Monthly Archives: marzec 2023


  1. Soundrebels.com
  2. >

Signal Projects UltraViolet Speaker & XLR

Opinia 1

Choć w medycynie ultrafiolet wykorzystywany jest m.in do sterylizacji narzędzi a w kryminalistyce wiadome lampy są niemalże na standardowym wyposażeniu (któż nie pamięta „listy zakupowej” z „Gone in 60 Seconds” i zajmującej tamże 47 pozycję zjawiskowej Eleanor ( Shelby Mustang GT 500 z 1967 r.)) , to w audio, przynajmniej do niedawna – poza oświetleniem eventowo – klubowym raczej nie cieszył się zbytnią popularnością. No może z wyjątkiem posługującej się tą nazwą budżetowej linii przewodów Wireworlda. Jednak sytuacja od pewnego czasu, tzn. mniej więcej od ostatniego (tego z 2022) High Endu uległa zauważalnej zmianie, gdyż do klubu miłośników fal o długości od 10 do 400 nm postanowił dołączyć znany nam z wcześniejszych występów na naszych łamach angielko-grecki Signal Projects powołując do życia otwierającą serię Signature linię przewodów UltraViolet. Skoro zatem w tzw. międzyczasie a dokładnie w zeszłym miesiącu zdążyliśmy sprawdzić jak radzi sobie pochodzący z niej przewód zasilający, to logicznym było, że gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, kując żelazo puki gorące, postaramy się pozyskać na testy kolejne pyszniące się fioletowo-czarnym umaszczeniem węże. I tak też, dzięki uprzejmości krakowskiego High End Alliance się stało, czego dowodem jest zarówno poniższa, poprzedzona unboxingiem sesja zdjęciowa, jak i niniejsza epistoła poświęcona interkonektom XLR i przewodom głośnikowym, do której lektury serdecznie zapraszamy.

W kwestii aparycji i podstaw natury konstrukcyjnej mamy do czynienia z oczywistą unifikacją w ramach obowiązujących całą linię wytycznych, rozwiniętych o charakterystyczne „dodatki”. Nie owijając w bawełnę chodzi o obecność masywnych anodowanych na czarno aluminiowych bloków pełniących rolę splitterów i nośników informacji o producencie, modelu, numerze seryjnym (przewody są numerowane) i … kierunkowości, która co prawda w przypadku XLR-ów jest wymuszona, jednak już przy głośnikowcach lepiej mieć ją pod kontrolą i stosować się do zaleceni producenta. Miłym dodatkiem są zapinane na rzepy tekstylne pokrowce, które nie dość, że dodatkowo zabezpieczają przewody na czas transportu, to i podczas codziennego użytkowania okazują się wielce przydatne chroniąc nie tylko same puchy, lecz np. podłogę, czy też stolik przed zarysowaniem. Jak to zwykle u Nicka bywa oprócz typowo fizycznych, znaczy się laboratoryjnych wartości charakteryzujących parametry elektryczne jego wyrobów o samej geometrii, zastosowanych izolatorach i całej masie audiofilskich smaczków, na których konkurencja buduje narrację o własnej wyjątkowości, nie znajdziemy zbyt wiele. Ot na otarcie łez dostajemy informację o wykorzystaniu miedzi o czystości 7N (99,999996%) i … krzyżyk na drogę. Całe szczęście jestem dość upartą jednostką i lubię drążyć interesujące mnie zagadnienia, toteż co i rusz zaczepiany Nick koniec końców uchylił nieco rąbka tajemnicy zdradzając co nieco ze swoich rozwiązań. I tak zgodnie z obowiązującymi w serii UltraViolet prawidłami również i nasze dzisiejsze przedmioty badań zostały wykonane z miedzianych (PCOFC – Pure Crystal Oxygen Free Copper) drutów Perfect Surfaced Solid Core zabezpieczonych trzema warstwami izolacji o bardzo wysokiej rezystywności elektrycznej. Skręcone według autorskiej geometrii żyły zaplecione są wokół rurki ze sprężonym powietrzem dzięki czemu zachowują stałą od siebie odległość niezależnie od kąta pod jakim przewód zostanie ułożony. Dodatkowo owa misterna „skrętka” utrzymuje na bardzo niskim poziomie swoją indukcyjność oraz jest odporna na działanie zewnętrznych szumów RF.

Jak się z pewnością Państwo domyślacie walory brzmieniowe naszych dzisiejszych bohaterów również niezbyt odbiegają od tego, co zdążyło już pokazać (unausznić?) zasilające rodzeństwo. To utrzymany w bardzo podobnej estetyce amalgamat potęgi, soczystości i gęstości ujętych w ryzy iście hollywoodzkiego rozmachu i gdy tylko materiał źródłowy na to pozwala wręcz obezwładniającej dynamiki. Jednak od razu pozwolę sobie tutaj na małe „ale”, gdyż nie jest to usilne szukanie ekscytacji i adrenaliny wszędzie tam, gdzie owych dżuli nigdy nie było, lecz jedynie uwalnianie drzemiącej w reprodukowanym repertuarze energii. Proszę tylko sięgnąć po tytułowy utwór z niby dość wtórnego, lecz niewątpliwie miłego mym uszom „Fear Inoculum” TOOL-a, a zrozumiecie na czym polega fenomen UltraVioletów. Eteryczne, nieco senne, przywodzące na myśl orientalne klimaty intro (Danny Carey używa „udających” tablę Mandala Pads Synesthesii) a potem krok po kroku, takt po takcie robi się gęściej, ciężej i agresywniej. I ową przemianę, ewolucję i narastanie strumienia oddawanej do głośników energii doskonale z UV-kami w torze słychać. Nie brakuje też powietrza, otwarcia góry, które nie zawsze idą w parze z gęstością przekazu, więc nie zachodzi obawa zbytniej kondensacji i ściśnięcia całości w zbity, lepki zakalec. Jako dowód przywołam tylko „The Sick, The Dying… And The Dead!” Megadeth, gdzie nie dość, że góry, jak to w thrashu, nie brakuje, to jeszcze wokal Dave’a daleki jest od barytonowej atłasowości. Ot pozorna kakofoniczna galopada i szorstkie porykiwania podstarzałego szarpidruta, które w tej odsłonie zyskały na wyrafinowaniu i szlachetności zachowując natywny wygar i agresję. Dzięki temu można było grać nieco głośniej niż zazwyczaj mam w zwyczaju bez obaw o zbytnią, niestety męcząca na dłuższą metę, ofensywność góry.
Jak z pewnością zdążyliście Państwo zauważyć oba typy dostarczonych na testy przewodów niejako „zbiorowo” oceniam jedną miarą, gdyż zarówno ich zespolenie, jak i solowe występy niewiele w materii w odciskanego na moim systemie piętna zmieniały. Co ciekawe pojawienie się samego interkonektu, bądź głośnikowców dawało dokładnie takie jak powyżej opisane efekty a ich występy w duecie bynajmniej nie powodowały przekroczenia granicznego stężenia cukru w cukrze, tylko wyeliminowanie innych zmiennych mogących angielsko-grecką szkołę brzmienia może nie tyle wypaczyć, co nieco zaburzyć. A tak mamy pełną spójność i koherencję, którą oczywiście warto zintensyfikować firmowym zasilającym kabliszczem, co też w ramach pozakonkursowych eksperymentów pozwoliłem sobie zaserwować. Nie byłbym sobą gdybym również nie porównał tytułowego, głośnikowego UltraVioleta z dobijającymi dziesięciu lat stażu w moim systemie, usytuowanymi w firmowym portfolio oczko niżej Hydrami i … I z łatwością dało się zauważyć zarówno zgodne z rodzinną tradycją i więzami krwi DNA dotyczące podejścia do kwestii dynamiki i soczystości barw, jak i wynikające z blisko dekady dzielącej ich powstanie i usytuowania w firmowej hierarchii różnice. Przykładowo Hydry kreślą kontury mocniejszą, lecz zarazem cieńszą kreską i jednocześnie wyraźniej podkreślają obecną w nagraniach przestrzeń. Z kolei UV-ki bardziej akcentują koherencję i emocjonalność reprodukowanego materiału kusząc zmysłowością i dosaturowaniem partii wokalnych. Świetnie słychać to na „En El Amor” Natašy Mirković, Michela Godarda i Jarroda Cagwina, gdzie na Hydrach aura pogłosowa i czas jej wygaszania jest bezdyskusyjnie dłuższy a z kolei na UV-kach partie Mirković brzmią nieco niżej, bardziej zmysłowo a i sama wokalistka stoi nieco bliżej nas intensyfikując wielce pożądaną namacalność. Pół żartem, pół serio mógłbym wręcz stwierdzić, że moje dyżurne Hydry z racji braku skrupułów w obnażaniu niedoskonałości tak toru, jak i nagrań są bardziej audiofilskie, natomiast UltraViolety na pierwszym planie stawiają eufonię, przyjemność odbioru upłynniając i nieco zagęszczając przekaz. Dają tym samym wytchnienie skołatanym nerwom szukających ukojenia melomanów. Nie można odmówić im również pewnej dedykacji. Dedykacji wzmacniaczom nie dość, że mocnym i wydajnym, co też niekoniecznie popadającym w zbytnią pluszowość, czy też ospałość, gdyż co tu ukrywać lubią prąd i prądu potrzebują. Warto jednak mieć na uwadze, że nie oznacza to wyroku już na starcie wykluczającego konstrukcje lampowe, gdyż i z ich grona bez trudu można wyłuskać prawdziwe „spawarki” zdolne bez większych problemów prawidłowo wysterować przysłowiowy stół bilardowy. Za to z moją 300W końcówką Brystona dawały z siebie dosłownie wszystko ciesząc nie tylko oczy, ale i uszy swoją obecnością.

Reasumując, spotkanie z przewodami XLR i głośnikowymi z serii UltraViolet sygnowanymi przez Signal Projects nader dobitnie potwierdza konsekwencję Nicka Korakikisa i jego ekipy w dążeniu do uzależniającej muzykalności i dynamiki. Zamiast dzielić włos na czworo i rozbijać każdy dźwięk na atomy tytułowe UV-ki świetnie korespondują z sygnaturą swojego zasilającego rodzeństwa z jednej strony nieco obniżając środek ciężkości, lecz z drugiej nie powodując żadnych oznak ospałości, bądź utraty kontroli najniższych składowych. Jeśli zatem rozglądacie się Państwo za okablowaniem zdolnym dodać nieco ciałka i soczystości reprodukowanym przez Wasze systemy dźwiękom to wybór, czy to pojedynczego egzemplarza, czy też kompletnego zestawu UltraVioletów może definitywnie rozwiązać Wasze bolączki na długie lata.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Choć nie jest to standardem, lecz często bywa tak, że gdy po długim zabieganiu o otrzymanie czegoś na testy uda nam się dopiąć swego, następuje coś w rodzaju przysłowiowego rozerwania worka. Chodzi oczywiście o sytuację późniejszego może nie lawinowego, jednak na tle wcześniejszych problemów, znacznie częstszego otrzymywania propozycji testów przesyłanych przez danego dystrybutora. Taką też genezę pojawienia się na naszych łamach mają dzisiejsi bohaterowie, czyli okablowanie brytyjskiej marki Signal Projetcs. Pierwsze koty za płoty organizowaliśmy własnym sumptem, jednak gdy kolejne podejście z sekcją zasilania – listwa zasilająca Poseidon i kabel sieciowy UltraViolet – zainicjował już rodzimy opiekun marki, wiedzieliśmy, że to nie jest jego ostatnie słowo. I nie pomyliliśmy się, bowiem w dzisiejszej pogadance o okablowaniu audio dzięki zaangażowaniu krakowskiego Audio Anatomy kolejny raz przyjrzymy się niegdyś ocenianej serii Signal Projetcs UltraViolet, z tą tylko różnicą, że tym razem na tapet trafiły sygnałówka w specyfikacji XLR oraz kabel głośnikowy.

Niestety podobnie do poprzednich produktów, również w przypadku dzisiejszej łączówki i głośnikówki w temacie budowy wiemy jedynie (niestety coraz częściej producenci w obawie o nielegalne kopiowanie ukrywają know how swoich konstrukcji), że materiałem przewodnim w każdym z kabli jest miedź o czystości 7N. Ta natomiast w celach uzyskania danego brzmienia końcowego produktu została skręcona według firmowej geometrii splotów pojedynczych żył. A to nie koniec wykorzystania motywu warkocza, bowiem potem po ekranowaniu, odizolowaniu praz finalnym ubraniu każdej z żył w fioletowy oplot, ostatecznie również one – oczywiście poza końcowymi odcinkami przyłączeniowymi zwieńczonymi widłami w kablu głośnikowym i XLR-em w sygnałowym – zostały skręcone wokół siebie. To dla tego producenta znamienne i co ciekawe, w przeciwieństwie do konkurencji stosowane od dawien dawna.

Nie da się ukryć, gdyż unaoczniają to fotografie, że główny test rzeczonych kabli przeprowadziłem w komplecie. Jednak dla jasności wspomnę, iż pozwoliłem sobie na krótki research każdego z nich w występach solowych. Co z tego wynikło? Nic, czego bym się nie spodziewał. Po prostu każdy z osobna konsekwentnie kroczył drogą obraną przez tę linię produktową. Jednak w tym wszystkim najciekawsze było to, że sznyt grania UltraViolet-ów podczas wykorzystania kompletu w stosunku do pojedynczego kabla nie powodował nadmiernej dominaty sposobu SP na muzykę, tylko bez popadania w nadinterpretację delikatnie go wzmacniał. Chodzi o fakt, że system nadal oferował dobrą swobodę wybrzmiewania, odpowiednią dla utrzymania spójności przekazu nienachalną, ale pełną informacji iskrę, jednak myślą przewodnią malowania przezeń świata muzyki było świetne nasycenie i mocny, acz dobrze kontrolowany bas, a dzięki temu znakomita energia dźwięku. I gdy do tego dodam dobrą szerokość i głębokość wirtualnej sceny, chyba nikogo nie muszę uświadamiać, iż opisywany test był niekończącym się pławieniem w pięknie ulubionych przeze mnie płyt.
Taki obrót sprawy zapowiadał już sam początek z czarującą Carlą Bruni w materiale „A l’Olympia”. To była magia w najczystszej postaci. W teorii wydaje się, że nastrojowa płyta sama się obroni, jednak często bywa zgoła inaczej. Czasem z powodu nadmiernego nasycenia i związanej z tym utraty lotności projekcji, jest zbyt „oleista” sonicznie, co w łatwy sposób stanie się nudne. Zaś innym razem z uwagi na zbytnią lekkość nie jest w stanie ukazać tak ważnych dla tego typu muzy aspektów plastyki i esencjonalności, co finalnie nie daje szans na wytworzenie namacalności odbioru. Oczywiście idąc za wspomnianymi obserwacjami w przypadku wykorzystania produktów Signal Projects nasycenie, energia i koherentność dźwięku wręcz zaprosiły Carlę do mojego pokoju. Na tyle czarującą, że w niebyt poszły zasłyszane od znajomych opinie, iż co by nie powiedzieć ta piękna istota dość średnio śpiewa. Ja niczego takiego nie zauważyłem, gdyż zaskarbiła sobie moje uczucia już pierwszym kawałkiem.
Innym wartym odnotowania aspektem budowania realiów scenicznych przez Anglików było nader udane oddawanie atmosfery koncertowej. W tym przypadku pomocny był dwupłytowy materiał kultowego trio EST „Live In Hamburg”. Energia, dobra kontrola niskich tonów i odpowiedni atak nie pozostawiały złudzeń, że okablowanie umiejętnie poradziło sobie z zapewnieniem czytelności przekazu. A to w przerwach między utworami, gdy do głosu dochodziła publiczność pokazywało dosłownie palcem, jak system radzi sobie z oddaniem pełnego spektrum zawartego na krążkach materiału. Nie tylko artystów, ale również licznie zgromadzoną wokół niuch publiczność.
Na koniec coś drapieżnego, czyli panowie z Dream Theater w produkcji „A View From The Top Of The World”. Powiem tak. Chłopaki pokrzyczeli, złoili mnie mocnym rockowym transem, nakarmili fajnymi popisami gitarowymi i w żaden sposób nie przeszkodziło im granie mocną barwą i większą niż wiele systemów strojonych pod tego typu muzykę wagą i minimalnie pogrubiona kreską źródeł pozornych. Dla mnie to było znakomite posunięcie, gdyż dostałem mocne uderzenie z lubianym przez mnie pakietem masy, a przez to dosadności zawieszonego w eterze instrumentarium.

