Opinia 1
Być może jest to odważna teza, ale jestem przekonany, iż obserwując nasze zmagania z konstrukcjami audio zza wielkiej wody (USA), zdążyliście wyrobić sobie zdanie o pewnego rodzaju megalomanii nie tylko rozmiarowej, ale również cenowej proponujących nam swoją ofertę jankeskich producentów. To zazwyczaj są duże i do tego drogie komponenty, co mocno ogranicza populację stacjonujących w naszym kraju potencjalnych klientów. Niestety tak jest nader często, ale nie zawsze. Co mam na myśli? Otóż okazuje się, że gdy tylko się dobrze poszuka, w nieprzebranej ofercie Amerykanów można wyłuskać coś ciekawego nawet nie tylko dla europejskiego, ale również polskiego statystycznego Kowalskiego. Czyli? I tutaj niespodzianka, gdyż dzięki warszawskiemu dystrybutorowi Horn mam przyjemność zaprosić Was na ciekawy miting z kolumnami Definitive Technology Demand D17. Nie są przesadnie wielkie, ani specjalnie drogie, a mimo to pozostawiły w mej pamięci bardzo ciekawe doznania. Jakie? Po odpowiedź zapraszam do lektury poniższego tekstu.
Nie będę pytać, co Wy na ten temat sądzicie, gdyż nawet ja byłem zaskoczony, że na pułapie 20 kPLN można zaoferować klientowi tak fantastycznie prezentujące się i do tego świetnie wykonane kolumny. Mamy bowiem do czynienia z osiągającymi około metra wysokości, wykończonymi w białym lakierze fortepianowym, z aluminiowym frontem skrzynkami. Ale to dopiero preludium ciekawych informacji, gdyż poprzeczkę jakości podnosi zestaw głośników w postaci dwóch basowych, jednego średniotonowego z firmowym, przypominającym grzyb z perforowanym kapeluszem, korektorem i przesuniętej na zewnętrzną flankę względem osi wysokotonówki. Spokojnie, to nadal nie koniec dobrych wieści. Otóż z racji bytu opisywanego modelu zespołów głośnikowych konstrukcją zamkniętą, projektanci w celu poprawy projekcji niskich rejestrów w dolnej części bocznych ścianek zaimplementowali dwie (po jednej na stronę) sporej wielkości, wykończone w lakierze obudowy membrany bierne. Tak tak, oszczędności nie były myślą przewodnią tego, przecież na tle wielu innych marek, niezbyt drogiego projektu, co w dzisiejszych czasach wydaje się być dziwne, ale jednak realne. Wieńcząc garść technikaliów dodam jeszcze, że na plecach naszych bohaterek znajdziemy zagłębione w plastikowej kształtce podwójne terminale przyłączeniowe, a całość konstrukcji posadowiono na przykręcanej, nieco szerszej niż obrys dolnej płaszczyzny kolumny, a przez to poprawiającej stabilność, pozwalającej wkręcić dostarczone w komplecie kolce, aluminiowej ramce. Da się zaproponować swoisty „cukierek” bez wkraczania w pułapy ocierające się o szaleństwo cenowe? Jak widać da.
Może jak na początek zabrzmi to nieco dobitnie, ale od pierwszych dźwięków wiedziałem, że to są bardzo dobre konstrukcje. Powód? Otóż bardzo mocno rzutującą na dalszą zabawę z tytułowymi kolumnami obserwacją była zaskakująca spójność przekazu. Ogólna prezentacja szła drogą dobrej masy w dole, gęstej średnicy i świetnie dostrojonych do takiego pomysłu na dźwięk wysokich tonów. Naturalnie w przypływie lekkiej złośliwości można stwierdzić, że tak zestroić kolumny potrafi prawie każdy producent. Jednak w tym przypadku owa spójność ani razu nie dała się wyprowadzić w pole, czyli przekładając na nasze, nie udało mi się złapać kolumn na bolesnym potknięciu typu: rozlewający się po podłodze bas, czy szukające poklasku, swawolnie dążące do dominacji, często początkowo odbierane jako efekt „łał”, jednak w konsekwencji bardzo szkodliwe dla płynności kreowania świata muzyki w naszych domostwach, wysokie tony. A to w moim odczuciu jest wystarczającym pakietem danych, aby obronić wygłoszoną na wstępie tezę. Zgadzacie się? Jeśli tak, zatem dodajcie do tego jeszcze dobre zagospodarowanie wszerz i w głąb wirtualnej sceny muzycznej i wypisz wymaluj mamy ofertę, której nie tylko nie powstydziłby się nawet najbardziej rozpoznawalna światowa elita, ale również dźwięk z którym z przyjemnością obcowałoby wielu z Was. Jakieś konkrety? Proszę bardzo. Weźmy na tapet dla jednych znienawidzonego, bo zbyt często słuchanego, a dla drugich dającego pojęcie o możliwościach testowanych kolumn album „Amused To Death” Rogera Watersa. Cel? Sprawdzenie nie tylko umiejętności znikania kolumn z pokoju, ale również oddania triku z przestawianiem fazy przez Rogera, co po drobnych korektach ustawienia wypadło wręcz znakomicie. Kolejnym, konsekwentnie będącym wodą na młyn D17-ek krążkiem było trio jazzowe Gary’ego Peacocka w kompilacji z 2017 roku „Tangents”. Dobre oddanie uwielbianego przeze mnie kontrabasu nie tylko w domenie równowagi ilości strun i pudła w dźwięku, ale również jego czytelnego rysunku na scenie pokazało, że kolumny oprócz barwy potrafią zapanować nad wyrazistością krawędzi zawieszanego w eterze instrumentu, jego energią i szybkością zmian rytmu. A znawcy tematu zdają sobie sprawę, iż Gary w swoich solowych partiach się nie oszczędza, co przy utracie czytelności jego instrumentalnych ekwilibrystyk mocno uśredniłoby, a przez to zmarnowało jego ciężką, bo okraszoną obolałymi palcami pracę.
