramach kwotowych nie nastąpiła nawet najmniejsza pomyłka. Trilogy po prostu gra z finezją i klasą odwrotnie proporcjonalną do własnych gabarytów i całkowicie nieosiągalnie dla konstrukcji w podobnej cenie. Wzmacniając mikrosygnały z rewelacyjnej wkładki ZYX 4D (powoli zaczynam się uzależniać od jej brzmienia) doprawiał je taką ilością najczystszej energii i adrenaliny, że nie sposób było usiedzieć w miejscu. Jeśli tylko wśród misternie wytłoczonych rowków znajdowała się choćby śladowa ilość rytmu, to 907-ka momentalnie odrestaurowywała go, obudowywała tkanką i sprawiała, że nawet anemiczne do tej pory realizacje potrafiły uderzyć z siłą i szybkością, jakiej nie powstydziłby się sam Chuck Norris i to za swoich najlepszych lat. Nie wierzycie? Aby to zweryfikować osobiście, a więc na własnych trzewiach, polecam włączyć ostatni album Rodrigo y Gabrieli „9 Dead Alive” – to, co potrafi wykrzesać z dwóch gitar ww. parka przekracza ludzkie pojęcie. Jednak z pomocą tytułowego malucha każde trącenie struny, każde uderzenie w pudło brzmi tak, jakbyśmy siedzieli maksymalnie w trzecim rzędzie podczas ekskluzywnego, granego dla garstki wybrańców koncertu. Co ważne nie ma mowy o sztucznym, karykaturalnym epatowaniu detalami, czy ofensywną hiper, czy też nad-rozdzielczością, gdyż tego typu wątpliwe atrakcje bardzo szybko się nudzą a poza tym równie szybko prowadzą do migreny. A tym razem nic nie ulega nadmuchaniu, przeskalowaniu a jedynie my – słuchacze, ba rzekłbym nawet, że uczestnicy spektaklu przybliżamy się, skracamy dystans dzielący nas i grających niemalże na wyciągnięcie ręki muzyków. Otrzymujemy dawkę najczystszej energii, jakby wewnątrz obudowy zasilacza nie pracowały dwa toroidy a zminiaturyzowany reaktor atomowy zdolny w ułamku sekundy zapewnić prąd średniej wielkości miastu.
Na zdecydowanie bardziej stonowanym, a przy tym zarejestrowanym z o niebo większą starannością materiale, jak „Vägen” Tingvall Trio, czy „Liberetto II” Larsa Danielssona do głosu dochodziła niesamowita precyzja i przestrzenność dźwięku. Coś podobnego miałem okazję obserwować np. podczas testów Phasemation EA-1000, co dość wyraźnie wskazuje na ponadprzeciętne możliwości brytyjskiej konstrukcji w tej materii. Dodając do tego nasycenie i masę, zwartość i nazwijmy to lapidarnie „konkretność” dźwięku otrzymujemy obraz całkowicie zaskakujący. Sam w pewnym momencie przyłapałem się na tym, że całkowicie zaprzestałem podchodzić do prowadzonego testu w sposób pragmatyczny i przemyślany, gdyż zamiast sukcesywnie odhaczać kolejne, ustalone na wcześniej stworzonej playliście „sample” praktycznie każdej, położonej na Transrotorze płyty słuchałem od pierwszego do ostatniego utworu. Po prostu nie wyobrażałem sobie sytuacji, aby po jednym, góra dwóch utworach wstać, podnieść ramię gramofonu, schować płytę do koperty i włączyć kolejną pozycję z listy. To tak, jakby w trakcie kameralnego koncertu ostentacyjnie wyjść na papierosa, albo zadzwonić.
Wspomniana wcześniej rozdzielczość i dbałość o stabilne, bardzo precyzyjne ogniskowanie źródeł pozornych nie przeszkadzała i nie odbierała przyjemności podczas odtwarzania starszych, nieraz lekko sfatygowanych nagrań z lat 60-ych i 70-ych ubiegłego wieku. Nawet pierwsze tłoczenia „Dziwny jest ten świat” Niemena, czy „Korowodu” Marka Grechuty zachowały swój lekko nostalgiczny charakter. Oczywiście szumy i nieuchronne przy tego typu „pamiątkach z dzieciństwa” trzaski były doskonale słyszalne i nie sposób byłoby je pominąć, bądź zignorować, to zamiast razić, czy też być piętnowane przez zbytnio analityczny, bądź zachowawczy pod względem emocji preamp stanowiły integralną, nierozerwalną część całości. Świadczyły o ich autentyczności, prawdziwości – niczym drobne zmarszczki wokół oczu ukochanej osoby.
Trudno jednoznacznie sklasyfikować Trilogy 907 pod względem temperatury prezentowanego dźwięku. Niby mamy do czynienia z urządzeniem na wskroś muzykalnym, ale jednocześnie niezwykle rozdzielczym i transparentnym, które z jednej strony stara się zbytnio nie ingerować we wzmacniany sygnał, lecz jednocześnie sprawia, że brzmi on nieporównywalnie lepiej od tego, co jest w stanie zaoferować podobnie wyceniona (a czasem sporo droższa) konkurencja.
O ile wyjazdowy odsłuch we Wrocławiu wzbudził nasze zainteresowanie debiutującą na polskim rynku marką Trilogy, to dopiero niniejszy test jakże niepozornego przedwzmacniacza gramofonowego o symbolu 907 uświadomił zarówno mi, jak i z tego co napisał Jacek również i jemu, jaki potencjał kryje się wewnątrz tych zgrabnych urządzeń. Jeśli tylko pozostałe propozycje sygnowane przez Nica Poulsona oferują podobnie fenomenalne brzmienie przy równie dumpingowych cenach, to szansa na stworzenie iście high-endowego systemu będzie dla większości miłośników najwyższej jakości dźwięku praktycznie na wyciągnięcie ręki.
Marcin Olszewski
Cena: 11 900 PLN
Dystrybucja: Moje Audio
Dane techniczne:
Wymiary modułu przedwzmacniacza (SxGxW): 150 x 220 x 38 mm
Wymiary modułu przedwzmacniacza z uwzględnieniem terminali (SxGxW): 150 x 235 x 38 mm
Waga modułu przedwzmacniacza: 2.0 kg
Wymiary zasilacza (SxGxW): 132 x 225 x 57 mm
Waga zasilacza: 2.85 kg
Wymiary opakowania transportowego (SxGxW): 330 x 290 x 195
Waga opakowania transportowego: 5.9 kg
Pobór mocy: 10 W
Wejścia: para RCA
Wyjścia: para RCA
Impedancja wejściowa: 47kΩ (regulowana)
Pojemność wejściowa: 100pF (regulowana)
Wzmocnienie: 50dB, 64dB, 70dB (regulowane)
Pasmo przenoszenia (zgodnie z krzywą RIAA): 20-20kHz +/- 0.25dB
Impedancja wyjściowa: 150 Ω
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: ModWright Elyse
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module; RCM Sensor Prelude
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5
– Przedwzmacniacz liniowy: Accuphase C-2120
– Wzmacniacz mocy: Accuphase A-36
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Audio Philar Modern Line III
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Polskie menu, polecane listy odtwarzania w serwisie WiMP oraz wspólne przeglądanie lokalnej biblioteki i serwisów muzycznych – to tylko część udogodnień, które zostały udostępnione w najnowszej wersji oprogramowania przygotowanego dla systemu Bluesound. Użytkownicy, którzy zainstalują BluOS 1.12.0, zyskają również możliwość obsługi serwisów Murfie i HDTracks.
Producent systemu Bluesound, pierwszego bezprzewodowego cyfrowego systemu multiroom, w pełni obsługującego pliki wysokiej rozdzielczości, udostępnił najnowszą wersję oprogramowania – BluOS 1.12.0. Oprogramowanie wprowadza wiele nowych udogodnień i jeszcze bardziej rozszerza funkcjonalność systemu, potwierdzając tym samym wysoki stopień zaawansowania oraz potencjał Bluesounda.
Dla polskich użytkowników systemu najważniejszą zmianą jest wprowadzenie menu wspierającego polską wersją językową. To udogodnienie w znaczący sposób upraszcza już i tak łatwą obsługę systemu. Twórcy najnowszej wersji oprogramowania udoskonalili także sieciową funkcjonalność Bluesounda. Dzięki BluOS 1.12.0 można teraz przeglądać foldery i skorzystać z opcji wspólnego przeglądania zawartości lokalnej biblioteki i serwisów muzycznych. Jeszcze większa wygoda korzystania z serwisów muzycznych to zasługa wprowadzenia dostępu do polecanych list odtwarzania w serwisie WiMP, popularnych playlist w serwisie Rdio oraz wsparcia strumieniowania treści dostępnych w serwisie Qobuz.
Projektanci Bluesounda sukcesywnie poszerzają także sieć obsługiwanych serwisów muzycznych. Wraz z najnowszą odsłoną oprogramowania obszerna lista dostępnych serwisów wydłużyła się o Murfie i HDTracks, zapewniających miłośnikom muzyki wolność strumieniowania ogromnych kolekcji bezstratnej muzyki i dostęp do plików wysokiej rozdzielczości za pośrednictwem bezprzewodowego systemu muzycznego Bluesound. Murfie udostępnia ponad 500 000 nowych i używanych albumów w postaci płyt winylowych oraz CD i umożliwia strumieniowanie bezstratnej muzyki wprost do dowolnego odtwarzacza Bluesound. Serwis HDTracks, za pośrednictwem dostępnego na żądanie sklepu muzycznego online, pozwala odkrywać muzykę wysokiej rozdzielczości i pobierać wysokiej jakości nagrania bezpośrednio do modelu Vault, bez użycia komputera, a także strumieniować do dowolnego odtwarzacza Bluesound wszystkie utwory pobrane z HDTracks.
Aby zyskać dostęp do udoskonalonej funkcjonalności i nowych serwisów muzycznych, użytkownicy odtwarzaczy Bluesound powinni zaktualizować oprogramowanie BluOS do wersji 1.12.0 lub wyższej. BluOS 1.12.0 jest już dostępny i można go pobrać ze strony internetowej App Store, Google Play, Amazon oraz w zakładce Downloads na www.bluesound.com.
Opinia 1
Od momentu startu projektu SoundRebels mieliśmy okazję posłuchać we własnych systemach najprzeróżniejszych akcesoriów antywibracyjnych a platformy antywibracyjne stanowiły wśród nich znacząca większość. Przez naszą redakcję przewinęły się zatem dwa modele Acoustic Revive – zasypywana kryształkami kwarcu RST-38H, oraz pneumatyczna RAF-48H, oraz recenzowana ledwie miesiąc temu, wykorzystująca absorbery VibraPod burgundowo – złota Audio Philar Double. Tym razem na warsztat wzięliśmy kompletnie inną konstrukcję – sztywną i z pozoru niezwykle minimalistyczną – Wood Block Slim Platform, która od niedawna dostępna jest w katalogu dobrze znanej na naszym rynku i świetnie radzącej sobie za granicą manufaktury Franc Audio Accessories.
Wood Block Slim Platform, której nazwę w dalszej części tekstu pozwolę sobie skondensować do skrótu WBSP w wersji dostarczonej do testu prezentowała się nad wyraz elegancko. Czarno-szary fornir został pokryty powłoką lakierniczą ręcznie wypolerowaną na wysoki połysk. Gdyby jednak komuś taka kolorystyka nie przypadła do gustu, to zgodnie z zapewnieniami producenta do wyboru jest praktycznie każdy kolor lakieru (w połysku bądź macie), oraz około 100 (!) fornirów, również w dwóch opcjach – matowej i wypolerowanej. Walory estetyczne niewątpliwie podnosi zamontowane, nie jak u większości konkurentów – na ściance przedniej, lecz tuż przy krawędzi – na górnej płaszczyźnie roboczej okrągłe, otoczone chromowanym kołnierzem logo producenta. Warto ten drobiazg wziąć pod uwagę przy zamawianiu WBSP, gdyż szkoda byłoby je zasłonić ustawiając nad nim urządzenie.
I jeszcze kilka słów o zagadnieniach natury technicznej. Pod wspomnianą, atrakcyjną okleiną kryje się płyta MDF, materiału który zapewnia zdecydowanie bardziej powtarzalne parametry od litego drewna, czy też sklejki, również branych pod uwagę na etapie projektowo – prototypowym. Delikatne nadużycie semantyczne w nazwie platformy możemy w tym momencie Panu Pawłowi darować, gdyż na upartego MDF też jest drewnem, lecz w wysoce przetworzonej postaci. Dodatkowo, jak na producenta wszelakiej maści akcesoriów antywibracyjnych przystało nie mogło zabraknąć firmowych, głęboko wpuszczonych w podstawę Ceramic Disc Tablette. Ich korpusy wykonano ze stopów aluminiowych wykonywanych na obrabiarkach CNC a wnętrza skrywają po trzy kulki ze spieków ceramicznych wykorzystywane od początku działalności Pawła Skulimowskiego. Każda z nóżek jest odsprzędnięta od płyty, co potwierdza możliwość ich delikatnego odgięcia, a przy okazji zapewnia lepsze dopasowanie do podłoża. Oczywiście wspomniane nóżki zapewniają możliwość dokładnego wypoziomowania, jednak cały proces polecam wykonać przed ustawieniem na platformie docelowego urządzenia, bo prześwit między płaszczyzną dolną a podłożem jest tak niewielki, że na jakiekolwiek późniejsze próby regulacje bym nie liczył. Warto również wspomnieć, że tytułowy produkt nie jest li tylko zwykłym, wykonanym na tzw. pałę spontanem mającym na celu zwiększenie obrotów spółki kosztem naiwnych klientów, lecz całkowicie nowym pomysłem. Wykorzystywanych w WBSP (Wood Block Slim Platform) podstawek CDT (Ceramic Disc Tablette) przynajmniej na chwilę obecną osobno nabyć nie sposób a ponadto zarówno część robocza, jak i wspomniane nóżki są do siebie idealnie dopasowane i w pełni zgodne z założeniami konstrukcyjnymi ich twórcy. Właśnie specjalnie pod CDT została zaprojektowana platforma nośna dając wrażenie elegancji i minimalizmu. Maksymalne obciążenie, do jakiego WBSP została przewidziana to 40 kg., do poważniejszych ciężarów przewidziana jest Wood Block Fat.
Mam cichą nadzieję, że nasi Drodzy Czytelnicy moment świadomego odkrycia co, gdzie i na czym stawiamy mają już za sobą i obecnie są na etapie mniej, bądź bardziej intensywnego poszukiwania, lub choćby planowania rozpoczęcia takowego, odpowiednich akcesoriów pomocnych w walce z otaczającymi nas drganiami. Jeśli natomiast wspominany moment jeszcze przed Wami to gorąco zachęcam do eksperymentów, bo nic tak nie zapada w pamięć jak samodzielnie wykonana i empirycznie doświadczona próba.
Na początek wystarczą ogólnodostępne bloki rzeźnicze (to takie solidniejsze deski do krojenia), piłeczki do squasha, a jeśli efekty przypadną Wam do gustu, to i do wyrobów komercyjnych powinniście nabrać większego zaufania. Jednak ad rem.