Co mogę powiedzieć o tytułowym okablowaniu? Po pierwsze – nadaje muzyce przyjemnego, w żadnym wypadku nieprzekraczającego dobrego smaku, body. Po drugie – umiejętnie pokazuje realia nagrywanych płyt. A po trzecie – nadal tryska ochotą do pokazania muzyki pełnej werwy. A jeśli tak, to tak naprawdę oprócz orędowników szybkiego, często męczącego grania, w kwestii prób na własnym podwórku nie widzę przeciwwskazań dla nikogo. Powód? To są po prostu bardzo dobre kable.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Anatomy / High End Alliance
Producent: Signal Projects
Ceny
Signal Projects UltraViolet XLR: 3 000 € / 1m stereo + 480 € za każde dodatkowe 0,5m stereo
Signal Projects UltraViolet Speaker: 4 000 € / 2 x 2m + 440 € za dodatkowe 2 x 0,5m

Dane techniczne:
Signal Projects UltraViolet XLR
Konstrukcja : Perfect Surface Solid Core Copper
Przekrój przewodników: 0,92 mm²
Materiał przewodników: Miedź 7N (99,999996%)
Kapacytancja: 13,86 pF/ft
Rezystancja: 5,60 mΩ/ft
Induktancja: 0,34 μH/ft

Signal Projects UltraViolet Speaker
Konstrukcja: Dual Section (1 x Solid Core / 7 x Stranded Sections)
Przekrój przewodników: 3,72 mm²
Metals: Miedź 7N (99,999996%)
Kapacytancja: 11,47 pF/ft
Rezystancja: 0,79 mΩ/ft
Induktancja: 0,43 μH/ft (1,41 μΗ/ft)

  1. Soundrebels.com
  2. >

Violectric PPA V790
artykuł opublikowany / article published in Polish

Skoro zabawa w analog to domena jednostek nie dość, że niezwykle drobiazgowych, to jeszcze lubujących się w różnorodnościach rozwiązań, to Violectric przygotował dla nich przedwzmacniacz gramofonowy pozwalający jednocześnie podpiąć do 6 ramion i dla każdej z wkładek dokonać indywidualnych nastaw. Panie i Panowie, oto PPA V790.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Fidata HFAS1-XS20U & HFAD10-UBXU

Link do zapowiedzi: Fidata HFAS1-XS20U & HFAD10-UBXU

Opinia 1

Od zarania dziejów ludzkości nie dają spokoju fundamentalne pytania i dylematy. Wśród nich prym wiodą te w stylu „co było pierwsze – jajko czy kura?”, oraz nie mniej ważkie, czyli „czy da się zjeść ciastko i mieć ciastko?”. W tym momencie plasujące się na trzecim miejscu, zdefiniowane z formie buddyjskiego koanu „Jaki jest dźwięk jednej klaszczącej dłoni?” śmiało możemy uznać za przynajmniej częściowo wyjaśnione przez szczypiornistów, którzy taką umiejętność posiedli. Nas z kolei interesuje to, dotyczące wypieków cukierniczych, które wydaje się wręcz idealną metaforą audiofilskich dylematów związanych z poniekąd nieuniknioną migracją ze srebrnych krążków w jeszcze nie przez wszystkich zbadane i odkryte odmęty plików maści wszelakiej. No bo jak to można tak zrezygnować i wyzbyć się nośników fizycznych ewoluując z zapychania półek nośnikami fizycznymi na gromadzenie ich w postaci zer i jedynek, sukcesywnie odkładając je na kolejnych dyskach, bądź nawet idąc na totalną łatwiznę li tylko dodając je do ulubionych w jednym z serwisów streamingowych? Niby się da, jednak tutaj pojawia się kwestia co począć z nagromadzonymi na przestrzeni lat dobrami. Jak się jednak okazuje i ten dylemat ma całkiem naturalne rozwiązanie oraz możliwie prostą a zarazem zaskakującą dla co poniektórych odpowiedź, która brzmi … nic. Dokładnie tak – „nic” nie robić ponad to, co robiliśmy z nimi przez ostatnich kilka dekad, czyli słuchać, kiedy tylko najdzie nas ochota, a jak jeszcze ktoś chce mieć je w „niefizycznej” postaci, to wystarczy dodatkowych parę kliknięć i voilà – bitperfekcyjny rip ląduje we wskazanym repozytorium. Jak to możliwe? Cóż, wbrew pozorom, to nie żadne cuda – wianki i czcze mrzonki a jedynie przejaw pragmatyzmu i świadomość rynkowych potrzeb zaobserwowanych przez twardo stąpającą po ziemi, znaną nam z wcześniejszych występów ekipę I-O Data mającą w swym portfolio oprócz sygnowanych własnym logotypem wyrobów (w tym rejestratorów cyfrowych i kart SD) dwie dedykowane audiofilom marki – przystępnego cenowo Soundgenica i adresowaną dla stricte high-endowych graczy Fidatę. I to właśnie z drugiej puli, dzięki uprzejmości rodzimego dystrybutora – wrocławskiego Audio Atelier, udało nam się pozyskać na testy tyleż intrygujący, co kuszący uniwersalnością a zarazem będący przejawem współczesnego podejścia do audio duet, czyli transport/serwer cyfrowy HFAS1-XS20U oraz obsługujący dyski CD/DVD i BD transport HFAD10-UBXU.

Jak sami Państwo na powyższych zdjęciach możecie zauważyć oba urządzenia prezentują się tyleż elegancko, co skrajnie minimalistycznie. Ot mocno spłaszczone, wykonane z grubych profili szczotkowanego aluminium katafalki, z których HFAS1-XS20U na froncie może pochwalić się jedynie centralnie umieszczonym włącznikiem głównym i wskazującą stan urządzenia diodą, by z kolei HFAD10-UBXU oprócz poniekąd oczywistej (zawsze można przykładem konkurencji zdecydować się na „samochodowy” transport szczelinowy) tacki transportu ograbiono nie tylko ze spodziewanego wyświetlacza lecz również wszelakiej guzikologii, łaskawie pozostawiając sensor umożliwiający otwarcie/zamknięcie szuflady i włącznik główny, który z kolei przeniesiono na płytę dolną w okolicę lewej przedniej nóżki. W dodatku kolejnym potwierdzeniem wręcz obsesyjnej dbałości o wizualną ascezę jest fakt, iż jeśli użytkownika najdzie taka chęć, bądź sama iluminacja go rozprasza, to może sobie wyłączyć … diodę wskazująca na prace transportu. Również ściany tylne nie grzeszą przepychem, ot trzy porty… USB (dwa typu A i pojedynczy B) w HFAD10-UBXU oraz pojedynczy port USB-A i dwa gniazda Ethernet w HFAS1-XS20U uzupełnione o gniazda zasilając e IEC. To dopiero się nazywa oszczędność formy przy której haiku wydaje się poematem na miarę „Pana Tadeusza”. Jeśli zastanawiacie się Państwo jak u licha całość nie tylko ze sobą zespolić, ale co najważniejsze skomunikować z naszym systemem spieszę donieść, że o dziwo nie ma z tym najmniejszych problemów. Wystarczy bowiem zerknąć do instrukcji, bądź na stronę producenta i wszystko powinno stać się proste, logiczne i intuicyjne. Należy bowiem HFAD10 podpiąć po USB (używając gniazda for Audio) do zewnętrznego przetwornika cyfrowo-analogowego a z kolei w port USB-B wejść przewodem wyprowadzonym z HFAS1 a sam pliko-transport poprzez port for Network spiąć z routerem i/lub via for Audio z odtwarzaczem/wzmacniaczem sieciowym (lista kompatybilnych urządzeń znajduje się na stronie producenta). A jeśli będziemy używać ich w zestawie, to dodatkowo zyskamy opcję zgrywania srebrnych krążków do WAVE’ów, lub FLACów w trybie AccurateRip z tagowaniem i pobieraniem okładek z Gracenote włącznie.
Jak już widać było z zewnątrz korpus w to w głównej mierze (front, płyta górna i ściany boczne) masywne aluminiowe sztaby, natomiast płynnie przechodzący w ścianę tylną spód to nie mniej solidna blacha stalowa o grubości 2,3mm. Z aluminium wykonano również toczone nóżki antywibracyjne, które dodatkowo podklejono gumowymi oringami. I tu miła niespodzianka, gdyż jeśli komuś standardowa konfiguracja z czterema nóżkami jest nie w smak bez najmniejszych problemów może kilkoma ruchami wkrętaka zmienić ją na trójnożną. Równie logicznie i schludnie prezentują się trzewia. Sercem HFAD10-UBXU jest pokryty czarną farbą mechanizm Pioneera wyposażony w poduszkę antywibracyjną i gumowe absorbery. Zadbano również o takie drobiazgi jak miedziowane śruby poprawiające przewodność i redukujące szumy. W sekcji zasilania zaimplementowano dwie impulsowe jednostki TDK-Lambda klasy medycznej o mocy 60W każda odpowiedzialne za dostarczanie życiodajnej energii dla transportu i logiki (oczywiście z opartą na separacji dedykacją), które dodatkowo są „wyciszane” liniowymi stabilizatorami napięcia.
Z kolei HFAS1-XS20U powtarza znaną z ww. rodzeństwa możliwość rekonfiguracji toczonych aluminiowych nóżek, lecz nieco inaczej potraktowano obudowę. Otóż płyta górna ma grubość aż 4 mm a ściany boczne od wewnątrz posiadają specjalne, poprawiające sztywność i działające antywibracyjnie ożebrowanie będące autorską wariacją nt. radiatorów przypominającą swym kształtem literę E. Płytę dolną wykonano z 2,3mm płata miedzi o wadze 2.2 kg. Zdublowaną sekcję zasilania oparto na dwóch 50W modułach impulsowych TDK-Lambda całkowicie i odseparowano od płytki sygnałowej. Dodatkowo rozdzielono również banki kondensatorów dla części systemowej i dysków. Sercem układu jest 25 MHz oscylator kwarcowy kontrolujący pracę czterech 500 GB dysków SSD Samsunga w ramach autorskiej technologii X-Cluster zapewniającej równomierny dostęp do danych na wszystkich dyskach w klastrze, dzięki czemu zoptymalizowane zostają parametry ich zasilania, oraz redukcji uległ poziom generowanych przez nie szumów. W każdym klastrze pracują po dwa dyski a zamknięta w aluminiowych kapsułach całość oferuje możliwość konfiguracji jako RAID 0 lub 1. Całość usadowiono na 3,2mm stalowej płycie o masie 3 kg zwiększającej sztywność całej konstrukcji. Dodatkowo z poziomu menu istnieje możliwość wyłączenia diod LED w portach Ethernet, co owocuje obniżeniem poziomu szumów.

Zanim przejdziemy do części poświęconej brzmieniu pozwolę sobie zwrócić Państwa uwagę na pewną ciekawostka, bowiem o ile w domenie cyfrowej uważa się, że zmiany zachodzą tak szybko, że wychodząc z salonu audio z jeszcze pachnącą fabryką, dopiero co wprowadzoną do sprzedaży nowością tak naprawdę już jesteśmy o krok za liderem wyścigu, który właśnie pokazał coś nowszego, to nasz główny bohater, czyli serwer HFAS1-XS20U miał swoją premierę piątego kwietnia roku … 2017. Nieco lepiej jest z transportem HFAD10-UBXU, gdyż od jego debiutu (23 czerwca 2022) nie minął jeszcze rok. Zasadnym wydaje się zatem w tym momencie pytanie, czy w ogóle warto zaprzątać sobie głowę takimi pół żartem pół serio ujmując skamielinami. I w tym momencie przychodzi z pomocą świadomość faktu, że o ile dynamika fluktuacji modeli na pułapie nazwijmy to ogólnie budżetowym ma charakter niemalże sezonowy, gdzie co rok pojawia się nowy „prorok”, tak w High-Endzie czas płynie zdecydowanie wolniej a zmianę warty bardzo często liczymy w trwających dekadę interwałach. Podobnie sprawy się mają z naszymi dzisiejszymi gośćmi, gdzie po pierwsze trudno cokolwiek w transporcie nośników fizycznych jeszcze dodać, bądź poprawić a po drugie cyfrowy spichlerz i transport dziecinnie prosto upgrade’uje się wgrywając nowy firmware, bądź dodając kolejne funkcje z poziomu samej apki.
A najlepsze jest to, że w momencie gdy tytułowy duet rozgościł się w moim systemie zaglądanie mu w metrykę było ostatnią rzeczą jaka przyszła by mi do głowy, albowiem liczył się tylko dźwięk, jaki generowały (chodzi o to, co dobiegało z głośników, bo same były ciche jak aluminiowe katafalki). Ba, skoro nawet na „Youthanasia” Megadeth śmiało można było mówić o obezwładniającym wyrafinowaniu i wysublimowaniu, to jakiekolwiek kręcenie nosem byłoby przejawem skrajnej głupoty. Tak, tak mili Państwo, ognistowłosy wyjec i szarpidrut w jednej osobie nagle nabrał ogłady, tembr jego głosu z irytującego skrzeku ewoluował w stronę miłych uszom harmonicznych a thrashowy jazgot jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczął układać się w misternie tkaną ognistą pajęczynę riffów. Nadal było piekielnie szybko i agresywnie a przy tym całość miała odpowiedni ciężar, jednak owa stricte natywna agresja wynikała jedynie z samej formy artystycznego wyrazu a nie zniekształceń, bądź pasożytniczych artefaktów objawiających się irytującą szklistością i ziarnistością. Na upartego brzmienie HFAS1-XS20U mógłbym porównać do sygnatury swojego … lampowego Ayona CD-35, gdyż przynajmniej pod względem koherencji i organiczności szły jak równy z równym.
Przesiadka na wielką symfonikę, czyli „London Symphony Orchestra plays Georges Bizet” pokazała, że w grze Fidaty wcale nie chodzi o gładkość i jedwabistość dla nich samych w ramach lapidarnej muzykalności a jedynie o wyrafinowanie generowanych dźwięków, co wcale nie przeczy umiejętności oddawania rozmachu nad wyraz rozbudowanego aparatu wykonawczego z zachowaniem właściwej mu wieloplanowości i zdolności precyzyjnej definicji poszczególnych nie tylko sekcji, ale i pojedynczych instrumentów. Powyższe nagranie jest o tyle przydatne w roli materiału testowego, że realizacja Deutsche Grammophon jest pozornie nieco zachowawcza – niczego nie wypycha przed szereg i nie próbuje przytłoczyć słuchacza, co na niezbyt rozdzielczych systemach może prowadzić do braku zaangażowania odbiorcy. Tymczasem japoński serwer /streamer był w stanie na tej bazie uwolnić drzemiący w niej potencjał pokazując o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Z Fidatą w systemie nadal scena kreowana była za linią kolumn, co niejako odpowiadało zajęciu miejsca w piątym rzędzie widowni a tym samym pozwalało na objęcie wzrokiem/słuchem całości spektaklu bez konieczności kręcenia łepetyn jak daleko nie szukając na meczu Igi Świątek. Powyższe uwagi dotyczą konfiguracji, w której HFAS1 grał bezpośrednio spięty z sekcją DAC-a mojej 35-ki, gdyż kilkukrotne próby z potraktowaniem go jedynie jako dawcę sygnału dla streamera/transportu plików Lumin U2 Mini niby dawało równie ciekawe rezultaty, lecz trudno było je uznać za wartość dodaną a jedynie swoisty krok w bok. Oczywiście było o niebo lepiej aniżeli z moim dyżurnym, pełniącym rolę NAS-a Soundgeniciem HDL-RA4TB, co raczej nie powinno dziwić patrząc nawet na samą różnicę w cenie, o jakości wykonania nawet nie wspominając. Dlatego też zamiast mnożyć elementy toru pozwoliłem sobie wybrać najlepszą brzmieniowo a zarazem możliwie minimalistyczną opcję.
Nie mniej urokliwie wypadł transport nośników fizycznych, który w wiadomy sposób poszerzał funkcjonalność streamera stając się wielce pożądanym pomostem pomiędzy przeszłością, teraźniejszością a przyszłością bez konieczności przysłowiowego wylewania dziecka z kąpielą przy przesiadce ze srebrnych krążków na pliki. Śmiem wręcz twierdzić, że mając na podorędziu takowy transport w ofercie Lumina poważnie zastanawiałbym się nad dalszymi roszadami w swoim systemie w stylu zastąpienia ww. 35-ki Ayona pozbawionym czytnika CD Kronosem w najwyższej specyfikacji. Nie da się bowiem ukryć, iż sama kultura pracy napędu Pioneera zamontowanego w Fidacie nie budzi żadnych zastrzeżeń, czyta dosłownie wszystko, więc już na tym etapie wykazuje wyższość nad aktualną inkarnacją austriackiego dyskofonu, który obecnie radzi sobie tylko z klasycznymi CD-kami, a dodatkowo całością zawiaduje się z poziomu firmowej apki, więc na dobrą sprawę nie ma już praktycznie żadnej różnicy między obsługą płyt i plików, no może poza koniecznością żonglowania nośnikami fizycznymi. Sonicznie też na pewno nie jest gorzej, gdyż HFAD10-UBXU powielając sygnaturę swego dyskowego kompana idzie o krok, bądź nawet dwa wyżej pod względem rozdzielczości, lecz nie na drodze wyostrzenia a eliminacji wszelakiej maści pasożytniczych artefaktów zaburzających właściwy odbiór reprodukowanego materiału. Oczywiście spora w tym zasługa fenomenalnej łączówki WestminsterLab USB Cable Ultra (test wkrótce), jednak nawet na firmowej Fidacie HFU2 efekty były wielce satysfakcjonujące a odsłuch „Monteverdi – A Trace of Grace” Michela Godarda po raz kolejny udowodnił, że poczciwa stara płyta CD ma się nadspodziewanie dobrze a plotki o jej śmierci są nie tyle mocno przesadzone, co całkowicie oderwane od rzeczywistości. Okazało się bowiem, że zarówno namacalność i realizm prezentacji, jak i mnogość, czy wręcz ogrom informacji o akustyce pomieszczenia w jakim dokonaniu nagrania dziwnym zbiegiem okoliczności podczas gry z plików cechuje nieco mniejsza intensywność i wielowymiarowość, z czym absolutnie nie ma problemu grając HFAD10-UBXU.