Na koniec dla wielu horror, a dla mnie, z racji nie tylko osobistych, ale również masteringowych występów Pata Metheny’ego, świetna pozycja Anny Marii Jopek „Upojenie”. Co pchnęło mnie w ręce naszej artystki? Tak tak, weryfikacja radzenia sobie kolumn z mocno otwartymi już na stole masteringowym wysokimi tonami. Na wielu systemach z uwagi na potężny ładunek sybilantów i solidnego napowietrzenia prezentowanych wydarzeń muzycznych, tego krążka nie da się słuchać. Tymczasem przywoływana na początku, będąca główną zaletą maniera spójnego grania naszych bohaterek pokazała, że owszem, pani Ania nadal starała się pokazać swoje walory przenikania międzykolumnowego eteru, jednak nie była to estetyka ocierająca się o ból, czy nadmierna ofensywność, tylko solidna dawka nadal mocnej i wszechobecnej, ale jednak przyjemnej wokalizy. Niemożliwe? Bynajmniej. Jeśli uda nam się skonfigurować pozbawiony zniekształceń, panujący nad rozbuchaniem wysokich rejestrów tor, wówczas bez najmniejszych problemów jesteśmy w stanie nawet zakochać się w podobnych realizacjach. Ja dzięki swojej układance mam to od dawna. Natomiast Wy jeśli jeszcze macie z tym problem, dzięki tytułowym kolumnom możecie do tego stanu znacznie się przybliżyć.
Postradałem zmysły? Za dwadzieścia tysięcy dostajemy taki dźwięk? Owszem, dostajemy. I to bez oznak szaleństwa z mojej strony. To jest fakt. Naturalnie podczas kwalifikacji moich wniosków należy mierzyć siły na zamiary opisywanych kolumn. Jednak jedno jest pewne. Tak dobrze, bo równo zestrojonych zespołów głośnikowych, z nie oszukujmy się, stosunkowo niskiej półki cenowej, dawno nie miałem przyjemności oceniać. Czy to jest oferta dla każdego? Jeśli nie jesteście zorientowani na przesadną przenikliwość lub nasycenie dźwięku, jak najbardziej tak. Czy każde starcie zakończy się pozostaniem kolumn w nowym domku, tego nie jestem w stanie w stu procentach zapewnić. Jednak bez naciągania faktów oznajmiam, iż będzie to fajnie spędzony, bo pokazujący, iż Amerykanie jak chcą, to potrafią zrobić coś niedrogiego, a dobrze grającego, czas z muzyką w roli głównej.
Jacek Pazio
Opinia 2
Nie wiedzieć czemu własne zainteresowanie marką Definitive Technology mogłem, przynajmniej do niedawna, określić mianem co najwyżej szczątkowego. Niby miałem świadomość jej istnienia i na przestrzeni kilku ostatnich lat nawet co nieco udało mi się nawet z jej oferty posłuchać i opisać, jednak to były działania o charakterze czysto pobocznym i nie mającym z SoundRebels większego związku. Dlatego też nie kryłem zdziwienia, gdy dystrybutor ww. koncernu, czyli stołeczny Horn, zwrócił się do nas z pytaniem, czy nie mielibyśmy ochoty rzucić tak okiem, jak i uchem na jeszcze ciepłą, topową konstrukcję ze szczytowej serii Demand – model D17. Jednak szybka eksploracja amerykańskiego portfolio dość jednoznacznie dała nam do zrozumienia, iż proponowana parka ma nie tylko niewiele wspólnego z wyposażonym w aktywne moduły basowe rodzeństwem z serii BP-9000, co przejawia wyraźnie audiofilskiej aspiracje. W dodatku, to co widzieliśmy, czyli zarówno szata wzornicza (uhonorowana m.in. prestiżową nagrodą iF Design Award), jak i użyte materiały wyceniono na tyle atrakcyjnie, że ciężkim grzechem zaniedbania byłoby nie skorzystać z okazji. Dlatego też po ustaleniu niuansów natury spedycyjnej D17-ki niemalże miesiąc temu wylądowały w naszym OPOS-ie.
