Z nowym TD 124 DD Thorens powraca do jednego z legendarnych gramofonów w swojej historii. Oryginalna koncepcja TD 124 została znacząco udoskonalona przy użyciu nowoczesnych rozwiązań i teraz oferuje niezrównaną jakość dźwięku.
Oryginalny TD 124 został zaprezentowany w 1957 r. i przez wiele dekad wykorzystywany był w wielu studiach radiowych na całym świecie. Ambitni miłośnicy muzyki również szybko odkryli dla siebie ten niezwykle precyzyjny gramofon, a wielu fanów TD 124 pozostaje wiernych temu modelowi aż do dzisiaj.
Opierając się na tradycji Thorens opracował teraz całkowicie nowy gramofon TD 124 DD i kontynuuje historię tego modelu, ale już z wykorzystaniem innowacyjnych rozwiązań technicznych. Purystyczne wzornictwo i podstawowa konstrukcja opierają się na oryginale, ale aluminiowa podstawa z regulacją wysokości teraz spoczywa na gumowych elementach tłumiących wibracje. W miejsce oryginalnego napędu z kołem ciernym i paskiem, nowy TD 124 DD wykorzystuje niezwykle precyzyjny napęd Direct Drive. Rozwiązanie to gwarantuje duży moment obrotowy, umożliwia precyzyjną kontrolę prędkości i chroni przed przenoszeniem niepożądanych wibracji z układu napędowego na talerz.
Nowe jest również ramię TP 124. Można je w pełni precyzyjnie wyregulować, aby dopasować do wybranej wkładki i wyposażone jest w innowacyjny układ anty-skatingu z rubinowym łożyskiem. Elementem wyróżniającym ramię jest z pewnością opatentowany elektryczny układ podnoszenia ramienia, który ułatwia delikatne opuszczanie i podnoszenie igły.
Oprócz szerokich możliwości regulacji, dołączona główka zapewnia znakomitą elastyczność w doborze wkładki. TD 124 DD dostarczany jest z dodatkową, nieznacznie cięższą przeciwwagą dopasowaną do sprzedawanej osobno wkładki Thorens SPU TD 124. To udoskonalona wersja kolejnej legendarnej konstrukcji winylowej, słynnego modelu Ortofon SPU. Thorens opracował SPU 124 wspólnie z firmą Ortofon, specjalnie z myślą o wymagających entuzjastach płyt winylowych.
Podczas opracowywania TD 124 DD Thorens zwrócił uwagę na każdy szczegół. Wszystko po to, aby mieć pewność, że najnowszy model spełni najwyższe oczekiwania w odniesieniu do jakości dźwięku. Pozbawioną zakłóceń energię zapewnia wysokiej klasy zewnętrzny zasilacz. Ponadto urządzenie wyposażone jest w złącza niezbalansowane i zbalansowane XLR. Te drugie gwarantują optymalną transmisję sygnału, a tym samym najlepszy możliwy dźwięk po podłączeniu TD 124 DD do high-endowego systemu wyposażonego w adekwatny przedwzmacniacz gramofonowy.
Gramofon Thorens TD 124 DD będzie dostępny w sprzedaży od września br., a jego poglądowa cena detaliczna wyniesie 38 999 zł. W ofercie pojawią się dwie wersje kolorystyczne: czarny z wykończeniem fortepianowym i orzech z wykończeniem fortepianowym. Także we wrześniu dostępna będzie wkładka Thorens SPU TD 124, której poglądowa cena detaliczna wyniesie 9999 zł.
Jak sugeruje tytuł, bohaterem dzisiejszej „polockdownowej”, stricte lifestyle-owej relacji będzie uważany za niekwestionowanego znawcę tematu w domenie obcowania z gramofonem – katowicki RCM. Przesadzam? Bynajmniej, bowiem nawet niezobowiązujący rzut okiem na wyeksponowane na półkach komponenty audio bogato wyposażonego salonu jasno daje do zrozumienia – z racji kilku podobnych wycieczek, tym razem nie dokumentowałem tej sytuacji, iż źródeł cyfrowych w tym przybytku na tle oferty analogowej jest jak na lekarstwo. Powód? Nie, to nie jest bunt jako taki przeciw najnowszym technologiom odtwarzania muzyki z poczciwym CD włącznie, tylko wewnętrzne przekonanie, iż prezentacja zapisów nutowych z domieszką nie tylko duszy, ale również niezbędnej namacalności skończyła się w erze gramofonów. Mrzonki? Dla wielu z Was prawdopodobnie tak, jednak wierzcie lub nie, ale wizyta w Katowicach bez najmniejszych problemów pozwala zrozumieć, o co w zabawie z czarną płytą chodzi. I to nie przy pomocy przysłowiowego „drukowania meczu” w postaci taniego źródła cyfrowego i znakomicie skonfigurowanego gramofonu, tylko pełnoprawnego starcia na szczycie z topowym odtwarzaczem płyt kompaktowych japońskiej marki CEC TL0 3.0 z nawet nie najbardziej zaawansowanym gramiakiem, w zamyśle mając konstrukcję Tech Das Air Force 1, a mniej skomplikowaną konstrukcją tego producenta Air Force 5. Utopia? Być może dla wielu miłośników sterylnego dźwięku tak, jednakże w momencie choćby minimalnej wiedzy na temat percepcji przez nasz organizm, przecież sztucznie kreowanego świata muzyki, zderzenie analogu z cyfrą w przypadku znajomości tematu jak na dłoni pokazuje gdzie tkwi sedno sprawy, dostarczając pełen pakiet odpowiedzi na wiele pytań cyfrowych niedowiarków. Jednak pewnie się zdziwicie, ale nie wspomniany, spokojnie można rzec, odwieczny spór cyfra vs analog jest punktem zapalnym dzisiejszego spotkania. Zatem co? Mam Was. Chodzi o dla wielu melomanów niedościgniony wzorzec prawdy o zapisanym na nośniku dźwięku, jakim jest poczciwa taśma.
Jak zdążyłem napomknąć, tym razem katowicki RCM zaprosił mnie nie na ucztę z asfaltem w roli głównej, tylko na posłuchanie magnetofonu Jednak nie sam tak zwany szpulak w postaci dumnego, spędzającego sen z powiek wielu miłośnikom muzyki nagranej na taśmie magnetycznej, Studera A807, był w tym dniu najważniejszy. Otóż głównym bodźcem do zorganizowania sobie wycieczki przez ponad pół Polski była możliwość posłuchania muzyki ze szpul nagranych w epoce ich świetności. I to nie siódmej kopii taśmy matki, jak to zazwyczaj opisują cwani handlarze tego typu dobrem kultury, tylko materiału z oryginalnych, co ciekawe małych, bowiem sprzedawanych jako obecna forma płyty CD dla zwykłego Kowalskiego, szpulek. Jakie wrażenia? Nie będę owijał w bawełnę, tylko stwierdzę brutalnie – obłęd, Tak, często słychać szum samego nagrania i przesuwu taśmy. Tak, jest z tym trochę tzw. pieprzenia, gdyż za każdym razem należy przewinąć taśmę na drugą szpulę, aby po skończeniu materiału wróciła na oryginalną. W końcu tak, zajmują dużo miejsca i co jakiś czas dobrze jest je przewinąć nawet bez odsłuchu. Ale, że tak powiem, Panowie zapomnijcie o próbie analizowania dźwięku, szukaniu jakiejś spójności muzyki, jej lotności, czy zawartości jej w niej samej – to parafraza powiedzenia o ilości cukru w cukrze, Dobrze odtworzona muzyka z magnetofonu – oczywiście również dobrze nagrana, gdyż tak jak obecnie, również kiedyś, choć znacznie rzadziej, trafiały się tak zwane gnioty – emanuje niespotykaną energią, swobodą, namacalnością i gładkością. Jednak nie w stylu współczesnych prób podbijania energii środka pasma i sztucznego gubienia szorstkości zapisów cyfrowych, tylko oddaniem wręcz jeden do jeden naturalności, pulsacyjności i plastyki zapisanych na taśmie źródeł pozornych. Skąd to wiem? To w pozytywnym tego słowa znaczeniu wręcz się narzuca. Oczywiście tylko do momentu akomodacji słuchu do bliskiej naturze, niestety w ostatnich czasach rzadko słyszanej ze źródeł cyfrowych, prezentacji. Jak to się dzieje, nie mam najmniejszego pojęcia, ale w wielu aspektach nie jest w stanie dogonić tego nawet gramofon.