No i wszystko jasne. Okazuje się bowiem, że mimo nader pokaźnego stażu na rynku HFAS1-XS20U i zbliżającego się wielkimi krokami roku HFAD10-UBXU Fidata doskonale wie co robi – nic a nic z nimi nie kombinując. Są to bowiem urządzenia tyleż skończone i kompletne, co ponadczasowe. Oferują dosłownie wszystko, czego tylko współczesny audiofil mógłby zapragnąć tak od strony funkcjonalnej, jak i brzmieniowej. Jeśli zatem posiadają Państwo wysokiej klasy przetwornik i zastanawiacie się nad rozbudową o / upgradem już posiadanego toru cyfrowego o adekwatny jakościowo plikograj, to tytułowy zestaw wydaje się oczywistą oczywistością niejako z automatu zdejmując Wam z barków konieczność dalszych poszukiwań. Nie wierzycie? Posłuchajcie, tylko potem nie miejcie do mnie pretensji, że nie ostrzegałem. Fidata nie bierze niestety jeńców i jeśli tylko nie jesteście akolitami bezwzględnej analityczności i iście prosektoryjnej antyseptyczności, to konieczność wypięcia i zwrotu wypożyczonego japońskiego duetu z własnego systemu będzie nosiło znamiona dalece posuniętego masochizmu.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Nie wiem, na ile jest to znamienne dla obecnej sytuacji, jednak fakt jest faktem, że nawet takie tuzy świata plików, jak dzisiejszy bohater w postaci japońskiej marki Fidata w swoim portfolio mają transport CD. Owszem, w teorii postrzegania przez brand tematyki obcowania z muzyką raczej do zgrywania popularnych kompaktów na dysk, jednak skoro na oficjalnej stronie znajdziemy informację, iż z powodzeniem ich produkt poradzi sobie w użytkowaniu płyt CD. Czy to ma sens? Jak to w takim razie wypada sonicznie? I o czym konkretnie mowa? Już zdradzam. Otóż dzięki staraniom wrocławskiego Audio Atelier udało się na pozyskać na testy zestaw dwóch źródeł cyfrowych japońskiej marki Fidata w postaci obsługującego większość dostępnych formatów, wyposażonego w pakiet wewnętrznych dysków o pojemności 2TB serwera i odtwarzacza sieciowego plików audio HFAS1-XS20U oraz firmowego transportu CD/DVD/BD HFAD10-UBXU.

Jak obrazują fotografie, nasi bohaterowie są konstrukcjami dość kompaktowymi. Do wykonania obudów obydwu komponentów zostało użyte przyjemnie wyglądające dla oka, szczotkowane aluminium. Korpus serwera jest jakby solidniejszy, bo wykonano go z grubych płatów ozdobnego glinu z jedynie symbolicznym włącznikiem na froncie oraz dwoma terminalami LAN, jednym USB i gniazdem zasilania IEC na tylnym panelu. Natomiast transport srebrnych krążków poza solidnym w domenie grubości, wyposażonym w szufladę do aplikowania płyt wraz z sensorycznym guzikiem wysuwania tacki i diodą sygnalizującą stan pracy awersem, w kwestii pozostałych części obudowy opiera się już nadal dobrze się prezentujących, ale jednak już cienkościennych blachach. Jeśli chodzi o zestaw przyłączy czytnika CD-ków, mamy do dyspozycji jedynie trzy rodzaje USB oraz gniazdo zasilania. Jak wynika z powyższego opisu, oprócz tego, że obydwa urządzenia są na siebie konstrukcyjnie skazane, to w tym przypadku z braku jakiegokolwiek wyświetlacza i przycisków funkcyjnych podczas obsługi opisanego zestawu nie obejdziemy bez stosownej, co ważne, darmowej aplikacji.

Co ciekawego mogę powiedzieć o brzmieniu rzeczonych konstrukcji? Na początek z przyczyn technicznych jedynie skrótowy występ samego transportu HFAD10. Niestety z uwagi na permanentny przymus przejścia sygnału z niego przez serwer jeśli różnice nawet były, okazywały się osiągać wynik na poziomie percepcji. Dlatego też nie chcąc tracić czasu podczas testu na doszukiwanie się marginalnych zmian, wolałem skorzystać z dobrodziejstwa brzmienia serwera HFAS1 i zatopić się w muzyce. I to w muzyce pełnej emocjonalnej ekspresji. A to dlatego, iż dobrze osadzonej w barwie, esencji, energii i najważniejsze, że przy tym odpowiednio kontrolowanej od strony utrzymania w ryzach niskich tonów i pełnej swobody wybrzmiewania. Bez zbędnych wyostrzeń na górze, czy nadmiernego minimalizowania energii, a przez to niezbyt dobrze wypadającego w odbiorze skracania basu, tylko skierowanej na pokazanie wydarzeń scenicznych w przyjemny do obcowania bez ograniczeń czasowych sposób. Oczywiście sposób mogący pochwalić się również dobrym wynikiem pozycjonowania artystów na wirtualnej scenie, bez czego nie zbudujemy zaplanowanych przez muzyków realiów ich występów, co często uniemożliwia wytworzenie pomiędzy nimi, a słuchaczem nici emocjonalnego porozumienia.
Pierwszym z brzegu potwierdzeniem tej sytuacji było jazzowe przedsięwzięcie sztandarowego u mnie pianisty Torda Gustavsena i jego Trio zatytułowane „The Other Side”. I nie chodzi o sprawy dobrego oddania barw instrumentów oraz zróżnicowania ich energii, bo to dla źródła Fidaty jest od lat umiejętnie pielęgnowanym chlebem powszednim, tylko pokazanie zawartych w każdym z nich brzmieniowych kontrastów. Dla przykładu atrybut Torda (piano) raz był budzącym się wulkanem trzęsącym podłogą, by za moment delikatnie i perliście przecinać znakomicie wykreowaną w moim pokoju wirtualną scenę. Podobnie sytuacja wyglądała w odniesieniu do kontrabasu. Raz był jedynie lekko zaznaczonym, nieco rozmytym, jednak znakomicie uzupełniającym ten team bytem, zaś po dojściu do partii solowych, nagle okazywał się być wyraziście podanym w domenie krawędzi, szybkości zmian tempa szarpania strun i dzięki temu długości zawieszenia dźwięku w eterze drapieżnikiem. Zazwyczaj stawiająca na przyjemność grania za wszelką cenę elektronika nieco to uśrednia, jednak nie oszukujmy się, Fidata to rasowy Japończyk, a w tym landzie półśrodki nie są mile widziane. Owszem, ma być muzykalnie, jednak utrata sonicznych aspektów ważnych dla pokazania wirtuozerii artystów nie wchodzi w grę.
Innym stemplem potwierdzającym pełnię kompetencji zabawiania nas muzyką przez HFAS-1 okazał się być zapis koncertu Nirvany „MTV Unplugged In New York”. Powód? Po pierwsze – dzięki znakomitemu operowaniu barwami oraz pulsem każdego z generatorów dźwięku to wydarzenia w dobrym tego słowa znaczeniu wybuchło feerią wokalno-instrumentalnych, przykuwającym mnie do fotela na cały krążek, nieczęsto aż tak emocjonujących artystycznych popisów. Po drugie – mimo grunge’owego rodowodu całość zabrzmiała z jednej strony przyjemnie, ale za to z drugiej nadal wyraziście w domenie agresji. A po trzecie – testowany zestaw fenomenalnie poradził sobie z zorientowaniem tego materiału jako wykonywanego dla szerokiej rzeszy słuchaczy koncertu na żywo. Bez tego nawet najlepszy występ Kurta Cobaina okazałby się nudnym nagraniem studyjnym. A przecież ten sceniczny pomysł kultowej rozgłośni muzycznej zawsze opiewał na bliski kontakt muzyków z usadowionaa wokół publicznością, co mimo trwania prezentowanego przez Fidatę zestawu przy dobrej barwie i wadze nie zabiło poczucia rozmachu prezentacji. Może nie była to obawa, ale podejmując decyzję wykorzystania tej płyty podczas testu byłem ciekawy, jak potomek samurajów wypadnie właśnie w aspekcie wizualizowania projektów koncertowych. Jak się jednak okazało, ciekawość w pozytywny sposób została zaspokojona w stu procentach.

Kogo namawiałbym na próby wieloletniego ożenku z Fidatą? Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy w oparciu o wiedzę jej znakomitego występu z bardzo różnorodnym materiałem muzycznym raczej określę grupę potencjalnych niezainteresowanych. I nie dlatego, że japońskie źródło jest problematyczne konfiguracyjnie lub ciężkie do akomodacji, gdyż jest wręcz przeciwnie, tylko z racji poszukiwania przez tak zwanych „niezgodnych” wojny z muzyką, a nie delektowania się niesionymi przez nią emocjami kreowanymi barwą i esencją muzyki. Do tej niewielkiej grupy będą należeć jedynie na wskroś ekstremalni poszukiwacze szybkości i agresji prezentacji kosztem przywołanej barwy i związanej z nią duchowości. A ekstremalni dlatego, że jak zazwyczaj w konfiguracjach systemu bywa, również w tym przypadku opisane przeze mnie brzmienie tytułowego serwera spokojnie da się lekko przearanżować na swoją modłę. Nie całkowicie jak to mówią do góry nogami, ale pewne akcenty nawet znacznie, co w przypadku otwartej duszy może okazać się dobrym początkiem nawet dla grupy w teorii chadzającej innymi sonicznymi ścieżkami. Interesujące? Myślę, że dla wielu z Was jak najbardziej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audio Atelier
Producent: I-O Data
Ceny:
Fidata HFAS1-XS20U: 8 999€
Fidata HFAD10-UBXU: 8 999€

Dane techniczne
Fidata HFAS1-XS20U
Pojemność dysków: 2,0 TB (4 x 500GB)
Łączność: 2 x RJ45 (1000BASE-T / 100BASE-TX / 10BASE-T); USB 2.0
Obsługiwane formaty plików: wav, mp3 , wma , m4a , m4b , ogg , flac , aac , mp2 , ac3 , mpa , aif , aiff , dff , dsf
Obsługiwane parametry sygnałów: PCM 768 kHz/32 Bit; DSD 22,5Mhz (direct), 11,2MHz (DoP)
Pobór mocy: 32W
Wymiary (S x G x W): 350 x 350 x 65 mm
Waga: 7,3 kg

Fidata HFAD10-UBXU
Łączność: 2 x USB3.2 Gen1 Standard-A (Host); USB3.2 Gen1 Standard-B
Obsługiwane formaty dysków:
Blu-ray: Ultra HD Blu-ray (BD-ROM DL, BD-ROM TL), BD-ROM, BD-ROM DL, BD-R, BD-R DL, BD-R TL, BD-R QL, BD-RE, BD-RE DL, BD-RE TL, BD-R LTH
DVD: DVD-ROM, DVD-ROM DL, DVD-Video, DVD-R, DVD-R DL, DVD-RW, DVD+R, DVD+R DL, DVD+RW, DVD-RAM *3
CD: CD-ROM, CD-ROM XA, Photo CD, Video CD, CD-DA *4, CD-Extra, CD-Text, CD-R,CD-RW
Pobór mocy: 31W
Wymiary (S x G x W): 350 x 350 x 53 mm
Waga: 6,8 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luxman L-507Z

Link do zapowiedzi: Luxman L-507Z

Opinia 1

W dość sporym uproszczeniu, zastosowanym poniekąd na potrzeby niniejszej epistoły, pozwolę sobie założyć, że wśród różnych skrzywień, fobii i upodobań może nie tyle trapiących, co ukierunkowujących poczynania ludzkiej populacji trudną do przecenienia rolę odgrywa wszelakiej maści symbolika. Z jednej strony to znana od pokoleń forma komunikacji – oznajmiania przynależności do określonego kręgu, subkultury, etc., a z drugiej nader czytelny sposób znakowania własności, z terytorium włącznie. Do tego dochodzą swoiste ikony, synonimy określonych wartości, zachowań i brzmień, które w określonych grupach stają się oczywistymi, niewymagającymi kwiecistych opisów, skrótami myślowymi. Podobne mechanizmy są oczywiście obecne w naszym, dość hermetycznym, audiofilskim światku, gdzie od owej symboliki aż się roi a charakterystyczne logotypy, bądź nawet zastosowane materiały, komponenty i rozwiązania techniczne niejako z automatu wywołują określone skojarzenia i oczekiwania. Dlatego też zarówno wspominając o wskaźnikach wychyłowych, jak i japońskim High-Endzie jasnym jest, że krąg podejrzanych zawęża się do dwóch wielce poważanych graczy – Accuphase’a i Luxmana, których wierni akolici porównując ze sobą konkretne modele prześcigają się w udowadnianiu wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem, bądź na odwrót. O ile jednak w portfolio pierwszej z marek panuje ostatnimi czasy względny spokój, to wszystko wskazuje na to, iż ów bezruch konkurencji postanowił wykorzystać drugi z wytwórców nieco odświeżając swój katalog i wypuszczając na rynek kolejną odsłonę jednej ze swoich integr, czyli L-507Z, która dzięki uprzejmości dystrybutora Sieci Salonów Top HiFi & Video Design koniec końców trafiła pod nasz dach a tym samym załapała się na kilkutygodniowe odsłuchy, z których to relację właśnie Państwu postanowiliśmy zaserwować.

Dla wytrawnych znawców tematu oczywistym jest, iż o ile wspomniana we wstępniaku konkurencyjna marka niemalże od zarania dziejów gustuje w szampańskim odcieniu złota, to Luxman upodobał sobie nieco mniej ostentacyjne srebro i poza będącą wyjątkiem potwierdzającym powyższą regułę burgundową wkładką LMC-5 owego umaszczenia się trzyma. Tak też jest w niniejszym przypadku. Ba, konstruktorzy poszli może nie o krok, co drobny kroczek gejszy dalej i zamiast obecnego w poprzednich inkarnacjach 505-ek błękitnego a w L-550AXII i L-590AXII bursztynowego podświetlenia wskaźników VU postawili na świetnie skorelowaną ze szczotkowaną połacią masywnego aluminiowego frontu biel przełamaną czernią ramki owe „wycieraczki” chroniącej. Dodatkowo pomiędzy oboma oknami wygospodarowano miejsce na dwucyfrowy, tym razem czerwony wyświetlacz informujący o poziomie głośności a pod nimi osiem niewielkich diod potwierdzających wybór którejś z dodatkowych funkcji / trybu pracy wzmacniacza. Generalnie front 507-ki łapie za oko symetrycznością, więc zgodnie z powyższym o ile na lewej flance znajdziemy obrotowy selektor źródeł i włącznik główny, to po prawej ich odpowiednikami są bliźniacza gałka regulacji wzmocnienia i zdublowane wyjścia słuchawkowe – w postaci klasycznego dużego jacka 6,3mm, jak i 4.4mm Pentaconna mogącego pochwalić się odseparowaniem od siebie masy obu kanałów. Jeśli chodzi o dalszą klawiszologię, to po lewej dostępne są przyciski odpowiedzialne za rozdzielenie sekcji integry na pre i końcówkę mocy oraz wybór obciążenia wbudowanego phonostage’a a po prawej aktywator tryby Line Straight omijającego wszelakie regulatory i skracającego ścieżkę sygnału oraz wyciszenia (Mute). Z kolei centrum dolnego pasa frontu zarezerwowano dla czterech obrotowych przełączników oferujących wybór terminali głośnikowych, regulację basu (100Hz), oraz wysokich tonów (10kHz) w zakresie ±8dB. Krótko mówiąc mamy wszystko pod ręką a jednocześnie trudno mówić tu o jakimkolwiek powodującym oczopląs przeładowaniu. Jedyne czego do pełni szczęścia mi brakuje to znanego m.in. McIntosha i ww. Accuphase’a podświetlenia logotypu, ale to tylko takie moje nieporadne i usilne szukanie mankamentów tam, gdzie ich de facto nie ma.
Połać płyty górnej zdobią dwa potężne płuca kratek wentylacyjnych umożliwiających swobodną cyrkulację powietrza chłodzącego ukryte pod nimi trzewia. A jest co chłodzić, gdyż pracująca w klasie AB, klasycznie tranzystorowa 507-ka radiatory ma schowane przed wzrokiem ciekawskich wewnątrz korpusu a przez czarne blachy pokrywające ich boki wymianę ciepła trudno uznać za satysfakcjonującą.
Rzut oka na ścianę tylną to czysta przyjemność i dowód na to, że pewnych rzeczy nie ma sensu zmieniać. Wzdłuż dolnej krawędzi pyszni się bateria zdublowanych suto oblanych plastikiem (zabezpieczenie przeciwzwarciowe) terminali głośnikowych uzupełniona klasycznym gniazdem zasilającym IEC. Z kolei piętro wyżej znajdziemy, patrząc od lewej komplet złoconych terminali RCA z uzupełnioną o zacisk uziemienia parą wejść na przedwzmacniacz gramofonowy i czterema wejściami liniowymi wy/wejścia z/na przedwzmacniacza/końcówkę mocy i dwie pary wejść XLR z dedykowanymi przełącznikami umożliwiającymi przełączenie fazy. Wyliczankę zamykają przelotki triggera i sterowania. Całość posadowiono na niezwykle solidnych, toczonych mosiężnych nóżkach, więc przynajmniej na początku można w tej materii dać sobie spokój z eksperymentami a gdy emocje opadną na spokojnie dobrać coś nieco bardziej zaawansowanego.
W komplecie znajdziemy również dopasowany stylistycznie pilot zdalnego sterowania, który nie dość że jest wykonany z aluminium a nie odstręczającego plastiku i przywodzi na myśl skojarzenia ze sterownikami w jakie wyposażano legendarne „fornirowane” Trinitrony, to w dodatku zapewnia pełną kompatybilność z firmowymi odtwarzaczami CD, które opuściły mury japońskiej fabryki po … 1996 roku.
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to tutaj również próżno szukać oszczędności i bałaganu, bowiem wnętrze 507-ki podzielono na sześć komór. Centralną i zarazem największą okupuje potężny, zamontowany na dedykowanym, antywibracyjnym podeście transformator EI wraz z imponującą baterią ośmiu kondensatorów o pojemności 10 000 μF każdy. Z kolei wzdłuż ścian bocznych rozlokowano przytwierdzone do radiatorów końcówki mocy oparte na trzech parach tranzystorów bipolarnych na kanał. Tuż za ścianą przednią ulokowano sekcję przedwzmacniacza, gdzie uwagę zwraca autorski układ regulacji głośności, w którym zmotoryzowany Alps jest jedynie sterownikiem dedykowanego układu scalonego kontrolującego 88-krokowy tłumik zintegrowany z obwodem wzmocnienia (LECUA1000 – Luxman Electric Controlled Ultimate Attenuator). Zapewnia on, w przeciwieństwie do konwencjonalnych potencjometrów stałą impedancję wyjściową, płaskie pasmo przenoszenia, brak przesunięć fazowych, niskie zniekształcenia oraz bardzo wysoki odstęp sygnału od szumu. Z kolei niejako na nowo zaprojektowano pętlę sprzężenia zwrotnego LIFES (Luxman Integrated Feedback Engine System) ograniczając ilość elementów równoległych osiągając tym samym 50% redukcję zniekształceń harmonicznych. Na styku sekcji przedwzmacniacza i kolejnego stopnia wzmocnienia zastosowano dodatkowo dyskretny układ bufora.