Już pierwszy kontakt – podczas unboxingu, z Definitive Technology Demand D17 jasno dał nam do zrozumienia, że żarty się skończyły, a Amerykanie, wzorem swoich sąsiadów z Paradignma, ewidentnie mają chrapkę na kawałek tortu z górnej półki. Wykonaną z MDFu obudowę pokryto pięcioma warstwami lakieru i wypolerowano na wysoki, „fortepianowy”, połysk. Za to front zdobi solidny, zachodzący na boki płat aluminium pod którym zamontowano nader imponującą baterię przetworników. Zanim jednak przejdę do standardowej wyliczanki pragnąłbym zwrócić Państwa uwagę na pewien detal natury użytkowej. Otóż w związku z faktem delikatnego przesunięcia poza oś symetrii umieszczonego w niewielkiej soczewce 1” tweetera z hartowanego aluminium, kolumny są wyraźnie oznaczone jako prawa i lewa (ustawiamy je tak, by wysokotonowce znajdowały się bliżej zewnętrznych krawędzi). Poniżej wygospodarowano miejsce dla nie mniej absorbującego 6.5″ (16.5 cm) średniotonowca BDSS™ z membraną z polimeru mineralnego, w którego centrum zamiast standardowej nakładki przeciwpyłowej, bądź stożkopodobnego korektora fazy, znalazł się wielce frapujący „grzybek” stanowiący charakterystyczny element układu „Double Surround” i technologii Linear Response Waveguide™ zapewniających lepszą liniowość pracy, większy skok samej membrany a z niuansów mniej teoretycznych a bardziej słyszalnych owocuje to poszerzeniem pasma przenoszenia zarówno w osi, jak i poza nią, oraz większą naturalnością reprodukowanego materiału. Tuż pod nim rozgościła się para 6.5″ (16.5 cm) basowców o membranach z włókna węglowego, które z kolei wspomagają przeniesione na ściany boczne dwie – po jednej na stronę, 10″ (25 cm) membrany bierne. Zlokalizowane blisko podłogi podwójne, wkomponowane w plastikowy profil, standardowej jakości (czyt. jest dość ciasno) gniazda głośnikowe akceptują zarówno widełki, jak i banany, jednak z wiadomych powodów, zdecydowanie większy komfort psychiczny dają banany.
Kolumny przed ustawieniem należy uzbroić w aluminiowe, ramkowe cokoły, w które wkręca się bądź to nóżki, bądź stożkowate kolce i voilà. Tzn. na wyposażeniu znajdują się jeszcze maskownice, ale ponieważ ich wpływ na brzmienie kolumn w 99,99% przypadków trudno określić mianem pozytywnego pozwoliliśmy sobie zostawić je w kartonach.
Chociaż w instrukcji obsługi producent uznaje, że 17-kom wystarczy dystans zaledwie 30 cm zarówno z boku, jak i z tyłu od ścian docelowego pomieszczenia, z czego niewątpliwie skwapliwie skorzystałaby większość Pań domu, o ile tylko szczęśliwi nabywcy raczyliby je o tym fakcie poinformować (w co śmiem wątpić), to biorąc pod uwagę ich 10” membrany bierne, jak i zdrowy rozsądek daliśmy goszczącym w OPOS-ie kolumnom zdecydowanie więcej miejsca. Jak z resztą widać na zdjęciach ustawiliśmy je przed naszymi dyżurnymi ISIS-ami i z nieukrywaną ciekawością wpięliśmy w nasz redakcyjny tor audio. Zanim jednak przejdę do meritum pozwolę sobie na małą dygresję dotyczącą właśnie systemu a dokładnie amplifikacji z jaką przyszło Demandom pracować. Otóż dziwnym zbiegiem okoliczności Hornowi udało się trafić z dostawą w okno czasowe, w którym postanowiliśmy z Jackiem urządzić sobie nie tyle audiofilskie wakacje, co swoiste, kojące skołatane nerwy sanatorium, w którym rolę wywołujących jednoznacznie pozytywne myśli rehabilitantek przejęły dwie duńskie bestie, czyli Gryphony Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo. Piszę o tym, by uświadomić Państwu pewien szczegół, bądź nawet dwa. Otóż śmiało możemy założyć, że szanse by ktoś posiadający któryś z powyższych wzmacniaczy zainteresował się tytułowymi kolumnami są równie nikłe jak prawdopodobieństwo trafienia kumulacji w Totka, lecz z drugiej strony z takimi spawarkami w torze Definitive Technology dawały z siebie więcej aniżeli ktokolwiek, z lwią częścią ich konstruktorów włącznie, byłby w stanie przypuszczać.
Jednak z powodu fabrycznej nowości dostarczonych na testy egzemplarzy z werdyktem dotyczącym ich walorów brzmieniowych musieliśmy się na kilka dni wstrzymać. Całe szczęście okres akomodacji przebiegł nadspodziewanie szybko, a i to, co w czasie wygrzewania dobiegało naszych uszu budziło przeważnie pozytywne odczucia. Czemu przeważnie? Cóż, proszę tylko popatrzeć na zastosowane przetworniki – to wyłącznie twarde i sztywne materiały, którym z natury niezbyt po drodze z miękkością swoich jedwabnych, bądź celulozowych krewniaków, więc po prostu trzeba dać im czas na to, by ich zawieszenia i układy magnetyczne się najzwyczajniej w świecie rozruszały. Proszę jednak dać im kilka dni popracować na niezobowiązujących „obrotach” a dopiero potem krytycznie słuchać. Po takiej właśnie rozgrzewce pierwsze skojarzenia jakie nasunęły mi dobiegające z kolumn dźwięki były wspomnienia pozostałe po Paradigmach Persona 3F. Ot świetne połączenie wyrafinowanej rozdzielczości z zaraźliwą wręcz motoryką, przy jednoczesnym braku antyseptycznej analityczności. Krótko mówiąc gładko, rozdzielczo i muzykalnie.