Jednak to nie wszystko, gdyż nie samą plastyką muzyka żyje. Przecież tworzą ją również wszelkiego rodzaju przenikliwe dęciaki i im podobne instrumentarium. Zatem co, powstaje nieco upiększający świat dźwięków soniczny zgrzyt? Nic z tych rzeczy. Jak trębacz w nutach miał zapisane, żeby w pewnym momencie solidnie dmuchnąć w ustnik lub stroik, nie było słychać najdrobniejszego ugładzania tego popisu. Dostałem najzwyczajniejszą, pełną agresji jazdę bez trzymanki. Jednak zaznaczam, należy to skonfrontować z naturalnym dźwiękiem, a nie obecnie zapisanym i odtworzonym na kostropatym – czytaj cyfrowym – nośniku. Dzisiejsze systemy z reguły albo tną uszy, albo zamulając przekaz tracą wiele informacji, a przez to namacalności. To zaś sprawia, że wielu melomanów naprawdę nie ma pojęcia, jak brzmi w realu saksofon lub trąbka. I gdy usłyszy te dęciaki ze szpuli, na bazie swoich krzykaczy, bądź uśredniaczy zazwyczaj kręci nosem, że w domu mają lepiej. Idźmy dalej. Pozostawiając temat samego brzmienia, bardzo istotnym elementem obcowania z muzyką nagraną w epoce taśm magnetofonowych jest zazwyczaj fenomenalna realizacja nie tylko od strony ostatecznego masteringu, ale również procesu nagrywania materiału. Po prostu wówczas do takich rzeczy brali się uzbrojeni w wiedzę fachowcy, a nie przypadkowi realizatorzy bazujący na dostarczonych w konsolach programach, potrafiących zrobić coverowego artystę z pozbawionego słuchu i głosu osobnika homo sapiens. To co teraz robi maszyna, natomiast wówczas musiał wykrzesać podczas sesji nagraniowej znający się na rzeczy realizator. Mało tego. Często temat załatwiało się minimalną ilością mikrofonów (czasem nawet pojedynczym), a mimo to, takie sprawy jak lokalizacja źródeł pozornych z realną gradacją planów były całkowicie zachowane. Niestety tamte czasy już nie wrócą. Mistrzowie nagrywania z racji wieku odeszli. Nowi jeśli nawet są, zbyt mocno ufają maszynom. Dlatego też, jeśli chcemy zaznać tamtych czasów nausznie, pozostają nam jedynie podobne do opisywanej przeze mnie sesji sonicznych z wykorzystaniem oryginalnych taśm, za co z niekłamaną przyjemnością dziękuję ekipie RCM-u.
Jacek Pazio
Opinia 1
Wydawać by się mogło, ze w dobie powszechnego dostępu do szerokopasmowego internetu, ogólnoświatowych serwisów streamingowych (halo Qobuz, pobudka) granie z plików to przysłowiowa kaszka z masłem i żadna filozofia. Problem jednak w tym, że jak w każdej dziedzinie im bardziej zgłębimy temat i im więcej o danym obszarze wiemy, tym więcej zmiennych okazuje się jednak mieć znaczenie. Z resztą trudno się dziwić skoro operując w cyfrowej domenie audio nie od dziś wiadomo ile złego potrafi wyrządzić ignorowany swojego czasu jitter, w pełni „analogowe” wibracje, bądź czystość dostarczanego prądu. Dlatego też po wielce ubogacających a przy tym otwierających oczy i uszy niedowiarkom doświadczeniach ze switchami Melco S100, SOtM sNH-10G + sCLK-EX & SPS-500, czy prawdziwym „giant killerem” Silent Angel Bonn N8 postanowiliśmy, dzięki uprzejmości dystrybutora – wrocławskiego JPLAY-a, pojechać po przysłowiowej bandzie i wziąć na redakcyjny tapet bodajże najdroższy a zarazem najlepszy zestaw switch+zasilanie, czyli Telegärtner M12 SWITCH GOLD i polecany z resztą nie tylko do niego zasilacz JCAT OPTIMO 3 DUO.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, iż ekipa Telegärtner Japan Limited nie tylko doskonale zna, lecz również do perfekcji opanowała zasadę mówiącą, iż pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, co biorąc pod uwagę panującą na rynku, iście morderczą konkurencję ma niebagatelne znaczenie. M12-ka oferowana jest bowiem w pozornie skromnym, czarnym tekturowym pudelku, lecz już jego wnętrze wyściełano „na bogato” – złotą, połyskliwą materią a korpus samego urządzenia, wykonano z 1,5 kg aluminiowego odlewu. Całe szczęście jedynie płytę górną utrzymano w owej nieco barokowej stylistyce, gdyż resztę obudowy pokrywa zdecydowanie skromniejsza czerń. I tutaj pojawia się pewna niespodzianka, gdyż zamiast spodziewanych – standardowych, dedykowanych wtykom RJ45 gniazd wykorzystano przemysłowe, ekranowane i zakręcane M12 (IEC 61076-2-109 Ed.1.0), w związku z powyższym nici z zabawy innymi, aniżeli dołączone do kompletu firmowymi przewodami. Uczciwie trzeba jednak przyznać, iż firmowe okablowanie Telegärtner-a to nie jest jakaś dostępna za kilka PLN-ów za metr skrętka, lecz nad wyraz solidne „high-endowe” LAN-y z kompatybilnymi ze switchem wtykami Telegärtner M12 X-coded, a z drugiej pozłacanymi firmowymi Telegärtnerami MFP8 typu RJ45.
Wraz ze switchem dotarł do nas również zastępujący, znajdującą się na standardowym wyposażeniu niskoszumową impulsówkę adekwatny klasą japońskiemu urządzeniu liniowy zasilacz OPTIMO 3 DUO. Oparty na 100VA, ekranowanym tak pod względem magnetycznym, jak i elektrycznym toroidalnym, zalanym żywicą epoksydową trafie oferuje w swej podstawowej odmianie dwa wyjścia 5V/3A, jednakże na zamówienie (czas oczekiwania wynosi w takim wypadku cztery tygodnie) dostępne są również napięcia 9 i 12V, przy czym można sobie zażyczyć, by każde z galwanicznie odseparowanych wyjść oferowało inne parametry, dzięki czemu możemy z pomocą Optimo zasilać dwa dość znacznie różniące się pod względem zapotrzebowania energetycznego urządzenia. Szum zasilacza leży poniżej zakresu pomiarowego < 2 μV, co nie powinno dziwić biorąc pod uwagę, że w mostkach prostowniczych pracują diody Shottky’ego i stabilizatory napięcia LT3045. Nie zabrakło również sześciu kondensatorów „Fine Gold” japońskiego Nichicona o pojemności 3300 μF każdy. Wraz z zasilaczem producent dostarcza dwa 120 cm, wysokiej klasy podwójnie ekranowane przewody z miedzi PC-OCC zbudowane z 54 drutów na żyłę, o średnicy ø 0,12 mm każdy, w dielektryku teflonowym. Konfekcja od strony odbiornika jest oczywiście dobierana pod konkretne urządzenie, natomiast od strony źródła są to speakON-y firmy Neutrik. Jeśli zaś chodzi o samą aparycję, to solidności i jakości wykonania JCAT-owi mógłby pozazdrościć niejeden phonostage, bądź DAC. Front wykonano bowiem z grubego płata anodowanego na czarno aluminium, natomiast resztę obudowy z grubych blach z niemagnetycznej stali. Jakby tego było mało nie zapomniano również o takich drobiazgach jak gniazdo zasilające, które w tym wypadku pochodzi z katalogu Furutecha, posiada rodowane styki i zintegrowano je z komorą bezpiecznika, również pochodzącego od ww. wytwórcy.
Jeśli chodzi o logikę połączeń to wszystko w porównaniu z dotychczasowymi naszymi testami podobnego asortymentu pozostało prawie bez zmian. Prawie, bowiem switch został wpięty do routera kilkunastometrowym przewodem (router znajduje się poza moim pomieszczeniem odsłuchowym) nie bezpośrednio, co zrozumiałe ze względu na inny standard gniazd, lecz z udziałem pełniącego rolę przelotki NET Isolatora a następnie przewodu JCAT Reference LAN Cable GOLD. Żeby jednak wyrównać szanse z owego niepozornego pośrednictwa podczas odsłuchów porównawczych korzystał również stanowiący swoisty punkt wyjścia, jak i odniesienia Silent Angel Bonn N8 współpracujący z rodzimym okablowaniem Audiomica Laboratory Anort Consequence i Artoc Ultra Reference . A dalej już było po staremu – do switcha został podpięty pełniący rolę transportu Lumin U1 Mini a jako źródło plików wymiennie występowały WD My Book Live 2TB i I-O Data Soundgenic HDL-RAS2T .
Najwyższy czas jednak przejść do sedna, czyli do kwestii, czy inwestycja zahaczająca o nader poważną kwotę 6 500 € niesie ze sobą jakiekolwiek zmiany poza … kuracją odchudzającą naszego konta. I w tym momencie czas na małą spowiedź. Otóż omawiając z Marcinem Ostapowiczem – właścicielem JPLAY, kwestie natury logistycznej, w cichości ducha liczyłem, że jeśli jakakolwiek poprawa po wpięciu tytułowego asortymentu nastąpi, to będzie miała ona charakter może i zauważalny, jednak na swój sposób symboliczny, bądź jak kto woli kosmetyczny w porównaniu do tego, co już poprawił Silent Angel. Ot inna estetyka i ewentualny krok w bok. O progresie w stosunku do „gołej” biegnącej prosto z routera skrętki nie wspominam, bo to wydawało się oczywiste. No i najoględniej rzecz ujmując mój z pozoru całkiem logiczny plan spalił na przysłowiowej panewce, bowiem przesiadkę na Telegärtnera M12 SWITCH GOLD śmiało można było uznać za wkroczenie w drastycznie bardziej realistyczny świat muzycznych doznań. I to nie był przeskok z poziomu sygnału SD na Full HD, lecz z VHS na 4, bądź nawet 8K. Kreowana scena stała się głębsza, podkreślam głębsza a nie bardziej oddalona. Jej początek był dokładnie tam gdzie poprzednio, jednak wieloplanowość wydanego na 24k złocie japońskiego remastera „Gladiatora” (zgranego przy pomocy Melco D100 nie kończyła się na drugim, bądź trzecim rzędzie muzyków, lecz swobodnie sięgała hen, hen poza wydawać by się mogło zarówno nasze zdolności percepcyjne, jak i możliwości samego systemu. Przekaz był bardziej rozdzielczy i bogatszy we wszelakiej maści niuanse a jednocześnie pozbawiony pewnego rozedrgania, czy nieostrości maskującej owe detale. Bez sztucznego podbijania kontrastu i wyostrzania zyskiwaliśmy fenomenalny wgląd w nagranie, ale i poczucie pewnego zintensyfikowania doznań – większą namacalność i wspomniany już realizm.