Po ochach i achach nad iście zjawiskową aparycją chciał, nie chciał wypadałoby co nieco napisać o brzmieniu naszego gościa, do czego zabierałem się jak przysłowiowa sójka za morze. Powyższa zachowawczość nie wynikała jednak z mojej złej woli a oczywistych obaw związanych z ewentualnym rozjazdem walorów wizualnych i sonicznych. W dodatku obaw na swój sposób wcale nie bezpodstawnych, gdyż mających swe źródło w przeszłości. Pamiętacie Państwo „neurochirurga w jedwabnych rękawiczkach”, czyli L-509X? Ja doskonale, głównie ze względu na perfekcyjną precyzję, onieśmielającą rozdzielczość i iście zabójczą holografię czyniącą z niego audiofilski wariograf i pogromcę nie tylko nie do końca referencyjnych nagrań, lecz i nie do końca przemyślanych / dopasowanych elementów toru. Niby wszystko było nie tylko OK., lecz najwyższej próby, jednak po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że z takim perfekcjonistą na dłuższą metę mógłbym nie wytrzymać, gdyż niespecjalnie lubię gdy ktoś nie ważne z jak daleko posuniętą uprzejmością, a jak wiadomo Japończycy pod tym względem są mistrzami, na każdym kroku mnie poprawia, koryguje i wskazuje potknięcia, oraz niedoskonałości. Dwutygodniowe szkolenie pod okiem takiego cierpiącego na nerwicę natręctw i obsesję perfekcjonizmu, posiadającego wszystkie możliwe dany / stopnie wtajemniczenia Sifu (師傅) jest jak najbardziej wskazane, ale kilka dekad … no, nie wiem. Chyba, że ktoś lubi taką musztrę i klimat dobrych japońskich horrorów medycznych z masą igieł i innych ostrych przedmiotów oraz z charakterystyczną wonią środków antyseptycznych na pierwszym planie. Oczywiście stosuję tu potężną hiperbolę, jednak robię to w ściśle określonym celu – by stworzyć pewien podkład, punkt wyjścia pozwalający spojrzeć na tytułową konstrukcję z pewnej perspektywy i w określonym kontekście. I gdy posiądziemy już świadomość tego faktu wystarczy wygodnie rozsiąść się w ulubionym fotelu, napełnić sygnowane herbem ulubionej destylarni szkło Glencairn stosownym płynnym złotem i … z nieukrywaną ulgą stwierdzić, że L-507Z jest zdecydowanie bardziej ludzki od ww. integry. Nadal szalenie gładki, wręcz jedwabisty i zapewniający wzorcową holografię, lecz zarazem zauważalnie bardziej wysycony i organiczny w swym wyrazie. Nie oznacza to bynajmniej, że 507-ka ma ambicję ścigać się ze stereotypową „lampowością”, bo tak nie jest, lecz jedynie dąży do większej emocjonalności i naturalności a nie stonowania i neutralności przekazu. Ba, w swych staraniach idzie dalej aniżeli jubileuszowy L-595ASE, choć od razu należy rozwiać wszelkie wątpliwości i jasno powiedzieć, że do kremowości i soczystości firmowych dzielonek w stylu 700-ek, o 900-kach nawet nie wspominając jeszcze nieco naszemu gościowi brakuje, jednak bezdyskusyjnie podąża śladami wyżej urodzonego rodzeństwa.
Dzięki temu już bez większych obaw mogłem sięgnąć po „The Atlantic” Evergrey, gdzie iście epicka potęga brzmienia idzie w parze z progresywnie połamanymi liniami melodycznymi a jakby tego było mało tożsama wspomnianej progresywności wieloplanowość zamiast kilkunastominutowych tasiemców zostaje skondensowana do pięcio – sześciominutowych majstersztyków. Wyjątkiem jest otwierający ww. wydawnictwo „A Silent Arc”, choć i jemu nie sposób zarzucić jakichkolwiek dłużyzn. Luxman z iście zegarmistrzowską precyzją panował nad szalenie zagmatwaną całością z jednej strony bestialsko smagając ognistymi riffami i oddając pełnię energii kopiącej stopy a jednocześnie podkreślał aspekt melodyczny kompozycji i komunikatywność warstwy wokalnej. Nie robił tego jednak poprzez wypychanie przed szereg, bądź sztuczne dosłodzenie a jedynie na drodze właściwego przyoblekania soczysta i krwistą tkanką nader solidnego kośćca i wtłoczenie całości w kreślone odważną kreską kontury. Mamy zatem zachowaną idealną równowagę pomiędzy ostrością konturu a mięsistością body i jedynie od reprodukowanego materiału i reszty toru zależeć będzie co dobiegnie naszych uszu. Co istotne 507-ka nie ma ambicji piętnowania ewentualnych potknięć, czy to wykonawczych, czy realizacyjnych, więc odpada nam już na starcie troska i szukanie remedium na ewentualne podkreślanie sybilantów, czy też nazbyt ofensywną górę.
Kolejnym beneficjentem umiejętności japońskiej amplifikacji jest oczywiście wszelakiej maści wielka symfonika, gdzie o gradacji planów, właściwym oddaniu potęgi kilkudziesięcioosobowego aparatu wykonawczego i skokach dynamiki zdolnych przyprawić o migotanie przedsionków co słabsze jednostki nawet nie ma co wspominać, bo to oczywista oczywistość. Warto jednak nadmienić, że Luxman pomijając wrodzoną rozdzielczość skupia się na spektaklu muzycznym przede wszystkim w ujęciu globalnym, czyli wychodząc od idei całości pozwala w trakcie „konsumpcji” na sukcesywne delektowanie się poszczególnymi ingrediencjami. W dodatku wydaje się całkiem skutecznie zaimpregnowany na tanie, samplerowe zagrywki w stylu akcentowania trzeszczących siedzisk na widowni, czy też „przypadkowo” wyłapanych przez mikrofony kaszlnięć publiczności. Co prawda owe artefakty nie zostają w trakcie reprodukcji zniwelowane, lecz odzierane są ze sztucznie doklejanej im atencji i parcia na szkło. Krótko mówiąc nie tyle wracają, co są karcącym spojrzeniem odsyłane na swoje, właściwe im miejsce.
A jak małe, kameralne składy? Cóż, z przykrością, oczywiście fałszywą, muszę stwierdzić, że nie tylko nie gorzej, co wręcz lepiej od poprzednich przejawów artystycznej kreatywności przedstawicieli homo sapiens. Proszę tylko sięgnąć po przeuroczy „Skyline” super trio w składzie Ron Carter, Jack DeJohnette,, Gonzalo Rubalcaba by na własne uszy przekonać się jaką to wirtuozerią wykazuje się 507-ka w domenie mikrodynamiki i oddania zarówno flow obecnego między muzykami, jak i ognistości oraz zaraźliwej żywiołowości poszczególnych kompozycji. Mamy tu wszystko, czego złakniona wyrafinowanych doznań jazzowa dusza może tylko zapragnąć. Niewielki mistrzowski skład, perfekcyjny, niejako wpisany w DNA, warsztat pozwalający na pewną, wynikającą z doświadczenia nonszalancję będącą zaprzeczeniem młodzieńczej chęci zaimponowania, co w rezultacie prowadzi do dyskusyjnych pod względem artystycznym popisów, oraz śmiało mogącą uchodzić za referencyjną realizację. Zawieszone w praktycznie idealnej czerni instrumenty miały w pełni naturalne nie tylko gabaryty, lecz i barwę brzmienia oraz skalę generowanych dźwięków, więc nie było mowy o autorskiej interpretacji a jedynie możliwie wiernej oryginałowi i stanowi faktycznemu reprodukcji. I bazując na tych składowych Luxman czaruje na tyle udanie, że wrażenie uczestnictwa w sesji nagraniowej osiąga niebezpieczny poziom intensywności. Ba, kilkukrotnie łapałem się na tym, że niemalże bezwiednie, gdy tylko z zamykającego album „RonJackRuba” wybrzmiewała ostatnia nuta natychmiast klikałem przycisk play, by czym prędzej zafundować sobie jakże miłą mym uszom powtórkę z rozrywki.

I cóż można w ramach podsumowania o Luxmanie L-507Z napisać więcej aniżeli to, co wyartykułowałem w powyższych akapitach? Chyba tylko to, że szalenie udała się ta integra Japończykom, gdyż łączy poniekąd wodę z ogniem. Czyli spaja w jedną, niezwykle homogeniczną całość analityczność 509-ki z muzykalnością i wysyceniem zbliżonym do poziomu 700-ek, więc jeśli tylko nie szukacie Państwo przysłowiowego „ulepka”, bądź świata poza lampami nie widzicie, to odsłuchu we własnym systemie L-507Z raczej nie powinniście odkładać na później, gdyż z jednej strony obecnie co jak co, ale ceny raczej nie spadają a z drugiej naprawdę szkoda czasu na słuchanie urządzeń oferujących jedynie ułamek tego, co potrafi tytułowa konstrukcja.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U2 Mini + Omicron Magic Dream Classic + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Furutech FA-13S
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Zawsze, gdy podczas rozmów ze znajomymi pada magiczne słowo Luxman, z automatu na myśl przychodzą mi trzy aksjomaty związane z tym japońskim brandem. Pierwszym jest od lat w temacie sekcji wzmocnienia bardzo spójny, bo w oparty o wskaźniki wychyłowe design. Drugim jest bardzo mocne pożądanie jego konstrukcji przez szeroką rzeszę melomanów. Zaś trzecim po umiejętnej konfiguracji z resztą systemu zjawiskowe brzmienie. I gdy wydawałoby się, że marka będąc na tak mocnej fali wznoszącej raczej nie musi zabiegać o jakiekolwiek testy, wbrew pozorom jest zgoła inaczej. Naturalnie chodzi o poinformowanie potencjalnych zainteresowanych o naturalnych różnicach pomiędzy danymi produktami. Dlatego też w odpowiedzi na zaistniałą sytuację, dzięki zaangażowaniu Sieci Salonów Top Hi-Fi & Video Design tym razem na recenzencki tapet trafiła kolejna integra spod znaku Luxmana w specyfikacji L-507Z.

Jak wygląda nasz bohater? Jak to jak? Jak rasowy Luxman. W tym przypadku mamy do czynienia z czarną, dzięki stosownym kratkom na górnej połaci i bocznych ściankach grawitacyjnie wentylującą trzewia wzmacniacza obudową oraz bogato uzbrojonym, srebrnym frontem z grubego płata aluminium. Pierwsze skrzypce na awersie grają centralnie umieszczone, podświetlane na biało, wielkie wskaźniki wysterowania. Na ich zewnętrznych flankach konstruktorzy zorientowali dwie sporej średnicy gałki – lewa selektor wejść, prawa Volume. Natomiast pod nimi znajdziemy serię guzików i manipulatorów w skład których patrząc od lewej strony wchodzą: guzik inicjujący pracę, przyciski SEPARATE oraz wyboru obsługiwanej wkładki gramofonowej MM/MC, następnie cztery pokrętła – ustalenie wykorzystania jednego z dwóch sekcji zasilania kolumn i w kolejności Bas, Treble oraz Balance, za nimi guziki Line Straight i Mute, zaś całkiem na prawej stronie dwa różnej wielkości wejścia słuchawkowe – mały i duży Jack. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w swej bogatej ofercie oferuje nam dwa komplety terminali dla zespołów głośnikowych, zacisk uziemienia, trzy zestawy wejść liniowych od RCA, przez przelotkę sygnału, po XLR, przelotkę Trigerów i sterowania oraz typowo dla japońskiej elektroniki dwu-pinowe gniazdo zasilania IEC. Naturalnie w komplecie ze wzmacniaczem dostajemy pilot zdalnego sterowania. Wieńcząc skrótowy opis naszego bohatera spieszę donieść, iż w temacie oddawanej mocy ten zgrabny piecyk jest w stanie pochwalić się poziomem 2 x 110W przy 8 Ohm i 2 x 220W przy 4 Ohm.

Rozpoczynając opis brzmienia 507-ki już na starcie muszę oznajmić stanowczo jedną kwestię. Brzmienie naszego bohatera to konsekwentna kontynuacja szkoły grania Luxmana, czyli dobre zwarcie się w sobie dźwięku, odpowiednia szybkość narastania sygnału i przy odpowiednim osadzeniu w masie, gdy wymaga tego materiał muzyczny mocne uderzenie. Bez poszukiwania na dłuższą metę nudnawego podkolorowywania, a przez to zwalniania przekazu, tylko propozycja konkretnego pokazania danego wydarzenia. W moim odczuciu jakby mniej bezpośredniego niż niegdyś oceniania na naszych łamach 509-ka, ale pomysł na pokazanie świata dźwięku jest tożsamy. Naturalnie to nie jest jedyna do zrealizowania brzmieniowa inkarnacja tego wzmacniacza, bowiem tak jak to w naszym hobby bywa, zawsze estetycznie można ją nieco przeciągnąć na swoją stronę. Co prawda A-klasowego Passa z niego nie zrobimy, ale za sprawą odpowiedniego doboru okablowania wspomniane przed momentem aspekty da się nieco ugładzić. Jednak żeby nie było, tylko w momencie takiej potrzeby i aby niczego nie popsuć tylko trochę, bowiem jestem święcie przekonany, iż ktoś znający się na rzeczy do muzyki z gatunku przysłowiowego niewymagającego plumkania w tle, nie będzie na siłę wywracał świata audio zaprzęganiem do tego popularnie zwanego Lux-a, tylko poszuka sobie odpowiedniego cherlaka. Powód? Po pierwsze – Japończyk nie pokaże pełni swoich możliwości. A po drugie – zakładane przez inżynierów inne kryteria finalnego brzmienia nie pozwolą na prezentację jak po spożyciu Pavulonu. Na to wyrób kraju samurajów zwyczajnie nie pójdzie. On kocha rozmach, swobodę kreowania i dobrze rozumianą twardość dźwięku, a nie sztuczne rozmiękczanie.
Weźmy na przykład najnowszy materiał Rammsteina „Zeit”. To jest ogień w najczystszej postaci, który rozmyty nadmierną ilością plastyki, dociążenia i grania co prawda czasem przyjemnymi dla ucha, ale jakże nieprzystającymi do tego typu muzy plamami, zwyczajnie brzmiałby jak flaki z olejem. A tak dzięki tytułowej integrze dostałem nie tylko odpowiednie, bo zapisane w materiale źródłowym kopnięcie, ale również nieprzewidywalność następujących po sobie fraz dźwiękowych, a wszystko podane w znakomitym timingu i z odpowiednią ostrością rysowanej w eterze wirtualnej sceny. Ta płyta nie może zostawiać jeńców i tak w stu procentach się stało. Owszem, po przesłuchaniu całego materiału byłem lekko zmęczony jej soniczną agresją, ale po to włożyłem ją do transportu. Czy to ballada, czy mocniejsze uderzenie, zawsze znakomicie czułem, że Rammstein ze swoimi płytami stawia na energię i wyrazistość. Z pozoru mogącymi słuchacza zniechęcić, jednak w momencie dobrego odtworzenia, całkowicie zmieniającymi postrzegania tego artysty. I co tu dużo mówić, puszczając ją tak zakładałem i ku mojej uciesze się nie zawiodłem.
Co więcej, nie zawiodłem się również na zgoła odmiennej muzyce spod znaku jazzowych opowieści Tord Gustavsen Trio „Opening”. To mój ulubiony (skandynawski) styl jazzowy, w którym bardzo ważne są trzy aspekty. Pierwszy to dobra kontrola dźwięku, czyli projekcja bez szkodliwego rozmycia niskich tonów. Drugą jest idealne zaznaczenie źródeł pozornych na prezentowanej z rozmachem wirtualnej scenie. Zaś trzeci opiewa na swobodę wybrzmiewania poszczególnych instrumentów Żadnego zbytniego malowania pastelą, czy nadgorliwego pogrubiania kreski poszczególnych bytów. Ma być dokładnie i swobodnie, bo na tym ta muzyka polega. Oczywiście z odpowiednią wagą, ale bez przekraczania dobrego smaku. I taką mniej więcej dostałem. A mniej więcej dlatego, że nawet po roszadach kablowych wzmacniacz nie zapomniał o swoim kodzie DNA i przy nadaniu muzyce fajnego body, w domenie krawędzi dźwięku nadal był w swoim żywiole. Jednak biorąc pod uwagę nadanie temu akcentowi jedynie cech sznytu, w najmniejszym stopniu nie był to jakikolwiek problem, tylko inne spojrzenie na ten sam materiał. Myślicie, że bronię Japończyka? Nic z tych rzeczy. Przecież od zawsze piszę, że nawet w momencie osobistego hołubienia dobremu konturowi dźwięku oczekuję od niego pewnego rodzaju tłustości, czego akurat w tym przypadku było nieco mniej. A dlatego, że tak być nie mogło, gdyż to wynika z ogólnego podejścia Luxmana to estetyki nadmiernego nasycenia. Jednak reasumując ocenę tego krążka bez najmniejszego naciągania faktów oznajmiam, iż wspomniany terapeutyczny, bo uspokajający tematem, za to nie pozwalający zasnąć sposobem rysowania w eterze jazz został zaprezentowany na bardzo dobrym poziomie.