Analizę poszczególnych podzakresów reprodukowanego pasma zacznę od dołu, gdyż widok dwóch wooferów wspomaganych dwiema membranami biernymi może budzić u części z Państwa całkowicie zrozumiałe obawy. Od razu spieszę z uspokajającymi wiadomościami. D17-ki oferują bowiem bezsprzecznie konturowy, acz świetnie nasycony bas, który schodząc zaskakująco nisko, jak na tak nazwijmy to „kompaktowe” podłogówki, cechuje niezwykła motoryka i wypełnienie. Dostajemy bowiem nie tylko obrys, ale i krwistą, tętniącą życiem i zróżnicowaną tkankę. Nawet na wielkiej symfonice – „”PRINCESS MONONOKE” Suite” pochodzącej albumu „Dream Songs: The Essential Joe Hisaishi” Joe Hisaishi zachowywana była pełna selektywność i czytelność dalszych planów a szerokość i głębokość sceny dźwiękowej w zupełności spełniała koncertowe realia.
Określenie średnicy inaczej aniżeli holograficznej i magnetycznej zarazem byłoby z mojej strony czystą złośliwością, gdyż, to co Definitive Technology zrobiło z m.in. albumem „Wallflower” Diany Krall w pełni zasługuje na szczere i w pełni zasłużone komplementy. Wokalistka została „podana” blisko, niemalże intymnie, jednak praktycznie całą uwagę skupiał na sobie jej głos a nie cielesna postać. Chociaż może inaczej. Jej obecność było fizycznie czuć, jednak czar dotyczył w 99% jej głosu. Wysyconego, eufonicznego i na wskroś organicznego, coś jakby w studiu Diana śpiewała do mikrofonu Nordic Audio Labs, który wyszedł spod palców Martina Kantoli. To taka uzależniająca jedwabistość bez zbędnego przesaturowania i utraty rozdzielczości. Nie wiem, czy to efekt siedzącego w centrum średniotonowca „grzybka”, ale na tym pułapie cenowym to iście mistrzowski poziom.
No i na deser została góra, którą śmiało można nazwać odważną, perlistą i krystalicznie czystą. Zero podkolorowań, nieprzyjemnego podkreślania sybilantów, ale też bez oznak łagodzenia wszelakiej natywnej szorstkości materiału źródłowego. Nawet wydany przez Linna na SACD album „Notes From A Hebridean Island” Williama Jacksona & Mackenzie, gdzie najwyższych składowych jest na tyle dużo, że po odsłuchu całości nieraz korciło mnie do zrobienia sobie krótkiej przerwy, „wszedł” na tyle gładko, że tym razem, z racji wyeliminowania nawet najmniejszych oznak ofensywności, poważnie zastanawiałem się nad powtórzeniem seansu.
Nie ukrywam, że Definitive Technology Demand D17 okazały się zaskakująco miłą niespodzianką. Nie dość bowiem, że pochodzą od producenta mówiąc otwarcie niezbyt kojarzącego się ze stricte audiofilskimi konstrukcjami, to w dodatku zapuszczającego się w rejony wydawać by się mogło całkowicie dla niego obce. Tymczasem D17-ki bez najmniejszej tremy wchodzą na salony i śmiało można stwierdzić, iż jest to ich naturalne środowisko.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, Antileon EVO Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Horn
Cena: 21 998 PLN
Dane techniczne
Pasmo przenoszenia: 38 Hz – 24 000 Hz
Impedancja znamionowa: 4 Ω
Skuteczność: 87 dB
Zastosowanie przetworniki:
– 1″ (2.5 cm) aluminiowa kopułka wysokotonowa
– 6.50″ (16.5 cm) średniotonowy
– 2 x 6.50″ (16.5 cm) niskotonowe
– 2 x 10″ (25 cm) membrany bierne
Zalecana moc wzmacniacza: 30 – 300 W
Wymiary (W x S x G): 105.61 x 18.41 x 30.40 cm (bez cokołów), 109.85 x 25.84 x 37.39 cm (z cokołami)
Waga: 29.1 kg
Opinia 1
Hi-Fi a szczególnie jego ekstremum, czyli High-End, to obszary, w których bardzo często w pomiarach porównawczych żadnych różnic nie widać, a na tzw. „ucho” są równie oczywiste jak te między beczącym jak zarzynana owca Martyniukiem a Pavarottim. Krótko mówiąc z jednej strony usłyszeć znaczy uwierzyć a z drugiej jest to niepodważalny dowód na to, że jeśli czegoś nie można zmierzyć/zobaczyć to wcale nie oznacza, że owego czegoś nie ma, czyli owo coś nie istnieje. Jednym ze sztandarowych przykładów z naszego podwórka jest obecny w powszechnej świadomości jitter. O ile jednak nikt przy zdrowych zmysłach obecnie jego istnienia nie neguje, to warto mieć świadomość, iż w momencie przypadającej na początek lat 80-ych ubiegłego wieku cyfrowej rewolucji digitalizacja miała być nie tylko lekiem na całe zło, lecz i swoistym absolutem najwyższej jakości. Problem w tym, że cyfryzacja analogowych dźwięków w praktyce wcale nie okazała się taka prosta, łatwa i przyjemna. Tak samo stosowanie różnych przetworników konwertujących sygnał cyfrowy do zjadliwej dla amplifikacji postaci analogowej powodowało słyszalne (dla ówczesnych audiofilów) i znaczące różnice brzmieniowe, choć część twardogłowych inżynierów uparcie broniła stanowiska, że cyfra to cyfra i oprócz umownych zer i jedynek nic więcej tam nie ma. I pewnie ów czysto akademicki spór trwałby nadal w najlepsze, gdyby na scenie pro-audio nie pojawił się niejaki Ed Meitner, który nie dość, że autorytatywnie stwierdził, iż jednak jest tam „coś” jeszcze, to w dodatku owo „coś” ma wybitnie degradujący wpływ na to, co słyszymy, więc primo, wypadałoby to nazwać, secundo zmierzyć i tertio oczywiście wyeliminować. Jak postanowił, tak zrobił i tym oto sposobem powstał LIM Detector, służący pomiarom, owego „czegoś” czyli jittera i C-Lock – układ służący jego eliminacji. Po co o tym wszystkim piszę? Oczywiście nie bez powodu, gdyż dzięki uprzejmości ekipy poznańskiego Korisu przez ostatnie kilka tygodni mieliśmy niekłamaną przyjemność gościć w naszych redakcyjnych systemach dwa sygnowane przez założoną w 1998 roku, właśnie przez Eda Meitnera, kanadyjską manufakturę EMM Labs urządzenia – topowy przetwornik cyfrowo-analogowy DV2 i streamer, choć po prawdzie ze względu na brak wyjść analogowych nieco bliższym obowiązującej nomenklaturze określeniem byłby … transport plików NS1.