Podczas testów WBSP dysponowałem nie tylko swoim dyżurnym stolikiem Rogoz Audio 4SM3, ale i platformą Audio Philar Double, oraz pochodzącym od tego samego producenta granitowym stolikiem Modern Line III, tak więc ilość wariantów i kombinacji była naprawdę spora. Całe szczęście różnice pomiędzy poszczególnymi konstrukcjami były oczywiste. Generalnie tytułową platformę należałoby umiejscowić na przeciwległym biegunie aniżeli miękko zawieszonego Audio Philara. W jej brzmieniu pierwsze skrzypce grają kontury i natychmiastowość. Na pierwszy rzut ucha przenosząc urządzenie z jednej platformy na drugą można odnieść wrażenie, że dźwięk jakby delikatnie przyspieszył, zebrał się w sobie, sprężył. Jednak po chwili wszystko wraca do normy, to po prostu moment przesiadki w pewien sposób intensyfikuje doznania, więc lepiej dać sobie i całemu układowi czas na ochłonięcie i dopiero po dłuższym czasie formułować opinie. A jest to o tyle wskazane, że im dłużej i na coraz liczniejszej grupie urządzeń miałem szansę WBSP sprawdzić, tym bardziej nabierałem do niej szacunku i sympatii. Powodem była nie tylko zdecydowanie łatwiejsza aplikacja aniżeli w przypadku nomen omen fantastycznych Ceramic Disc Classic, ale i powtarzalność obserwowanych zmian przez nią wprowadzanych. Ot taki constans, znana wśród wielu zmiennych, czy jak kto woli punkt odniesienia do dalszych poszukiwań. W porównaniu do mojego stolika było na pewno twardziej, bardziej konkretniej i zdecydowanie bardziej „studyjniej”. Dźwięk robił się czystszy, mniej podkolorowany i o ile Rogoz, a później Audio Philar (platforma Double) stawiały na spokój i homogeniczność, o tyle Franc szedł w stronę neutralności i transparentności a patrząc na to całkiem obiektywnie bliżej mu było materiału źródłowego. Jednak zanim popadniemy w hura optymizm chciałbym przypomnieć o jednym małym „ale”. W przypadku nagrań wybitnych pod względem muzycznym i referencyjnych od strony techniczno-realizatorskiej („Libretto II” Larsa Danielssona – ACT 180g vinyl, „Fiddle Faddle” Leroy’a Andersona – Analogue Productions 180g vinyl) takie bezkompromisowe podejście oznacza same zalety. Wystarczy jednak włączyć coś bardziej komercyjnego, jak pozostając w semi-klasycznych klimatach „S&M” Metallicy, czy „Wagner Reloaded” Apocalypticy, by bardzo szybko okazało się, że wraz z większą bezpośredniością i prawdomównością otrzymujemy w gratisie całkiem sporą dawkę śmieci, których istnienia wspomniana konkurencja może nie ukrywa, ale też niespecjalnie stara się zwracać na nie uwagę słuchacza. Krótko mówiąc stajemy przed swojego rodzaju dylematem, czy chcemy dobrze czy ładnie. W tym momencie pozwalam sobie na świadome i mam nadzieję, że całkiem jasne dla Czytelników przejaskrawienie pewnych niuansów, ale chciałbym, aby pewne natywne cechy WBSP stały się oczywiste. Im lepszy materiał zostanie na urządzenie ustawione na tytułowej platformie dostarczony, tym jej działanie będzie jednoznacznie pozytywne. Niby logiczne, ale jak wszystko od początku jest dopracowane to i efekt cieszy uszy, jednak jeśli gdzieś po drodze trafi się niedociągnięcie, bądź ewidentnie spartolony detal na pewno to usłyszymy, w końcu naga prawda nie zawsze bywa piękna. Zagłębiając się w detale dochodzimy jednak do wniosku, że taki sposób prezentacji i tak daleki jest od klinicznego chłodu i pewnej nerwowości, jaką możemy zauważyć stawiając urządzenia audio na szkle, bądź nie do końca przemyślanych konstrukcyjnie stolikach wykorzystujących granit, jako materiał na blaty. Co prawda moje ostatnie doświadczenia z tym popularnym kamieniem napawają optymizmem i Modern Line III jest tego najlepszym przykładem, to platforma Franca wydaje się zachowywać idealną równowagę pomiędzy ostrością konturów a mięsistością wypełniającej je tkanki. Z premedytacją użyłem słowa równowaga, zamiast kompromis, gdyż równowaga kojarzy się zdecydowanie pozytywnie – z harmonią i spokojem. Kompromis wiadomo – nie dość, że może być zgniły, to jeszcze obie strony są przegrane.
A tak już całkiem serio. Okazuje się, że można poprawić motorykę większości urządzeń bez utraty masy a dodatkowo przybliżając słuchacza do spektaklu uzyskać lepszy wgląd w nagranie. Co ciekawe zabieg ten nie odbywa się poprzez przybliżenie sceny do odbiorcy, bo akurat w tym przypadku scena kreowana jest raczej w głąb, aniżeli do przodu, ale jej klarowność sięga daleko poza przysłowiowy trzeci plan.
W przypadku Wood Block Slim Platform Franc Audio Accessories spokojnie możemy mówić o kontynuowaniu kierunku wyznaczonego przez wcześniejsze produkty elbląskiej manufaktury. Jej działanie jest proste i oczywiste – polega na odfiltrowaniu i usunięciu z tego, co dociera do naszych uszu wszystkiego tego, co sygnałem użytecznym nie jest. Dodatkowo w swojej konsekwencji nie ukrywa niczego, co w materiale źródłowym się znalazło, co z jednej strony owocuje fenomenalnym różnicowaniem nagrań, a z drugiej sprawia, że tęsknym wzrokiem patrzymy w przeszłość, gdy aby nagrywać trzeba było po prostu umieć śpiewać i grać. Jeśli tylko macie ochotę na taki audiofilski wariograf to z produktami Franc Audio Accessories powinniście zapoznać się jak najszybciej.
Marcin Olszewski
Dystrybucja/Producent: Franc Audio Accessories
Cena (w Europie): 700 € za wersję 480 x 440 x 40 mm (S x G x H)
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Gato Audio CDD-1
– DAC: ModWright Elyse; Ayon Sigma
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Fat Bob S + ZYX R100; Transrotor La Roccia Reference + ZYX 4D
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module; RCM Sensor Prelude
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Cayin CS-55A; Hegel H160
– Przedwzmacniacz liniowy: Accuphase C-2120
– Wzmacniacz mocy: Accuphase A-36
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gauder Akustik Cassiano
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Platforma antywibracyjna: Audio Philar Double
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Obecny rynek zaawansowanego audio – nie będę nikogo drażnił wyświechtanym określeniem „audiofilskiego”, wręcz wymaga przygotowania odpowiedniego podłoża pod komponenty odtwarzające muzykę. Oczywiście każdy słuchacz ma swoje priorytety, typu najpierw elektronika, później stolik, ale gdy zaczynamy zbyt częstą żonglerkę urządzeniami, czas zastanowić się, czy aby nazbyt pochopnie nie pozbywamy się dotychczasowych klocków, nie zapewniwszy im optymalnych warunków pracy. Ja wiem, że nie każdy może pozwolić sobie na wstawienie stolika z prawdziwego zdarzenia w i tak czasem śmiesznie małe, ciężko wynegocjowane pod groźbą rozwodu z żoną pomieszczenia, ale nieduże podstawki, czy nawet platformy da się zaaplikować niemal wszędzie. Oferta producentów jest przeogromna, jednak przed jakimkolwiek zakupem należy zastanowić się, czego oczekujemy od danej izolującej nasz system od szkodliwych wibracji podłoża propozycji. Niestety jak to w życiu bywa – nie tak jak za komuny jedna opcja i szlus, sposobów na przeciwzakłóceniową walkę jest wiele i tylko bezpośrednie sprawdzenie na żywym organizmie naszej układanki, pozwoli podjąć ostateczną decyzję. Ale proszę się nie martwić, gdyż takie periodyki jak różnego rodzaju gazety, portale czy blogi branżowe, mogą wstępnie ukierunkować nas w poszukiwaniach, dlatego korzystając z okazji, pragnę zaprosić wszystkich, do zapoznania się z wpływem na finalne brzmienie systemu z Japonii, aplikacji platformy antywibracyjnej pod iście nośną handlową nazwą Wood Block Slim Platform naszego rodzimego, znanego sporej już rzeszy użytkowników wytwórcy Franc Audio Accessories z Elbląga.
Platforma FAA jest czystą perfekcją, tak pod względem jakości wykonania, jak również wizualizacji i użytych materiałów wykończeniowych, przykuwając uwagę nawet postronnych gości w mojej samotni audio. Pierwsze obawy o zbyt ofensywnie wyeksponowane logo marki, dość szybko rozwiewa moment ustawienia na platformie docelowego urządzenia, podnosząc tym designerskim smaczkiem wyjątkowość spoczywającej nań elektroniki. Sama tafla nośna jest MDF-em, ale pokrywająca całość naturalna lakierowana i polerowana na wysoki połysk okleina, wynosi odczucia narządu wzroku na poziom stratosfery doznań. Widziałem ładne projekty takich produktów, niektóre nawet bardzo ładne, ale tytułowy WBSP po prostu zniewala swoją aparycją od pierwszego nawet przypadkowego kontaktu. Przyglądając się wartościom użytkowym, należy wspomnieć dość skromną wysokość całości, co zawdzięczamy zagłębieniu czterech stóp antywibracyjnych z port folio producenta, w stosownych podtoczeniach. Taki swoisty placek pozwala na występy naszego bohatera nawet w dość ciasnych przestrzeniach między-półkowych, co zdecydowanie zwiększa potencjalną grupę docelową. Jak na standardowe rozmiary 480x440x43mm w porównaniu z konkurencją jest na tyle duża, że bez najmniejszych problemów przyjęła na swe barki mój mocno rozkraczony wystającymi poza obrys urządzenia łapami wraz ze znajdującymi się w komplecie talerzykami napęd, a to z perspektywy doświadczeń w tym temacie rzadkość, którą należy pochwalać.
Przed przystąpieniem do jakiejkolwiek próby weryfikacji wpływu rzeczonej platformy na posiadany system, postanowiłem wyciągnąć z otchłani zawodnej pamięci wnioski, jakie wygenerowało spotkanie ze stopkami owego elbląskiego producenta. Byłem ciekawy jaki cel przyświecał jego nowemu produktowi teraz, i jeśli się pod tym podpisał, wprowadzając projekt w życie, jaki będzie wynik konfrontacji pamięciowej moich dwóch spotkań z różnymi pozycjami z oferty. A jak to się skończyło i jakie miało przełożenie na końcową ocenę, postaram się przedstawić w niezbyt rozległej relacji, gdyż to jest teoretycznie tylko ładnie oklejony desko-podobny twór z odpadów przemysłu drzewnego, postawiony ma ceramicznych kulkach w równie ładnie wykończonych tulejkach. Pojechałem dość brutalnie, ale spróbujcie przedstawić to inaczej zatwardziałemu w krzewieniu wiedzy przeciwnikowi audio-voodoo. Ale zostawmy tych nieszczęśników w spokoju i przejdźmy do meritum. Tak się złożyło, że na odwiedzanej przeze mnie kilka dni wcześniej odbywającej się na Stadionie Narodowym imprezie „Targi Dom Inteligentny” podczas prezentacji jednego z systemów audio gospodarz puścił czarny krążek Erik’a Truffaz’a, co natychmiast uświadomiło mi, że dziwnym zbiegiem okoliczności zbyt długo omijałem wydzieloną dla niego półkę w moich zbiorach. Dlatego chcąc nadrobić zaległości, zdecydowanym ruchem zdjąłem niestety srebrną płytę sygnowaną przez oficynę Blue Note pt. „Revisite”. To co prawda nie jest mainstreamowa kompilacja, ale użycie naturalnej trąbki przez takiego mistrza, nawet w najbardziej skażonych elektroniką kawałkach jest zawsze godna poświęcenia kilkudziesięciu minut uwagi. Dodatkowo biorąc pod uwagę nisko schodzące sztucznie generowane najniższe dźwięki, i sample ze skrzącymi się w górze pasma przeszkadzajkami dawały idealny przekrój składowych widma akustycznego, dzięki któremu bez najmniejszych problemów mogłem wypunktować wszelką ingerencję testowanego gościa pod napędem Reimyo. Już od pierwszego tchnienia Erik’a w swój instrument słychać było nieco inne podejście źródła do tematu temperatury i ciężaru dźwięku. Całość stawała się zdecydowanie bardziej posłodzona, ale bez jakiejkolwiek utraty otwartości. Kolor lekkiego złota w odtwarzaniu blach nie przeszkadzał w ich rozbrzmiewaniu w przestrzeni między kolumnami. Nadal wszystko prezentowane było z wymaganym przeze mnie oddechem, a owa poświata łagodności górnych rejestrów sporej ilości elektronicznych wstawek materiału muzycznego, pozwalała zbliżyć się do tonacji trąbki front mena. Najwięcej na tym sznycie zyskała średnica, która teraz emanowała nasyceniem i gąszczem, płynnie przechodząc w podobnie reagujące na wizytę elbląskiego wyrobu niskie tony. W porównaniu z dotychczas słuchanym wzorcem, te nabrały nieco masy, stając się bardziej obecne, tracąc jednak trochę na twardości. Oczywiście proszę wziąć pod uwagę fakt, że zmiana podłoża nie generuje zmian na poziomie wymiany źródła, wzmacniacza, czy kolumn – chociaż ludzie różnie oceniają przyrost jakości dźwięku w swoim systemie, tylko raz większe, a raz mniejsze niuanse, kierując ostateczny szlif dźwięku w kierunku zależnym od zastosowanej w danym eliminatorze drgań techniki i użytych do jej zaprzęgnięcia do pracy materiałów. Przywołana do celów testowych płyta zabrzmiała bardzo przyjemnie, mimo sztucznych fraz dźwiękowych, które dzięki wspomnianym aspektom, pozwoliły nieco ostudzić przecinanie powietrza przenikliwymi świstami smapli. Ale tylko to jedna z kilku operacji o pseudonimie Franc Audio Accessories, gdyż przy całej kulturze góry, dostajemy masę w środku i może lekko zmiękczone, ale za to dające uczucie większej ilości niskie tony. Próbując porównać dwie szkoły wygaszania drgań z tej samej stajni, jakie miałem okazję przetestować na własnej skórze – kilka miesięcy wcześniej stopy, a teraz platforma, rzekłbym, że gdy samonośne występujące po trzy w komplecie podstawki tylko muskały ostrość dobiegających do słuchacza dźwięków, bezinwazyjnie obchodząc się z reszta pasma, tak platforma nieco pogłębia – w granicach zdrowego rozsądku – ten proces, zdecydowanie ukulturalniając nawet najbardziej krzykliwe systemy. Jednakże proszę się nie wzdrygać na taki obrót moich obserwacji, gdyż nakreślam tylko kierunek zmian, lekko go wyolbrzymiając, ponieważ w moim już na starcie nastawionym na podkolorowanie systemie, całość zmian przybrała kształt dawki homogeniczności, nie pozbawiając przekazu oddechu i czytelności, a dodatkowo napęd Reimyo mając już w komplecie zaaplikowane firmowe stopy, zmieniał podłoże z bardzo twardego dążącego do wyszczuplania, na zdecydowanie bardziej stonowany w działaniu MDF. Tak więc docelowa grupa klientów jest bardzo szeroka i tylko mocno ociężałe systemy mogą odczuć dane zmiany na minus, ale sądzę, że potencjalny nabywca akcesoriów audio za bagatela 3000 złotych wie, kiedy jego układanka ma problemy z masą, czy oddechem i dopiero po skompletowaniu racjonalnego systemu, sięgnie po podobne kierujące w oczekiwaną stronę zmian dodatki – a takie oferuje tytułowa marka. Chociaż z drugiej strony idąc tropem znanej wszystkim i często sprawdzającej się bardzo mądrej maksymy – ”Nigdy nie mów nigdy”, zachęcam, a nawet wręcz zalecam własne próby, które nawet teoretycznie będąc karkołomne w założeniach, w konsekwencjach empirycznych mogą okazać się zadziwiająco pozytywne w wynikach.