Jak w szerokiej populacji melomanów pozycjonowałbym tytułowego Luxmana L-507Z? Chyba nikogo nie zdziwi opinia, iż jedynymi, którzy raczej nie znajdą z nim nici porozumienia są zatwardziali lampiarze z ich poszukiwaniem ukrytej w miękkości i plastyce ponad wszystko magii. Tego Japończyk nie będzie w stanie przeskoczyć. Jednak już miłośnicy muzyki podanej w zwarty, pełen energii i rozmachu sposób – nawet ci lubiący nieco grubszą kreskę i bardziej esencjonalny przekaz, powinni się nim zainteresować. Jak wspominałem, wpięty w dany system z marszu zagra na swoją modłę. Jednak po umiejętnym ubraniu go w peryferia sprzętowo-kablowe z pewnością ewaluuje w pożądanym kierunku. Czy idealnie w oczekiwania, to już insza inszość. Ale bez względu na wynik, spędzony z nim czas znakomicie pokaże, z jakim drive-m może wypaść nasza ulubiona muzyka. Zapewniam, będzie się działo. A przecież w naszej zabawie chyba o to chodzi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: Luxman
Cena: 45 999 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 110 W (8 Ω), 2 x 220 W (4 Ω)
Pasmo przenoszenia:
– PHONO: 20Hz – 20kHz (±0.5dB)
– LINE: 20Hz – 100kHz (-3dB)
Stosunek sygnał/szum:
– PHONO (MM): >91dB
– PHONO (MC): >75dB
– LINE: >105dB
Zniekształcenia THD: <0.007% (8Ω, 1kHz); <0.03% (8Ω, 20Hz – 20kHz)
Czułość/impedancja wejściowa:
– PHONO(MM): 2.5mV / 47kΩ
– PHONO(MC): 0.3mV / 100Ω
– RCA: 180mV / 47kΩ
– XLR: 180mV / 79kΩ
– MAIN IN: 1.05V / 47kΩ
Zakres regulacji equalizacji:
– Bas: ±8dB @ 100Hz
– Wysokie: ±8dB @ 10kHz
Pobór mocy: 350W (bez sygnału); 886W; 0,4W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 178 x 454 mm
Waga: 25.4kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Violectric PPA V790

Dla wszystkich entuzjastów czarnej płyty, którzy na poważnie traktują odtwarzanie muzyki z gramofonu marka Violectric ma nie lada gratkę: zaawansowany przedwzmacniacz gramofonowy PPA V790. To najwyższej klasy urządzenie, które wykorzystuje autorską technologię niemieckiej marki w zakresie wzmocnienia sygnałów audio, a do tego posiada funkcjonalność, która nie ma sobie równych. Do przedwzmacniacza tego możemy podłączyć nie tylko aż sześć wkładek gramofonowych i wybierać między nimi przełącznikiem na przednim panelu, ale też każda z wkładek może mieć swoje własne ustawienia w zakresie impedancji, pojemności, wzmocnienia oraz krzywej korekcji. I to wcale nie koniec możliwości tego wzmacniacza!

Violectric PPA V790 – unikalny układ wzmocnienia
W przypadku tak niewielkich i delikatnych sygnałów, jak te pochodzące z wkładek gramofonowych niezwykle istotne jest to, aby przedwzmacniacz gramofonowy ich nie zniekształcał i wzmacniał je bez wprowadzania niepożądanych szumów. Dlatego też w PPA V790 zastosowano specjalną topologię układu wzmacniającego, która sprawia, że nawet niskonapięciowe sygnały z wkładek MC będą zostaną potraktowane z należytą precyzją.
Stopnie wzmocnienia we wzmacniaczu Violectric PPA V790 oparte są o sprzężone stałoprądowo (DC) superszybkie bipolarne tranzystory wejściowe w układzie kaskady. Taka konfiguracja, specjalnie zaprojektowana do tego wzmacniacza, oferuje nie tylko najszersze pasmo przenoszenia, czy ekstremalnie niskie szumy, ale ma też niezwykle niskie zniekształcenia. A to z kolei bezpośrednio przekłada się na brzmienie o szerokim zakresie dynamiki, które przy tym jest nie tylko transparentne, ale i całkowicie pozbawione sztucznych naleciałości.

Wiele wejść i ogromna elastyczność działania
Niemiecki producent adresuje swój przedwzmacniacz gramofonowy do zaawansowanych entuzjastów czarnej płyty, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, iż nierzadko posiadają oni niezwykle rozbudowane systemy analogowe. Dlatego też do PPA V790 możemy podłączyć aż sześć wkładek gramofonowych równocześnie: trzy zbalansowane i trzy niezbalansowane. Co niemniej istotne, dla każdego z wejść, a zatem i każdej wkładki możemy indywidualnie ustawić takie parametry, jak impedancję wejściową, pojemność, krzywą korekcji oraz filtr subsoniczny. Wszystko to możemy wygodnie ustawić na przednim panelu urządzenia, a wybrane wartości będą czytelnie pokazane poprzez subtelnie podświetlone na biało diody LED.

Jednocześnie Violectric PPA V790 pozwala w elegancki sposób połączyć wkładki MM oraz MC w jednym torze, bo oferuje – i to w przypadku każdego z wejść osobno – niezwykle szeroki zakres wyboru wzmocnienia w zakresie od +30 do +66 dB. Co więcej, wzmacniacz posiada także diodę informującą o przesterowaniu, a to znacznie ułatwi nam uzyskanie ustawienia, które zapewni nam najszerszy zakres dynamiki.
Dodatkowo, na wyjściu przedwzmacniacza możemy wybrać jeden z trzech dostępnych poziomów wzmocnienia: 0, +6 oraz +12 dB. A to z kolei pozwala na optymalne wysterowanie kolejnego elementu w torze, jak przedwzmacniacz liniowy, czy wzmacniacz zintegrowany.

Bezproblemowe odtwarzanie starszych realizacji
Zdecydowana większość, nawet bardzo drogich przedwzmacniaczy gramofonowych oferuje jedynie krzywą korekcji RIAA. Jednakże, aby zapewnić jak najszerszy zakres kompatybilności i umożliwić odtwarzanie starszych płyt i bardziej egzotycznych realizacji, w Violectric PPA V790 mamy także możliwość wyboru krzywych NAB oraz Columbia-LP. Co niemniej ważne, każda z tych krzywych jest bardzo precyzyjnie odtworzona i dokładność ich odwzorowania wynosi zdumiewające 0,1 dB.
Niskoszumne zasilanie i solidna obudowa Violectric PPA V790 posiada specjalnie zaprojektowane zasilanie o niezwykle niskim poziomie szumów własnych, które zapewnia optymalną pracę czułym układom wzmacniającym niewielkie sygnały z wkładek gramofonowych. Z kolei precyzyjnie spasowana obudowa wykonana z obrabianych za pomocą CNC bloków aluminium nie tylko zabezpiecza urządzenie przed szkodliwymi polami elektromagnetycznymi, ale chroni także przed niepożądanymi wibracjami. To z kolei przekłada się nie tylko na niezwykle niski poziom szumów, ale też bezpośrednio na czystość brzmienia, które jest nie tylko dynamiczne, ale i całkowicie pozbawione granulacji.

Violectric PPA V790 dostępny jest już w sprzedaży w cenie 19220 zł brutto.
Klienci mogą go nabyć lub przetestować w renomowanych salonach audio.

Violectric PPA V790 – najważniejsze dane techniczne:
– 3 wejścia dla wkładek zbalansowane XLR
– 3 wejścia dla wkładek niezbalansowane RCA
– 7 poziomów impedancji wejściowej od 10 do 1000 omów (dla wkładek MC)
– 8 poziomów pojemności wejściowej od 22 do 1000 pF (dla wkładek MM)
– 7 poziomów wzmocnienia od +30 do +66 dB
– wskaźnik poziomu przesterowania
– 3 krzywe korekcji: RIAA, NAB, Columbia-LP
– przełączalny filtr Subsonic
– potrójny układ podwyższający poziom wzmocnienia dla perfekcyjnego dostosowania przedwzmacniacza do istniejącego toru audio
– wszystkie indywidualne ustawienia dla wkładek są zapamiętywane przez urządzenie

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gauder Akustik Capello 100 Be

Link do zapowiedzi: Gauder Akustik Capello 100 Be

Opinia 1

Jak większość z Was prawdopodobnie zdążyła zauważyć, z tytułową marką Gauder Akustik, że tak powiem, jesteśmy za pan brat. Od lat staramy się brać na recenzencki tapet co ciekawsze ich konstrukcje, co nie oszukujmy się, znakomicie unaocznia nam proces zachodzących zmian w następujących po sobie modelach kolumn tego producenta. Jakich? To oczywiście przy użyciu wyszukiwarki na naszej stronie dość łatwo prześledzić, jednak chcąc potwierdzić obranie dobrego kierunku owej ewolucji przypomnę tylko, że od ponad roku jestem szczęśliwym posiadaczem jednego z zestawów tego wytwórcy. A szczęśliwym dlatego, że kolokwialnie mówiąc zaczęły grać muzykę przez duże „M”. Oczywiście początki tego procesu swoje korzenie miały w topowych nowościach, ale jak to zazwyczaj bywa, nadchodzi czas aby dany pomysł na dobry dźwięk zszedł do poziomu osiągalnego dla zwykłego zjadacza chleba. I z takim, może jeszcze nie z najniższych pułapów cenowych, ale raczej z dolnej części portfolio, przypadkiem mamy dzisiaj do czynienia. Przyznaję, tanio nie jest, ale jak spojrzymy na wykorzystane komponenty – najnowszy projekt głośnika wysokotonowego z berylową membraną według projektu wieloletniego konstruktora znanego chyba wszystkim niemieckiego Accutona – po prostu budżetowo być nie może. Jednak gdy w obecnych szalonych czasach w ofercie tak rozpoznawalnego producenta konstrukcji z segmentu High End za sporej wielkości podłogówki z najnowszymi pomysłami technologicznymi na pokładzie oscylujemy w granicach 100 kzł, chyba nie jest aż tak źle. O czym zatem będziemy dzisiaj deliberować? Otóż dzięki zaangażowaniu logistycznemu katowickiego RCM-u w nasze progi zawitały pachnące syndromem światowej nowości niemieckie kolumny Gauder Akustik Capello 100 Be.

Tak jak Roland Gauder ma w zwyczaju, czyli już na poziomie będących ostoją dla przetworników skrzynek podejmując walkę ze szkodliwymi falami stojącymi, również w temacie obudów naszych bohaterek poszedł sprawdzoną od lat drogą. Chodzi o to, że przy zastosowaniu płaskiego frontu boczne ścianki są zbiegającymi się ku znacznie węższym plecom obłymi połaciami, co przy okazji świetnej prezencji znakomicie niweluje będące wielkim problemem wspomniane fale stojące. A gdy już jesteśmy przy wizualizacji opisywanych konstrukcji, nie można przemilczeć faktu, iż dodatkowego sznytu elegancji w przypadku testowanego modelu nadaje nałożenie nań czarnego lakieru fortepianowego. Jeśli chodzi o zastosowane na awersie przetworniki, wszystkie są swoistą nowością w ofercie Rolanda Gudera i pochodzą z nowej manufaktury czerpiącej z wieloletnich doświadczeń projektowania dla wspominanego we wstępniaku głośnikowego potentata Accutona. Zakres góry obstawia uważana przez LG za lepszą brzmieniowo nawet od głośnika diamentowego, nowo opracowana kopułka berylowa, zaś średnicę i dolny zakres pomalowane na czarno przetworniki z membranami aluminiowymi. Kreśląc kilka zdań o tylnym panelu przyłączeniowym nie sposób nie potwierdzić jego stosunkowo skromnej szerokości. Jednak wystarczającej, aby w jej dolnej części zaaplikować osobne komplety terminali dla kabli kolumnowych dla zakresu góry i środka oraz dołu plus dwóch umieszczonych nad sobą zestawów otworów, dzięki dedykowanym zworom pozwalających dostosowanie do reszty systemu estetyki grania kolumn w zakresie basu. Górny pakiet daje możliwość dodania lub zmniejszenia jego ilości w zakresie +/- 1.5 dB, natomiast drugi moduluje go przy pomocy wprowadzonych do oferty zewnętrznych modułów zmieniających strojenie zwrotnicy – z uwagi na fajne i przy okazji zaskakujące efekty o tym wspomnę nieco później. Kontynuując miting opisujący budowę rzeczonych kolumn jestem jeszcze zobligowany dodać, iż w tym przypadku port bass-refleks konstruktor skierował w dół, zaś jego bezpieczną odległość od podłogi ustalają znajdujące się w standardzie, wyposażone w regulowane kolce, zwiększające punkty podparcia konstrukcji poprzeczne aluminiowe łapy. Jeśli chodzi o przygotowanie smukłych Niemek do procesu logistyki, kolumny po ubraniu w ochronne materiałowe pokrowce i osadzeniu w wyprofilowanych styropianowych wytłoczkach, pakowane są w łatwe w przemieszczaniu i przy okazji minimalizujące nadmierną wagę, solidne kartony.

Jak wypadł najnowszy projekt Rolanda Gaudera w specyfikacji Capello 100Be? Kurde, bez względu na fakt jak brutalnie to zabrzmi, nie mogę powiedzieć inaczej niż – kolejne konstrukcje spod jego ręki grają muzykę. Co to oznacza? Otóż niegdyś nie raz w wystawowych kuluarach słyszałem opinię, że Gaudery często buczą i cykają. I dlatego, gdy od jakiegoś czasu podczas testów „nausznie” zderzam się ze zgoła inną niż przytoczoną estetyką grania, chcąc podnieś odbiór ostatnich działań Rolanda do poziomu przełomu specjalnie tak agresywnie rozpocząłem ten akapit. Tak, tak, obecne propozycje zza naszej zachodniej granicy to całkowicie inna szkoła brzmienia. Pełna energii, esencji i nienachalnej swobody. Żadnego przekraczania dobrego smaku, tylko służba w oddaniu pełnego emocji, dobrze osadzonego w dolnym zakresie, znakomicie pokazującego barwę i pakiet informacji w środku pasma oraz bardzo dźwięcznego i dalekiego od nadinterpretacji przez wysokie tony przekazu muzycznego. I co w tym jest najciekawsze, bez względu na słuchany repertuar od przysłowiowego jazzowego plumkania, przez brutalne popisy rockowe, po miażdżące bębenki uszne elektroniczne pomruki. Naciągam fakty? Bynajmniej, gdyż sam tym faktem jestem pozytywnie zaskoczony. Dawniej wspomniany na początku odbiór konstrukcji spod znaku tytułowej manufaktury raczej forował muzykę z duszą agresora, gdy tymczasem kolejny raz przekonuję się, jak dalece marka odeszła od dawnych standardów. To w dobrym tego słowa znaczeniu zgoła inne, znakomicie odnajdujące się w szerokim spektrum muzyki brylowanie pośród świata dźwięków. Jakie konkretnie? Po pierwsze – mimo solidnej dawki dalekich od nieprzyjemnej twardości, ale również nielejących się niskich tonów, wszystko jest pod pełną kontrolą i kreowane z dobrą kreską. Po drugie – esencjonalny, kiedy trzeba miękki, zaś innym razem odpowiednio informacyjny środek jest zbiorem niekończących się, jak nigdy oddanych w domenie emocji, przez to świetnie pokazanych w projekcji 3D wydarzeń scenicznych. A po trzecie – prezentowana przez najnowszy tweeter góra pasma bez jakiegokolwiek przejaskrawienia pokazuje dosłownie najdrobniejszy niuans brzmieniowy słuchanego materiału. A gdy do powyższej wyliczanki dodamy łatwe znikanie kolumn z pomieszczenia i jako feedback tej cechy znakomity wynik budowania realiów głębokości wirtualnej sceny, okaże się, że Gauder Akustik odrobił lekcję i z konstrukcji stawiających raczej na brutalne nurty muzyczne ewaluował w stronę odpowiedniego podania dosłownie każdego z nich.
Pierwszym z brzegu przykładem na obronę tej tezy była twórczość Jordi Savalla z materiałem „El Cant De La Sibil-La Mallorca-Valencia”. To był swoisty majstersztyk, gdyż całość została wykreowana nie tylko w idealnie oddanej kubaturze kościelnej ale również z będącym istotnym atrybutem tego typu produkcji, wprowadzającym do muzyki nutkę mistycyzmu pogłosem. A to dopiero wstęp, gdyż dzięki tej aurze ze swoim hipnotycznym wokalem znakomicie wypadła nie tylko żona szefa formacji instrumentalnej Montserrat Figueras, ale również mocne partie chóralne i co bardzo istotne sposób zawieszenia w eterze oraz oddanie barwy i namacalność często występującego solo instrumentarium z epoki. Powiem tak. Wspomniana płyta oficjalnie składa się z dwóch kilkuczęściowych pieśni, co z pozoru wydaje się być łatwym tematem do ogarnięcia również dla słuchacza nienadającego na tych samych falach. Jednak jakby na to nie patrzeć, trwa ponad godzinę, co nawet w momencie częstego obcowania z tego typu twórczością przy braku odpowiedniej atmosfery przesłuchanie płyty staje się nie lada wyczynem. Na szczęście w tym przypadku temat wyglądał zgoła inaczej, gdyż po w teorii próbnym włożeniu krążka do transportu nawet nie zauważyłem, gdy po 60 minutach wybudzając mnie z sakralnej zadumy laser CEC-a powrócił do stanu zero. Co było tego przyczyną? Otóż według mnie opisana sytuacja była nie tylko wynikiem podania całości wydarzenia w dobrej jakości, ale przede wszystkim umiejętnego wytworzenia przez system sonicznej intymności. Nienachalnej, ale dzięki plastyce, koherentności i dobrze dozowanej swobodzie wybrzmiewania każdej nuty jakże naturalnie odbieranej. Skąd to wiem? Otóż bez tego nie raz i nie dwa podczas testów elektroniki lub kolumn wielu producentów nie udało mi się dobrnąć nawet do połowy płyty. A tutaj takie miłe zaskoczenie.
Z innej, ale również udowadniającej pozytywne przemiany w konstruowaniu kolumn przez Rolanda G. beczki muzycznej był zespół Yello i jego płyta „Touch”. To pomieszanie przeraźliwie ekspansywnej w górnym paśmie i mocnej w modulację niskich rejestrów elektroniki z intrygującą damską wokalizą, a mimo to cały materiał wypadł wręcz znakomicie. W zależności od pomysłu na dany numer, kolumny potrafiły przeciąć powietrze niszczącym sykiem i piskiem, by przy damskiej partii w drugim numerze nadać jej soczystego, a przez to mocnego w wydźwięku wyrazu. Muzyka raz mnie kopała, a innym masowała, co nie dało się ukryć, było efektem bezproblemowego odnajdowania się kolumn w danym projekcie muzycznym. Nie na jedno kopyto, czyli albo wszystko ostro albo milutko, tylko według specyfikacji zamierzeń artystów. A w dobrym tego słowa znaczeniu najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo po latach wręcz nagminnego słuchania tego krążka, obecnego ambiwalentnego stosunku do niego, jak rzadko kiedy kolejny zaliczyłem go od pierwszej do ostatniej nuty. Czym spuentowałbym tak dobry odbiór tego występu? Tym razem nie chodzi o intymność, bo nie o to w przeciwieństwie do muzyki sakralnej w tym repertuarze biega, tylko zdolność do ciekawego oddania diametralnie różnego muzycznie materiału na jednym krążku z wyraźnym pokazaniem innej estetyki każdego z utworów. Da się? Jak widać, da, bo chciał. nie chciał, kolejny raz z przyjemnością przesłuchałem w całości raczej omijaną obecnie płytę.
Gdy dawkę istotnych informacji o odbiorze konkretnego materiału muzycznego podczas testu mamy już za sobą, spełniając wcześniej daną obietnicę wspomnę o działaniu modułów korygujących projekcję niskich tonów. Na fotkach widać kilka oznaczonych kolorami poziomów podbicia tego rejestru. Jednak ku mojemu zaskoczeniu nie zawsze zakładane zwiększenie jego ilości danym modułem powodowało zwykłe podbicie jego udziału w przekazie. Temat często ograniczał się do przesunięcia jego najbardziej odczuwalnego piku, co skutkowało odbiorem go jako mniej tłustego, za to bardziej kontrolowanego lub przeciwnie, czyli jakby mocniej pogrubionego z odczuwalną utratą ostrości krawędzi dźwięku. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że w to w wielkim stopniu był efekt odpowiedzi obecnie ogarniętych pułapkami basowymi problemów akustycznych mojego pomieszczenia, ale piszę to informacyjnie, gdyż bazując na podobnym odbiorze tych działań z mniejszym modelem Capello w salonie dystrybutora przekonałem się, że czasem fajnie to wypada. A przecież nie od dzisiaj wiadomo, że co pokój odsłuchowy lub zastana elektronika to nieco inny finał każdego działania konfiguracyjnego, dlatego pomyślałem, że choćby jako ewentualna pomoc warto jest o tym wspomnieć. Dlatego jeśli podejmiecie próbę ożenku z naszymi bohaterkami, nie zapomnijcie te moduły zapytać. Skorzystacie lub nie, warto spróbować. Ja podczas testu z uwagi na brak problemów akustycznych z tym zakresem test przeprowadziłem bez użycia rzeczonych adapterów.