Jak na li tylko przetwornik DV2 jest zaskakująco duży, tzn. może źle się wyraziłem. Za duży można bowiem uznać zajmujący na półce ponad 84 cm Wadax Atlantis REFERENCE DAC a DV2 po prostu posiada standardowe gabaryty pełnowymiarowego komponentu audio, czyli około 44 cm szerokości, 40 cm głębokości i 16 cm wysokości. Wystarczy jednak rzut oka na portfolio EMM Labs, by wszystko stało się oczywiste. Po prostu w ramach daleko posuniętej unifikacji, a tym samym optymalizacji kosztów własnych – cały korpus wykonano z anodowanego na czarno, bądź srebrno aluminium, więc nie jest to „budżetowa” blaszana wytłoczka, takie same obudowy wykorzystują również pozbawiony regulacji głośności przetwornik DA2 V2, transport CD/SACD TX2, oraz przedwzmacniacz liniowy PRE. Przechodząc do detali i skupiając się na płycie frontowej warto zwrócić uwagę na idealne połączenie minimalizmu formy z wręcz wzorową ergonomią i intuicyjnością obsługi, co jasno wynika z coraz rzadziej spotykanej umiejętności łączenia tego co najlepsze w High-Endzie i obszarze pro-audio. Jednak ad rem. Front podzielono optycznie na trzy części – dwie srebrne skrajne flanki z których lewą zdobi jedynie firmowy logotyp i dyskretny włącznik standby a prawą potężna gałka głośności i wyfrezowany symbol modelu. Za to środkowa -utrzymana w satynowej czerni wstawka to już domena kilkuwierszowego wyświetlacza oraz umieszczonych pod nim pięciu zgrabnie spasowanych frontem przycisków funkcyjno-nawigacyjnych.
Ściana tylna, na której króluje czerń, przedstawia się równie elegancko i logicznie. Jej górną część zajmują interfejsy wejściowe, oraz komunikacyjne a dolną wyjściowe. I tak, do dyspozycji otrzymujemy patrząc od lewej wejście AES/EBU, dwa koaksjalne, dwa optyczne TOSLINK, USB, firmowe EMM OptiLink, oraz firmową magistralę komunikacyjną RS-232 i serwisowe USB. Wyjścia analogowe są zdublowane – w postaci szeroko rozstawionych gniazd RCA i XLR. Powyższą wyliczankę kończy zintegrowane z włącznikiem głównym gniazdo IEC.
Zagłębiając się w lekturze instrukcji obsługi i danych technicznych można poczuć się niemalże jakbyśmy przeglądali skład wybitnie niezalecanych przez dietetyków chipsów, bądź innego, wysoko – przetworzonego stymulanta naszych kubków smakowych. Oczywiście zamiast przysłowiowej tablicy Mendelejewa mamy tym razem do czynienia z równie imponującą listą firmowych rozwiązań. Nie wierzycie? No to proszę uprzejmie: MDAC2™, VControl™, MDAT2™, MFAST™, MCLK2™. W dodatku wypadałoby ową listę nie tylko zapamiętać, ale i zrozumieć, gdyż stanowi ona swoiste credo Eda Meitnera, bowiem w DV2 próżno szukać popularnych, ogólnodostępnych kości przetworników. Zamiast nich zastosowano autorskie rozwiązanie MDAC2™, czyli pierwszy w pełni dyskretny jednobitowy DAC o wewnętrznej częstotliwości porównania 1024fs (16xDSD). Oznacza to, że zarówno sygnały PCM, jak i DSD są bądź konwertowane, bądź upsamplowane do 6xDSD. Z kolei za symbolem VControl™ kryje się wysokiej rozdzielczości cyfrowa regulacja głośności oferująca 24-bitową rozdzielczość przy maksymalnej wartości 100 a 14-bitową przy minimum. Zgodnie z zaleceniami producenta warto operować w zakresie powyżej 50-60, co przekłada się na 18-19-bitową rozdzielczość. Idąc dalej mamy MDAT2™ – najnowszą odsłonę Meitner Digital Audio Translator – przekładając na nasze kanadyjską wersję DSP. Natomiast MFAST™ niezwykle silnie związany jest z MCLK2™, gdyż pierwszy jest wysokiej prędkości/wydajności asynchronicznym układem eliminującym jitter a drugi autorskim zegarem całkowicie ów jitter pomijającym w procesie konwersji. Do tego warto dodać pełną galwaniczną izolację gniazda USB zdolnego obsłużyć nie tylko sygnał PCM 24bit/192kHz, jak pozostałe interfejsy wejściowe, lecz również 2xDSD, DXD (352/384 kHz) i MQA®. A i jeszcze jeden drobiazg – zasilacz jest impulsowy, lecz szczelnie ekranowany – zamknięty w ciągnącym się przez całą długość obudowy tunelu. Wraz z DAC-iem otrzymujemy równie solidnie wykonany co jednostka centralna pilot zdalnego sterowania plus będący niezwykle miła niespodzianką wysokiej klasy przewód zasilający Kimber Base PK14.