Przykładowo na jazz-rockowym „Blow By Blow” Jeffa Becka światło dzienne ujrzały wydawać by się mogły oczywiste informacje dotyczące definicji poszczególnych partii instrumentalnych ze szczególnym uwzględnieniem gościnnych występów („Thelonius”) zasiadającego za klawinetem Steviego Wondera. Czemu o tym wspominam? Cóż, lubię wyłapywać wszelakiej maści smaczki a na ww. krążku obecność tego produkowanego przez niemieckiego Hornera konkurenta organów Hammonda wcale nie jest taka oczywista. W telegraficznym skrócie Klawinet to zelektryfikowany klawikord – klawiszowy instrument strunowy, w którym drgania strun przekazywane były do przetworników a im mocniej naciskało się klawisze, tym głośniejszy i bardziej rozwibrowany dźwięk się otrzymywało. I właśnie o owe rozwibrowanie i niepowtarzalny „czarny” – pulsujący motoryką funky tembr chodzi, które Telegärtner był w stanie oddać z pełną intensywnością i iście analogową namacalnością, a z Silent Angelem były jedynie sygnalizowane, za to bez switcha praktycznie całkowicie pomijane.
Podobne obserwacje poczyniłem podczas odsłuchów nad wyraz często goszczącego na moich playlistach albumu „Sounds Of Mirrors” Dhafera Youssefa, który pod względem muzycznym i emocjonalnym potrafi zachwycić nawet ze smartfona sparowanego z głośnikiem Bluetooth Denon New Envaya, jednak pełni bogactwa obecnych tamże niuansów będziemy w stanie doświadczyć w zdecydowanie wyższej klasy, wyrafinowanych konfiguracjach. Iście transcendentalny nastrój, przeszywające, utrzymane w wysokich rejestrach wokalizy frontmana podkreślane brzmieniem lutni oud i iście magicznymi partiami tabli i perkusjonaliów obsługiwanych przez Zakira Hussaina zapraszają do eksploracji orientalnej układanki. Z Telegärtnerem z jednej strony wszystko dostajemy podane niemalże na srebrnej tacy, lecz bez nawet najmniejszych śladów epatowania ich bogactwem i tanim sztuczkom mającym na celu przykucie naszej uwagi. Oczywiście owe skupienie pojawia się samo, gdyż nie sposób przejść obok takiej perfekcji obojętnie, jednak następuje to w sposób całkowicie naturalny a nie wymuszony np. na drodze okołosamplerowej hiper rozdzielczości bezpardonowo gwałcących nasze zmysły.
Wystarczy bowiem sięgnąć po w pełni zasłużenie kultową „We Get Requests” The Oscar Peterson Trio, gdzie wydawać by się mogło, iż gęsty półmrok z jednej strony „robi klimat”, lecz jednocześnie dość skutecznie maskuje wszelakiej maści mikrodetale. Tymczasem M12-ka niejako w trybie nie tyle noktowizyjnym, gdyż z zachowaniem pełnej palety barw, jest w stanie ze wspomnianego półmroku wyekstrahować zaskakujący wolumen informacji nie tylko samego fortepianu lidera, lecz również nad wyraz wirtuozersko „szarpiącego” struny kontrabasu Raya Browna i „głaszczącego” perkusję Eda Thigpena. I wcale nie chodzi o to, że ww. czerń została rozjaśniona a równowaga tonalna podniesiona. Nic z tych rzeczy. Po prostu zyskując lepszą namacalność i definicję brył niejako z dobrodziejstwem inwentarza otrzymujemy również poprawę w aspekcie rozdzielczości.
Tyle z zalet, a co z wadami? Cóż, tutaj już tak różowo nie jest, gdyż obecność Telegärtnera w systemie w sposób absolutnie bezdyskusyjny obnażała mizerię sygnału serwowanego przez serwisy streamingowe. Porównując 1:1 ten sam album odtwarzany z dysku NAS-a i w jakości Hi-Fi/Master z TIDAL-a tę drugą opcję wypada traktować jedynie jako ostateczność i narzędzie o charakterze czysto poznawczym, tym samym wykluczając jego rolę jako pełnoprawnego źródła podczas krytycznych odsłuchów. Dlatego też pół żartem pół serio można byłoby stwierdzić iż przy zakupie M12-ki warto od razu wygospodarować kilka(set) Euro na rozbudowę domowej plikoteki.
W ramach krótkiego podsumowania nie pozostaje mi nic innego aniżeli stwierdzić, iż switch Telegärtner M12 SWITCH GOLD z dedykowanym zasilaczem OPTIMO 3 DUO i pozostałymi, wymienionymi w cenniku akcesoriami stanowi swoistą, niezagrożoną referencję tego, co z domowej infrastruktury sieciowej (czyli ethernetowej a nie zasilającej) można wycisnąć. Oczywiście warto mieć świadomość, że do pełni szczęścia przyda się jeszcze podobnej klasy serwer, bądź stosując nomenklaturę Melco biblioteka muzyczna i transport/streamer, jednak mając powyższe akcesoria na stanie tematykę okablowania i dystrybucji sygnału w naszej plikowej części systemu możemy z czystym sumieniem uznać za skończoną.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp; Musical Fidelity Nu-Vista Vinyl; Musical Fidelity M6 Vinyl, RCM Audio Sensor 2 Mk II
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+, Audiomica Anort Consequence + Artoc Ultra Reference + Arago Excellence
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT
Opinia 2
Bez względu na nasze osobiste podejście do tematu słuchania muzyki z plików sprawa jest jasna – to obok gramofonu i odtwarzacza CD obecnie pełnoprawne źródło dźwięku. Jednak myliłby się ten, kto sądzi, że temat załatwia wpięcie pierwszego z brzegu tak zwanego „plikograja”. Nie oszukujmy się, mamy do czynienia ze znacznie bardziej złożonym od wspomnianych poprzednich dawców sygnału audio problemem. To znaczy? Nie będę powielał znanych wszystkim aksjomatów całkowicie innego wyniku sonicznego układanki audio w zależności od danego komponentu i zastosowanego do jego aplikacji okablowania, bowiem jest to swoisty elementarz zaawansowanego melomana. Chodzi mi raczej o ostatnio bardzo mocno intrygującą piewców streamowania muzyki kwestię switchy likwidujących szkodliwe interferencje pomiędzy poszczególnymi, zazwyczaj kilkoma produktami w torze plikowym w domowej sieci Ethernetowej. Ktoś jest zaskoczony, że nabijam go w przysłowiową butelkę? Jeśli tak, to znaczy, iż nie nadąża za galopującymi zmianami w tym sposobie obcowania z muzyką, i jeśli przynależy do obozu będącego głównym beneficjentem tego wstępniaka, powinien zapoznać się z poniższym testem. Czego? Sygnowanego przez Telegärtner Japan Limited switcha M12 Switch Gold z dedykowanym zasilaniem marki JCAT Optimo 3 Duo, które w naszej redakcji zawitały dzięki stacjonującemu we Wrocławiu JPLAY’owi.
Nie oszukujmy się, tytułowy switch w temacie aparycji nie grzeszy jakimiś specjalnymi efektami wizualnymi. Powiem więcej, opisując go pozbawionym emocji tekstem mamy do czynienia z czymś na kształt typowej listwy zasilającej w energię elektryczną nasze systemy audio. Naturalnie o nieco mniejszych gabarytach, ale wręcz identyczności obydwu przywołanych produktów nie da się nie zauważyć. Zresztą nie ma co na siłę ich od siebie odcinać, gdyż M12-ka tak prawdę mówiąc jest swoistym rozgałęziaczem. Sygnałowym, ale jednak, co sprawia, że w momencie planowanego schowania go za szafką nie ma większego znaczenia, jak wygląda. A jak wygląda? Już wspominałem. To prosta aluminiowa obudowa o kształcie podłużnego prostopadłościanu, na dachu którego zaimplementowano 6 portów i w ramach odbioru niezbędnej do pracy urządzenia dawki energii elektrycznej, jedno gniazdo zasilania. Co ciekawe, oferowane wejścia dla sygnału i zasilania nie są wykorzystywanymi w naszej działce – mam na myśli rynek konsumencki – niestety mało odpornymi mechanicznie, a przez to delikatnymi gniazdkami, tylko solidnymi w sferze stabilności kontaktu i wytrzymałości zmęczeniowej zakręcanymi terminalami militarnymi. Mało tego, sam switch po obydwu stronach obudowy został uzbrojony w dwoje uszu umożliwiające stabilizację go w jednym miejscu poprzez przykręcenie do ściany lub innej, dającej pewność mocowania płaszczyzny. Jaki cel mają powyższe zabiegi? Spróbujcie pobawić się tego typu być może ładnymi wizualnie, ale za to delikatnymi switchami konkurencji, a po serii często uciążliwych prób pewnego ustawienia podłączonego kilkoma kablami, zazwyczaj małego, naturalnie w konsekwencji lekkiego urządzenia na półce, zrozumiecie zamysł tytułowego producenta. To urządzenie nie musi wyglądać, za to musi zapewnić użytkownikowi pewność połączenia wtyku z delikatnym sygnałem audio i najlepiej nie poddawać się naporowi kilku podłączonych do niego kabli. Bredzę? Niestety nic tak jak własne doświadczenie Wam tego nie udowodni, dlatego wiarę w wygłoszoną opinią producenta pozostawiam do osobistej weryfikacji na żywym organizmie. Wieńcząc dzieło przekazywania informacji na temat głównego bohatera testu dodam jedynie, iż w komplecie startowym znajdziemy dwa kable LAN w wykorzystywanej przez Telegärtnera specyfikacji M12. To zaś powoduje, że w momencie większych potrzeb w stosowną liczbę dodatkowych drutów należy zaopatrzyć się już własnym sumptem u dystrybutora.