Komu rekomendowałbym tytułowe Gauder Akustik Capello 100Be? Spokojnie oprócz wielbicieli kolumn tubowych bezwarunkowo wszystkim. Niestety nie potrafią osiągnąć specyfiki potomków megafonów. Za to potrafią odnaleźć się w dosłownie każdym repertuarze z dobrym oddaniem jego najbardziej istotnych cech. Zagrają krągło, ostro, magicznie, brutalnie, ale w danej estetyce tylko wtedy, gdy tak będzie wynikać z zapisanego na płycie materiału muzycznego. Jak w wartościach bezwzględnych to wygląda na tle dawnych modeli? Zmiany wydają się być niewielkie, ale jakże dramatycznie przeskalowujące odbiór. Po prostu w odpowiedzi na zarzuty niezbyt usatysfakcjonowanych klientów przestały buczeć i cykać, a zaczęły grać muzykę. Na tyle dobrze osadzoną w równouprawnieniu barwy, wyrazistości i kontrolowanej energii, że gdybym nie obcował na co dzień z Olimpem tego producenta, w momencie poszukiwań byłby to jeden z przysłowiowych pewniaków do walki o laury.

Jacek Pazio

Opinia 2

O ile wszem i wobec wiadomo, że w Gauderze na szczytach władzy karty rozdaje seria Berlina, to jednak nie da się ukryć, że i na nieco innym pułapie nazwijmy to dyplomatycznie „intensywności doznań” dobrze się dzieje, czego próbki dane nam było zasmakować w trakcie minionego Audio Video Show. Było to z resztą nader intrygujące doświadczenie, gdyż słynący ze stricte high-Endowych prezentacji katowicki RCM – dystrybutor marki postanowił zagrać va banque i zamiast czegoś z audiofilskiego Olimpu postawił na niemalże budżetówkę. Otóż mając na podorędziu podstawowe Arcony i najpopularniejsze a zarazem najbardziej „gauderowskie” Ceramici sięgnął po najnowszy przejaw radosnej twórczości dr.Rolanda Gaudera w postaci topowej konstrukcji z dopiero co zaanonsowanej serii Capello – uzbrojone w berylowe tweetery kruczoczarne podłogówki – Capello 100 Be. Powyższą zajawkę zamieszczam jednak nie po to by odświeżyć Państwu pamięć, lecz by zaanonsować sprawozdanie z naszych z nimi kontaktów, co też niniejszym czynimy.

Jak sami Państwo widzicie Gauder Akustik Capello 100 Be, to dość pokaźnych rozmiarów podłogówki, którym pod względem aparycji zdecydowanie bliżej do protoplastów z linii Ceramic i Arcona aniżeli Darc. To wszystko za sprawą nie tyle nawiązujących do kropli wody kształtów obudów, bo to akurat cecha charakterystyczna wszystkich Gauderów, co zastosowanie w roli budulca korpusów giętego MDF-u a nie aluminiowych, bądź wykonanych z jeszcze gęstszych materiałów skręcanych wręg znanych z Darc-ów i Berlin.
Już pierwszy, nawet nader pobieżny rzut oka na nasze gościnie jasno daje do zrozumienia, że mamy kolejnym krokiem ewolucji niemieckich kolumn. Co prawda trójdrożny, klasyczny układ złożony z umieszczonego na szczycie tweetera, średniotonowca i pary basowców jest nam doskonale znany m.in. z Cassiano i Arcona 100 MK II, to jak od dłuższego czasu można było zauważyć dr. Roland raczył był sukcesywnie odchodzić od „standardowych” (oczywiście modyfikowanych pod jego dyktando) porcelanowych Accutonów na rzecz przetworników aluminiowych, które zgodnie z zapewnieniami konstruktora charakteryzują się lepszą odpowiedzią impulsową. I tak właśnie jest w tym przypadku. Ba, aluminium zagościło nie tylko w sekcji średnio i niskotonowej, lecz również na górze pasma (w wersji standardowej) o ile tylko nie zaszalejemy i nie zdecydujemy się na beryl, jak w niniejszej odsłonie, co przełożyło się na niższą masę tak od ceramicznej, jak i diamentowej konkurencji a obecne w dostarczonych przez katowicki RCM egzemplarzach membrany berylowe są jeszcze lżejsze. A jeśli chodzi o same drajwery, to zgodnie z firmową nomenklaturą są to najnowsze odsłony powlekanych od spodu polimerem aluminiowych X-Pulse’ów, które część z Państwa może kojarzyć z nomen omen 100-ek MkII z serii Arcona.
Skoro kwestę ścian przednich mamy z głowy, choć ewentualnie można jeszcze wspomnieć, że ww. przetworniki można osłonić opcjonalną, montowaną na magnesy maskownicą, do czego niespecjalnie namawiam, gdyż ochrona jaką zapewniają jest czysto iluzoryczna a kompromis brzmieniowy bezdyskusyjny. Oprócz monochromatycznych (biały/czarny) lakierów fortepianowych jako opcje dostępne są jeszcze naturalne okleiny – drewno oliwne, orzech włoski (obie poglądowo zamieszczone poniżej na 80-kach) i palisander. Miłą niespodzianką jest obecność poprawiających stabilność kolumn nóżek Spike Extenders wchodzących w skład fabrycznego wyposażenia.

Inspekcja będącej z racji liropodobnego kształtu w zaniku ściany tylnej przynosi kolejne niespodzianki. Chodzi bowiem o nader bogactwo manipulatorów umożliwiających zaskakująco szeroki wachlarz modyfikacji brzmienia Gauderów. Od razu jednak Państwa uspokoić, bowiem sam sposób akomodacji charakterystyki kolumn do zastanych warunków lokalowych i upodobań odbiorcy teoretycznie nie uległ na przestrzeni lat nie uległ zmianie, lecz już ergonomia poprawiła się szalenie. O ile bowiem w łapiących się na okres transformacji (z Isophona na Gauder Akustic) Cassiano umiejscowiony był w podstawie – dokładnie na ścianie dolnej –„od podłogi”, więc dostęp był tam, już po ustawieniu kolumn, dość problematyczny, o tyle w Capello, wzorem wyżej urodzonego rodzeństwa (vide Berlina RC 11) stosowne zworki znajdziemy na szyldzie z tabliczką znamionową i terminalami głośnikowymi (WBT NextGen). I w tym momencie dochodzimy do pewnego novum, gdyż o ile kontrolę basu (22-144Hz) w zakresie ±1,5db znamy od dawien dawna o tyle spektrum nastaw rozszerzono o zworki „Bass Extension” dedykowane właśnie tak oznaczonym modułom kontrolującym bas w podzakresie 30 – 70 Hz o „nominałach” +1,0dB, +2,0dB, +3,0dB i +3,5dB. Warto jednak mieć jednak świadomość, iż takie zabawy nie pozostają obojętne elektrycznym parametrom układu, co mówiąc wprost zgodnie z prawem zachowania energii powoduje spadek impedancji w zakresie 25-35Hz a już nominalnie 100-ki są 4 Ω z minimum sięgającym 2,37Ω przy 97 Hz, co przy 84 dB skuteczności jasno wskazuje, że ze słabowitymi „lampiszonami” szanse na synergię są nad wyraz znikome. Wracając jeszcze na dosłownie chwilę do „podwozia” wspomnę tylko, że znajdziemy tam ujście kanału bas refleks.

Dokonując czysto teoretycznej wiwisekcji Capello ujawnia, że komora mieszcząca przetworniki średnio i wysokotonowe jest zamknięta a wentylacja/wspomaganie w postaci dmuchającego do podłogi układu bas refleks dotyczy jedynie wooferów. Uwagę zwraca nad wyraz rozbudowana, rozmieszczona na trzech osobnych płytkach (każda dedykowana poszczególnej sekcji) 56-elementowa, oczywiście symetryczna, zwrotnica. Dzięki niej nie tylko zachowano bardzo strome nachylenie zbocza (60dB/oktawę), lecz przede wszystkim uzyskano idealne wyrównanie fazowe wszystkich przetworników, które zamiast jak przy układach z klasycznymi zwrotnicami charakteryzującymi się nachyleniem 6-12dB nakładać się w zakresie około trzech oktaw nakładają się jedynie w zakresie zbliżonym do 1/8 oktawy, przez co pomimo swojej 3-drożności brzmią niczym idealne źródło punktowe. Z materiałów firmowych warto wyłuskać jeszcze jeden niuans, czyli opcję Double Vision, pod której dość enigmatyczną nomenklatura kryje się … możliwość zastąpienia standardowych, co wcale nie oznacza, że pośledniej jakości, komponentów zwrotnic ich zdecydowanie wyższej klasy odpowiednikami. Za takowego moda zostaniemy przy kasie poproszeni o wyasygnowanie dodatkowych 2 000€. W roli okablowania wewnętrznego wykorzystano m.in. przewody Van Den Hul Clearwater.

No dobrze, co nieco usłyszeliśmy na AVS, co nieco doszło naszych uszu z Katowic zanim tytułowe kolumny dotarły do OPOS-a, jednak co własne cztery, a w naszym przypadku osiem kątów, to zupełnie inna bajka. W dodatku, nieco uchylając rąbka tajemnicy, bajka nie tylko z morałem, lecz i happy endem. Jednak po kolei. Ustawione na miejscu naszych dyżurnych 11-ek, na granitowych platformach, żeby BR dmuchały w kontrolowaną a nie zmierzwioną jak nasza wykładzina powierzchnię Capello dostały na dzień dobry kilka dni na akomodację, choć katowicki dystrybutor zdążył je odpowiednio rozgrzać i to solidnie, bo znamy jego słabość do twórczości zespołu pieśni i tańca Rammstein. U nas z resztą też nie miały taryfy ulgowej, gdyż już na wstępie dostały strzał w postaci „Battles” In Flames, który choć będąc jednym z najlżejszych w dorobku Szwedów szalenie daleki jest od audiofilskiego plumkania. Gitarowe riffy wściekle tną powietrze z prędkością światła, choć uczciwie trzeba przyznać, że ich schowanie za partiami perkusji wydaje się cokolwiek kontrowersyjne. W dodatku całą realizację oceniam jako mocno dyskusyjną, jednak właśnie taka nieco nieortodoksyjna pozycja pozwala zdefiniować odpowiedni punkt wyjścia. Dlatego też jeśli już mam sięgać po coś z ich dyskografii, to zazwyczaj jest to ostatnimi czasy „Foregone”, gdzie nie ma najmniejszych problemów tak z selektywnością, jak i głębią sceny, co akurat w tej niszy wcale nie jest regułą. Regułą są za to zagmatwane i połamane linie melodyjne, masakrycznie gęste aranże i partie wokalne jedynie okazjonalnie zapuszczające się klasyczną czystość przekazu. Okazuje się jednak, ze nawet taka, pozorna kakofonia potrafi zabrzmieć wręcz wybornie, co tytułowe Gaudery pokazały tyleż bezdyskusyjnie, co wręcz porażająco. Połączenie niczym nieposkromionej dynamiki z krystaliczną czystością i brakiem zniekształceń sprawiły, że In Flames zabrzmieli niemalże po audiofilsku. Separacja i precyzja definicji poszczególnych instrumentów ewidentnie zadawały kłam twierdzeniu, że na wysokiej klasy systemie odsetek akceptowalnych sonicznie płyt niebezpiecznie zbliża się do poziomu przysłowiowego trzypłytowca. Tutaj jednak każdy dźwięk miał swoje jasno określone miejsce i czas tworząc nieco makabryczną, jednakże logiczną i intrygującą mozaikę metalowych doznań. Ponadto przykład dwóch powyższych wydawnictw rozwiał wszelkie wątpliwości odnośnie zdolności niemieckich podłogówek do właściwego różnicowania jakości dostarczanego im materiału muzycznego.
Proszę się jednak nie martwić, bowiem kruczoczarne Capello okazały się nie tylko gustować w siarczano-piekielnych wyziewach, lecz i w zdecydowanie bardziej niebiańskich trelach potrafiły rozwinąć skrzydła. Eteryczny i zwiewny „Passacalle de la Follie” Christiny Pluhar, L’Arpeggiaty i Philippe’a Jaroussky’ego, jak i „How Beauty Holds The Hand Of Sorrow” Ane Brun zabrzmiały z właściwym sobie wyrafinowaniem i oszałamiająca wręcz przestrzennością. Z premedytacją nie użyłem tu zwrotu dotyczącego rozmachu, bo pomimo niezaprzeczalnego rozmachu i potęgi na melodic death metalu tym razem misterne muzyczne instalacje czarowały właśnie trójwymiarową rozłożystością, lecz z racji swej wrodzonej ażurowości sprawiały wrażenie niesamowicie kruchych, przez co stawały się oczywistą antytezą wspomnianych ekstremów. Jak z pewnością się Państwo domyślacie 100-ki nie miały również nic przeciw tzw. graniu ciszą, co szczególnie pozytywnie odebrałem na „anemicznych partiach” wokalnych Ane Brun, gdzie jakikolwiek szum tła i złagodzenie, osłabienie już i tak opartych głównie na niuansach kontrastów podziałałoby na całość mocno zwiotczająco i usypiająco. Tymczasem Gaudery operując na poziomie mikro dynamiki potrafiły tak dopieścić oszczędne instrumentarium, bądź nawet zwykle ukryte daleko w tle orkiestracje, że nawet na iście wieczorno-nocnych poziomach głośności nie traciliśmy nic a nic z audiofilskiego planktonu. W tym momencie dochodzimy do jednej z niewątpliwych zalet tytułowych podłogówek. Otóż aby czerpać pełnymi garściami z drzemiącego w nich potencjału wcale nie trzeba grać nimi głośno, choć i przy iście koncertowych poziomach głośności nie sposób mówić o jakichkolwiek kompromisach. Jednak o ile większość, szczególnie konwencjonalnych konstrukcji o niskiej skuteczności swoje walory jest w stanie ujawnić dopiero przy większych dawkach decybeli, to Capello nawet „szepcząc” niczego nie zachowują dla siebie, na później, bądź nie chowają w cieniu i mrocznych zakamarkach. Jednocześnie nie zaobserwowałem podczas ich kilkunastodniowej obecności tendencji do sztucznego wypychania drugo i trzecioplanowych niuansów przed szereg. Ba, one nawet o centymetr nie przybliżyły się do słuchacza, lecz za sprawą rozdzielczości 100-ek ich obecność z domniemanej ewoluowała do poziomu namacalności a tym samym oczywistości.