Zdecydowanie mniej imponująco przedstawia się dostarczone wraz z tytułowym DAC-iem źródło, czyli streamer, lub jak kto woli transport NS1. Przy gabarytach 28x27x6 cm i wadze 5 kg śmiało można go traktować jako oczywistą konkurencję dla Lumina U1 Mini, choć swoją solidnością aluminiowego korpusu znacznie nad skośnookim sparingpartnerem kanadyjski maluch góruje. A tak po prawdzie jest to odpowiedź Eda Meitnera na pojawienie się na rynku dCS Network Bridge. Jego front też został podzielony na trzy sekcje, choć tym razem zabrakło czernionego środkowego płata. Brakuje też spodziewanego wyświetlacza, zamiast którego rolę komunikacji ze światem zewnętrznym powierzono trzem niewielkim diodom informującym o stanie pracy urządzenia. Ściana tylna, ze względu na dość ograniczoną powierzchnię zawiera jedynie to, co konieczne, czyli patrząc od lewej mamy sekcję wyjść cyfrowych w postaci AES/EBU, Toslink SPDIF i EMM Optilink, port USB do podłączenia zewnętrznej pamięci masowej, wejścia Ethernet (RJ45), USB type A dla modułu WiFi, oraz magistralę RS 232 do komunikacji z DV2. Mając do dyspozycji dwa urządzenia EMM Labs warto spiąć je właśnie po EMM Optilink, gdyż połączenie to oferuje pełną izolację galwaniczną, co w związku z brakiem w NS1 wyjścia USB wydaje się jednym z rozsądniejszych rozwiązań, tym bardziej, że stosowny przewód połączeniowy, a raczej przewody (DV2 z NS1 spinamy nie tylko pomarańczową łączówką optyczną, lecz również po RS232) znajdują się na wyposażeniu. NS1 bez najmniejszych problemów radzi sobie z sygnałami PCM 24-bit/192kHz i DSD64, MQA®, plikami AAC, AIFF, ALAC, FLAC, MP3, WAV, WMA i co chyba kluczowe w dzisiejszych czasach również serwisami streamingowymi Tidal, Qobuz, Spotify, Deezer i vTuner. Ponadto może pełnić rolę endpointa Roona, choć podczas testów zamiast z ww. Roona korzystaliśmy z dedykowanej, dostępnej zarówno na iOSa, jak i Androida aplikacji mConnect.
Dysponując tak wysokiej klasy przetwornikiem, bo nie ma co się oszukiwać, że NS1 nie jest czymkolwiek więcej aniżeli tylko miłym, acz na swój sposób dość oczywistym dodatkiem do DV2 jednogłośnie z Jackiem uznaliśmy, że ostatnią rzeczą jakiej nam potrzeba to … pośpiech. Dlatego też tytułowemu duetowi poświęciliśmy niemalże miesiąc, by zupełnie bezstresowo się u nas rozgościł, a my sami byśmy mogli przejść nad jego obecnością do porządku dziennego, czyli by emocje wynikające z ekscytacji nowością podczas wydawania finalnego werdyktu miały jak najmniejsze znaczenie. Pomijając jednak etap obowiązkowej akomodacji jasnym było, iż oferta EMM Labs reprezentuje diametralnie inne podejście do tematu kreowania spektaklu muzycznego tak od rozświetlonej rozdzielczości dCSa Jacka, jak i lampowej soczystości mojej 35-ki Ayona. Stawia bowiem na w firmowy sposób zdefiniowaną, wręcz organiczną, gładkość i pewnego rodzaju przyciemnienie. Proszę mnie tylko źle nie zrozumieć. To nie jest różnica jak między czernią i bielą, czy yin i yang, lecz na potrzeby niniejszej recenzji autorskie i w pełni subiektywne, a przy tym świadomie wyolbrzymienie niuansów. Rozumiecie Państwo o co chodzi? O operowanie na poziomie mikro a nie makro. Niemniej jednak, jeśli ktoś mając na stanie powyższe trzy konstrukcje uznałby, że cyfra to cyfra i wszystkie grają tak samo, oznaczałoby to trzy opcje – albo reszta jego toru woła o pomstę do nieba, albo on sam ma poważne problemy natury foniatryczno-laryngologicznej, albo zachodzą oba powyższe czynniki jednocześnie. Chodzi bowiem o to, że