Testowana półka pod sprzęt ma w sobie wszystkie niezbędne do sukcesu biznesowego cechy jak wygląd i właściwości soniczne. Czy akurat po drodze nam z takim kierunkiem zmian po wyeliminowaniu szkodliwych wibracji, musimy odpowiedzieć sobie sami. Jednak bagatelizowanie tych zjawisk zubaża nasz odbiór muzyki, poprzez zmuszanie urządzeń do walki z rzeczami, które nie są ich celem nadrzędnym. Odciążmy je od tego procesu na rzecz punktowo zaprojektowanych rezonatorów, a może się okazać, że jakiekolwiek zmiany w systemie podyktowane złą jakością brzmienia odłożymy na długie lata, chyba że zmusi nas do tego prozaiczne znudzenie się takim, a nie innym sznytem grania, czego wszystkim – w pełni świadomym maksimum możliwości dźwiękowych wymienianych klocków – z całego serca życzę.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM SENSOR PRELUDE IC
Od dziś użytkownicy WiMP mogą słuchać ulubionych utworów w jakości HiFi także za pośrednictwem przeglądarki internetowej. Dzięki temu otrzymają dostęp do ponad 25 milionów piosenek w najwyższej dostępnej na polskim rynku jakości.
Nowa wersja odtwarzacza jest dostępna bezpośrednio w przeglądarce pod adresem play.wimpmusic.com. Aby z niej skorzystać nie trzeba ściągać aplikacji – wystarczy się zalogować. Obecnie, muzyki, w jakości HiFi można słuchać wyłącznie korzystając z przeglądarki Chrome. Osoby, które nie są użytkownikami WiMP mogą zapoznać się z 30 sekundowymi fragmentami bez konieczności rejestracji. Klienci muzycznego serwisu streamingowego mogą korzystać z najwyższej jakości po zalogowaniu się.
– Rosnąca liczba osób korzystających z abonamentu WiMP HiFi pokazuje, że ludziom zależy na muzyce w najwyższej jakości – mówi Adrian Ciepichał, General Manager WiMP Polska. – Docierają do nas niezwykle entuzjastyczne reakcje zarówno użytkowników jak i artystów czy partnerów technologicznych. Jakość HiFi oznacza kompletnie inny poziom doświadczania treści muzycznych zaś korzystanie z odtwarzacza webowego jest najprostszym i najbardziej oczywistym sposobem słuchania muzyki w domu.
Z abonamentu WiMP HiFi można korzystać za pośrednictwem urządzeń przenośnych (smartfony, tablety), komputerów stacjonarnych oraz domowych systemów audio takich jak Sonos czy Bluesound. Nowa wersja odtwarzacza webowego została wprowadzona w lipcu tego roku. Zmianom szaty graficznej towarzyszyło pojawienie się obszernej sekcji z aktualnościami, działu z profilowanymi playlistami oraz ulepszona wyszukiwarka utworów. Znalazło się w niej także ponad 75 tys. teledysków w jakości HD.
Od początku istnienia, serwis streamingowy WiMP wyróżnia obszerna sekcja redakcyjna a także wiele albumów udostępnianych w ramach prestreamingu. Obecnie wyłącznie w WiMP można słuchać m.in.
– Curly Heads „Ruby Dress Skinny Dog”,
– Dr Misio „Pogo”,
– T.I. „Paperwork”,
– Afro Kolektyw „46 Minut Sodomy”
Opinia 1
Pokrótce o historii Gato Audio i ludzi za nią stojących pisaliśmy w recenzji odtwarzacza, więc tym razem nie będziemy się powtarzać. Podobnie jak o wybitnie pozornej lifestylowości, która ogranicza się jedynie do wyszukanej, oryginalnej i intrygującej szaty wzorniczej skrywającej iście high-endowe brzmienie pochodzące z bezkompromisowo zaprojektowanych trzewi. Jeśli komuś w tym momencie zepsułem niespodziankę, dotyczącą klasy, jaką reprezentuje duński wzmacniacz, to trudno, ale już przy CDD-1 jasno daliśmy do zrozumienia, że oba urządzenia reprezentują bardzo wysoki poziom i każde z nich zasługuje na odrębny artykuł. W związku z powyższym po zeszłomiesięcznej publikacji naszych obserwacji dotyczących źródła przyszła pora na dedykowaną amplifikację.
Bliźniaczą do CDD-1 obudowę różnią jedynie drobne, świadczące o odmiennych funkcjach detale. Wykonana z polakierowanego na wysoki połysk płata pokrytego orzechową okleiną płyta wierzchnia tym razem pozostała dziewicza, za to front, z centralnie umieszczonym okrągłym „bulajem” (informującym o aktywnym źródle i poziomie wzmocnienia) przyozdobiono dwiema, symetrycznie rozmieszczonymi masywnymi, toczonymi gałkami, z których lewa odpowiada za wybór źródła a prawa za siłę sygnału. Dodatkowo po obu stronach wyświetlacza umieszczono pojedyncze przyciski – lewy oznaczony jako „Heat” i prawy, zdecydowanie mniej tajemniczy – „Mute”. Wróćmy jednak do „Heata”, któremu przypisano na wyświetlaczu uroczą ikonę ogniska. Mam nadzieję, że każdy, kto choć raz zadał sobie trud zgłębienia zasad pracy układów elektronicznych, ze szczególnym uwzględnieniem rozwiązań dedykowanych audio, zdaje sobie sprawę, że pełnię swoich możliwości nasze drogocenne urządzenia pokazują dopiero po okresie tzw. wygrzania. Dotyczy to zarówno sytuacji, gdy mamy do czynienia z egzemplarzem prosto z fabryki, jak i przez dłuższy czas nieużywanym. O ile w przypadku tzw. „funkiel nówki” okres ten zajmuje od kilkudziesięciu do czasem nawet kilkuset godzin o tyle przy „zimnym” po weekendzie/nocy z reguły oznacza kilkudziesięciominutowy, max. 1-2 godzinny okres, gdy tranzystory pracujące w stopniu wyjściowym ustabilizują się termicznie i elektrycznie. Jak irytująca bywa to procedura wiedzą wszyscy ci, dla których każda chwila poświęcona na słuchanie muzyki jest na wagę złota i gdy za przeproszeniem padając na pysk ze zmęczenia mamy jakieś dwie, góra trzy godziny na delektowanie się dobiegającymi z głośników ukochanymi dźwiękami. Właśnie dla osób cierpiących na chroniczny niedoczas Poul Rossing wraz z kolegami przygotował magiczny wehikuł czasu, który to, co powinno zajmować wspomniane dwie godziny robi w … kwadrans (dla niewtajemniczonych to całe 15 minut). Cuda? Ależ skąd. Zwykła fizyka – na tranzystory końcowe kierowany jest większy, niż wymaga tego normalna praca prąd, który odpowiednio szybko je nagrzewa.
Tylną ścianę również zaprojektowano zgodnie z zasadami symetrii. Umieszczone na jej skrajach pojedyncze, wysokiej klasy zaciski głośnikowe WBT0708 (zastąpiły montowane w starszych wersjach, doprowadzające posiadaczy zakonfekcjonowanych widłami przewodów głośnikowych do białej gorączki WBT0765) zamykają pomiędzy sobą imponującą baterię przyłączy z centralnie umieszczonym gniazdem zasilającym i głównym włącznikiem. Po lewej stronie umieszczono wyjścia liniowe w standardzie RCA i XLR, oraz pojedynczą parę wejść XLR. Prawą część szczelnie wypełniają cztery pary wejść RCA, z czego ostatnią – opisaną jako Tape można ustawić w tryb „Direct”, omijając sekcję przedwzmacniacza (ukłon w kierunku posiadaczy systemów KD).
Oczywiście jest jeszcze magiczna dziurka, poprzez którą za pomocą dołączonego mini –śrubokręta możemy regulować jaskrawość frontowego wyświetlacza. Lokalizacja dla osób rozdygotanych emocjonalnie i niebędących w stanie podjąć ostatecznej decyzji wręcz idealna. Raz dokonana nastawa zostanie pewnie po wieki wieków, bo po wstawieniu wzmacniacza na półkę dostęp do tej funkcji można określić jako niemalże zerowy.
Reasumując – zarówno sama bryła, jak i detale ją tworzące pozwalają, przynajmniej w moim mniemaniu uznać 150-kę za jeden z najładniejszych i zarazem niebanalnych wzmacniaczy na rynku. Piękno, bogactwo rysunku i naturalne ciepło drewnianego płata wierzchniego idealnie współgra z niemalże steampunkową surowością frontu i obłą linią precyzyjnie wykonanych radiatorów stanowiących boki urządzenia. Czy można zrobić to jeszcze ładniej? Oczywiście – wystarczy spojrzeć na ostatnie dokonania Dana d’Agostino, potem na ich cenę i … ależ ten Gato łady a przy tym jak rozsądnie wyceniony, nieprawdaż?
Na osobny akapit zasługuje również dołączany systemowy pilot zdalnego sterowania, który jest po prostu kolejnym przykładem na to, ze Duńczycy niczego nie pozostawili przypadkowi i … OEM-owym podwykonawcom. Pomimo niewielkich gabarytów jest niezwykle masywny a przy tym, ze względu na ostro ścięte wierzchołki może stanowić świetny argument podczas burzliwej dyskusji. Mniejsza jednak o to. Chodzi bowiem o coś zupełnie innego – centralnie umieszczona kołowa tarcza na pierwszy rzut oka przypomina rozpowszechnione wielofunkcyjne wybieraki, jednak już po dłuższej chwili okazuje się regulacją głośności i to obrotową! Tak, tak. Chcąc pogłośnić kręcimy zgodnie z ruchem wskazówek zegara a ściszyć w przeciwną, czyli analogicznie do obsługi gałki na froncie wzmacniacza. Od strony ergonomii rozwiązanie to określam celująco a biorąc pod uwagę precyzję regulacji szczerze żałuję, że nie jest ono szerzej rozpowszechnione (no może poza Devialetem).
No dobrze, koniec żartów. Przejdźmy do brzmienia. Nie wiem czy to jakieś genetyczne powinowactwo, czy też wpływ surowego, skandynawskiego klimatu, ale od pewnego, rzekłbym nawet dość długiego czasu, obserwuję charakterystyczną dla urządzeń z północnej Europy cechę. Chodzi mianowicie o pewną finezję i takt w informowaniu, uświadamianiu słuchacza o mocy drzemiącej pod stalową/aluminiową skorupą. Mając do czynienia z Densenami, Electrocompanietami, Gryphonami, Heglami, Vitusami (kolejność alfabetyczna) i z będącym obiektem niniejszego testu Gato za każdym razem, zarówno przy pierwszym kontakcie, jak i późniejszych odsłuchach sprawa mocy, czy też wydajności prądowej schodzi na zupełnie pomijalny margines. Traktujemy je jako pewnik i takimi rzeczywiście są. Bez sztucznych, pędzonych na anabolikach mięśni prężonych w przekomicznych kulturystycznych pozach wybejcowanych jegomości robią dokładnie to, do czego zostały stworzone – wzmacniają otrzymany sygnał i robią to na tyle skutecznie, że spokojnie można skupić się na pozostałych aspektach spektaklu muzycznego. Przypomina mi się w tym momencie dr. Roland Gauder, który na większość pytań dotyczących parametrów jego kolumn z rozbrajającą szczerością twierdził i twierdzi nadal, że po pierwsze są one od strony technicznej/elektrycznej całkowicie wystarczające a po drugie parametry nie grają.
Za to Gato Amp-150 gra jak marzenie. Gra dźwiękiem dużym, zamaszystym a jednocześnie świeżym, rześkim i w dodatku świetnie kontrolowanym. Choć ma w sobie znamiona potęgi dużo większych konkurentów (Vitus, dzielony Hegel) słychać w nim również finezję i niezwykłą gładkość obecnie przez nas testowanej A-klasowej końcówki mocy A-36 Accuphase’a, czy też spontaniczność, drive a przede wszystkim nasycenie średnicy lampowych konstrukcji z 845 na pokładzie. W dodatku, wiem, że może zabrzmieć to jak bluźnierstwo i bezczeszczenie legendy, ale testowana integra jest zdecydowanie bardziej muzykalna, barwna i soczystsza od … Gryphona Diablo. I w tym momencie, gdybyśmy ograniczyli się do ogólników, moglibyśmy skończyć. Jednak, jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Oczywiście dźwięk oferowany przez Gato można potraktować całościowo, bo właśnie w takiej zespolonej, homogenicznej formie jest dostarczany, lecz równie dobrze, gdy tylko najdzie nas ochota każdy z podzakresów da się rozłożyć na czynniki pierwsze i na tym właśnie proponuję się skupić.
Tak, jak powstają długowieczne budowle, tak i dźwięk duńskiej integry oparto na solidnych, głęboko wkopanych w grunt, bądź jak kto woli posadowionych na skale fundamentach. Oba modele Gauderów, którymi dysponowałem podczas testów nie należą do najłatwiejszych do wysterowania kolumn. Niezbyt wysoka efektywność, symetryczne zwrotnice i inne firmowe patenty dr.Gaudera powodują, że niemieckie konstrukcje wysysają z każdego wzmacniacza prąd jak skarbówka i ZUS razem wzięte składki z przedsiębiorcy. Tymczasem podpięty pod nie AMP-150 chwycił je stalowym uściskiem i od pierwszych do ostatnich taktów nawet na chwilę nie odpuścił. Niezależnie od tego, czy próbowałem może nie tyle zmusić go do kapitulacji co raczej przyłapać na nawet niewielkim odstępstwie Gato uparcie robił swoje. „Planety” Holsta, „Khmer” Nilsa Pettera Molværa a nawet „BBNG2” BADBADNOTGOOD nie były w stanie wyprowadzić amplifikacji z równowagi. Co ciekawe im niżej bas schodził tym kontury stawały się bardziej wyraźne, rysowane grubszą kreską, ale nadal w pełni kontrolowane, a co najważniejsze bas był po prostu jędrny i mięsisty, co tylko potwierdzało walory urządzenia, bo to zdecydowanie trudniejsza sztuka aniżeli prowadzenie basu suchego i pozbawionego właściwego sobie ciężaru, czy wypełnienia.
Co do średnicy, to najbardziej pasuje do niej określenie „lampowa”, lecz nie ze względu na stereotypowe przesaturowanie i zagęszczenie, bądź jak kto woli lepkość, a z uwagi na gładkość i homogeniczność. Niby jest lekko faworyzowana, lekko wypchnięta, ale jednocześnie krystalicznie czysta i gładka. Głosy ludzkie brzmią lepiej aniżeli by wypadało, ale takie odstępstwo od neutralności bardziej pomaga aniżeli szkodzi. Nawet „spreparowany” duet Nat King Cole’a z Natalie wypadł zjawiskowo, bez sztuczności, po prostu przyjemnie. Dodatkowo precyzja w pozycjonowaniu źródeł pozornych na scenie, odwzorowanie przestrzeni sprawia, że nie tylko czuć tzw. oddech, ale i wyobrażenie o kubaturze, akustyce pomieszczeń w jakich dokonano nagrań jest wręcz wyborne.
W powyższe ramy bardzo zgrabnie wpisuje się góra – krystalicznie czysta a przy tym mocna, wyrazista, bez nawet najmniejszych oznak zarówno zaokrąglenia, jak i ziarnistości. W dodatku praktycznie nie sposób określić jej temperatury barwowej, gdyż jest po prostu w sam raz, ani zbyt chłodna, ani zbyt „złota”. To tak jakby próbować określić smak wody wypływającej ze źródła z serca lodowca.