Jak wspomniałem we wstępniaku, tytułowy „czyściciel sygnału” dotarł do testu z dedykowanym zasilaczem. Nie jakąś wtyczkową próbą zamydlenia użytkownikowi oczu byle impulsówką, tylko w pełni profesjonalnie zaprojektowaną przez z polską markę JCAT konstrukcją liniową. Powód? To jest temat na osobną rozprawkę, na co nie mamy teraz czasu, dlatego uwierzcie mi na słowo, iż takie podejście dystrybutora ma bardzo duży sens. Jak ów dawca energii się prezentuje? To obrazuje seria fotografii. Z uwagi na bezkompromisowe podejście do tematu Optimo 3 Duo jest znacznie większy od samego switcha. Jego bryła to przyjemnie dla oka wyglądająca, podłużna, aluminiowa skrzynka. Font z grubego płata wspomnianego glinu w celach designerskich na wszystkich krawędziach skośnie sfrezowano, na 2/3 wysokości przecięto Ww poprzek cienikim rowkiem, a tuż pod nim uzbrojono w diodę sygnalizującą działanie urządzenia i logo marki. Z uwagi na zastosowanie solidnego transformatora boki i górną płaszczyznę JCAT-a nacięto kilkoma seriami podłużnych otworów. Zaś na plecach z zamysłem zwiększenia uniwersalności zaaplikowano dwa wyjścia prądowe dla potencjalnych odbiorników i gniazdo zasilania IEC.
Jak aplikacja tytułowego komponentu dokładnie działa i co powoduje? Szczerze powiedziawszy informacje na pierwszą część pytania od strony technicznej bez najmniejszego problemu znajdziecie w internecie, dlatego też nie tylko z zamierzoną premedytacją, ale również z niekłamaną przyjemnością oddam się przelaniu zdobytej podczas użytkowania wiedzy na klawiaturę jedynie na temat wpływu switcha Telegärtner M12 Switch Gold na moją, na czas testu wzbogaconą o zestaw plikowy, przez lata kompletowaną układankę. Co takiego usłyszałem? Powiem szczerze, że owszem, dopuszczałem zaistnienie pewnych zmian w dźwięku, jednak nie aż w takim stopniu. To było jak przysłowiowe walnięcie obuchem siekiery w głowę. Muzyka nagle nabrała energii, swobody i rozdzielczości. Jednak nie odbyło się to na zasadzie powodującego poprawę konturowania źródeł pozornych, skracania i odchudzania dźwięków, tylko zjawiskowego oczyszczenia tła każdej sonicznej fali z cyfrowego brudu. To natychmiast poskutkowało wydobyciem muzyki z czeluści zniekształceń, co w obiorze powodowało znaczną poprawę propagacji jej energii, wydłużenie wybrzmiewania zawartych w niej nawet najcichszych alikwot i zjawiskową czytelność. Niemożliwe? Otóż jak najbardziej. I co ciekawe, ten przypadek bez dwóch zdań był bardziej spektakularny od podobnej przygody ze znacznie tańszym switchem, co bez dwóch zdań udowadnia, że tak jak w elektronice z segmentu High End, również w aspirujących do tego pułapu wyrafinowania urządzeniach ethernetowych działają podobne mechanizmy jakościowe. Jakieś przykłady płytowe? Cóż, wystarczy jeden, ale dobry. Weźmy na tapet znakomicie nagrany jazz spod znaku EST, który już na starcie nie pozostawiając pola do narzekań na jakość prezentacji w kompilacji zatytułowanej „Viaticum”, w testowym podejściu pokazał się w jeszcze bardziej emocjonalnej, bo pozbawionej szumów cyfrowego tła, scenerii mojego pomieszczenia. I nie chodzi tylko o oczyszczenie atmosfery wokół artystów, ale również o poprawę timingu dobiegających do moich uszu fraz nutowych, a także o sposób zawieszenia całości wydarzenia w eterze. Tego trzeba posłuchać, bo gdy przed wpięciem switcha w system pozornie wszystko rysowało mi się w pełnej krasie, po jego aplikacji w muzyce pojawiło się kilka wcześniej słabo odczytywanych, a przez to zniekształconych podczas odtwarzania, teraz znakomicie wyartykułowanych energetycznie i witalnie informacji. Wydaje mi się, iż byłem świadkiem znacznego zwiększenia odstępu poziomu muzyki od szumu tła, co w sferze konstrukcji stricte generujących dźwięk potrafią jedynie nieliczni producenci, a co potwierdzając swoje roszczenia do światowej zauważalności znakomicie naśladował zaczyn dzisiejszego spotkania – niemiecki Telegärtner. Podobnie sprawy jakości fonii miały się z każdym materiałem. Bez znaczenia było, czy słuchałem damskiej lub męskiej wokalizy, starego, a przez to niezbyt dobrze zrealizowanego rocka, czy posługującej się sztucznymi dźwiękami elektroniki, objawy pobudzania do życia za każdym razem były identyczne. Jednakże co bardzo istotne, nigdy, ale to nigdy, nawet w najlepszych realizacjach, dźwięk nie epatował nadpobudliwością. To było jedynie pozbawienie każdej słuchanej opowieści muzycznej pewnego rodzaju uśredniającego przekaz nalotu, co jeśli system jest rozdzielczy – a za taki uważam to, co przez lata poskładałem – nie miało prawa i nie powodowało u mnie odczucia przerysowania prezentacji ze zmęczeniem mnie jej zbyt dużą bezpośredniością włącznie. Myślicie, że takie cuda tylko w reklamowej „Erze”? Nic z tych rzeczy, gdyż wystarczy wpiąć opisywany dzisiaj zestaw Telegärtner M12 Switch Gold z dedykowanym zasilaniem JCAT Optimo 3 Duo w swój tor, a świat muzyki z plików zaprezentuje się Wam jak nigdy dotychczas.
Wieńcząc ten test chciałbym zwrócić Waszą uwagę na jeden drobny fakt. Wiadomym jest, że na chwilę obecną zaawansowane słuchanie muzyki z plików nie jest moją karmą. Jednak usłyszawszy w Marcina systemie, co potrafi japoński czyściciel sygnału ethernetowego, nie było innej opcji jak postawienie podobnego seta u mnie. Nie mogłem stracić okazji zderzenia się z kolejnym pozytywnym krokiem w stronę wyrównywania jakości muzyki ze srebrnych krążków z tą z plików. Czy po tym doświadczeniu wejdę w świat dźwięku z twardego dysku? Może zabrzmi to jak wywracanie kota ogonem, ale na to pytanie nie odpowiem, gdyż w mojej ocenie jego zasadnicze meritum brzmi raczej: „Czy tytułowe akcesorium sieciowe jest dla każdego?” I tutaj z jednym ostrzeżeniem, oczywiście na bazie przeprowadzonego testu nie mogę zrobić nic innego, jak zachęcić każdego, powtarzam każdego potencjalnego zainteresowanego to prób na własnym podwórku. Co mam na myśli wtrącając łyżkę dziegciu do przecież będącego pewnego rodzaju laurką testu? Otóż podpisane doświadczeniami na własnej skórze ostrzenie brzmi: „Uważajcie, bo po nawet niezobowiązującej próbie niemiecki switch może nie wrócić już do dystrybutora”. Poza tym, nie mam nic więcej do dodania.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– odtwarzacz plików: I-O Data Soudgenic HDL-RAS2T
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: JPLAY
Ceny
M12 SWITCH GOLD: 4 185 €
OPTIMO 3 DUO: 1 500 €
NET Isolator: 190 €
JCAT Reference LAN Cable GOLD: 600 €
Dane techniczne
M12 SWITCH GOLD
Gniazda: 5 x M12
Zasilanie: DC 10 V — 60 V
Pobór mocy: 6 W max
Wymiary (S x D x W): 70 x 200 x 50 mm
Waga: 1,5 kg
OPTIMO 3 DUO
Napięcie wyjściowe: wybierane przy dokonywaniu zamówienia 5V, 9V, 12V / 3A
Wymiary (S x W x G): 195 x 85 x 395 mm
Markę Copland, nie boję się tego powiedzieć, zna praktycznie każdy z Was. Mało tego, to był kiedyś producent tak zwanego pierwszego wyboru, co jasno daje do zrozumienia, iż w swym portfolio miał świetne konstrukcje. Niestety ostatnimi czasy owa dobra passa jakby trochę się odwróciła, gdyż wspomniany wytwórca w rozmowach kuluarowych pojawia się jakby nieco rzadziej. Co jest tego przyczyną, z racji nieprzewidywalności codziennego życia, a co za tym idzie co chwila zmieniających się trendów na rynku audio, bez głębszej analizy tematu nie podejmuję się określić. Jednak jest coś, co z przyjemnością mogę dla tej swoistej ikony rynku zaawansowanego audio mogę zrobić. Co takiego? Skreślić kilka akapitów na temat wybranej konstrukcji z bogatego portfolio tej marki. Jakiś konkret? I tutaj dochodzimy do sedna dzisiejszego spotkania, bowiem dzięki zaangażowaniu Sieci Salonów Top Hifi & Video Design udało mi się zweryfikować wartości soniczne bogato wyposażonego – na jego pokładzie znajdziemy przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM, przetwornik cyfrowo-analogowy i wzmacniacz słuchawkowy, duńskiego wzmacniacza zintegrowanego Copland CSA 100, na czego resume zapraszam do poniższego tekstu.