EMM preferując na swój sposób stonowane naświetlenie sceny oferuje jednocześnie niezwykłą rozdzielczość i detaliczność, odwołując się do fotograficznej analogii, tak w światłach (co oczywiste, gdyż unikamy tzw. przepaleń), jak i w cieniach. Dzięki temu jesteśmy w stanie czerpać przyjemność zarówno z muzykalnych acz wybitnie audiofilskich realizacji sygnowanych przez 2L – nieustannie zachwycający a zarazem mroczny album „Tomba sonora” Stemmeklang/ Kristin Bolstad, rozświetlone smyczkowymi trelami „The Tube Only Night Music” wydawnictwo TACET-a, po niemalże pornograficzną dosłowność każdego dźwięku serii „Closer to the Music” (1, 2, 3, 4, 5) Stockfischa. Jednym, a raczej dwoma słowami pełna uniwersalność. Jednak owa uniwersalność w przypadku EMM Labs wcale nie oznacza uśredniania, czy nie daj Boże grania wszystkiego na jedno kopyto, vide firmową modłę, a dbałość o niuanse, melodyjny „core” i niezależnie jak głęboko zakopany timing. Pomimo bowiem wspomnianej gładkości i krągłości Kanadyjczycy nie zapominają o aspektach dynamicznych i emocjonalnych. O ile jednak z audiofilskich smętów nie zawsze da się coś takiego wykrzesać, to już z bardziej komercyjnych pozycji tytułowy duet jest w stanie w tzw. okamgnieniu wygenerować prawdziwą apokaliptyczną nawałnicę dźwięków. Weźmy na ten przykład thrashowy, a więc szalenie daleki od łagodności, „Countdown To Extinction” Megadeth. I w tym momencie pozwolę sobie przenieść Państwa uwagę z DV2 na NS1, gdyż niezbyt często tak w naszych, jak i branżowych publikacjach pojawia się kwestia różnicowania nagrań. I bynajmniej nie chodzi w tym momencie o kwestie porównywania różnych albumów a tej samej pozycji wydawniczej, lecz dostępnej nawet nie na różnych nośnikach, co nazwijmy to umownie platformach. I tak, wydawać by się mogło, iż piskliwie pokrzykujący Dave z ferajną z Tidala w jakości HiFi brzmi co najmniej wybornie. I tak też jest w rzeczywistości, o ile za punkt odniesienia uznamy przebasowioną i pozbawioną oddechu wersję dostępną na Spotify. Wystarczy jednak sięgnąć po zdigitalizowany własnym sumptem, wydany na 24k złocie, sygnowany przez MFSL (UDCD 765) krążek CD a cały nasz dobry nastrój rozsypie się jak przysłowiowy domek z kart. Niby to ten sam album, ale nie da się ukryć, że po prostu wszystkiego jest więcej a całość brzmi bezdyskusyjnie lepiej – bardziej realistycznie i naturalnie. Atak ma impet, którego krawędziami jesteśmy wstanie ogolić się wcale nie gorzej aniżeli odziedziczoną po dziadku brzytwą a gradacja planów dalece wykracza poza możliwości naszego wzroku. I to wszystko jesteśmy w stanie stwierdzić za pomocą dość nikczemnej postury plikograja. Plikograja, którego pomijając i wchodząc na DV2 z wysokiej klasy transportu CD/SACD (vide Jacka C.E.C.) jesteśmy w stanie usłyszeć jeszcze więcej. Sytuację ratują oczywiście „gęste” pliki, których dostępność obecnie zdecydowanie przewyższa ofertę fizycznych nośników SACD, jednak w tym momencie dochodzimy do drugiej kwestii. Otóż warto pamiętać, iż NS1 nie dysponuje wyjściem USB zapewniającym obecnie najszerszy wachlarz obsługiwanych częstotliwości i formatów a tym samym ma nieco ograniczone możliwości współpracy nie tylko z DV2, lecz i przetwornikami firm trzecich. Wspominam o tym fakcie nie przez podobno wrodzoną złośliwość, lecz jedynie na podstawie bezpośredniego porównania z Luminem U1 Mini, który grając wespół z DV2 właśnie po USB, był w stanie z dokładnie tych samych nagrań wycisnąć nieco więcej niżeli NS1 po OptiLinku.