Ekipa Gato Audio wprowadzając na rynek swoje topowe modele, czyli CDD-1 i Amp-150 postanowiła połączyć niebanalną i intrygującą szatę wzorniczą z wzorową ergonomią i iście high-endowym brzmieniem. Czy ambitne plany udało się zrealizować? Oczywiście i to z nawiązką! Niech nie zmylą Państwa niepozorne gabaryty i iście lifestylowa linia, w trzewiach recenzowanych przez nas duńskich urządzeń drzemie niezwykły potencjał i możliwości, które wystarczą nie tylko do napędzenia większości dostępnych na runku kolumn, ale zaprowadzenia słuchacza do samych wrót audiofilskiej nirwany.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Audio Klan
Cena: 25 899 PLN
Dane techniczne:
Wejścia: 1 para XLR; 4 pary RCA
Wyjścia: 1 para XLR; 1 para RCA
Moc wyjściowa: 2x 150 W RMS (8 Ω) / 2x 250 W RMS (4 Ω)
Impedancja wejściowa: 20 kΩ (RCA) / 40 kΩ (XLR)
Pasmo przenoszenia: 20 Hz-20 kHz przy ± 0,5 dB; 2 Hz-100 kHz przy ± 3 dB
Impedancja wyjściowa przedwzmacniacza: 100 Ω RCA i 200 Ω XLR
Całkowite zniekształcenia harmoniczne: < 0,05 %
Stosunek sygnał-szum (ważony ‘A’): > 100 dB
Wzmocnienie: 27 dB (+10 dB zapasu)
Rekomendowane obciążenie wzmacniacza: 4 Ω-16 Ω
Zabezpieczenie przed zwarciem: < 1,5 Ω
Pobór mocy: standby <1 W, bez wysterowania < 40 W, w trybie Heat <200 W, max 600 W
Wymiary (S x W x G): 325 x 105 x 420 mm
Waga: 13.8 kg
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc
– DAC: Ayon Audio Sigma;Gato Audio CDD-1
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Fat Bob S + ZYX R100
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Cayin CS-55 A
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gauder Akustik Cassiano
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R;ISOL-8 MiniSub Axis
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3; Audio Philar Platform Line Double III
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
Wszelkiego rodzaju testy urządzeń audio są wypadkową porozumienia dystrybutorów i poszczególnych redakcji w kwestiach dotyczących co i kiedy powinno pojawić się na łamach danego periodyku. Najczęściej są to pojedyncze elementy, czasem ciekawe zestawienia, ale bywają również przypadki, gdzie mimo jasnych przesłanek do skupienia się nad kompletnym systemem danego producenta, poszczególne komponenty występujące jako single, mają nam na tyle dużo do zaoferowania, że bagatelizowanie takich atutów, byłoby barbarzyństwem z naszej strony. I właśnie taki scenariusz na Soundrebels ma duńska marka Gato, gdzie pierwsze szlaki przetarł jakiś czas temu bardzo ciekawie grający DAC z napędem CD (CDD-1), by teraz swój urok mógł rzucić na nas wzmacniacz zintegrowany tej samej linii, występujący pod nazwą AMP 150, którego dystrybucję prowadzi warszawski Audio Klan.
Wartości wizualne opisywanej linii dość szczegółowo wyłożyłem w teście cedeka, dlatego teraz tylko w skrócie przypomnę tamten ciąg informacji. I tak. Ogólny zarys bryły AMP-150 to znany chyba wszystkim kształt leżącego na boku biszkopta, lub jak ktoś woli przewróconej ósemki. Może na zdjęciach tego nie widać, chociaż trzeba przyznać Marcinowi wyczynowość jego umiejętności w tym temacie, ale proporcje poszczególnych składających się na całość projektu plastycznego pomysłów łączenia drewna z metalem, czynią z tej propozycji bardzo pozytywnie wpływający na klienta atut zakupowy. Nie wierzycie, to spróbujcie się z tym zmierzyć naocznie, ale ostrzegam, każdy przypadkowy wizytujący mój dom gość zawsze pozytywnie wypowiadał się o projekcie plastycznym. Gruby, drapany aluminiowy front jest siedliskiem centralnie umieszczonego wskaźnika zegarowego z pokazującą siłę wzmocnienia analogową wskazówką i równomiernie po obwodzie wkomponowanymi ikonkami, informującymi nas o wykorzystanym w danym momencie wejściu lub wyjściu wzmacniacza. Nieopodal tego swoistego „oka cyklopa” zaimplementowano dwa przyciski sterujące – po jednym z każdej strony, a na zewnętrznych flankach sporej wielkości pokrętła – lewe wybór wejść, a prawe wzmocnienie. Żadnych dodatkowych fajerwerków, tylko niezbędne, swą symetrią rozmieszczenia podkreślające nietuzinkowość konstrukcji manipulatory i wyświetlacz. Wspomniane drapane aluminium wykorzystano również jako materiał na użebrowane, będące bokami obudowy radiatory, które kończą swój byt na bogato wyposażonej tylnej ściance. Ta z uwagi na zapewnienie sporej kompatybilności wzmacniacza z potencjalnym systemem, otrzymała cztery wejścia liniowe w standardzie RCA, jedno XLR, przelotkę RCA i XLR, centralnie umieszczony obok gniazda zasilającego główny włącznik, mechaniczny regulator natężenia poświaty wyświetlacza i rozlokowane na bokach terminale głośnikowe. Wspomniana mnogość przyłączy jest powodem lekkiego, ale bardzo czytelnego zagęszczenia, które w codziennym obcowaniu z produktem nie są jakimś specjalnie mocno uprzykrzającym życie audiofila problemem. Podłączamy raz i zapominamy o temacie. Jak wspominałem na początku tego akapitu, dizajnerzy starając się dotrzeć do większej grupy klientów, ze wspaniałym skutkiem podjęli próbę przełamania metalowej industrializacji projektu drewnianym górnym panelem z polakierowanego na wysoki połysk orzechem, bądź białą/czarną powierzchnią o fortepianowych konotacjach , na którym dumnie widnieje znaczek z logo firmy. Smak w każdym calu, który nie pozostawia niedomówień typu ”może być”, tylko tak jak w miłości zniewala lub odpycha od pierwszego spojrzenia – mnie bez dwóch zdań kupił. Patrząc na rzeczoną integrę i przywołując z pamięci wspomnienie odtwarzacza Cd, sądzę, że niewielu znajdzie się takich, którzy przy spełnieniu choćby minimalnych oczekiwań sonicznych, kręciliby nosem na wygląd zewnętrzny. Ja wiem, że dla prawdziwego audiofila liczy się tylko dźwięk, jednak znając będącą naszą przywarą ogólną próżność homo sapiens, wizualizacja jest równie ważnym elementem decyzyjnym. I proszę się nie wzdrygać, że tak nie jest, bo znam to z autopsji. Koniec kropka.
Podchodząc do próby oceny możliwości testowanego wzmacniacza, nie sposób nie przywołać na myśl doznań ze spotkania z cedekiem. Gdy tamten epizod napawał nader pozytywnymi wrażeniami odsłuchowymi, jawiąc się jako energetyczny ze sporą dawką informacji odtwarzający muzykę napęd, to tak prawdę mówiąc, nie wiedziałem czego oczekiwać teraz. Podwojenie tamtych walorów, mogłoby skutkować zbytnią dosłownością przekazu, na którą już w poprzedniej odsłonie niektórzy moi znajomi czasem utyskiwali. Według mnie odtwarzacz kroczył idealnie licującą z oczekiwaniami ścieżką, dlatego ze sporą ciekawością czekałem na rozwój wypadków z AMP 150. Nie maltretując się zbytnio zbędnymi domysłami typu: co byłoby gdyby, popłynęła muzyka, która od pierwszych taktów stawiała diagnozę pomysłu panów z Danii, jako zachęta do parowania obydwu komponentów. Ale o tym za moment, gdyż najpierw skreślę kilka zdań o samym wzmacniaczu. Pierwsze dźwięki dały wyraźnie do zrozumienia, że nie stawiamy na szeroko rozumianą analityczność, pokazując się w moim odczuciu jako gładki z manierą lampowości piec. Nie ma już tej iskry jak w odtwarzaczu, ale oddech i swoboda grania nadal są mocnym punktem spektaklu muzycznego. Przyglądając się prezentacji sceny muzycznej, rzekłbym, że jest odpowiednio szeroka z lekką tendencją wychodzenia przed kolumny i nie tak spektakularnie głęboka jak CDD-1, ale nadal na dobrym poziomie. Widmo akustyczne począwszy od góry daje posmak pastelowości, co w pierwszych minutach przekłada się na lekkie ograniczenie rozdzielczości, by po kilki minutach objawić się jako lek na zbyt spektakularną energetykę grania napędu i dążenia do firmowego zestawienia. Piję tutaj do otwartości źródła, które według niektórych potrzebuje czasem nieco ogłady, a którą ma zaspokajać właśnie wzmacniacz. Niemniej jednak takie osadzenie amplifikacji w unikaniu spektakularności epatowania konturami, daje się wychwycić w całym paśmie, które w konsekwencji rozmazuje nieco kontury źródeł pozornych. Ale proszę się nie niepokoić, gdyż nie dostajemy niezidentyfikowanych bliżej plam akustycznych, tylko rysowane trochę grubszą kreską widowisko. Przy nieco ugładzonym zakresie góry, środek pozostaje na dobrym poziomie gęstości, by dolnym rejestrom pozwolić zwiększyć nieco szybkość kosztem ich ilości w czasie słuchania. Jak widać po tych kilku zdaniach, pomysł wzmacniacza Gato, to ogólna kultura dźwięku, bez większych strat w otwartości, pozwalając zaistnieć w nieco przejaskrawionych systemach, a najlepiej w firmowym tandemie. Przysłuchując się zaletom sto pięćdziesiątki, przerzuciłem kilkanaście płyt i owe wspomniane aspekty zdawały się pomagać zdecydowanej ilości wkładanych do napędu Reimyo kompilacji. Niestety mamy czasy, że realizatorzy nawet znamienitych wytwórni dają się ponieść zapotrzebowaniu większego rynku zbytu i podkręcając nieco suwaki, wyostrzoną realizacją niszczą zawartość merytoryczną danego krążka. Dobrym przykładem może być nasza około jazzowa eksportowa wokalistka Anna Maria Jopek, która ciesząc się sporym zainteresowaniem melomanów, a już na pewno ich żon, daje upust swoim rządzom przenikania pod większą ilość strzech i ciągnie suwakiem górnego zakresu do poziomu krwi z uszu, co dla wyedukowanego słuchacza jest męczące. Nie powiem, to może się podobać, jednak w naszym środowisku nie jest mile widziane, a za sprawą inżynierów z Danii, cały z dużym wkładem uczuć wewnętrznych artystki repertuar staje się znakomicie strawny, nie tracąc przy tym ani krzty świeżości. Mam kilka krążków pani Ani, ale w odtwarzaczu lądują dość rzadko i raczej tylko z powodu wizyty mojej drugiej połówki w samotni recenzenta, gdy tymczasem zbawienny AMP 150 pozwolił jej na bezproblemowe występy, bez oznak zmęczenia natarczywością przekazu. Dla kontrastu ze snującą się wolną i ostro nagraną muzą pani Jopek włączyłem sobie ścieżkę filmową ze znakomitej ekranizacji wojny w Somalii „Black Hawk Down” Ridleya Scotta w aranżacji Hans’a Zimmer’a. W tym przypadku również nie miałem podstaw do narzekań, gdyż energetyka i szybkość basu bez najmniejszych problemów wprowadzały mnie w nastrój tej brzemiennej w skutkach niestety nie wirtualnej tylko prawdziwej potyczki. W starciu z tym materiałem muzycznym bez żadnych skrupułów przyznaję wzmakowi Gato komplet punktów. Puentując ten akapit, wrócę do rozpoczętej wcześniej myśli i zbierając w całość doświadczenia z obu spotkań z urządzeniami z Danii, stwierdzam z całą stanowczością, że są to produkty wspaniale się uzupełniające, trafiając swoim składowymi brzmienia idealnie w punkt pozycjonowania w cenniku, który nie pozostawia taryfy ulgowej . Realizują założenia konstruktorów na otwarty z dużą ilością informacji energetyczny dźwięk, bez prób wyskakiwania przed szereg w jakiegokolwiek aspektu, wszystko krojąc ma miarę i prezentując się w pięknych obudowach.
Czego chcieć więcej? No może uniwersalności, co z dobrym wynikiem sprawdziłem w drugim starciu ze zdecydowanie trudniejszym zestawem kolumn niemieckiej marki Gauder Akustik reprezentowanym przez model Cassiano. Producent owych zestawów głośnikowych nie podaje ich skuteczności, przewrotnie twierdząc, że jest wystarczająca, ale wiem ze swoich i Marcina doświadczeń, że to są pożeracze prądu i byle cherlak im nie podoła. Ta bateria ceramicznych przetworników Accutona nie zrobiła większego wrażenia na naszym bohaterze, dając przy tym zdecydowanie większą podstawę najniższego zakresu, nadal mając nad nim przyzwoitą kontrolę. Oczywiście słyszałem lepsze zestawienia, ale to były piece za zdecydowanie wyższe kwoty banknotów Narodowego Banku Polskiego i stawianie ich przeciwko naszemu biszkoptowi, ma na celu pokazanie jego możliwości w starciu ze smokami, a nie jego deprecjonowanie. Próbując zebrać cechy tej odsłony testu, nie różniły się zbytnio od pierwszego starcia. Oczywiście inne źródło, kolumny i okablowanie nieco zmodyfikowały usłyszany efekt końcowy, ale ogólny sznyt dążenia do ostatecznego dźwięku – gładkość i nieco mniejsza konturowość – był taki sam. Co jest ciekawe i na co szybko zwróciłem uwagę, to efekt zdecydowanie lepszego oddania realizmu sceny muzycznej w dolnym pomieszczeniu, które jest zdecydowanie wyższe (330 cm) i pozwalało na większą swobodę w kreacji wirtualnych bytów pomiędzy kolumnami. Nie wiem jakie warunki lokalowe będą mieli potencjalni nabywcy, ale takie umiejętności na pewno powiększają paletę zastosowanych naszej 150-ki.
Cieszę się, że w niedługim czasie miałem okazję posłuchać obu komponentów duńskiej marki Gato w swoich warunkach lokalowych, gdyż poznałem poszczególne składowe dźwięku każdego z nich, które potem zestawione razem dały idealnie skrojony ciekawy dźwięk. Co ważne, każde z nich mając nieco inny sznyt, nie odstają od siebie jakościowo, tylko inaczej widzą nasz muzyczny świat. Poszukując klienta na sam wzmacniacz, celowałbym w osobnika narzekającego na zbytnią analityczność brzmienia jego systemu, co nie oznacza od razu eliminacji jego występów pośród zainteresowanych stawiających na średnicę, czy też okolic neutralności w reprodukcji dźwięku. Każdy ma inny punkt wrażliwości na poziom alikwot w przekazie, dlatego nie skreślajmy urządzeń z listy testowej tylko dlatego, że recenzent wspomniał o teoretycznie niezachęcających nas niuansach. Nawet najbardziej karkołomne połączenia często stają się oazą spokoju duszy audiofila, a AMP 150 jest spokojnie, ale nie anorektycznie grającym urządzeniem, które przy spełnieniu choćby naszych minimalnych oczekiwań, może przekonać nas do siebie jeszcze jednym ważnym atrybutem – niebanalnym wyglądem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
Elektronika Reimyo:
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM SENSOR PRELUDE IC
Drugi system:
Odtwarzacz kompaktowy: CEC C D3N
Wzmacniacz lampowy Synthesis A50T
Gramofon Kuzma Stabi S
Kolumny Gauder Akustik Cassiano
Opinia 1
O tym, że człowiek nie wielbłąd i pić musi uczą nas już od maleńkości. Kakao do śniadania, potem jakiś sok, kompot do obiadu, herbata z cytryną do kolacji to przecież i tak za mało, by poprawnie funkcjonować. Co i rusz przecież słyszymy, że 1,5l wody dziennie to minimum. Jednak Homo sapiens od pozostałych zwierząt wyróżnia to, że pije, bo musi, ale również dla tego, że lubi. O odosobnionych przypadkach picia, gdy już dawno się nie powinno pozwolę sobie nie wspominać. Mniejsza z tym. Skupmy się na konsumpcji z czysto hedonistycznych pobudek, czyli dla zwykłej przyjemności i co najważniejsze z zachowaniem dobrego smaku, oraz umiaru. W tym momencie dochodzimy do meritum, czyli powodu, dla którego kilka kolejnych akapitów postanowiłem napisać – do V Ogólnopolskiego Salonu Win i Alkoholi M&P.