Rzeczony skandynawski wzmacniacz w kwestii designu jest orędownikiem bardzo spokojnej, a przez to wpisującej się praktycznie w upodobanie każdego potencjalnego nabywcy gust, bryły. Front jest płatem grubego, na rogach zaoblonego, szczotkowanego aluminium. W jego centrum inżynierowie zorientowali ułożone w swoistym okręgu diody sygnalizujące wykorzystywane w danym momencie liniowe bądź cyfrowe wejście. Tuż nad ową „zegarową tablicą rozdzielczą” znajdziemy głęboko wycięte logo marki. Na boki od niej dwie symetrycznie rozstawione duże gałki – lewa wybór źródła, a prawa Volume. Zaś w dolnej parceli awersu patrząc od lewej strony mamy do dyspozycji w podstawie okrągły, a w miejscu kontaktu z dłonią spłaszczony przełącznik sekcji cyfrowej, następnie dwa małe guziki – lewy jako pętla magnetofonowa, a prawy Standby, natomiast na prawej flance swój byt oznajmia nam wejście słuchawkowe. Kierując się ku zorientowanej na tylnym panelu sekcji przyłączy mijamy wentylującą trzewia wzmacniacza dziesięcioma blokami poprzecznych nacięć górną część obudowy. Po dotarciu z opisem do pleców 100-ki naszym oczom ukazuje się pakiet wejść RCA dla phonostage’a, zacisk uziemienia, trzy pary terminali RCA i jedna XLR, przelotka RCA dla magnetofonu, pakiet wejść cyfrowych: Coax, 2 x Optical, USB, gniazdo zasilania IEC, włącznik główny i pojedynczy zestaw zacisków kolumnowych. Tak okazale wyposażeniowo prezentująca się integra w pakiecie startowym oferuje klientowi również nawiązującego do motywów zaokrąglonego frontu zgrabnego pilota zdalnego sterowania.
Próbując opisać wartości związane z jakością dźwięku tytułowego, wielozadaniowego piecyka w korelacji z żądaną za niego ceną nie mogę wystawić innej, aniżeli bardzo pozytywnej oceny. Owszem, to nie jest ścigający się ze szczytowymi rozwiązaniami konkurencji łowca wystawowych nagród, ale jednego nie można mu odmówić. Czego? Zaskakującej umiejętności pokazania przyjemnego w odbiorze, bo nieprzerysowanego świata ukochanej muzyki. To znaczy? Otóż owa cecha nie determinuje siłowego przypodobania się słuchaczowi z kapelusza wyskakującymi artefaktami, tylko dzięki umiejętnemu dozowaniu emocji mimowolnie wywołuje u nas chęć uczestnictwa w każdym słuchanym wydarzeniu sonicznym. Jak to wygląda w skrócie? Począwszy od dolnych rejestrów mamy do czynienia z energetycznymi, dobrze osadzonymi w masie i co ważne unikającymi przysłowiowej „buły” pomrukami. Środek podążając podobną, czyli stawiającą na nasycenie, ale bez szkodliwych uśrednień, drogą do basu, znakomicie uzupełnia sznyt gęstego grania wzmacniacza. Zaś wysokie tony będąc dalekimi od natarczywości – czuć, iż unikaniem nadmiernego blasku wyraźnie idą w sukurs reszcie pasma, jednak nadal oferując dobry pakiet informacyjności, są swoistym postawieniem kropki nad „i” dla dźwięku generowanego przez Coplanda. Do tego nie mogę nie wspomnieć o ciekawie kreowanej w aspektach szerokości i głębokości wirtualnej scenie. I gdy zsumujemy wszystkie przywołane niuanse brzmieniowe, okaże się, że co jak co, ale z CSA 100-ką nie ma szans na wieczorne nudy.
Co na to konkretna muzyka? Spokojnie, nie było najmniejszych problemów z żadnym, powtarzam, żadnym nurtem muzycznym. Weźmy na tapet choćby stricte jazzowe „Tangents” Gary Peacock Trio. Występ może nie był wyczynowym przeniesieniem mnie w stosunku jeden do jeden na wspomnianą sesję nagraniową, ale zapewniam, z niekłamaną przyjemnością pławiłem się w rozgrywających się pomiędzy kolumnami niuansach jak palec na strunie, sama struna, czy pudło rezonansowe kontrabasu Garego. Tak tak, mimo sznytu grania bez dzielenia włosa na czworo, z łatwością wyłapywałem w przekazie wspomniane składowe dźwięku. Nieco inaczej temat wypadł w muzyce rockowej dla przykładu z repertuaru zespołu Led Zeppelin „Led Zeppelin III”. Tutaj ważną rolę odgrywało już pewnego rodzaju ukulturalnianie źle wykonanej pracy masteringowaca. Na przekór ogólnie postrzeganej jako słaba realizacyjnie, opinii o tej płycie, po ingerencji Skandynawa było przyjemnie soczyście i z fajną iskrą. Jednak nie w domenie nudnawej otyłości, tylko umiejętnego podciągnięcia nasycenia w newralgicznych punktach. Jeśli chodzi produkcje wokalne, tych chyba nie muszę przywoływać, bowiem za każdym razem – bez znaczenia, czy chodziło o damski, męski, ciemnoskóry, czy białogłowy gardłowy odgłos – była to woda na młyn opiniowanej konstrukcji. Natomiast jedynym nurtem, gdzie można byłoby nieco ponarzekać – zaznaczam, że trochę się czepiam – i co ważne, jedynie w kwestii ostrości rysowania wysokich tonów, była muzyka elektroniczna. Ale uspokajam, ocenę tego materiału zderzam z najlepszymi produktami konkurencji, gdyż wiem, że już minimalna zmiana w reprodukcji tego wycinka pasma wzniosłaby ten występ na znacznie wyższy poziom. To zaś sugeruje, że jeśli jesteśmy miłośnikami tego typu zapisów na pięciolinii, wystarczy spiąć Coplanda z nieco jaśniejszymi niż w teście kolumnami, co w wyniku fuzji ogólnego nasycenia oferty brzmieniowej Duńczyka okazałoby się przysłowiowym strzałem w punkt. Zaskoczeni? Przyznam, iż na takim pułapie cenowym ja w dobrym tego słowa znaczeniu również.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego testu, z racji swoich luk w wiedzy na temat światowego audio nie jesteście zbyt skonfundowani. Powód? Przecież wspominałem o zbudowanej na solidnym graniu większości konstrukcji Coplanda jego rozpoznawalności w świecie HI-Fi, a co tym testem jedynie Wam przypomniałem. Czy to jest propozycja dla każdego? Jeśli nie macie zbyt ociężałych zestawów, z pewnością tak. W tym przypadku dostajemy co prawda nasyconego i energetycznego, ale jednak „kopa”, a nie szkodliwą dla witalności muzyki dawkę Pavulonu. Będzie drive, namacalność i fajne, bo przyjemne dla naszych uszu budowanie realiów każdej wkładanej do napędy płyty. A chyba o to w obcowaniu z muzyką chodzi.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Sonus Faber Olympicaa Nova 5
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Cena: 14 999 PLN
Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 100W / 8Ω , 2 x 180W / 4 Ω
Minimalna impedancja obciążenia: 2 Ω
Wejścia analogowe: para XLR, 3 pary RCA
Wejścia cyfrowe: coax S/PDIF, 2 xoptical S/PDIF, USB, aptX HD Bluetooth (Opcja)
Wyjścia: para RCA, para RCA pre-out
Impedancja wejść liniowych: 50 kΩ
Impedancja wejściowa Phono: 47 kΩ (MM)
Pojemność wejściowa Phono: 200 pF
Czułość wejść liniowych: 250 mV
Czułość wejściowa Phono: 2.6 mV
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 150 kHz -3dB
T.H.D: > 0.06 %
Odstęp sygnał/szum: > 90dB
Faza: Odwrócona
Wzmacniacz słuchawkowy
Wzmocnienie: 22 dB @ 100 Ω
Impedancja wyjściowa: 40 Ω
T.H.D: > 0.05 %
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 150 kHz / -3dB
Zastosowana lampa: 6922
Pobór mocy: Max.700 W
Wymiary (S x W x G): 435 x 135 x 370 mm
Waga: 14 kg
Penrose łączy wielokrotnie nagradzaną planarną technologię magnetyczną przetworników ze studyjnej jakości mikrofonem opracowanym pod kątem prowadzenia rozmów i strumieniowania, wyznaczając standard dla bezprzewodowych zestawów słuchawkowych następnej generacji.