Jeśli zaś chodzi o wpływ aplikowanych w zworki „Bass Extension” modułów, to jak widać na załączonych zdjęciach otrzymaliśmy pełen zestaw w firmowym puzderku i mogliśmy bawić się nimi do woli. Cóż jednak z tego, skoro każdorazowa aplikacja takowych ustrojstw z jednej strony zmieniała charakterystykę kolumn, lecz jednocześnie nader wyraźnie majstrowała w równowadze tonalnej. W dodatku aplikacja poszczególnych cartridge’y nie wpływała na najniższe składowe, lecz raczej na ich wyższe rejony i zszycie ze średnicą, co może przy gorzej zaadaptowanym akustycznie pomieszczeniu i/lub bardziej oszczędnych na basie konstrukcjach dawałoby wyraźną poprawę, lecz w naszych warunkach i z 100-kami w torze tego typu manewry ograniczały się li tylko do kroków w boki zamiast w górę, więc finalnie odsłuchy prowadziliśmy już bez nich. Nie oznacza to bynajmniej bezcelowości ich stosowania, lecz po prostu w naszych warunkach nie musieliśmy ingerować w liniowość przekazu i robienie sobie „górki” w danym podzakresie, która w określonych okolicznościach przyrody mogłaby okazywać się wręcz zbawienna i właśnie ową równowagę przywracać rekompensując tym samym niedoskonałości zastanej akustyki.

No to najwyższa pora na finalne podsumowanie, morał i happy end w jednym. Krótko mówiąc jeśli do tej pory z pomimo niewątpliwej fascynacji firmowym brzmieniem wysokich modeli Gauderów z różnych względów z ceramicznymi drajwerami Accutona było Wam nie po drodze a na diamentowe wariacje niespecjalnie mieliście ochotę rujnować domowy budżet, to tym razem żadnych wymówek nie ma. Gauder Akustik Capello 100 Be łączą bowiem gładkość i słodycz ceramiki z rozdzielczością i holografią diamentów bez wad swych protoplastów – są zdecydowanie mniej problematyczne w aplikacji od porcelanowych przetworników a jednocześnie są zdecydowanie tańsze od diamentowych ekstrawagancji.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: Gauder Akustik
Cena: 15 000€ (z aluminiowym tweeterem), 20 000€ (z berylowym tweeterem) + 2 000€ Double Vision

Dane techniczne
Konstrukcja: 3-drożna, wentylowana, podłogowa
Impedancja: 4 Ω
Moc: 300W
Wymiary (W x S x G): 114 x 25 x 42 cm
Waga: 28 kg
Gwarancja: 10 lat

  1. Soundrebels.com
  2. >

Boulder Amplifiers European Tour

Opinia 1

Zazwyczaj pretekstem wizyty w specjalistycznym salonie audio jest chęć, bądź jeśli takowa nie spędza nam snu z powiek, li tylko okazja do posłuchania konkretnego systemu / urządzenia / akcesorium (niepotrzebne skreślić). Krótko mówiąc pojawiamy się tam po to, by rzucić okiem/uchem i nawet, gdy spotkanie ma charakter czysto towarzyski, to właśnie muzyka jest krytyczną determinantą pozwalającą choćby pobieżnie zweryfikować wpływ danej nowości, bądź w przypadku zupełnie nieznanych warunków i systemu mieć za sobą doświadczenie pierwszego wrażenia, które jak wiadomo można zrobić tylko raz. Okazuje się jednak, że można do tematu podejść nieco inaczej, co w minione, wtorkowe popołudnie raczyła była udowodnić ekipa stołecznego SoundClubu organizując spotkanie z Jeffem Nelsonem – założycielem, szefem i głównym inżynierem … Boulder Amplifiers, któremu w trakcie właśnie zainagurowanego europejskiego tournée towarzyszył odpowiedzialny za kontakty z lokalnymi dystrybutorami Logan Rosencrans.

Jednak po kolei. Jak sami Państwo widzicie, zastane okoliczności przyrody zdawałyby się wskazywać, że wszystko będzie jak zawsze, znaczy się po staremu. Z oczywistych względów zarówno przygotowany i de facto grający system, jak i czysto demonstracyjne standy zdominowały potężne aluminiowe urządzenia z Colorado. Skupmy się jednak na wspomnianym systemie głównym, gdzie rola źródła przypadła duetowi Wadax Reference Server + DAC współpracującemu z dzieloną amplifikacją Bouldera (przedwzmacniacz liniowy 1110 + stereofoniczna końcówka mocy 1160) napędzającą uzbrojone w charakterystyczne przetworniki szerokopasmowe Duopole DS.31™ czterodrożne kolumny AudioNec EVO2. Pozostałe detale też były „jak zawsze”, czyli okablowanie Jorma Statement a stolik, platformy i … podstawki pod przewody zapewnił nasz rodzimy wytwórca – Franc Audio Accessories. Oczywiście ww. misterna układanka tak przed rozpoczęciem części oficjalnej, jak i w jej trakcie, oraz po zakończeniu nieustająco grała, lecz o ile na tzw. pozaanteniu dawki serwowanych decybeli nie przeszkadzały w swobodnych kuluarowych rozmowach, to już podczas krótkiego wprowadzenia oraz dalszej dyskusji z przybyłymi przedstawicielami branży i prasy głośność została zredukowana do poziomu praktycznie zupełnie pomijalnego szumu tła. I …?

I takie właśnie było zamierzenie organizatorów oraz honorowego gościa, gdyż tym razem chodziło o naprawdę ekspresowe omówienie jego drogi zawodowej, krótką charakterystykę przedsiębiorstwa, podkreślenie kluczowych założeń konstrukcyjnych a przede wszystkim dyskusję na zasadzie Q&A z przybyłymi akolitami wyrafinowanych doznań nausznych. A co ze słuchaniem jako takim? Cóż, nie ma co się czarować – salonowe spotkania, nawet takie, jak te soundclubowe, gdzie zarówno warunki lokalowe, jak i prezentowaną tamże elektronikę śmiało możemy uznać za sobie znane, dają jedynie blade i niezwykle powierzchowne pojęcie o tym co oferują pod względem brzmieniowym, poszczególne komponenty, których to walory soniczne należy zgłębiać już w cztery oczy – w domowych pieleszach. W końcu to pełnokrwisty High-End a na tym pułapie kompromisy, tak ze strony wytwórców, jak i odbiorców nie są może nie tyle mile widziane, co poważnie traktowane. Dlatego też mając na koncie zarówno dłuższy romans z ww. dzielonką, czyli 1110 & 1160, jak i dwiema integrami (865 i 866) przyznaliśmy organizatorom słuszność, tym samym wpisując się na listę chętnych do zasmakowania amerykańskich specjałów nieco większego kalibru.
Wracając jednak do meritum warto wspomnieć, iż w trakcie rozmowy z Jeffem Nelsonem wyszło na jaw, jak obsesyjną wagę przykłada On do jakości oferowanych produktów i możliwie pełniej kontroli nad praktycznie całym procesem ich powstawania. Wszystko, co tylko można ekipa z Colorado wytwarza pod własnym dachem a liczący blisko czterdzieści osób zespół w większości składa się z mających po kilkanaście i kilkadziesiąt lat wspólnego stażu wysokiej klasy specjalistów wspieranych przez nieco młodszy wiekiem i doświadczeniem, acz nadrabiający entuzjazmem narybek. Nie zabrakło też stricte technicznych dywagacji o niewątpliwych zaletach połączeń zbalansowanych, które Jeff poniekąd potwierdził również podczas swej działalności na rynku Pro-Audio. Nie mogło też nie paść pytanie o obecność dość charakterystycznych i zarazem „nieco” (znaczy się szalenie) uprzykrzających życie miłośnikom kablowej żonglerki w końcówkach mocy Bouldera dość niestandardowych (przynajmniej na rynku Hi-Fi, High-End) przemysłowych gniazd zasilających 32A IEC Big Blue. O ile bowiem z racji określonych parametrów dostępnego w gniazdkach prądu w USA (110-120V/60Hz) tego typu połączenie jeszcze ma jakiś sens, to już w Europie przy 220-230V / 50Hz w zupełności wystarczyłoby C-19, tym bardziej, że przecież od strony „ściany” każdorazowo mamy mniej, bądź bardziej „audiofilski” ale jednak „cywilny” wtyk. Jak się okazało kluczową rolę w ich obecności odgrywa … unifikacja i idące za nią koszty, czyli krótko mówiąc chcąc oferować dwa standardy gniazd Boulder musiałby wykonywać dwa typy tylnych ścianek a tym samym m.in. dublować stany magazynowe, koszty całej operacji przenosząc na odbiorcę końcowego. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż Jeff do tematu okablowania zasilającego podchodzi z dobroduszną pobłażliwością jasno dając do zrozumienia, że przewody dołączane do ich wzmacniaczy są w zupełności wystarczające, by pokazać pełnię możliwości zasilanej elektroniki. Oczywiście nie neguje naszych (Waszych?) audiofilskich nerwic, acz traktuje je jako nieszkodliwe – o ile tylko nie przekracza granic zdrowego rozsądku i ogólnie przyjętych zasad fizyki hobby. Podobne zdanie ma z resztą o winylach i taśmach, gdzie mnogość mnożących się problemów, wynikających z natywnej ułomności obu formatów wydają się wręcz idealne dla jednostek dysponujących nadmiarem wolnego czasu, do których On sam bynajmniej się nie zalicza. Kontrowersyjne?

Serdecznie dziękuję ekipie SoundClubu za gościnę i jakże miłą okazję do spotkania a Jeffowi Nelsonowi i Loganowi Rosencransowi za możliwość poznania ich punktu widzenia, oraz cierpliwość przy odpowiedziach na padające pewnie nie tyle setki, co tysiące te same pytania.

Marcin Olszewski

Opinia 2

Bez względu na fakt jak pozycjonujecie nasz rynek audio na tle szerokiego świata, jedno jest pewne – zaczynamy się liczyć. Skąd taka teza? Choćby jako feedback wczorajszego spotkania w warszawskim SoundClubie z amerykańską marką Boulder w tle. Dlaczego w tle? Z prostej przyczyny, jaką była osobista wizyta założyciela, właściciela i głównego inżyniera w jednym owego brandu pana Jeffa Nelsona. I gdy wydawałoby się, że najciekawsza informacja jest za nami, miłym i przy okazji potwierdzającym coraz bardziej stabilny byt Polski na mapie globalnego High Endu akcentem okazała się decyzja rozpoczęcia europejskiego tournée przez wspomnianego bossa od naszego kraju. Banał? Bynajmniej, bowiem podobnie do światowej polityki pozycja na liście odwiedzin salonów dystrybucyjnych nie tylko dla gospodarzy, ale również dla nas, docelowych klientów jest bardzo ważna, gdyż pokazuje uzyskany przez lata status i prestiż. A jeśli takowy okazuje się być niezaprzeczalnym faktem, nie było innej alternatywy, jak z przyjemnością skorzystać z zaproszenia SoundClubu i osobiście spotkać się ze wspomnianą ikoną zabawy w zaawansowane audio.

Jak przebiegło spotkanie? Teoretycznie nic specjalnego się nie wydarzyło. Jednak nic takiego nie było planowane. Celem było niezobowiązująca rozmowa o historii marki, obecnym statusie, aktualnej ofercie i na ile pozwalał zdrowy rozsądek i własne patenty, know how, udzielanie odpowiedzi na potencjalne pytanie ze strony przybyłych na to wydarzenie przedstawicieli prasy. Jeff dzielnie wspomniał o swoich konotacjach z produkcją muzyki, potem historią powstania marki i na koniec skrótowo o technikaliach produktów. A skrótowo dlatego, że w tym temacie w sukurs szedł mu przybyły z nim zza oceanu przedstawiciel do spraw dystrybucyjnych Logan Rosencrans, który dając odsapnąć szefowi tłumaczył techniczne meandry budowy i zastosowanych rozwiązań przygotowanych przez salon jako wystawka poszczególnych komponentów. Co zapadło mi w pamięć z tego wieczoru? Dwie rzeczy. Pierwszą było na ile to możliwe delikatne wytłumaczenie przewagi stosowanych przez Jeffa połączeń XLR nad RCA. A drugą wyjaśnienie stosowania wielkich gniazd rodem z betoniarek w końcówkach mocy zamiast standardowych choćby gniazd C19. I gdy pierwszy temat z racji osobistego wykorzystywania połączeń XLR była dla mnie jasny jak słońce, to na akceptację drugiego potrzebowałem kilku zdań wyjaśnienia. Na szczęście z technicznego punktu widzenia były na tyle rozsądne – w Ameryce jest niże napięcie, ale za to większe natężenie prądu, że mimo początkowego oporu koniec końcem z lekko naciąganym zrozumieniem przyjąłem wytłumaczenia do wiadomości. To co prawda bardzo ogranicza nam możliwość dostrajania urządzenia okablowaniem zasilającym, ale cóż, jak się człowiek decyduje na jakiś pomysł, trzeba brać go na klatę. Na szczęście nie zawsze, bowiem już raz spotkałem się walką o każdy aspekt brzmienia stereofonicznej końcówki mocy i widziałem na własne oczy testową przeróbkę topowego Siltecha na wtyk od betoniarki. Da się? Jak widać dla chcącego nie ma nic trudnego.

Jak można wnioskować, po miłej oficjalnej pogadance na koniec przyszedł czas na krótkie osobiste zagłębianie się w techniczne konkrety z przedstawicielami marki. Niestety dla zmęczonego podróżą teamu Bouldera fraza „krótkie” przerodziła się na ponad godzinny miting. Czy to źle? Mniemam, iż przeciwnie, bowiem przecież taki był ich cel. I myślę, iż dzięki nieco przedłużającej się serii osobistych pytań cel zrealizowany w stu procentach. Dlatego widząc na własne oczy, że ich wypad do Europy rozpoczął się owocnym w wymianę poglądów, a przez to ciekawym spotkaniem, z jednej strony chciałem podziękować przedstawicielom Bouldera za miły wieczór i organizatorowi spotkania warszawskiemu SoundClubowi za zaproszenie. Fajnie jest brać udział. w takich przedsięwzięciach.

Jacek Pazio

  1. Soundrebels.com
  2. >

dCS Vivaldi Upsampler Plus
artykuł opublikowany / article published in Polish

Choć sam, nawet zaserwowany sauté, dCS Vivaldi DAC2 wydaje się spełnieniem wszelkich pragnień audiofilskiej braci okazuje się, że jeszcze można z niego co nieco wycisnąć z pomocą naszego dzisiejszego gościa. Panie i Panowie oto dCS Vivaldi Upsampler Plus.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Final Model 15

Link do zapowiedzi: Final Model 15

Opinia 1

Jedno jest pewne, wszelkiego rodzaju kolumny elektrostatyczne mino wielu swoich zalet dziwnym trafem nie zawojowały rynku audio. Jakie to zalety? Pierwszą z nich widać gołym okiem, czyli ich symboliczne gabaryty w domenie głębokości dla wielu melomanów jest częstym ratunkiem w przedzakupowych negocjacjach z żoną. A jak z resztą powodów przemawiających za tego typu konstrukcjami? Otóż dla zainteresowanych tym tematem mam dobrą informację, bowiem po pewnego rodzaju bezwiednym omijaniu podobnych konstrukcji przyszedł czas, aby na własne uszy sprawdzić kolokwialnie mówiąc z czym je się je. Oczywiście nie była to organizacyjna bułka z masłem, jednak po rozmowie z warszawskim Audiomagiciem i sprostaniu sporemu wyzwaniu logistycznemu – kolumny są stosunkowo wysokie – udało nam się sprowadzić w nasze okowy niderlandzki zestaw elektrostatów Final Model 15.

Idąc za informacjami ze wstępniaka wiemy, że Finale są dość wysokie. To oczywiście prawda, bo osiągają 203 cm. Na szczęście w sukurs lekkiemu zniwelowaniu tego, jednak dość pokaźnego wymiaru idzie ich szerokość. Co prawda tuż przy podstawie są nieco szersze, jednak to jedynie niecałe 37 cm, za to pnąc się ku górze ich wymiar zmniejsza się do 30 cm. Skutek jest taki, że nie tylko wydają się być smukłymi, ale przy okazji jakby oddaniem perspektywy zmniejszania się bryły pnącej się w górę fajnie niwelują odbiór ogólnej wysokości. A to dopiero pierwsza z dobrych wiadomości, gdyż patrząc na nie z profilu za sprawą wykorzystania rozpostartej pomiędzy dwoma pionowymi owalnymi profilami, osłoniętej wykorzystującą motyw różnej średnicy otworów ażurową osłoną, metalowej folii jako generator dźwięku w kwestii głębokości są praktycznie symboliczne. Natomiast samą głębokość użytkową kolumn determinuje jedynie rozmiar płaskich podstaw pozwalających stabilnie usadowić takie konstrukcje na podłodze, osiągają wymiary 40 cm głębokości i 43 szerokości. Całość konstrukcji wieńczy usytuowany z tyłu panelu tuż przy podstawie, kryjący elektronikę pozwalającą obsłużyć sygnał ze wzmacniacza do poziomu potrzeb sporej rozmiarowo metalowej folii generującej dźwięk, oraz będący ostoją dla zacisków kolumnowych i gniazda zasilania metalowy prostopadłościan. Tak prezentujące się zespoły głośnikowe – patrząc od wewnętrznej strony mamy pionowo zorientowane zakresy wysokotonowe, średniotonowe i niskotonowe – z uwagi na niezbyt dużą wagę pojedynczego produktu na poziomie 18 kg sztuka, pakowane są w jedną drewnianą skrzynię transportową.