Od zeszłego roku tytułową imprezę wpisaliśmy z Jackiem na stałe do naszego kalendarza i tak jak od kilkunastu lat listopad jednoznacznie kojarzymy z Audio Show a maj z monachijskim High Endem, tak październik stanowi dla nas świetną okazję do poszerzania horyzontów i nowych doznań natury smakowej. Oczywiście cały czas pozostając w kontakcie z załogą M&P co i rusz jesteśmy kuszeni nowościami pojawiającymi się w ich ofercie, to prawdę powiedziawszy najłatwiejszą a zarazem najszybszą sposobnością do wyłuskania z nieprzebranych odmian i gatunków szlachetnych trunków tego, co nam najbardziej pasuje, idealnie wpasowuje się w nasze gusta jest właśnie Ogólnopolski Salon Win i Alkoholi. Jest to niebywała okazja, by pod jednym dachem w ciągu liku, niezwykle miło spędzonych godzin samemu ocenić przydatność, oraz trafność opisów dostępnych na stronach dystrybutora, czy producentów i jeśli tylko odpowiednio się przygotujemy to również i okazja do polemiki będzie doskonała. Wspominam o tym z nad wyraz, przynajmniej z naszego punktu widzenia, istotnej przyczyny – poznając producentów, ludzi stojących za danymi produktami i nie ważne, czy mówimy w tym momencie o winie, kolumnach czy wzmacniaczach mamy kontakt z twórcą, człowiekiem z krwi i kości. Poznajemy jego sposób myślenia, pasje a więc pryzmat, przez jaki postrzega rzeczywistość. Zgadzać się z nim nie musimy, ale mając już wiedzę nt. jego charakteru, poglądów etc. łatwiej nam jest zrozumieć, dla czego dana rzecz zrobiona została tak a nie inaczej. Wracając jednak do meritum wypadałoby obrać jakąś rozsądną strategię.
Wiedząc, że organizatorzy zapewniają w ramach odświeżenia wodę i bagietki warto zawczasu wiedzieć po co się przychodzi, bo popadając w zbytni entuzjazm i sumiennie chcąc dogłębnie poznać ofertę każdej z winnic, czy destylarni bardzo szybko poczujemy wszechogarniającą błogość a tym samym polegniemy niemalże na starcie. Dla tego też zamiast degustować i smakować wszystko, co trafiło na stoiska ograniczyłem się głównie do zdjęć kosztując jedynie te trunki, które bądź to od dłuższego czasu figurowały na mojej liście w rubryce „do weryfikacji”, bądź te, które w jakiś sposób przykuły moja uwagę.
W ramach odpowiednio intensywnego „wejścia” i ustawienia poprzeczki dla dalszej degustacji rozpocząłem od totalnej egzotyki zapuszczając się w pola trzciny cukrowej porastającej Dominikanę i przystąpiłem do degustacji … rumu Ron Barcelo Imperial. Jeśli komuś w tym momencie na twarzy pojawił się grymas, to proszę o chwilę uwagi i zweryfikowanie swych spaczonych wyrobami naftopochodnymi doświadczeń. To, co oferuje Ron Barcelo nie sposób porównać z niczym dostępnym w wielkopowierzchniowych marketach i nabywanych przez gospodynie domowe do ciast. Imperial swoją szlachetnością niebezpiecznie zbliża się bowiem do poziomu 10-12 letnich szkockich single maltów ze Speyside. Jest gładki, pozornie słodki, ale jednocześnie jedwabiście lekko pikantny. Miłośnicy Benriacha 12 Yo Sherry Wood powinni zwrócić na niego baczną uwagę.
Kontynuując wędrówkę pomiędzy wysokoprocentowymi alkoholami skusiłem się na pominiętego w zeszłym roku Bourbona Blanton’s. Kontakt z tym uznawanym przez whisky’owych ortodoksów za dość pośledni trunkiem postanowiłem potraktować bez taryfy ulgowej wprowadzając do organizmu 66% Blanton`s Straight From The Barrel. Wbrew wcześniejszym obawom dość zauważalna moc nie pozbawiła bursztynowej ambrozji finezji i intensywnych cynamonowo – karmelowych nut doprawionych odrobiną pikantnych przypraw i tytoniowego dymu. Oczywiście osoby mniej wprawione w bojach (mam słabość do specyfików z Islay) mogą początkowo czuć się lekko oszołomione, lecz po prostu wystarczyć zmniejszyć dawkę a jakość przedłożyć nad ilość. Zdecydowanie łagodniejsze, pogodniejsze oblicze ma za to otwierający stawkę „młodzieżowy” – 40% Blanton`s Special Reserve, w którym nuty wanilii i karmelu dominują nad orzechową wytrawnością. Dodając do tego pogodny, rodzynkowy finisz spokojnie możemy rozważać Special Reserve w kategoriach deserowych.
Oczywi scie zabrakło naszego „redakcyjnego – dyżurnego” Kilchomana i japońskich Whisky, którymi zajęcie cały czas odkładamy na później.
A teraz czas na coś zdecydowanie łagodniejszego i stanowiącego clou całej imprezy – wina. O ile w czasach antycznych trunek ten cieszył się niezwykłą popularnością a Grecy i Rzymianie sztukę jego wytwarzania (o degustacji nie wspomnę) opanowali do perfekcji, to nawet w mrocznych latach średniowiecza o winie nie zapomniano. Świadczy o tym świetnie oddający klimat aforyzm anonimowego autora – „Jest pięć przyczyn picia wina: przybycie gościa, pragnienie obecne i przyszłe, sama dobroć wina i jakakolwiek inna przyczyna”. Jak widać, jeśli tylko ktoś miał ochotę zawsze znalazł okazję do poprawienia swojego samopoczucia a pamiętając o tym jak podłe warunki sanitarne panowały w tamtych czasach picie wina zamiast wody wydawało się nie tylko rozsądne, co konieczne. W dzisiejszych czasach z wodą, przynajmniej w cywilizowanych częściach świata jest bez porównania lepiej, lecz mając do wyboru wodę i wino wybieram wino.
Nie chcąc wprowadzać zbytniego zamętu i szumu informacyjnego pozwoliłem sobie wytypować cztery europejskie wina, które najbardziej przypadły mi do gustu a jednocześnie ich zakup nie jest związany ze zbyt dużymi kosztami. A oto one:
Austria
Heiderer Gruner Veltliner Wagramer – świetne austriackie mineralno-cytrusowe wino o zaskakującej lekkości i kulturze. Dalekie od nowoświatowej kompotowatości. Skromne etykiety w pełni rekompensuje orzeźwiająca natura tego trunku. Trzeba będzie zapamiętać i zamówić późną wiosną.
Hiszpania
Piedemonte Reserva – to prawdziwy hit tegorocznego salonu. Przeuroczy producenci i fenomenalny trunek w pełni zasługują na same superlatywy. Kompozycja szczepów Merlot, Tempranillo i Cabernet Sauvignon w proporcjach 33%, 34% i 33% dojrzewa 18 miesięcy w beczkach z francuskiego i amerykańskiego dębu. Dzięki temu konturowość i pewna wodnistość Tempranillo, za która prawdę powiedziawszy nie przepadam została wzbogacona głębią Merlota i intensywnością klasycznego Cabernet Sauvignon.
Niemcy
Weinbiet Mussbacher Riesling Kabinet – klasyczny, mocno wytrawny Riesling idealnie łączący owocowe aromaty z mineralnością, przy akceptowalnej przez szerokie grono kwasowości. Ledwie niewielka próbka tego wina poskutkowała całkiem pokaźnym zamówieniem tegoż trunku na przyszłość, gdyż nie dość, ze świetnie będzie pasował np. do królika, czy przegryzając żółtym serem, to z chęcią sączyć będę go sauté w słoneczne zimowe poranki.
Włochy
Arduini Valpolicella Classico Ripasso – uważam, że miłośnicy Amarone powinni z uwagą przyjrzeć się temu dość rozsądnie wycenionemu winu. Klasyczny dla regionu Veneto kupaż odmian Corvina ( 60%), Corvinone i Rondinella leżakuje 12 miesięcy w beczkach z francuskiego dębu a następnie pół roku w butelce. Efekt okazuje się wielce intrygujący, gdyż otrzymujemy świetnie zbudowane a jednocześnie niezwykle gładkie wino o głębokim, owocowym aromacie i intensywnym, długim, delikatnie migdałowym finiszu. Dystrybutor zaleca otwierać butelkę godzinę przed podaniem, jednak osobiście sugerowałbym powyższy czas co najmniej podwoić – powinna zintensyfikować się krągłość i spójność.
Oczywiście to nie jedyne trunki, jakimi zostałem uraczony podczas czwartkowego popołudnia spędzonego w Fortecy, lecz to właśnie one najbardziej zapadły mi w pamięć. Dla tego też serdecznie zapraszam do rzucenia okiem na poniższą fotorelację, gdyż może się okazać, że nawet na podstawie etykiet znajdą Państwo coś na tyle intrygującego, by zamówić stosowną próbkę i w zaciszu domowego ogniska ukoić skołatane nerwy z lampką rubinowego/bursztynowego w dłoni.
Załodze M&P serdecznie dziękuję za zaproszenie i gratuluję zmysłu organizacyjnego, gdyż biorąc pod uwagę specyfikę imprezy zapanowanie nad taką masą ludzi nie należy do najłatwiejszych.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Z uwagi na moją już trzecią wizytę na Ogólnopolskim Salonie Win i Alkoholi M&P nie będę kolejny raz powielał zasłużonych pochwał za wyśmienitą organizację i dbałość o pełną satysfakcję przybyłych gości, gdyż jest to standardem wszystkich edycji. Jeśli chodzi o frekwencję muszę stwierdzić, że będąc z Marcinem dość wcześnie, bo jakąś godzinę po otwarciu, wspomnianych smakoszy wytwarzanych z winorośli trunków było na tyle dużo, że mieliśmy spore problemy w udokumentowaniu tejże imprezy stosownymi, odpowiadającymi naszym wysokim wymaganiom jakościowym fotografiami. W jednej z moich relacji zaznaczyłem, iż nie jestem jakimś wyspecjalizowanym miłośnikiem będącego bohaterem tego spotkania napitku, dlatego jakiekolwiek uniesienia na ten temat z mojej strony byłyby sporym naciąganiem faktów. Pozostawiając tę działkę relacji Marcinowi, skupiłem się raczej na wyszukaniu znajomych prowadzących mnie po świecie trunków pracowników z festiwalu alkoholi luksusowych, jak również wydobycia na światło dzienne architektury zaadaptowanego na potrzebę owej imprezy budynku. Oczywiście kilka ciekawych próbek winnych wytypowanych przez współ-odwiedzającego ze mną wspólnika zasmakowałem, co w życiu codziennym pozwoli mi na swobodne poruszanie się po ofercie salonów podczas poszukiwań czy to obiadowych, czy też bardziej oficjalnych uroczystości, ale traktuję je jako dającą pewien bagaż doświadczeń wartość dodaną. Tak więc proponuję kilka zdjęć z najpiękniejszą częścią imprezy – miłe panie (przepraszam że nie wszystkie przedstawicielki tego dnia, ale zbyt duży tłok nie pozwolił na wyczerpującą sesję zdjęciową), jak również kilku przedstawicieli idąc za klasykiem filmowym „Seksmisja” zaliczanych do „rodzaju drugiego”, pośród których znajdziemy rodowitego Szkota, prezentującego ofertę swojej rodzinnej destylarni. Ale dla przyszłych klientów salonów M&P spieszę dodać, że na każdej z takich imprez jest ich może nie w strojach „ludowych”, ale spora grupa, co umożliwiając nam bezpośrednią rozmowę z najbardziej kompetentnymi ludźmi danego brandu, zawsze jest czymś mocno pozostającym w pamięci. Czas w tak wspaniałej atmosferze niestety mija zdecydowanie za szybko, dlatego z niecierpliwością już czekam na kolejną edycję festiwalu winnego.
Jacek Pazio
Tak czasem w życiu bywa, że gdy niespecjalnie dbający o swoją wątrobę zwykły konsument alkoholi wysokoprocentowych swoimi zakupami zostawi u właściciela sieci sklepów z ową wodą ognistą równowartość terenowego Lexusa, nagle staje się na tyle poważanym klientem, by zostać zaproszonym na zamknięte dla zwykłego Kowalskiego, a otwarte tylko dla nielicznych prezentacje specjałów z górnej półki. Ba powiem więcej, dzwonią do niego zachęcając do odbioru imiennej – uwaga teraz najlepsze – bezpłatnej wejściówki, co dodatkowo podnosi prestiż, jaki nasz bohaterski „smakosz” stosunkowo niedawno zdobył w oczach Bosa. A gdy się pojawi – innej opcji oczywiście nie ma, gdyż ciężko na to pracował własnym portfelem i zdrowiem – w wyznaczonym miejscu i terminie, po miłym przyjęciu przez pracowników wkracza do innego wymiaru postrzegania jego osoby jako potencjalnego klienta, co Biblijnie rzecz ujmując, śmiało można określić jako Raj. Tutaj wtrącę małe doprecyzowanie, ponieważ mimo że ok. 90% populacji naszego pięknego kraju deklaruje się jako katolicy i słowo Raj powinno kojarzyć się wszystkim tyko z jedną wizją, w praktyce znając bardzo różny stopień naszego zaawansowania w obrządkach religijnych, jak również różną potrzebę jaką ów nieskończenie przyjemny dla człowieka przybytek w danym momencie ma spełniać, dość krótko i trywialnie oświadczę o czym jest dzisiejsza rozprawa: polewają co chcesz i ile chcesz, a wszystko oscyluje w górnych rejestrach cenowych portfolio organizatora. Nie wiem czy taka wizja bezkresnej błogości jest ogólnie przyjętym wzorcem na tym padole ziemskim, ale zasoby do zadawania przyjemności potencjalnemu gościowi tego dnia, moim zdaniem spełniają znamiona pojęcia Raj.