Audeze, wiodący producent audiofilskich słuchawek klasy premium, zapowiada wprowadzenie swojego nowego bezprzewodowego zestawu słuchawkowego Penrose, kierowanego do użytkowników konsol i graczy PC. Rozszerzając rodzinę gamingowych słuchawek Audeze, obejmującą high-endowe LCD-GX i gamingowy zestaw słuchawkowy Mobius 3D Surround Sound PC, Penrose został zaprojektowany z myślą o konsolach Microsoft Xbox Series X i Sony PlayStation 5. Penrose wyposażony jest w magnetyczne przetworniki planarne Audeze (100 mm), studyjnej klasy mikrofon do prowadzenia rozmów i strumieniowania, a także bezstratną łączność bezprzewodową 2,4 GHz o niskim opóźnieniu, dzięki czemu gracze mogą cieszyć się najlepszą jakością dźwięku i bezprzewodową funkcjonalnością.
Aby uświetnić debiut modelu, słuchawki Audeze Penrose dostępne są w przedsprzedaży w cenie promocyjnej 1299 zł (regularna cena 1449 zł). Zamówienia można składać na stronie www.tophifi.pl oraz w salonach Top Hi-Fi & Video Design.
Mikrofon Penrose został zaprojektowany tak, aby zapewniał wysoką jakość brzmienia ludzkiego głosu podczas rozmów i strumieniowania. Elastyczny pałąk, do którego mocowany jest mikrofon, umożliwia łatwą regulację jego pozycji, a wbudowane filtry szumu redukują dźwięk tła nawet o 20 dB, dzięki czemu komunikacja pomiędzy graczami jest mniej narażona na zakłócenia.
Bezprzewodowy zestaw słuchawkowy wyposażony jest w klucz USB, który można podłączyć do debiutującej jesienią br. konsoli Xbox Series X lub konsol PlayStation 5, a także obecnych generacji konsol i komputerów stacjonarnych. Penrose można również podłączyć do urządzeń przenośnych wykorzystujących łączność Bluetooth 5.0 ze wsparciem dla kodeków SBC i AAC. Oba połączenia bezprzewodowe i Bluetooth mogą być aktywowane równocześnie, pozwalając użytkownikowi spersonalizować w czasie rzeczywistym ustawienia dźwiękowe swoich Penrose przy użyciu mobilnej i desktopowej aplikacji Audeze HQ.
Bezprzewodowy zestaw planarnych słuchawek magnetycznych Audeze Penrose dostępny jest w dwóch wersjach, Penrose (dla konsol PlayStation 4 i PlayStation 5 oraz komputerów Windows i Mac) i Penrose X (dla konsol Xbox One i Xbox Series X oraz komputerów Windows). Penrose będzie oferowany w cenie 1449 zł, a limitowana liczba egzemplarzy w przedsprzedaży w cenie promocyjnej 1299 zł. Dostawa zestawów słuchawkowych spodziewana jest we wrześniu br.
Cechy:
● Planarne przetworniki magnetyczne Audeze 100 mm;
● Studyjnej klasy mikrofon;
● Bezstratna łączność bezprzewodowa 2,4 GHz o niskim opóźnieniu;
● Bluetooth 5.0 (SBC i AAC);
● Mobilna i desktopowa aplikacja Audeze HQ z korektorem EQ i przełączaniem „samosłyszalności”.
„Jesteśmy podekscytowani tym, że możemy zaoferować graczom prawdziwy bezprzewodowy zestaw słuchawkowy”, mówi Sankar Thiagasamudram, prezes Audeze, i dodaje: „Penrose jest ogromnym krokiem w przód w odniesieniu do bezprzewodowego dźwięku z konsol do gry i nie możemy się doczekać, żeby ludzie mogli go usłyszeć”.
Jak widać na poniższych zdjęciach wakacje sprzyjają premierom – jeszcze nie zdążył się nimi pochwalić sam producent a my już zaczynamy je wygrzewać. Panie i Panowie oto prosto z Bali Vermöuth Audio Reference USB & Phono Cables.
cdn. …
Opinia 1
Z dużą dozą prawdopodobieństwa, gdy zdradzę zaczyn do dzisiejszej potyczki sonicznej, na Waszych ustach pojawi się lekki uśmiech. O co chodzi? Otóż od pierwszej myśli zorganizowania tego sparingu przyświecała mi jedna idea, jaką była weryfikacja, czy powiedzenie: „Duży może więcej” wprost proporcjonalnie przełoży się na nasze podwórko. Czyli? To proste. Stali czytelnicy pewnie już wiedzą, gdyż mój zamysł rozwiązuje zdjęcie otwierające ten test, na którym widnieją dwie stereofoniczne końcówki mocy skonfigurowane jako monobloki. Tak tak, owe monosy to właśnie ten duży na tle małego w postaci niedawno testowanej na naszych łamach pojedynczej końcówki w trybie stereo. Przyznacie, że pomysł ciekawy z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze – nausznie przekonam się, by potem to zrelacjonować, czy głoszona przez wielu melomanów teoria o lepszym brzmieniu systemu na bazie osobnych końcówek mocy dla każdego kanału jest prawdą. A po drugie – sprawdzę jak duży jest przyrost owej jakości. Jeśli jesteście Państwo zainteresowani wynikami tego przebiegłego planu, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was do lektury poniższego tekstu, który swoje powstanie zawdzięcza dystrybuującemu przywołane w tytule, pochodzące ze Szwajcarii końcówki mocy Soulution 511, stacjonującemu w Warszawie SoundClubowi.
Jak wyglądają i w co uzbrojone są końcówki Soulution? Jak każde inne urządzenie wzmacniające sygnał audio z tej stajni, czyli mamy do czynienia z bardzo wysoką, standardową w domenie szerokości i stosunkowo głęboką, naszpikowaną po brzegi elektroniką maszyną. Jej front to coś na kształt płynnie nachodzącego na górną część skrzynki, potem kontynuowanego jako ciekawy motyw wizualny do końca górnej płaszczyzny obudowy, dość grubego płata aluminium. Ale to nie koniec ciekawych designerskich zabiegów, gdyż w ów awers mimo dużej płaszczyzny, planowo emanując zjawiskową skromnością oferuje użytkownikowi jedynie umieszczone w lewym górnym rogu: wielozadaniowy, mieniący się ciemną czerwienią prezentowanych informacji, prostokątny wyświetlacz i tuż obok niego na prawej flance trzy guziki i średniej wielkości wielofunkcyjną gałkę. Jeśli chodzi o temat chłodzenia przecież dość monstrualnej, w trybie mono oddającej 600W mocy konstrukcji, ten realizowany jest przy pomocy usytuowanych na bokach radiatorów i umożliwiających wentylowanie grawitacyjne trzewi wzmacniaczy dwóch bloków poprzecznych nacięć na górnej płaszczyźnie obudowy. Wieńcząc dzieło przybliżania aparycji 511-ek przejdźmy do ich rewersu. Oczywiście są równie duże jak front, jednak z uwagi na dość proste zadania wzmacniania sygnału przygotowanego przez przedwzmacniacz liniowy potencjalnemu nabywcy mają do zaoferowania jedynie wykorzystywane w zależności od skonfigurowania końcówek podwójne terminale kolumnowe (przypominam, że podczas testu miałem do czynienia ze zbridge’owanymi końcówkami stereofonicznymi), wyjścia i wejścia w standardach RCA/XLR dla pracy w trybie stereo i mono, a także gniazda dla konfiguracji firmowej kilku produktów tego producenta w jeden konglomerat, komputerowe złącze umożliwiające podłączanie piecyków do strefy domu inteligentnego, gniazdo USB jako komunikacja podczas upgrade’ów i zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilania IEC.