Jak brzmieniowo wypadły tytułowe „parawany”? W swojej estetyce znakomicie. Co mam na myśli? Dla mnie obcowanie z tego typu konstrukcjami daje obraz muzyki bardziej skierowany na oddanie szerokości wirtualnej sceny, aniżeli jej głębokości. Naturalnie głębokość w tym przypadku również jest dobrze definiowana, jednak w porównaniu do rozpostarcia wydarzeń muzycznych w wektorze horyzontalnym wynik jest na poziomie tylko podstawowym. Innym aspektem pracy tego typu konstrukcji jest charakterystyczna wizualizacja najniższych rejestrów. Owszem, w niewymagających nurtach muzycznych rzeczone Model 15 nieźle sobie radziły, jednak nie oszukujmy się, gdy trzeba było postawić kropkę nad „i’ podczas tutti orkiestry lub pomasować trzewia modulowanym basem muzyki elektronicznej, nie było szans na pokazanie całej prawdy o tego rodzaju artefaktach. Ale spokojnie. Nawet producent nie zaklina rzeczywistości i w swej odezwie do potencjalnego klienta w takich przypadkach zaleca zakup dedykowanego firmowego subwoofera. My zamierzenie na czas okresu testowego takowego nie braliśmy, gdyż chcieliśmy przekonać się, jak produkt radzi sobie w bardzo estetycznej wizualnie i dlatego pewnie popularniejszej podczas zakupów wersji saute. I moim zdaniem był to dobry ruch, bowiem gdy wzięliśmy poprawkę na braki szkodliwych modów pomieszczenia w moim pokoju, czyli systemowe ogarniecie problemu basu, co raczej u większości z Was jest bardzo rzadką sytuacją, to i tak wszystko co niderlandzkim kolumnom w odniesieniu do całości prezentacji udało się osiągnąć, w znakomitej większości spokojnie wystarczało do przyjemnego, oczywiście bez napinania na uzyskanie ekstremum możliwości każdego podzakresu, spędzania czasu przy ulubionej muzyce. A co dopiero, gdy dodamy zwyczajowe podbicia? Właśnie. Dlatego w niezobowiązującym skrócie proces testu opiewał na swobodę i rozmach w kreowanego w eterze znakomitej większości słuchanego materiału.
Podczas kilkunastodniowego poznawania zalet Finali najbardziej zyskiwały wszelkie projekty koncertowe. I to nie tylko rockowe ale również operowe. Co prawda pierwszy w odsłonie choćby AC/DC „Live” dla wzmocnienia pracy perkusisty mógłby mieć nieco więcej drive’u w dolnym zakresie, ale za to już dobrze osadzone w barwie, nasyceniu i energii gitary wespół z charyzmatycznym wokalem frontmena nie tylko świetnie oddały emocje związane z tego typu muzyką, ale również były bardzo realnie oddane w domenie zajmowanego miejsca na przecież zrealizowanym w rozmachem wydarzeniu. Podobnie odebrałem muzykę operową „La Traviata” z udziałem Luciano Pavarottiego. Chodzi oczywiście o dobre odwzorowanie tembru głosu artysty, zaś w drugiej rozmiar goszczącej i wykorzystywanej podczas spektaklu sceny. Dlaczego mimo wspominanych potencjalnych niedostatków w basie te dwie pozycje wypadły tak dobrze? Powody są dwa. Jednym jest oczywiście swoboda w kreowaniu wielkich przedsięwzięć scenicznych, natomiast drugim dobre operowanie plastyczną, w żadnym wypadku niepodkręcaną nadmiernym światłem przez górny zakres, pełną emocji średnicą. Bez tego obydwie przywołane pozycje płytowe nie potrafiłyby pokazać tylu oczekiwanych przeze mnie atrakcji, czyli związanej z twórczością AC/DC prezentacji gitar i jakże wyrazistego brzmienia głosu L. Pavarottiego.
Jak można się domyślić, nie było tak, że podczas słuchania muzyki w wykorzystaniem tytułowych kolumn zawsze zdejmowałem czapkę z głowy. Naturalnie piję do przywołanego braku odpowiedniej ilości najniższych składowych. Ale, żeby nie było. Nie piszę tego jako próbę obrony straconej pozycji, tylko zwrócenie uwagi na nie tylko naturalny brak możliwości zejścia kolumn poniżej deklarowanych przez producenta 45 Hz, ale również ograniczenia tego typu konstrukcji w uzyskaniu odpowiedniej esencji i mocy basu w zderzeniu z typowymi kolumnami na bazie głośników dynamicznych. To oczywiste, że w produkcjach choćby grupy The Acid i ich krążku „Liminal” przydałoby się więcej trzęsień ziemi, jednak ku mojemu zaskoczeniu i tak wszystko co prezentowały smukłe Niderlandki, niosło ze sobą dobrą dawkę energii. Na tyle wyrazistą, że nie odczuwałem jakiegoś dramatycznego dyskomfortu, tylko w duchu zauważałem, iż na dole powinno dziać się nieco więcej. Ale jak pisałem, jest na to nawet zalecana przez producenta rada w postaci zakupu subwoofera, dlatego nie traktuję tego aspektu jako problemu, tylko zwyczajny wynik konstrukcyjnych ograniczeń tego typu kolumn. Nie ma rzeczy idealnych i zawsze jesteśmy skazani na jakiś kompromis, którym w tym przypadku jest temat łatwego do ogarnięcia dolnego zakresu.

Czy nasze bohaterki są w stanie spełnić oczekiwania całej populacji melomanów? Niestety z kilku powodów nie. Pierwszą z brzegu jest chęć posiadania kolumn dynamicznych, a co za tym idzie bez względu na jakość, oferujących bardziej wyraziste niskie pasmo w jednej obudowie. Drugim szukanie konstrukcji mniej angażujących wzrokowo – pamiętajmy, że mimo, iż z wąskimi, to jednak mamy do czynienia z „parawanami” o wysokości ponad 2 metrów. Zaś trzecią większe stawianie słuchacza na głębię niż szerokość wirtualnej sceny – nowoczesne wąskie słupki często potrafią zrobić to lepiej. I nie chodzi o to, że Finale mają w tych aspektach jakiekolwiek problemy, tylko jako feedback aspektów technicznych robią wszystko w swoim stylu. A jeśli ten okaże się zbieżny z potencjalnymi oczekiwaniami, wówczas z uwagi ich absorbującą szczątkową ilość miejsca w salonie głębokość nawet żona nie będzie w stanie odwieść Was od ich zakupu. Zakupu konstrukcji stawiających na rozmach, a przez to nieobliczalność mających się wykreować w naszych samotniach wydarzeń muzycznych. Zapewniam, to w odróżnieniu od większości konstrukcji na rynku całkowicie inna bajka. I chyba to jest największą zaletą 15-ek.

Jacek Pazio

Opinia 2

Pół żartem, pół serio mógłbym stwierdzić, że choć do letniej kanikuły jeszcze kilka miesięcy a pogoda za oknem raczej skłania do zaszycia się pod kocem, bądź wręcz budowy igloo, to stołeczny Audiomagic postanowił ową aurę nieco zakląć i dostarczył nam do zabawy parę stylowych parawanów. I byłby w tym sens, gdyby tylko owe osłony od wiatru jeszcze jakieś ciepło wzorem rozstawianych w restauracyjnych ogródkach ogrzewaczy gazowych, ale jak wiadomo nie można mieć wszystkiego. Podobnie z resztą z sama konfiguracją, gdyż tym razem, padła nieco karkołomna propozycja, by owe parawany, czyli klasyczne elektrostaty wziąć na redakcyjny tapet saute, czyli bez zwyczajowego, basowego wspomagania bądź to zaimplementowanymi w każdej kolumnie (jak no. W Martinach Loganach) dynamicznymi sekcjami basowymi, bądź zewnętrznymi subami. Mowa o dość niszowych, przynajmniej na naszym rynku konstrukcjom Final Model 15.

Jak to w przypadku elektrostatów bywa, ponadnormatywną wysokość (drobne 203cm) rekompensuje z jednej strony ażurowość i wręcz semi-transparentność, jak i niemalże pomijalna głębokość a w Finalach, co akurat w tym typie kolumn wcale nie jest normą, również niewielka szerokość całej konstrukcji. Czyli na pierwszy rzut oka jest o czym z niekoniecznie zainteresowanymi tematyką audio domownikami dyskutować, choć wypadałoby ich przy tym lojalnie uprzedzić, iż z racji podobnej emisji dźwięków tak do przodu, jak i do tyłu szans na dosunięcie ich do ściany, o ile tylko chcemy cieszyć się możliwym do osiągnięcia dźwiękiem, nie ma żadnych. Z drugiej strony dostarczona na testy parka mogła pochwalić się ramami, w których zamontowano gęsto perforowane statory, wykończonymi chromem, dzięki czemu w porównaniu ze standardową czerniom nieco ożywiały wizualnie cały projekt. Dodatkowo 15-ki delikatnie zbiegają się ku górze, co dodatkowo nadaje całości lekkości. Na ich korzyść przemawia również raptem 30mm grubość, przez co z boku kolumn, poza dolną częścią zawierającą elektronikę, praktycznie nie widać. Ot idealne towarzystwo dla współczesnych cienkich jak opłatek telewizorów. Same panele, czyli sandwicze ze statorów i umieszczonej pomiędzy nimi diafragmy z folii Teonex PEN mają grubość 6 mm. Jedynie nieco utylitarne w swej aparycji szare płyty podstaw poza czysto funkcjonalną – stabilizującą strzeliste kolumny, rolą nie sposób uznać za element choćby w niewielkim stopniu dekoracyjny.
Tylny panel zawiera jedynie pojedyncze, dość standardowej jakości terminale głośnikowe i gniazdo zasilające. Warto również wspomnieć, iż o ile zarówno w serii Hybrid, jak i np. w oczywistej konkurencji, czyli chyba najpopularniejszych Martinach Loganach mamy do czynienia z konstrukcjami dwudrożnymi, czyli z hybrydą panelu elektrostatycznego i wspomagania w postaci opartego na klasycznym przetworniku dynamicznym modułu niskotonowego, o tyle tytułowe 15-ki są konstrukcją szerokopasmową. Z premedytacją nie użyłem w poprzednim zdaniu określenia „pełnopasmową”, gdyż pomimo zapewnień producenta o obsługiwanym zakresie pasma przenoszenia już od 42 Hz z maksymalnym odchyleniem +/- 3db trudno uznać Finale za kolumny zdolne nie tyle oddać, co wręcz zasygnalizować najniższe składowe. Jednak nie uprzedzajmy faktów.

Jeśli zaś chodzi o walory soniczne tytułowych parawanów, to już na wstępie warto zagrać w otwarte karty i przedstawić sprawę jasno. Otóż jeśli oczekujecie Państwo dźwięku zbieżnego z tym, do czego przyzwyczaiły Was konwencjonalne – oparte na dynamicznych przetwornikach kolumny i z racji strzelistości 15-ek liczycie na istną ścianę dźwięku, to najdelikatniej rzecz ujmując sugeruję drastycznie zweryfikować własne oczekiwania, bądź kontynuować poszukiwania pod innym adresem. Bo to zupełnie nie ten adres i nie ta bajka. Po pierwsze o koherencji przekazu nawet nie ma co mówić, gdyż jest to poziom nieosiągalny dla konwencjonalnych, dynamicznych i wieloprzetwornikowych konstrukcji. Po drugie kontakt z Finalami śmiało można porównać z użytkowaniem pochodnych im słuchawek planarnych. I po trzecie, zanim przysłowiowo, wylejecie dziecko z kąpielą, proszę mi wierzyć na słowo a potem przekonać się nausznie z brzmieniem zredukowanym o nie tylko najniższy, lecz również średni bas da się z powodzeniem żyć. Oczywiście kluczowym jest repertuar w jakim gustujemy, gdyż dla Modelu 15 zarówno naturalnie soczysta i szorująca po asfalcie niczym odpicowany low-rider elektronika, czyli „Anastasis” Dead Can Dance, jak i śmiało romansujący z doom-metalową estetyką album „Dystopia” Isole to zdecydowanie zbyt wiele. Tzn. zagrać zaserwowany materiał zagrają, jednak równowaga tonalna będzie przesunięta wyraźnie w górę i pomimo ponadnormatywnej szerokości sceny dźwiękowej miłośnikom iście subsonicznych zejść ewidentnie będzie brakować właściwego fundamentu basowego. Również energia ataku może wywoływać lekki niedosyt, gdyż o ile samo „natarcie” jest szybsze niż namydlona błyskawica, to już energia, mająca w zamyśle podążać za nim zaskakująco szybko wygasa stwarzając jedynie pozory a nie faktyczną ciągłość energetyczno – masową.
Całe szczęście wystarczy sięgnąć po jazz, bądź niewielkie kameralne składy barokowe, by odkryć, iż do pełni szczęścia schodzący do 20Hz bas niespecjalnie jest potrzebny, tym bardziej, że perkusista na „Badgers and Other Beings” w wykonaniu Helge Lien Trio głównie skupia się na blachach i werblu a ekipa L’Apreggiatty towarzysząca Christinie Pluhar na „La Tarantella: Antidotum Tarantulae” niespecjalnie wykazuje aspiracje do konkurowania z atakiem na poziomie infradźwięków z The Prodigy. W dodatku zarówno wspomniana szerokość sceny, jak i niezwykła spójność w orientacji pionowej dźwięku sprawiają, że wreszcie nie trzeba siedzieć na baczność, by wyłapać wszelkie niuanse zapisane w materiale źródłowym. Ot, taki niewielki bonus, z niezależnie od tego czy zatopimy się w ulubionym fotelu, czy też wstaniemy w poszukiwaniu kolejnego srebrnego / czarnego krążka cały czas będziemy mieli nad wyraz namacalnie zdefiniowanych uczestników muzycznego spektaklu, lecz zamiast ich wypychania przed szereg, czy wręcz pakowania nam na kolana otrzymujemy zgodny z nagraniowymi realiami obraz sceny ze świetnym tak pod względem pozycjonowania, jak i definicji obrazowaniem rozgrywającej się na owej scenie akcji.
Co do samej głębokości sceny, to uczciwie muszę przyznać, iż po wielokroć droższe od Finali, uzbrojone w czarne diamenty Berliny potrafiły pod tym względem więcej, z większą pieczołowitością oddając gradację planów, lecz bądźmy szczerzy i oddając sprawiedliwość Niderlandzkim parawanom nie można mieć do nich o to pretensji. Ot, nieco inna półka i nieco inny pomysł na muzykę sprawiają, że owych różnic nie sposób rozpatrywać w kategoriach lepszy/gorszy a jedynie właśnie odmienności gustów i obranej drogi do upragnionej nirwany. O ile bowiem Gaudery stawiają na klarowność i precyzję owych definicji, to już Finale działają na zasadzie liniowości, budując kolejne plany właśnie liniowo a nie punktowo. W dodatku przejścia pomiędzy nimi nie są „schodkowe” a zaskakująco naturalne, niemalże płynne, co pozwala na zdecydowanie bardziej komfortowy a tym samym dłuższy odsłuch. Mózg z trybu analizy przestawia się w tryb syntezy a my, zamiast rozbijać każdy dźwięk na atomy i jednocześnie szukać pasujących do niego kooperacji wreszcie możemy wrzucić na luz i dać się ponieść ulubionym melodiom.

Jak się z pewnością Państwo domyśliliście Finale Model 15 nie są dedykowane zarówno każdemu, statystycznemu odbiorcy, jak i do każdego repertuaru. Miłośnicy ciężkich rockowych brzmień i obfitującej w soczyste beaty elektroniki wraz z nimi muszą niejako na starcie myśleć o jednym a najlepiej parze subwooferów. Z kolei pozostała część populacji, której 15-ki wpadną w ucho powinna czuć się zobligowana do pertraktacji z resztą domowników o konieczności odstawienia tytułowych Finali od tylnej ściany na co najmniej metr a jeszcze lepiej półtora. A wszyscy ci, którzy atak orkiestrowego tutti nie tylko muszą słyszeć, ale i czuć chciał, nie chciał powinni rozejrzeć się za przysłowiową spawarką zdolną niderlandzkie parawany odpowiednio zmotywować do wzmożonej pracy. I wcale nie chodzi mi w tym momencie o to, by zgodnie z ludowa prawda przekonywać Was do tego, że „każda potwora znajdzie swego amatora”, lecz o fakt, że gdy w muzyce postulujemy finezji i wyrafinowania kluczowa staje się nie ilość a jakość reprodukowanych dźwięków a pod tym względem Finale naprawdę nie mają czego się wstydzić.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Lumin U2 Mini + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio APEX Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”, Siltech Classic Legend 880i
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kabel LAN: NxLT LAN FLAME
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech Project-V1, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante, Synergistic Research Galileo SX AC
Stolik: BASE AUDIO 2
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Audiomagic
Producent: Final Audio
Cena: 74 900 PLN

Dane techniczne
Pasmo przenoszenia (+/- 3db):45 – 23.000Hz
Dyspersja pozioma: 20°
Skuteczność: 88 dB/2.83 volt (1 m)
Impedancja: 4 Ω; 3 Ω @ 20 kHz
Wymiary
– Panel (W x S u podstawy | na wierzchołku): 203 x 36.6 | 30 cm
– Cokół (G x S): 40 x 42.9 cm
Waga: 18 kg / szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Erzetich Charybdis

Dojrzały dźwięk, który kładzie nacisk na muzykę

Nowe słuchawki Charybdis pomagają miłośnikom muzyki i muzykom unieść się na falach czystości i doskonałego dźwięku w połączeniu z niezrównanym komfortem. Stworzone przy użyciu technologii planarno-magnetycznej, Charybdis zwiastują nową erę dla osobistego sprzętu audio. Doskonały mariaż wydajności dźwięku i komfortu, te słuchawki są najnowszym dodatkiem do znakomitej oferty Erzetich.

Najnowocześniejsze planarno-magnetyczne przetworniki pozwalają miłośnikom muzyki delektować się każdą nutą i niuansem ich ulubionej muzyki, podczas gdy mięsiste pady wykonane z weluru lub ekologicznej (proteinowej) skóry zapewniają komfortowe pozycjonowanie bez względu na to, jak długa jest sesja odsłuchowa. Wykonane w UE, słuchawki Charybdis są produkowane zgodnie z najwyższymi specyfikacjami, w tym z frezowanymi CNC aluminiowymi korpusami, które zapewniają pewne osadzenie przetworników.

„Konstrukcja tych słuchawek została dopracowana do perfekcji, aby zapewnić dojrzałe brzmienie, które kładzie nacisk na muzykę, a jednocześnie nie zakłóca ich własnego charakteru” – mówi właściciel Blaž Erzetič. „Zostały stworzone z myślą o doświadczonych miłośnikach muzyki, którzy chcą cieszyć się swoimi ulubionymi utworami bez żadnych kompromisów”.

Słuchawki są w pełni serwisowalne i są objęte dwuletnią gwarancją. Cena 3 000 €.