Przepraszam, ale nie mogłem się powstrzymać, a ze względu na fakt bycia współwłaścicielem portalu nawet nie musiałem, ale jeśli przelewam na klawiaturę pozytywne myśli ledwo tylko oscylujące na obrzeżach interesującej nas tematyki staram się znaleźć ku temu powód. Ale wracajmy do głównego tematu, jakim była zorganizowana w dniu 15.10.2014r DRUGA EDYCJA SALONU DEGUSTACYJNEGO LKSUSOWYCH ALKOHOLI M&P. Oczywiście na początku chcę przeprosić organizatorów za lekko ironiczny wstęp, ale nie czuję się winny, gdyż to nie pierwsza moja wizyta u Nich i za każdym razem przypominam o dość swawolnym języku moich niewiele dobrego wnoszących do życia potencjalnego bywalca na witrynie Soundrebels tekstów, co na szczęście zdają się traktować z przymrużeniem oka. Kontynuując proces wyjaśniania sensu otwierającego całość akapitu, oświadczam, iż wszystko co napisałem jest najprawdziwszą prawdą, z drobnymi, czy może lepiej brzmiącym określeniem byłoby słowo niewinnymi podkolorowaniami, a chodzi o postawę życiową konsumenta i jego wyzysk przez gospodarza imprezy. Tak naprawdę wystarczy spożywać nieco bardziej wyrafinowane trunki – bez wymogów jakiś nienaturalnych ilości – i bywać w salonie co jakiś czas, aby dać poznać się z tej strony kompetentnej obsłudze, która na tej podstawie wytypuje grupę potencjalnie zainteresowanych takim festiwalem klientów. To naprawdę niezbyt wiele, nawet na tak skromnie spożywającego alkohol klienta jak ja. Dlatego zachęcam do wierności takim ośrodkom wiedzy i asortymentu w dziedzinie alkoholu, a może się okazać, że nagle ku naszemu zaskoczeniu i my spełniamy minimalne warunki bycia pewnego rodzaju VIP-em.
Gdy już jakimś środkiem komunikacji dotrzemy do salonu, w którym odbywa się festiwal – ze swojego doświadczenia dodam, iż własny samochód jest niezbyt sensownym pomysłem, naszym oczom ukazuje się stylowo urządzona sala Klubu Whisky w Wesołej, oferująca kilkanaście często obsługiwanych przez właścicieli lub menadżerów danych destylarni stoisk firmowych. Dodatkowym bonusem jest dość szeroka oferta każdej marki, pozwalająca w ciągu kilku minut prześledzić jak uszlachetniająco na wytwór ich ciężkiej pracy wpływa okres leżakowania i finiszowania produktów. Nie będę się rozpisywał na temat każdego ze stoisk, skupiając się na ciekawostkach i moich pozytywnych zaskoczeniach. Oczywiście w tym momencie muszę podziękować wszystkim opiekunom stanowisk – bez względu na powiązania biznesowe – za miłą atmosferę podczas rozmów i wyczerpujące, często pomijane w folderach reklamowych informacje na temat danej wytwórni. To teoretycznie wydaje się nieistotne, ale pośród miłośników wyrafinowanego alkoholu, czasem zdarzają się tacy odmieńcy jak ja, którzy w procesie spożywania tegoż afrodyzjaku przywołują na myśl zasłyszane ciekawostki.
Z uwagi na już drugą moją wizytę na tytułowym spotkaniu miłośników nieco wykwintniejszych trunków, będąc bogatszy o poprzednie doświadczenia, postanowiłem zmienić kierunek nazwijmy to zwiedzania. Dlaczego? Już zdradzam. Tak się jakoś złożyło, że od wielu już lat unikam białego alkoholu, a jeśli już muszę ukarać się tym wyrobem przemysłu spirytusowego, dość brutalnie traktuję go colą. I gdy w zeszłym roku zostawiłem sobie na przykry koniec ten dział imprezy, okazało się, że mój problem nie tkwi w samej wódce, tylko sposobie jej obróbki, co postanowił z sukcesem udowodnić mi znający się na rzeczy prezenter. W poprzednich relacjach ze spotkań w M&P już kilkukrotnie wspominałem co to był za trunek, ale dla niewtajemniczonych z lekkim ostrzeżeniem, że nie będzie tanio przypomnę, iż mowa o Crystal Head Vodka rozlanej do jakże bardzo odstającej wizerunkowo od naszego Raju butelki w kształcie trupiej czaszki. Ta czterokrotnie destylowana przez wsady z kamieni szlachetnych (diamenty) ciecz jest gęstym, gładkim, wolnym od wykręcającej nos woni spirytusu i niebezpiecznym w skutkach płynem, gdyż raczej masując nasze kubki smakowe, bez najmniejszych problemów jedyną informacją o ilości jego spożycia nie będzie stan wypalenia naszego przełyku, tylko nagła odmowa współpracy kończyn z ośrodkiem mózgowym. Groźne, ale prawdziwe. Jednak tym podejściem nie szukałem potwierdzenia niekontrolowanego zejścia ze sceny, tylko przywołania wspomnianej listy zalet lub jak kto woli niebezpieczeństw, rozpoczynając to wspaniale zapowiadające się popołudnia z w pełni świadomymi swoich kompetencji receptorami smaku. Kończąc ten wywód powiem krótko, mimo początkowych odruchów stopujących zakończenie okazało się bardzo wartościowym doświadczeniem i uzupełnieniem początkowo zamkniętego koszyka o tę pozycję.
Kontynuując dalszą wędrówkę po ambrozjach alkoholowych, przy każdym stoliku spędzałem sporo czasu na pogawędkach, ale obiecując na wstępie zabranie głosu tylko w przypadku moich pozytywnych zaskoczeń, zatrzymam się przy nowości na naszym rynku, a mianowicie projekcie powołania do życia spółki, która podjęła się przywrócenia oferty dawno, bo od ponad stu lat nieistniejących szkockich destylarni. Wykupując wszelkie możliwe certyfikaty, bazując na archiwalnych notatkach, tudzież przypadkowo odnalezionych i potwierdzonych informacjach dotyczących składu i sposobu tworzenia trunków w tamtych czasach The Lost Destillery Company, stara się w jak najwierniejszy sposób przybliżyć nam smaki dawnych epok. Na chwilę obecną w ofercie znajdują się tylko cztery propozycje, ale tylko kwestią czasu jest zdecydowane jej rozszerzenie. W ciekawej rozmowie na ów temat niestety dla purystów padło stwierdzenie, że dzisiejsze wcielenie archaicznych receptur z uwagi zdecydowanie bardziej zaawansowaną technologię ich wytwarzania będzie bardziej szlachetne w smaku niż protoplaści. Niestety znak czasu i w tej dziedzinie naszego życia odciska piętno postępu technologicznego. Jak wspomniany pomysł przywrócenia do życia wykopalisk gorzelniczych zaistnieje na dzisiejszym mocno zagospodarowanym rynku, musimy poczekać, ale po tych kilku festiwalowych próbkach jestem dobrej myśli.
Najbardziej zaskakującym z punktu widzenia wcześniejszych przed-wystawowych planów zakupowych faktem, co więcej, teoretycznie w najśmielszych snach wręcz niemożliwym do spełnienia była weryfikacja listy potencjalnych nabytków na korzyść amerykańskiego Bourbona Blanton’s. A jednak tak się stało. Co prawda była to również próba oswojenia mojej drugiej połówki z bardziej wymagającymi napitkami i zaproponowanie picia ich bez zbędnych dodatków typu cola, ale po organoleptycznym prześledzeniu oferty tej destylarni, skończyło się na dwóch pozycjach w koszyku – rozpoczynającej ofertę dla szanownej małżonki i zamykającej 66-cio procentowej dla mnie. Ja bez względu na moc raczej nie planuję poniewierać takiej nietuzinkowości rozcieńczalnikami, ale nawet gdyby moje „Kochanie” nie dało rady spożyć swojego prezentu sauté, wartością dodaną całej akcji wydaje się być ładna karafka z konikiem na korku. Tak do końca nie wiem co było kropką nad „i” mojej decyzji wpisania na listę, ale niesiony przebijającymi się przez sporą ofertę wystawową doznaniami – zaskakująco delikatnie i subtelnie przy nietypowo wysokiej mocy potraktowanie kubków smakowych – postanowiłem zapoznać się z takim bukietem wyrafinowania w domowym zaciszu.
Podsumowując plusy tego spotkania, chciałbym wspomnieć o kolejnej, tym razem prasowej nowości rynku alkoholowego. Wystawiający się po raz pierwszy podczas tej edycji festiwalu i nie pozostawiający swym tytułem niedomówień drukowany periodyk – „Whisky” jest bogatym graficznie i merytorycznie dwumiesięcznikiem, który tego dnia w swoim dorobku miał co prawda tylko trzy numery, ale tematyka jaką się zajmuje i wsad informacyjny powinny zapewnić mu swobodę w kreowaniu nowych trendów pośród braci czerpiącej przyjemność spożywania wysokogatunkowych alkoholi. Z uwagi na współprowadzenie własnego portalu internetowego wiem jak ciężko jest utrzymać się na rynku, dlatego życzę nowemu tytułowi trochę szczęścia – niestety to jest ważne nawet w tych czasach – i wytrwałości w pracy, co powinno przynieść oczekiwane pozytywne rezultaty.
Jak widać na moim przykładzie, nic przed takimi spotkaniami nie jest pewne. Moje z góry zaplanowane zakupy przeszły nieoczekiwaną metamorfozę, tylko dlatego, że mogłem pewnych wyolbrzymianych na minus przez zatwardziałych przeciwników niuansów smakowych zaznać na własnej skórze … ups. języku. Czasem okazuje się to potwierdzeniem całkowicie odmiennego postrzegania smaku, ale zdecydowanie częściej jest kolejnym krokiem w odkrywaniu nieco innych niż na co dzień, ale nadal bliskich naszemu sercu artefaktów bukietowych trunku. Dlatego jeśli tylko nadarza się okazja, korzystam z zaproszenia, ale nie z pobudek przytoczonych w pierwszym akapicie –darmo i bez ograniczeń, tylko czysto poznawczych. Kończąc ten potok myślowy, chciałem podziękować organizatorom, gościom z zagranicy i pracownikom za włożony wysiłek, umożliwiający nam komfortową degustację. Niestety w życiu tak bywa, że żeby ktoś mógł się bawić, pracować musi ktoś.
Jacek Pazio
Opinia 1
Pomimo dość jasno określonego profilu naszego portalu ukierunkowanego głównie na urządzenia zaliczane co najmniej do wyższych stanów średnich Hi-Fi od czasu do czasu pozwalamy sobie na lekką niesubordynację i zapuszczamy się w rejony bardziej przystępne statystycznemu mieszkańcowi naszego pięknego kraju. Dzięki tego typu, z reguły spontanicznym, eskapadom poznaliśmy LARa IA 30 mkII, urzekającego Lebena CS-300F, czy intrygującego Egg-Shell Prestige 9WST. Krótko mówiąc nasze typy za każdym razem okazywały się trafione. Skoro zatem w okolicach 10 000 PLN udawało nam się wyłuskać tak nietuzinkowe konstrukcje grzechem zaniedbania byłoby nie sprawdzić co słychać na jeszcze bardziej „rozsądnych” pułapach cenowych. Okazja do własnousznej weryfikacji nurtujących nas dylematów nadarzyła się nad wyraz szybko, gdyż po latach uśpienia do gry powrócił dawno niewidziany „na salonach” dystrybutor chińskiej marki Cayin. Nowa, a raczej wreszcie stworzona strona internetowa, dostępna od ręki praktycznie pełna oferta azjatyckiego producenta i bardzo pozytywne przez nas odbierane i pozbawione pejoratywnych podtekstów tzw.”parcie na szkło”, czyli chęć zmierzenia się z wymaganiami spaczonych (autokrytyka) recenzenckich gustów. Takim oto sposobem wylądowały w naszej redakcji dwa egzemplarze opartej na popularnych lampach KT88 integry Cayin CS-55A. Urodzonych złośliwców i mistrzów ciętej riposty chciałbym w tym momencie uspokoić. Ilość dostarczonych na testy wzmacniaczy nie wynikała z kojarzonej jeszcze kilka lat temu z Chinami awaryjności (z jednego gramy a drugi leżący w szafie robi za dawcę organów), lecz z pełną dowolnością, co do wyboru wersji kolorystycznej. Po prostu mogliśmy sami na spokojnie zdecydować, które wykończenie bardziej nam się podoba i nie bez chwili wahania wybraliśmy spokojniejszą, czarną opcję.
A teraz, zanim przejdziemy do opisu doznań nausznych pora na kilka słów o budowie, obsłudze i jeszcze kilku detalach, na które warto zwracać uwagę przy szukaniu przysłowiowej okazji.
Po wyjęciu z solidnego, podwójnego kartonu i szczelnie otulających – dopasowanych pianek wzmacniacz okazuje się być praktycznie gotowy do pracy. Wystarczy tylko zdjąć chroniącą lampy ochronną siatkę i usunąć otulające szklane bańki piankowe kołnierze i … voila!
Wartym podkreślenia przy opisie wrażeń wizualnych jest fakt, że tytułowa integra jest po prostu ładna i to ładna w klasycznym, lampowym ujęciu idealnie wpisującym się w kanon wyznaczony przez produkty zdecydowanie bardziej uznanych marek jak TRI, czy nawet Air Tight. Jak sami Państwo widzą porównuję Cayina z konkurencją mającą niemalże do perfekcji opanowaną sztukę tworzenia małych, zgrabnych i cieszących zarówno oko, jak i ucho urządzeń. Z CS-55A jest podobnie. Gruby, wykonany z płata szczotkowanego aluminium front zdobią jedynie umieszczone centralnie pokrętło regulacji głośności (z podświetlonym wskaźnikiem) i bliźniaczy, umieszczony tuż przy prawej krawędzi selektor źródeł. Po lewej stronie równowaga optyczna zostaje zachowana dzięki niewielkiemu włącznikowi sieciowemu i gniazdu słuchawkowemu. Całość uzupełnia pięć diód wskazujących na aktywne w danej chwili źródło i tryb pracy wzmacniacza.
Ścianę tylną szczelnie wypełniają dedykowane do obciążeń 4 i 8 Ω terminale głośnikowe, sekcja trzech wejść analogowych (w tym dedykowane wkładkom MM) oraz gniazdo asynchronicznego interfejsu USB, zacisk uziemienia, przełączk definiujący pracę z konkretnym typem lamp i trójbolcowe gniazdo sieciowe IEC.
Patrząc na zdjęcia nie sposób nie zauważyć, iż bryła wzmacniacza nie jest jednolicie czarna. Płyta główna, z umieszczonymi na niej lampami, oraz prostopadłościenne kubki skrywające trafa zostały uszlachetnione delikatną domieszką metalicznego granatu. Efekt takiej zabawy kolorami jest nad wyraz ciekawy, choć od lat stosowany m.in. przez wspominanego wcześniej Air Tighta.
CS-55A wyposażono w cztery firmowane logiem producenta (podobnie jak pozostałe) lampy KT88 i po parze pracujących w sekcji przedwzmacniacza lamp 12AX7 i 12AU7. Co ważne integra uruchamia się w trybie ultralinearnym a nie jak poprzednie wersje tego producenta np. w trybie triodowym. Dzięki temu, przynajmniej na początku niczego nie trzeba przełączać. Jeśli jednak najdzie kogoś ochota do eksperymentów to bez obaw, a przynajmniej tak twierdzi polski dystrybutor zmianę trybu pracy można przeprowadzać z poziomu pilota podczas normalnych odsłuchów. Nauczony daleko idącej ostrożności przy tego typu zmianach w Ayonach początkowo zachowywałem lekki sceptycyzm, jednak podczas kilkunastodniowych testów, pomimo wielokrotnych przestawień nie zauważyłem żadnych niepokojących objawów. Duży plus dla Cayina.