Chyba oczywistym jest, że jeśli mam udowodnić prawdziwość lub zadać kłam tezie o znacznie lepszym brzmieniu systemu zasilanego dwoma monofonicznymi końcówkami mocy zamiast jednej stereofonicznej, swoje nowe perypetie powinienem oprzeć na tych samych propozycjach płytowych. Owszem, to można udowodnić na bazie każdego rodzaju muzyki, jednak jeśli wplotę w dzisiejszy tekst słuchane w poprzednim starciu, temat będzie znacznie łatwiejszy do zrozumienia. Zanim jednak przejdę do konkretów, zaznaczę z całą stanowczością, iż zestaw wykorzystujący osobne końcówki na kanał praktycznie nie pozostawił suchej nitki na kompilacji stereofonicznej. Naturalnie tamto podejście w swojej kategorii cenowej i konfiguracyjnej również było bardzo dobre, jednak jak wspominałem w poprzednim akapicie, znaczne zwiększenie mocy spowodowało mocne przewartościowanie in plus praktycznie każdego aspektu przekazu. Co to oznacza? Wszystko co najlepsze, czyli wzmocnienie swobody prezentacji muzyki i jej rozdzielczości, co wprost przełożyło się na jeszcze lepszą kontrolę dolnych rejestrów, zwiększenie komunikatywności średnicy i zjawiskowe zawieszenie chadzających w górnych zakresach częstotliwości instrumentów. Niemożliwe? A jakże, całkowicie możliwe. Powiem więcej. To nie były zmiany na poziomie percepcji, tylko przeskoczenie z jakością dźwięku co najmniej oczko, jeśli nie dwa wyżej i to jak nadmieniłem w każdym aspekcie. Rozpoczynając opis płyt od występującego jako pierwszy sparingpartner w starciu z pojedynczą końcówką zespołu Slayer z płytą „Reign In Blood” jestem zobligowany dodać, iż odbierana wówczas jako ratująca odsłuch plastyka dźwięku, teraz oddała pole lepszej rozdzielczości. To zaś zainicjowało przyjemniejszą w odbiorze, znaczną poprawą wglądu w nagranie, ale co ważne, bez szkodliwych artefaktów typu krzykliwość, czy szorstkość dobiegających do moich uszu fraz. Muzyki w muzyce było więcej, a przy tym lepiej definiowana. Cuda? Nic z tych rzeczy, zwyczajna odpowiedź systemu na pozbawione zniekształceń wzmocnienie sygnału. Podobny wynik zakończyło porównanie kolejnej płyty z czterema saksofonistami barytonowymi i bębniarzem spod znaku Bluiett Baritone Nation w produkcji „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. Po czterokrotnym wzroście ilości oddawanej mocy przez każdą z końcówek muzyka nabrała znacznie lepszego PRAT-u, a przy tym energii i widowiskowości w kwestii oddania realiów koncertu. Jeśli w kilku słowach miałbym opisać wynik odsłuchu tego krążka, byłaby to fraza typu: pełen energii rozmach, a przy tym swoboda prezentacji raz szaleńczego, a raz balladowego free-jazzu. Na koniec kilka informacji o płycie Marka Dyjaka „Gintrowski”. Jak wspominałem w poprzednim teście, sporym ratunkiem dla niej była przyjemna plastyka wzmacniającej dwie kolumny pojedynczej kocówki. Zatem co wydarzyło się w tym starciu? Przecież przekaz stał się bardziej otwarty i namacalny, co przy mocno epatującej sybilantami realizacji powinno skończyć się sromotną porażką. Tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Ba pewnie pomyślicie, że naciągam fakty, gdy powiem, iż było lepiej niż poprzednio. Tak, było. Powód? Słowem kluczem jest przywoływana już kilkukrotnie rozdzielczość, która owe posykiwnia ludzkiego głosu znakomicie pokazywała, jednak nie jako powodujące ból ucha szelesty, czy zniekształcenia, tylko bliskie prawdy syki, co mój ośrodek przyswajania fonii znając z autopsji z łatwością asymilował. Pan Marek nadal wyraziście prezentował swoją specyfikę głosu, jednak bez moich bezwarunkowych odruchów obronnych wieńczonych grymasem twarzy, tylko jako niezaburzający oczekiwania na dalsze wydarzenia soniczne naturalny składnik zapisanych na płycie informacji muzycznych. Dlatego też chyba nie zdziwi Was fakt aż dwukrotnego przesłuchania tej lubianej przeze mnie płyty i co ciekawe, w krótkim czasie ponownego, co istotne przyjemnego zaliczenia reszty jego stacjonującej na półce twórczości.
Jak można wywnioskować z powyższego słowotoku, teoria „Duży może więcej” okazała się być całkowicie zgodna z prawdą. Co więcej, to nie były kosmetyczne zmiany, tylko znaczne podniesienie jakości dźwięku tak wzmacnianej układanki audio. Dlatego też jeśli macie w zamyśle próbę podobnego rozwiązania u siebie i co ważne, jesteście na taki ruch przygotowani finansowo, nie widzę innej możliwości, jak wejście w ów układ z pełnym zaangażowaniem. Zapewniam, że się nie zawiedziecie, bowiem po przekonaniu się o wyższości konfiguracji w tak zwanym bi-ampingu na własnej skórze, może jeszcze nie w trybie przymusu, ale z pewnością niezobowiązującej próby, postawiłem sobie cel posłuchania dwóch monobloków Gryphona Mephisto Solo jako przyszłościową opcja dla mojej elektronicznej ferajny. A to zważywszy cenę monobloku stacjonującego u mnie na co dzień Duńczyka chyba jest dość mocną rekomendacją.
Jacek Pazio
Opinia 2
Z pewnością nie jest Państwu obce stwierdzenie, iż „lepsze jest wrogiem dobrego”, które dość przewrotnie można byłoby uznać za kwintesencję naszych audiofilskich, ze szczególnym uwzględnieniem High-Endu, pasji. W końcu większość przedstawicieli słyszącej części populacji homo sapiens mając możliwość posiadania któregokolwiek z dostępnych na rynku górnopółkowców z w pełni zrozumiałym poczuciem spełnienia i zachwytu trwałaby w takim stanie do dni swych ostatnich. Jednak osobnicy skażeni audiophilią nervosą spokojnie usiedzieć na miejscu nie mogą. Co prawda tuż po zakupie nowej „zabawki” znajdują krótkotrwałe ukojenie, lecz potem wszystko wraca do normy i zaczyna się kombinowanie. Niby wszystko jest OK, czy wręcz bosko, jednak może jakby dodać jakiś dyfuzor, podstawkę, kabelek byłoby jeszcze lepiej. I tak to się wszystko w tym naszym „wesołym miasteczku” kręci. Żeby jednak była jasność – powyższe obserwacje nie są bynajmniej żadną formą krytyki, lecz jedynie całkiem rzetelnym opisem zjawiska, w którym mówiąc wprost sami tkwimy po uszy, co i rusz dokładając od siebie jakieś małe co nieco, dodatkowo nakręcając spiralę zmian tak w naszych, jak i, co wynika z nadsyłanej przez Państwa korespondencji, również i Waszych systemach.
I właśnie z takim przypadkiem przyszło nam się zmierzyć w ramach dzisiejszej epistoły, która tak po prawdzie swój początek miała w lutym, kiedy to mieliśmy niekłamaną przyjemność gościć u siebie wielce intrygujący szwajcarski duet pre/power – Soulution 525 & 511. Duet, w którym to stereofoniczna końcówka mocy 511 kusiła możliwością przestawienia w tryb mono. O ile jednak w części przypadków przełączenie stereofonicznej amplifikacji, o ile oczywiście tylko oferuje taką możliwość, w tryb mono podwaja jej moc – vide Luxman M-900u to np. mój dyżurny Bryston 4B³ potraja (z 300 do 900W przy 8 Ω) a nasz ówczesny gość, podobnie jak np. Accuphase P-4500, szedł po przysłowiowej bandzie zwiększając swoje osiągi… czterokrotnie – ze 150 na 600W przy 8 Ω. Oczywiście aby sobie na takie ekstrawagancje pozwolić i nadal delektować się grą obu kolumn, a nie jednej, należy od kasy odejść lżejszym nie o „stówkę” a dwie, jednakże skoro operujemy na poziomie pełnokrwistego High-Endu przecież nikt nie będzie sobie takimi drobiazgami zawracał głowy.
No i w tym momencie rozpoczyna się nasza dzisiejsza historia, gdyż kierowani wrodzoną ciekawością w tzw. międzyczasie na tyle skutecznie wierciliśmy dziurę w brzuchu ekipie SoundClubu, że koniec końców, udało nam się pozyskać dwie rzeczone końcówki, dzięki czemu mogliśmy ustawić je w tryb mono i empirycznie – nausznie przekonać się cóż takiego w owej konfiguracji pokazały.