Kolejną przyjemną, jak na tak niedroga konstrukcję jest możliwość wymiany standardowo montowanych KT88 na słynące z muzykalności i mające sporą rzeszę zwolenników lampy EL34. Wystarczy tylko odpowiednio ustawić znajdujący się na tylnej ściance przełącznik i już. Taka żonglerka lampami wymagałaby zastosowania dość rozbudowanego układu autobiasu, dla tego też producent od pewnego czasu odszedł od takiego rozwiązania i zamiast wcześniej montowanego opornika katodowego wprowadził niezwykle intuicyjną i szczegółowo opisaną w instrukcji manualną regulację biasu dokonywaną za pomocą małego śrubokręta i z wykorzystaniem zamontowanego na płycie górnej wskaźnika napięcia. Takie rozwiązanie nie powinno sprawiać trudności nawet przysłowiowym posiadaczom dwóch lewych górnych kończyn i po pierwszej regulacji będzie można zapomnieć o ewentualnej tremie. Dzięki temu kłopotliwe rozkręcanie odpada, choć jeśli kogoś najdzie ciekawość spokojnie może rzucić okiem, cóż tam siedzi w środku. A siedzi pozornie niewiele, bo jedynie przekaźniki, zdalne sterowanie i DACa umieszczono na osobnych płytkach, natomiast całe „serce” układu oparto na solidnym okablowaniu i montażu punkt do punktu.
A teraz przestroga dla „oszczędnych”. Wyroby Cayina przeznaczone na rynek europejski posiadają oznaczenie CE, oraz oznaczenie zgodności urządzeń elektrycznych ROHS, co oznacza, że są przeznaczone do pracy z napięciem zasilania 230 V. Niemniej jednak od czasu do czasu można natknąć się na „okazje”, czyli sprowadzane prywatnym sumptem bezpośrednio z Chin egzemplarze zaprojektowane i wykonane na napięcie 220 V, które posiadają inne transformatory zasilające i głośnikowe, oczywiście nie posiadają certyfikatów CE i ROHS a opisy są w języku chińskim zamiast w angielskim. Biorąc zatem pod uwagę, że w Polsce oferta Cayina jest i tak zdecydowanie atrakcyjniej wyceniona niż np. w Niemczech może się okazać, że próba zaoszczędzenia kilkuset złotych okaże się nie warta nerwów i ryzyka.
Najwyższa pora na kilka zdań o walorach brzmieniowych testowanego „malucha”. Porównania do ostatnio przez nas testowanych konstrukcji pozwolę sobie w tym miejscu darować, bo nie sztuka zdeprecjonować produkt kilkukrotnie tańszy od konkurencji a przecież nie o to, przynajmniej tak mniemam, w zabawie w Hi-Fi chodzi. Nie powstrzymam się jednak od pewnej dygresji, wskazówki mogącej w pewien sposób ułatwić dokonanie wstępnej selekcji urządzeń do przyszłych odsłuchów przez osoby zainteresowane właśnie taką, reprezentowaną przez Cayina półką cenową. Chodzi mianowicie o możliwość bardzo poważnego wpłynięcia na brzmienie testowanej integry poprzez szybką i całkowicie bezproblemową wymianę nieuważanych za zbyt muzykalne lamp KT88 na zdecydowanie bardziej „lampowo” grające EL34. Niestety dostarczone urządzenia były uzbrojone w standardowe KT88, lecz w międzyczasie zdążyłem zasięgnąć języka i spora część posiadaczy 55-ek po jakimś czasie i opadnięciu związanych z zakupem oczywistych emocji zdecydowała się przejść na lekko oszukaną, ale na pewno przyjemniejszą stronę mocy. Skupmy się jednak na faktach, czyli tym, czym podczas odsłuchów dysponowaliśmy – wersji z kwadrą KT88. Od razu zasygnalizuję, że przez cały okres testów odsłuchy krytyczne prowadziłem w trybie ultralinearnym, gdyż w triodowym chińska integra ewidentnie nie była w stanie sprostać wymaganiom stawianym jej przez moje dyżurne Gaudery. Co prawda niewielkie, barokowe, akustyczne składy jeszcze jako – tako mogły przypaść do gustu, to już bardziej rozbudowane instrumentarium a nie daj Boże doprawienie całości wieloplanową syntetyczno – gitarową polifonią każdorazowo kończyło się nerwowym szukaniem pilota i powrotem do zdecydowanie wydajniejszego prądowo ustawienia. Również symfonika wypadała zbyt mocno skondensowana i gęsta, więc nie odczuwając wewnętrznej potrzeby na działania masochistyczne uznałem, że ustawiony, jako startowy tryb ultralinearny jest w moim systemie jedynie słuszną opcją.
Oddając 40W na kanał CS-55A i tak musiał się trochę napocić, by w sposób w pełni dla mnie satysfakcjonujący wysterować Arcony, jednak uczciwie muszę przyznać, że dzielnie sobie z nimi radził. Niezależnie od tego, czy w odtwarzaczu / na talerzu gramofonu lądowały dokonania niewielkich składów jazzowych, pamietający lata 80-te i 90-te minionej epoki pop-rock, czy heavy metalowe porykiwania (Avenged Sevenfold) chińska integra oferowała nader zgrabny i poukładany spektakl muzyczny. Porządek panujący na niezbyt szerokiej, ale sugestywnie zarysowanej w głąb scenie pozwalał z uwagą śledzić rozwój wydarzeń a jedynie w kulminacyjnych momentach hollywoodzkich superprodukcji („Gladiator”, „The Rock”) i przy dość wysokich poziomach głośności można było zauważyć pewną kompresję. Jednak podczas codziennych odsłuchów tego typu „atrakcje” występowały nad wyraz sporadycznie. Wspominając o montowanych w standardzie lampach warto wspomnieć, że sensownym rozwiązaniem wydaje się opcja używania ich w roli nie tyle rozruchowej, co pozwalającej określić własne preferencje brzmieniowe i potem szukać docelowego ulampowienia, zapewniającego zdecydowanie wyższej klasy doznania natury estetycznej.
Jest jednaj jedno małe „ale”. Otóż wszystko co napisałem powyżej odnosiło się do obserwacji poczynionych podczas używania Cayina spiętego z moimi dyżurnymi komponentami poprzez wejścia RCA. Przesiadka na komputer i zaprzęgnięcie do pracy zaimplementowanego w trzewiach 55-ki USB DACa stawia tę niepozorną integrę w całkowicie innym świetle. Grający z plików Cayin zalotnie czaruje gęstym, nasyconym dźwiękiem. Do głosu dochodzi soczystość i tętniąca życiem tkanka wypełniająca delikatnie pogrubione kontury. Również bas, który do tej pory był co prawda ze wszech miar poprawny, lecz niespecjalnie przykuwał uwagę zyskał na tężyźnie i spontaniczności.
Bardzo sympatycznie prezentowały się partie wokalne, gdzie lekkie ich faworyzowanie sprzyjało podniesieniu przyjemności odbioru a ucywilizowanie sybilantów pozwoliło odkurzyć sporą część nagrań z lat młodzieńczego buntu w stylu dość kontrowersyjnych, głównie ze względu na podłą realizację, dokonań takich formacji jak Tankard, czy Sodom.
Kilkunastodniowy kontakt z Cayinem CS-55A nie wywołał trzęsienia ziemi w moim prywatnym rankingu, nie przewartościował poznanych i zapamiętanych wzorców i nie zredefiniował pojęcia referencji. Pozwolił jednak odświeżyć wiedzę o urządzeniach łączących w sobie nader poprawne brzmienie z atrakcyjną formą i coraz większą funkcjonalnością. W dodatku wskazał oczywistą drogę ewolucji systemów ze średniej półki cenowej, gdzie coraz częściej źródłem sygnału jest komputer, głównym interfejsem port USB a wejścia analogowe stają się powoli anachronizmem podobnym do obowiązkowej w czasach naszej młodości pętli magnetofonowej. Dobierając do tego podobnej klasy, łatwe do wysterowania kolumny szansa na osiągnięcie sukcesu powinna być całkiem realna.
Marcin Olszewski
Dystrybucja: Cayin Polska
Cena: 6 999 PLN
Dane Techniczne:
* Moc wyjściowa: tryb ultraliniowy- 2×40 W / 8 Ω; tryb triodowy – 2x 22W/8 Ω,
* Pasmo przenoszenia 5Hz- 44 kHz +/- 3 dB
* Zniekształcenia: 1% (1kHz)
* Stosunek sygnał/szum: 92 dB
* Czułość wejściowa: 270 mV
* Impedancja wejściowa: 100kΩ
* Odczepy głośnikowe: 4 Ω,8 Ω
* Napięcie zasilania: 230V
* Waga: 17 kg/20kg brutto
* Wymiary: 360x180x334 (szerokość, wysokość, głębokość )
* Pobór mocy: 270W
* Lampy mocy: KT88 x4
* Lampy sterujące: 12AX7 x2, 12AU7 x2
* pilot wykonany z aluminium
PHONO MM(opcjonalnie)
* Czułość wejściowa: 3mV
* Impedancja wejściowa: 47kΩ
* RIAA: +/- 0.25dB
* Total gain (wzmocnienie): 40dB
*Stosunek sygnał /szum: 68dB
USB DAC
* Kompatybilny z Audio Class 1.0 oraz Audio Class 2.0 16 – 32 bitów
* Próbkowanie 44.1 kHz, 48 kHz, 88.2 kHz, 96 kHz 176.4, kHz,192 kHz, 352.8 kHz ,384 kHz
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon 1sc; Gato Audio CDD-1
– DAC: Ayon Sigma DAC
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Odtwarzacz plików: Olive O2M; laptop Dell Inspiron 1764 + JRiver Media Center
– Gramofon: Transrotor Fat Bob S + ZYX R100
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Octave Phono Module
– Wzmacniacz zintegrowany: Electrocompaniet ECI 5; Gato Audio AMP-150
– Kolumny: Gauder Akustik Arcona 80 + spike extenders; Gauder Akustik Cassiano
– IC RCA: Antipodes Audio Katipo; Siltech Classic Anniversary 770i
– IC XLR: LessLoss Anchorwave; Organic Audio; Amare Musica
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver
– Kable głośnikowe: Organic Audio; Signal Projects Hydra
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power; Acoustic Zen Gargantua II
– Listwa: GigaWatt PF-2 + przewód Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R
– Filtr sieciowy: ISOL-8 MiniSub Axis
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Stolik: Rogoz Audio 4SM3
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Akcesoria: Sevenrods Dust-caps; Furutech CF-080 Damping Ring; HighEndNovum PMR Premium; Albat Revolution Loudspeaker Chips
Opinia 2
O produktach marki będącej bohaterką naszego dzisiejszego spotkania słychać już na naszym rynku od dość dawna. Powiem więcej, kilka lat temu miałem sporą ochotę na bliższy i dłuższy kontakt z nią w domowym zaciszu, ale jak to często bywa, my swoje, a życie swoje i koniec końców zarzuciłem pomysł seta lampowego. Nie wiem dlaczego tak się stało, ale mimo dobrej prasy w początkach swego bytu na polskim podwórku, na jakiś czas owa manufaktura utraciła swoją pozycję rankingową, aż przyszedł moment na drugie otwarcie – przynajmniej ja tak to odbieram – i takim to sposobem otrzymaliśmy zapytanie, czy nie przetestowalibyśmy jednego z jej produktów. Do tej linijki tekstu starałem się utrzymać w lekkiej tajemnicy kraj pochodzenia i nazwę rzeczonego producenta i gdy jeszcze kilka lat temu wyłożenie kawy na ławę mogłoby skończyć się ogólnym buczeniem publiczności, to po bardzo pozytywnym w odczuciach spotkaniu z innym przedstawicielem tego regionu – wzmacniaczem Ming Da, z otwartą przyłbicą oznajmiam wszystkim, że do redakcji trafił produkt z kraju środka (Chiny) marki Cayin, lampowy wzmacniacz zintegrowany CS-55A z kwadrą KT-88 na pokładzie.
Konstrukcja naszej integry jest mocno kompaktowa, co determinuje jej spory ciężar jak na tak niewielkie gabaryty. Jeśli miałbym dla uzmysłowienia nieznającym produktów Cayina czytelnikom określić wielkość tego wzmacniacza, rzekłbym, że całość przypomina stosunkowo płaską, skrywającą układy elektryczne skrzynkę rozmiaru naszych dawnych wież midi, na której dumnie w przedniej części prezentują się ciepło świecące lampy, a za nimi trzy nieco wyższe niż bursztynowe bańki mocy, prostopadłościenne puszki transformatorów. Kolorystyka o dziwo niewyzywająca jak to nie rzaz bywało i proponuje czarne drapane aluminium przedniego płata obudowy z ciemno -niebieską w metalicznym wykończeniu resztę konstrukcji. Jak można przekonać się po fotografiach, mamy zadziwiający spokój, a jeśli ktoś negowałby taki punkt widzenia, pokusiłbym się o określenie tego punktu słowem – przynajmniej w miarę dystyngowany jak na ofertę rodaków. Próbując opisać dalsze wrażenia organoleptyczne zacznę od frontu, który dla przełamania dominującej czerni otrzymał dwie błyszczące srebrnymi obwolutami gałki, gdzie centralnie usytuowana jest wzmocnieniem, a prawa selektorem wejść. Pomiędzy tymi zaślepionymi czarnymi nakładkami cylindrami sterującymi usytuowano zestaw diod informacyjnych o aktywacji jednego z wejść i co ostatnimi czasy staje się modne, jedno z nich jest wejściem USB na wewnętrznego DAC-a. Świat oszalał na punkcie plików i panowie z Chin nie pozostając zbytnio za peletonem, zaproponowali w CS-55A jego implementację, dzięki czemu dość mocno zwiększa się grupa docelowa rzeczonego produktu. Idąc dalej tropem przedniej ścianki, z lewej strony centralnego pokrętła znajdziemy wejście słuchawkowe i całkowicie na krańcu tej flanki okrągły srebrny włącznik. Parząc na ten zasób manipulatorów, w żadnym aspekcie nie widzę odejścia od zaplanowanego unikania szaleństw wizualnych. Ot wszystko co niezbędne i nic poza tym. O górnej płaszczyźnie nosiciela szklanych baniek wspomniałem już wcześniej, dlatego tylko informacyjnie dodam, że tuż przed środkowym trafem znajdziemy jeszcze wskaźnik pomagający w regulacji biasu lamp, którego regulatory ulokowano na zewnętrznych krawędziach za drugim rzędem lamp mocy. Więcej fajerwerków nie ma, dlatego przejdę do tylnego panelu przyłączeniowego, a ten z racji wyposażenia integry, dzierży trzy wejścia liniowe, jedno cyfrowe USB, przełącznik zastosowanych lamp EL34/KT88, terminale głośnikowe dla 4 i 8 Ohm, a także gniazdo sieciowe i zacisk uziemienia. Wzmacniacz jest teoretycznie mały, ale bez większego problemu dało się czytelnie rozlokować niezbędne akcesoria. Dla ułatwienia, czy jak ktoś woli umilenia życia audiofilowi, w komplecie otrzymujemy jeszcze: bardzo ładnego pilota, kabel USB, bawełniane rękawiczki i sterowniki do portu cyfrowego. Nie wiem, czy producenci z tamtych regionów chcą w ten sposób zyskać szerszą klientelę, ale ja jestem całym sercem za takim traktowaniem akcesoryjnym potencjalnego nabywcy.