Skoro kwestie aparycyjno – konstrukcyjne możemy sobie w tym momencie, z wiadomych powodów darować, wszystkich zainteresowanych nimi odsyłam do naszych wcześniejszych wynurzeń i proponuję od razu przejść do sedna, czyli skupić się na dźwięku. A skupić się warto, gdyż o ile już przypadku pojedynczej 511-ki szalenie trudno było na cokolwiek kręcić nosem, to przy szwajcarskim dublecie wszelkie ochy i achy wydają się w pełni uzasadnione. Bezdyskusyjnej poprawie uległy bowiem rozdzielczość i holografia przekazu, co oczywiście wcale nie oznacza, że w konfiguracji stereofonicznej były z nimi jakiekolwiek problemy, bo takowych próżno tam szukać. Tu raczej chodzi o rozwinięcie wyrafinowania i umiejętności takiego ukazania skomplikowania i różnorodności reprodukowanego materiału by dać dostęp do pełni informacji, a jednocześnie ich nachalnością odbiorcy nie atakować. Utopia? Niekoniecznie, szczególnie w tym przypadku, bowiem o ile podczas solowych występów pojedyncza 511-ka zachwycała i zarazem zaskakiwała, szczególnie biorąc pod uwagę krążące – obiegowe opinie o urządzeniach ww. marki, kremowością i plastycznością przekazu, to duet tytułowych końcówek w trybie mono znacząco „otworzył” i napowietrzył rozgrywający się przed naszymi oczami, znaczy się uszami, spektakl. Zwrócę jednak uwagę na pewien niuans, czyli zwrot „otworzył i napowietrzył” a nie „rozdmuchał”, czyli w tym przypadku mamy do czynienia z kolejnym krokiem ku absolutowi – czyli prawdzie pierwotnego wykonania a nie sztucznej, acz niewątpliwie atrakcyjnej i mającej rzeszę swoich wiernych wyznawców autorskiej wizji. Zauważone bowiem wcześniej tonizacja i dystyngowanie godne rezydującego w Zurychu bankiera, które nie tylko w niczym nie przeszkadzały, co wręcz zwiększały komfort odsłuchu nawet tak bezpardonowego materiału jak speed-thrashowy „For The Demented” formacji Annihilator, w przypadku naszego dzisiejszego duetu szły o krok, czy nawet dwa dalej w stronę transparentności i krystalicznej czystości. Słychać bowiem więcej i przede wszystkim lepiej, co oznacza również całe dobrodziejstwo inwentarza z wszelakiej maści brudnymi, garażowymi szorstkościami. Niekonsekwencja i samozaprzeczenie? Nic z tych rzeczy. Dochodzimy bowiem do clue, czyli rozgraniczenia pierwotnej warstwy muzycznej od aktu jej ponownej reprodukcji. Chodzi bowiem o to, iż słuchając wykonania live, najlepiej takiego niezelektryfikowanego, co akurat w powyższym przypadku niekoniecznie taka analogia ma rację bytu, lecz spokojnie możemy ową koncertowość w wersji unplugged zamienić na obecność podczas wspólnego „jamowania” w sali prób / studiu nagrań, owe siermiężności, granulacje, przestery i wszelakiej maści oczywiste artefakty stanowią o autentyczności chwili, czymś, co dzieje się tu i teraz. Z kolei ich późniejsze odtworzenie z reguły obarczone jest bądź to asekuracyjnym złagodzeniem, bądź irytującą ofensywnością a cała sztuka polega na tym, by trafić w punk, zachowując równowagę i umiejętność unikania obu powyższych błędów. I proszę mi wierzyć na słowo, a najlepiej samemu posłuchać, że 511-kom owa sztuka się udaje a receptą okazuje się właśnie czystość dźwięku, czyli de facto eliminacja pasożytniczych zniekształceń. Tylko uwaga – to nie jest osuszenie, wyjałowienie i doprowadzenie do antyseptycznej, czy wręcz prosektoryjnej postaci oferowanego przez Soulution dźwięku. O nie, bowiem zarówno soczystości, jak i jędrności nie sposób mu odmówić.
Warto oczywiście sięgnąć po nagrania z nieco bliższych audiofilskiemu mainstreamowi obszarów czyli po naszą dyżurną klasykę – „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” z Mercedes Sosą, gdzie fenomenalnie oddana została nie tylko akustyka obiektu w jakim dokonano realizacji, co przede wszystkim ustawienie chóru, którego poszczególne głosy pozycjonowane są nie tylko w wymiarze szerokości i głębokości, co również w pionie. I wcale nie chodzi o to, że ów trzeci wymiar pojawił się znikąd, czyli że go nie było. On tam cały czas był i był słyszalny, jednakże w tym wydaniu – z dwiema końcówkami, stał się czymś tak oczywistym i naturalnym jak oddychanie. Nie trzeba się za nim rozglądać, weryfikować jego obecności a jedynie przejść do porządku dziennego. Podobnie sprawy mają się w przypadku „Re-Enter” jazzowego projektu Masqualero, gdzie z kolei największe wrażenie robią dialogi, czy wręcz przekomarzania dęciaków z sekcją rytmiczną, które unikając kakofonii i potocznie mówiąc jazgotu zabierają słuchaczy w magiczną podróż bogactwa wybrzmień, nieoczywistych linii melodycznych i iście transowych improwizacji. Dość zasadnym w tym momencie wydaje się pytanie, czy nawet nie tyle niebagatelny, co potężny przyrost mocy nie naruszył tej jakże kruchej i misternej struktury pajęczyny przeplatających się z ciszą dźwięków. A odpowiedź jest niby spodziewana, choć niezaprzeczalnie nieoczywista. Otóż nie tylko nie wywołało nijakich anomalii w stylu „kipienia” dźwięku od nadmiaru Watów, co poprawiło aspekty mikro dynamiczne. Po prostu poprawa rozdzielczości i holografii a także wyrugowanie wszelakiej maści pasożytniczych, zamazujących obraz artefaktów sprawiły, że każdy, nawet najmniejszy niuans i szelest miał okazję wybrzmieć od początku do końca na aksamitnie czarnym tle. Czy to uderzenie, czy wręcz muśniecie blach nie generowało jednorodnego dźwięku, lecz ich wielowymiarowe skrzenie i rozwibrowanie. Dokładnie takie samo rozwibrowanie, lecz dotyczące klawesynu i wokalu można było zaobserwować na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” Roberty Mameli, gdzie zamiast płytkiej i pobieżnej kontaminacji, miksu barokowej estetyki i jazzowej frazy otrzymujemy niezwykle dogłębną, sięgająca niemalże ich składu cząsteczkowego eksplorację a następnie intensyfikację warstwy emocjonalnej obu epok i gatunków. Iście jazzowy flow w pozornie skostniałych madrygałach? Zdecydowanie tak. Wystarczy bowiem zmiana epokowego, odpowiedzialnego za linię basu instrumentarium na współczesną perkusję i kontrabas, oraz dodanie improwizującego saksofonu, by oscylujący pomiędzy rześką słodyczą srebrnego dzwoneczka a ostrością brzytwy sopran Mameli zabrzmiał nad wyraz świeżo i na swój sposób nowatorsko, szczególnie gdy zaczyna akompaniować jej operujący w iście iberyjskiej estetyce akordeon.
I jeszcze jedno. 511-ki nie oceniają, nie dokonują selekcji muzyki na taką której należy słuchać i taką której słuchać nie wypada. Nie wybrzydzają, nie piętnują a jedynie pomimo całej swojej niezaprzeczalnie absorbującej pod względem gabarytowym postury starają się jak najmniej informować o swojej obecności przenosząc nasza uwagę na to, co dociera do nas z głośników. Dlatego też bez większych obaw możemy sięgać po pozycje całkowicie niezobowiązujące, świetnie sprawdzające się jako muzyczne tło codziennej krzątaniny mając świadomość, że przynajmniej one nas nie zirytują, wywołując grymas niezadowolenia niczym ostatnia kampania reklamowa jednej z sieci elektromarketów z niemiłosiernie beczącym pupilem obecnej „władzi” i jej tuby propagandowej. Jako przykład polecę coś zdecydowanie wyższych lotów – prosto ze słonecznego Meksyku – album „Des/Amor” formacji Reik, który wydaje się zdecydowanie mniej „plastikowy” od lansowanych obecnie w komercyjnych massmediach letnich „przebojów” a partie gitar i zgrabnie wplatane orkiestracje to już zupełnie inna, zdecydowanie bliższa naszym upodobaniom bajka.
Miało być krótko i treściwie a znowu się rozpisałem, jednak w przypadku przesiadki z już i tak stanowiącej obiekt tęsknych westchnień stricte high-endowej, stereofonicznej końcówki mocy Soulution 511 na dwa jej egzemplarze śmiało można uznać, iż przyrost jakości dźwięku jest wprost proporcjonalny do ponoszonych kosztów. Duet ustawionych w tryb mono końcówek oferuje bowiem niezwykle uzależniającą mieszankę rozdzielczości i wyrafinowania, które śmiało mogą stanowić kres naszych poszukiwań na długie, naprawdę długie lata.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
– wzmacniacz zintegrowany: Accuphase E800
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”, Dynaudio Confidence 60, Dynaudio Consequence Ultimate Edition
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Cena: 105 000 PLN /szt.
Dane techniczne
Wyjścia: komplet złoconych motylkowych zacisków głośnikowych
Wzmocnienie: +26 dB (stereo), + 32 dB (mono)
Moc wyjściowa: 2 × 150 W @ 8 Ω, 2 × 300 W @ 4 Ω, 2 × 600 W @ 2 Ω
Moc w trybie Mono: 600 W @ 8 Ω, 1’120 W @ 4 Ω, 2’000 W @ 2 Ω
Moc szczytowa (w impulsie): > 2 × 2000 W, > 4500 W
Pasmo przenoszenia: 0 – 800 kHz (stereo), 0 – 1.6 MHz (mono)
Zniekształcenia THD+N
Stereo: < 0.001% at 50 W @ 4 Ω (20 Hz – 20 kHz)
Mono: < 0.001% at 200 W @ 4 Ω (20 Hz – 20 kHz)
Zniekształcenia intermodulacyjne: < 0.005 % SMPTE, < 0.0006 CCIR
Stosunek sygnał/szum: > 108 dB (5 W @ 1 kHz)
Separacja kanałów: > 120 dB @ 1 kHz
Współczynnik tłumienia
Stereo:> 10 000
Mono: > 5,000
Maksymalny prąd wyjściowy: 45 A (z limiterem)
Wejścia: para XLR
Impedancja wejściowa: 2 kΩ
Pobór mocy: < 0.5 W standby, 100 W (w trybie bezczynności), 1600 W (max)
Wymiary (S × W × G): 442 × 270 × 448 mm
Waga: 30 kg
Najnowsze komentarze