Gdy wzmacniacz Cayina wylądował na docelowej, równolegle z nim testowanej rodzimej platformie Franc Audio Accessories, z racji zastosowania w konstrukcji pozostałości po radiostacjach telegraficznych, otrzymał stosowny kwadrans akademicki na dojście wszystkich układów do optymalnej temperatury pracy. Rozmyślając, jak Chińczyk – miałem na myśli zdrobnienie, a nie złośliwość – wypadnie u mnie w systemie, prawdę mówiąc, nie wiedziałem czego się spodziewać, gdyż pozostałości informacji sprzed lat dawały pewien bagaż oczekiwań, ale z drugiej strony patrząc, obecnie jestem na zdecydowanie innym poziomie wyedukowania, by łykać wszystko jak młody pelikan. Niemniej jednak gdy nadeszła godzina zero, postawiłem wszystko na jedną kartę i popłynęła muzyka. O dziwo, nie było może szału dźwiękowego – proszę spojrzeć na pozycjonowanie rzeczonego urządzenia na tle przewijającej się przez redakcję konkurencji, ale z miejsca usłyszałem pewien nieczęsto spotykany na tej półce cenowej atut – o tym za moment. Ogólnie rzecz ujmując, generowany przez testowany wzmacniacz dźwięk był o dziwo w miarę równy, nie pozwalając zbytnio żadnemu z zakresów wyskoczyć przed szereg. Niestety, albo stety, jak na lampę szedł raczej w stronę wyrachowanej neutralności niż ciepła. Oczywiście uspokajam potencjalnych zainteresowanych, że gładkość i homogeniczność należne niejako z przydziału bycia lampowcem były wyraźnie po stronie pozytywnych cech naszego pretendenta do laurów. Co ciekawe, pierwsze wrażenie lekkich niedoborów w: otwartości, barwie i ciężarze – jak na moje oczekiwania, dość szybko ulegały zatarciu, co tylko dobrze świadczy o urządzeniu, że mamy do dyspozycji idealnie skrojony z pewnym pomysłem na efekt końcowy produkt, który bierzemy z całym dobrodziejstwem inwentarza lub całkowicie odrzucamy. Gramy w miarę neutralnym środkiem, nieekspansywną górą i może niezbyt mięsistym, ale zaskakująco twardym, mruczącym, kiedy tego wymaga repertuar basem. I to obok niespodzianki z pierwszego wrażenia jest największym pozytywnym atutem. A jaki jest ten tajemniczy numer jeden? Nie zgadlibyście, że na poziomie nieco powyżej budżetu można w ten sposób prezentować źródła pozorne, które zaskakująco dobrze zawieszone w przestrzeni, zdawały się lewitować w eterze, bez najmniejszego poczucia beznamiętnej płaskiej ściany dźwięku. Dlatego też znając mocne i słabe strony naszego przybysza ze wschodu, w dalszej części odsłuchu postanowiłem sprawdzić, jak nisko potrafią zejść pochwalone dolne składowe i jak wypadnie zaproszona na prywatny koncert mocno szeleszcząca do mikrofonu Cassandra Wilson z materiałem „New Moon Doughter” nagranym dla Blue Note. Przy dużej umiejętności masteringowej panów realizatorów tej oficyny, ten krążek jest tak dziwnie podkręcony suwakami, że perkusja w pozytywnym tego zdania znaczeniu „potrafi nieźle pomasować nasze wnętrzności”, gdy tymczasem wokalistka rani uszy przeraźliwymi sybilantami. Oczywiście tak to wygląda na zestawach bezkompromisowych, które często alienują takie krążki z płytoteki melomana na niezbyt często odwiedzaną półkę, ale Cayin zwalczył o powrót artystki do łask, nie przez zamulenie wszystkiego na jedno kopyto, tylko odpowiednio dozując niezbędne artefakty swojego brzmienia w oczekujące takiej ingerencji częstotliwości akustyczne. Nagle, gdy w moim torze znalazł się wzmacniacz z Chin, Cassandra poprawiła artykulację spółgłosek, a nader nadmuchany bas wrócił w swoje teoretycznie naturalne twarde i krótkie ramy. To naprawdę było niezłe granie, które może nie windowało jakości dźwięku na niedostępny dla potencjalnej konkurencji stopień wtajemniczenia, ale pozostając dobre w odbiorze w wartościach bezwzględnych, ratowało od niebytu trochę przedobrzone w procesie post produkcji srebrne krążki. Na zakończenie tej ciekawej przygody wspomnę o budowaniu i rozmiarach wirtualnej sceny. Wcześniej już sygnalizowałem, że nie jest to płaski spektakl, ale swój front w porównaniu do moich codziennych oczekiwań miał nieco przed linią kolumn. Jeśli chodzi zaś o głębię i gradację planów, tutaj wszystko jawiło się jako adekwatne do możliwości tego przedziału cenowego, czyli wyraźnie odczuwałem poszczególne formacje, ale bez jakiś karkołomnych dalekich, rodem z sal koncertowych odległości. Ot słychać, że panowie stoją za sobą w pewnym odstępie, ale jakieś wyliczenia z metrówką w ręku były niemożliwe. Niemniej jednak, ten aspekt był w pełni korelujący z dążeniem do całościowo spójnego spektaklu muzycznego, a nie zauroczenia słuchacza jakimś pojedynczym rażąco odstającym od reszty niuansem. Pewnie znajdą się tacy, co woleliby uwolnić co nieco tu i tam, ale zdroworozsądkowo myślący konstruktor wie, że takie przypodobanie się jakiejś niewielkiej grupie wielbicieli fajerwerków, nie wróży sukcesu na dłuższą metę i ja całkowicie go popieram.
Ta wyprawa w dawno nieodwiedzane rejony jakości prezentacji materiału muzycznego bardzo pomogła mi wrócić do stanu pokory dla tanich urządzeń audio. Może nie na podstawie całości brzmienia, tylko pojedynczego i wydawałoby się drobnego, ale jak ważnego w skali całej prezentacji aspektu, którym jest wizualizacja źródła dźwięku. Wszyscy próbują to robić, a tylko niewielu się udaje, czego tutaj mamy potwierdzenie. Ile jest w tym zasługi potrafiących wygenerować taki spektakl moich kolumn, nie wiem, ale jedno wiem na pewno, wzmacniacz zintegrowany Cayin CS-55A skazany był na porażkę w każdym aspekcie, a mimo to udało mu się błysnąć i to nie jakimś zaskakująco nienaturalnym odstępstwem od normalności, tylko jednym z założeń zabawy w audio. Pięćdziesiątka piątka została poddana przerastającej jej możliwości próbie, a i tak pokazała, że nie jest konstrukcją dla laika oczekującego, aby tylko wydawała z siebie dźwięki, tylko melomana potrafiącego docenić wartości jakimi są: granie w może nie przesadnie ciepłej ale nadal estetyce lampy, potrafiącej przytrzymać w ryzach kiedy trzeba bas, ugładzić bez przesadnego zgaszenia szalejące wysokie tony i co najważniejsze na miarę swoich możliwości zaprosić do naszej samotni światowej sławy muzyków na nieźle zrealizowany koncert. Jako puentę napiszę, że testowana integra z kraju gdzie wszystko da się zrobić za pół darmo, jest ciekawą propozycją, ale aby nie zmarnować drzemiącego weń i wskazanego przeze mnie potencjału, trzeba umiejętnie zestawić ją z resztą toru. Jeśli tylko to się uda, posiadaczowi takiej konfiguracji wróżę sporo radości ze słuchania ukochanej muzyki.
Jacek Pazio
Elektronika Reimyo: System wykorzystywany w teście, to kompletny zestaw firmy Combak Corporation
– dzielony odtwarzacz Cd: CDT – 777 + DAP – 999 EX
– przedwzmacniacz lampowy: CAT – 777 MK II
– tranzystorowa końcówka mocy: KAP – 777
Kolumny: Bravo Consequence+
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version
Kable głośnikowe: Harmonix HS 101-EXQ (sekcja średnio-wysokotonowa), Harmonix HS 101-SLC (sek
cja niskotonowa)
IC RCA: Harmonix HS 101-GP
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Stolik: Rogoz Audio; Solid Base VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: stopy pod końcówkę mocy Harmonix TU 505EX MK II, platforma antywibracyjna Audio Philar, Franc Audio Accessories
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: Dr. Feickert Analogue „Twin”
ramię: SME V
wkładka: Dynavector XX-2 MKII
przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Furutech jest dumny ze swojej światowej renomy zdobytej w oparciu o rozwiązania inżynierskie oraz jakość dźwięku i wykonia. Japoński producent rozszerza obecnie swój zasięg produktów o nową linię entry-level – ADL (Alpha Design Labs). We współpracy z firmą MIP jeszcze w październiku produkty ADL znajdą się w sprzedaży, a podczas najbliższych targów Audioshow 2014, będzie można się im bliżej przyjrzeć.
ADL jest zwieńczeniem prac marki Furutech nad technologią Pure Transmission, która wykorzystuje starannie zaprojektowane układy i nowoczesne rozwiązania konstruktorskie. Urządzenia i przewody serii ADL są tworzone z zachowaniem tych samych wytycznych, którymi kierował się Furutech – kompletna eliminacja rezonansów oraz najwyższa jakość wykonania.
Technologia Pure Transmission jest wieloetapowym, wysoko wyspecjalizowanym procesem, którego wynikiem jest niewiarygodnie niski poziom szumów, otwarte napowietrzone brzmienie o wypełnionym i dynamicznym charakterze. Efekty soniczne technologii Pure Transmission są tym bardziej odczuwalne, im więcej elementów naszego systemu audio na niej bazuje.
Furutech kładzie nacisk na każdy podzespół w torze zasilania AC, oferując tym samym znakomitą filtrację i jakość zasilania. Przekłada się to na rozdzielczość i czystość brzmienia, a także lepszą reprodukcję szczegółów w nagraniach. Miłośnicy Furutech docenili tę markę za głębię oraz rozdzielczość zawłąszcza na końcach częstotliwości akustycznej. Delikatność i swoista intymność obecna w szkole grania ADL z pewnością utkwi w sercach nie jednego z Was!
W ofercie ADL by Furutech znajdziemy wzmacniacze, przetworniki cyfrowo analogowe, oraz przedwzmacniacze. Wszystko produkowane z pasją, tylko w jednym celu, by jak najlepiej przekazywać muzykę w każdych warunkach.
Doskonałym przykładem są modele ADL X1 lub A1 – przetworniki cyfrowo analogowe ze wzmacniaczem słuchawkowym. To sprzęt przenośny umożliwiający cieszenie się doskonałą muzyką wszędzie tam gdzie jesteście. W warunkach domowych niezastąpiony jest ADL GT40 ALFA, wysokiej klasy przetwornik cyfrowo-analogowy z funkcją wzmacniacza słuchawkowego i przedwzmacniacza gramofonowego MM i MC umożliwiający rejestrowanie sygnału analogowego.
Furutech to również czołowy producent przeróżnego okablowania. Pod marką ADL znajdziemy to co niezbędne począwszy od typowych konektorów RCA, okablowania do urządzeń przenośnych przez wysokiej klasy kable USB i HDMI oraz kable słuchawkowe do najlepszych na świecie produkowanych słuchawek.
Ukoronowaniem wysiłków producentów audio jest ten ostatni komponent z którym mamy bezpośredni kontakt czyli słuchawki. W wykonaniu ADL by Furutech dopracowany w najdrobniejszych szczegółach tak aby zadowolić najbardziej wybrednych melomanów i audiofilów – ADL H118 oraz ADL H128! Produkt niepowtarzalny o niebanalnym wyglądzie i możliwościach brzmieniowych zarezerwowanych dla najlepszych na rynku
Podczas targów Audioshow będą miały premierę najnowsze modele producenta: Wzmacniacze/Przedwzmacniacze słuchawkowe USB-DAC ADL GT40 alpha oraz ADL Stratos a także słuchawki ADL H128.
Dystrybucja: MIP
Bowers & Wilkins prezentuje słuchawki P5 Series 2, z nowymi przetwornikami zaadaptowanymi z referencyjnego modelu P7
Korzystając z technologii przetworników nawiązujących konstrukcyjnie do głośników ze słuchawek P7, nowy model P5 Series 2 dostarcza prawdziwe brzmienie hi-fi w słuchawkach zaprojektowanych do tego, aby korzystać z nich w dowolnym miejscu i w dowolnym czasie.
Nowe słuchawki Bowers & Wilkins P5 Series 2 zapewniają moc, precyzję i prawdziwy dźwięk hi-fi, z którego słynie model P7, połączony z mobilnością i luksusem oryginalnych P5. Rezultatem są słuchawki, które zapewniają poziom detali i dynamiki niespotykany w konstrukcjach przenośnych tej klasy.
Sukces i popularność P7 są przede wszystkim konsekwencją innowacyjnego wykorzystania przetworników inspirowanych hi-fi – takie podejście jest bliższe temu, jakie znamy z tradycyjnych głośników hi-fi. Od tego przełomowego momentu inżynierowie Bowers & Wilkins pracowali nad wykorzystaniem przeprojektowanych przetworników z P7 w innych słuchawkach firmy. Efektem jest nowy, znacząco udoskonalony model P5 Series 2.
Tak jak P7, nowe P5 Series 2 wykorzystują przetworniki z zawieszoną membraną, która w porównaniu z innymi słuchawkami dużo bardziej przypomina konstrukcję stosowaną w tradycyjnych głośnikach, zapewniając tym samym precyzyjniejszy ruch membrany. W efekcie nowe P5 dostarczają dźwięk zapierający dech w piersiach: z cudownie otwartą i przestrzenną sceną dźwiękową, z mocnym, ale jednocześnie naturalnym i mocno kontrolowanym basem, a także niezwykłym poziomem detaliczności.
Zaprojektowane do tego, aby korzystać z nich podczas ruchu – z przewodem „Made for iPhone” i dołączonym etui podróżnym – nowe P5 Series 2 są tak lekkie, komfortowe i luksusowe, jak ich poprzedniczki: przetworniki otoczone są najdoskonalszymi materiałami, obejmującymi naturalną skórę i lity metal. Nowe P5 Series 2 pozostają dyskretne, ale nasycone są poczuciem stylu i nieograniczoną wygodą podczas noszenia dzięki swojemu luksusowemu i komfortowemu dopasowaniu. Tak komfortowe, że zapominasz o słuchawkach i czujesz wyłącznie muzykę.
Funkcje nowych P5
Nowe przetworniki Opierając się na technologii opracowanej dla cenionych słuchawek P7, nowa seria P5 Series 2 wykorzystuje przetworniki z zawieszoną membraną, która w porównaniu z innymi słuchawkami dużo bardziej przypomina konstrukcję stosowaną w tradycyjnych głośnikach. Zapewnia to precyzyjniejszy, „tłokowy” ruch membrany – i dużo dokładniejszą reprodukcję dźwięku.
Nowe komponenty wewnętrzne Prawie każdy wewnętrzny komponent został zmodyfikowany, aby zapewnić nowym P5 Series 2 możliwość dostarczenia najlepszego możliwego brzmienia w klasie mobilnych słuchawek.
Wzornictwo i materiały To, co nowe P5 Series 2 dzielą ze swoimi poprzedniczkami, to najwyższa jakość wykonania i zapewniająca komfort konstrukcja. Całość słuchawek wykorzystuje high-endowe materiały, wliczając skórzane pokrycie nauszników i paska nagłownego oraz wykonane z metalu płytki z logo Bowers & Wilkins i ramę pałąka.
Mobilność Dopasowanie prawdziwego dźwięku hi-fi, tak aby zmieścił się w niewielkich słuchawkach P5 Series 2, to niezwykle trudne zadanie do wykonania. Nowe P5 Series 2 brzmią lepiej niż kiedykolwiek dotychczas, pomimo to, że nie są ani większe, ani cięższe. Z przewodem dla smartfonu i standardowo dołączanym etui podróżnym, P5 Series 2 to prawdziwy dźwięk hi-fi, o każdej porze i w każdym miejscu.
Made for iPhone P5 Series 2 wyposażone są w udoskonalonego pilota zdalnego sterowania/mikrofon „Made for iPhone”, który wyróżnia się ulepszoną ergonomią ułatwiającą sterowanie.
Nowe słuchawki P5 Series 2 są już dostępne w sprzedaży. Ich poglądowa cena detaliczna wynosi 1399 zł.
Najnowsze komentarze