Nie wiem, czy zwrócili Państwo uwagę, ale EMM Labs DV2 idealnie wpisał się w wyznawaną w SoundRebels ideę, iż najlepsze efekty brzmieniowe można osiągnąć stosując możliwie purystyczny, pozbawiony zbędnych elementów tor audio, czyli eliminując elementy, które w nim egzystować mogą, aczkolwiek wcale nie muszą. I tak zarówno u Jacka, jak i u mnie DV2 zastąpił nasze dyżurne, wyposażone w regulowane stopnie wyjściowe przetworniki / źródła cyfrowe, współpracując bezpośrednio ze stereofonicznymi końcówkami mocy (Gryphon Mephisto i Bryston 4B³). Jeśli w tym momencie zastanawiacie się, czy w tym szaleństwie jest metoda, to śmiem twierdzić, iż bezdyskusyjnie tak. Po prostu eliminacja kolejnych połączeń przewodowych, a więc ominiecie oczywistego wpływu okablowania tak sygnałowego, jak i zasilającego, o całej masie czynnych i biernych elementów ukrytych wewnątrz zewnętrznego przedwzmacniacza nie wspominając, procentują bardziej realistycznym i rozdzielczym brzmieniem o naturalnej, nieskrepowanej dynamice tak w skali mikro, jak i makro. A że EMM Labs gra w tonacji nieco innej niż nasze dyżurne urządzenia, to tylko dowód na to, że Ed Meitner obrał własną drogę do osiągnięcia upragnionego celu. I chwała mu za to, bo to co robi DV2 wespół z NS1 zasługuje na w pełni szczere uznanie.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
To, że rynek audio mocno forsuje temat słuchania muzyki z plików wie każdy, nie boję się tego powiedzieć, nawet początkujący meloman. Praktycznie nie ma brandu, który w swoim portfolio jeśli nie oferuje pełnoprawnego streamera lub wielofunkcyjnego urządzenia z takowym na pokładzie, to proponuje przynajmniej pozwalający obsłużyć wszelkiego rodzaju sygnały cyfrowe, przetwornik cyfrowo-analogowy. Naturalnie piszę o ekstremalnie minimalistycznych ofertach, bowiem na dzień dzisiejszy każdy chcący liczyć się na rynku podmiot powinien zaspakajać każdą zachciankę klienta na wielu poziomach zaawansowania jakości dźwięku. I nie ma znaczenia, o jakim pułapie cenowym rozprawiamy, gdyż od popularnego Hi-Fi po ekstremalny High-End posiadanie tego typu zabawek jest obecnie pewnego rodzaju koniecznością. Co wspólnego z tematem plików ma dzisiejsze spotkanie? Otóż za sprawą poznańskiego Korisa na gościnne występy do naszej redakcji dotarły dwa bardzo ciekawe komponenty. Co prawda głównym rozgrywającym jest najnowsze wcielenie iście high end-owego, topowego przetwornika cyfrowo-analogowego kanadyjskiej marki Emm Labs DV2, to jednak ważnym uzupełnieniem będzie także kilka informacji na temat ich również pachnącego nowością streamera NS1. Zainteresowani? Jeśli tak, to zapraszam na kilka poniższych akapitów.
Opis obydwu konstrukcji rozpocznę od DAC-a. Jego aparycja z pozoru jest niezbyt radosna, bowiem przypomina coś na kształt monotonnego, sporych rozmiarów jak na przetwornik D/A monolitu. Jednak zapewniam, to jest właśnie jego atut. Powód? Po pierwsze – brak ostrych kantów znacznie uprzyjemnia odbiór wzrokowy. A po drugie – minimalistyczne wyposażenie frontu i dobór szaro-czarnej kolorystyki sprawiają, że projekt nie jest przeładowany wizualnie, a przez to jest w stanie wpisać się w wystrój nawet najbardziej wyszukanego estetycznie pomieszczenia. Przednią ściankę podzielono na trzy części. Dwie zewnętrzne są w kolorze całej skrzynki, czyli w przyjemnej jasnej szarości. Lewą w górnym rogu ozdobiono jedynie wyfrezowanym logo marki. Natomiast prawą oprócz podobnie wykonanego w dolnej połaci oznaczenia modelu, okupuje dodatkowo sporej wielkości, nieprzytłaczająca wizualnie projektu wielofunkcyjna gałka. Jednak to nie koniec oferty awersu, gdyż na zorientowanej w jego centrum czarnej połaci, patrząc od góry producent zaaplikował czytelny, błękitny wyświetlacz i tuż pod nim serię pozwalających poruszać się po menu pięciu prostokątnych przycisków. Jeśli chodzi plecy DV2-ki, te idąc drogą obsługi wszystkiego, co obecnie w domenie sygnałów oferuje rynek audio, uzbrojono w wejścia cyfrowe typu: AES/EBU, COAX, TOSLINK, USB i firmowy EMM OPTILINK, wyjścia analogowe XLR/RCA, kilka terminali serwisowych i zintegrowane z głównym włącznikiem gniazdo zasilania. Miłym dodatkiem ze strony producenta jest dostarczany w komplecie startowym pilot zdalnego sterowania, sygnowany oznaczeniem Emm Labs kabel sieciowy od potentata tego kawałka tortu firmy Kimber Kable i zatermionowany zakręcanymi minizłączkami kabelek światłowodowy do firmowego podłączenia przetwornika ze streamerem. Jak to zwykle bywa, tak i w tym przypadku z racji możliwości przeczytania wszystkiego na stronie producenta nie będę nadmiernie uzewnętrzniał się na temat najgłębszych technikaliów omawianego DAC-ka i przytoczę jedynie najważniejsze z punktu użytkowania. Pierwsza ważną informacją jest obsługa sygnałów do 24 bitów / 195 kHz PCM i DSD podczas wykorzystania wszystkich dostępnych wejść. Kolejną jest bezproblemowa praca z protokołami DSD i DXD (352/385 kHz) oraz MQA przez portal USB. I na koniec bardzo ważna dla użytkowników kochających minimalizm, umożliwiająca rezygnację z przedwzmacniacza liniowego, cyfrowa regulacja głośności. Naturalnie to jest jedynie wycinek niesionego przez DV2 dobra, jednak jak wspomniałem, postanowiłem przywołać moim zdaniem jedynie najważniejsze tematy.
Streamer NS1 w odróżnieniu od przetwornika, żeby nie powiedzieć minimalistyczny, rozmiarowo jest znacznie bardziej kompaktowy. To okazuje się być również monolitycznie wyglądająca, jasnoszara, jednak w tym przypadku pozbawiona jakichkolwiek manipulatorów, mała skrzynka. Jej niski front za pomocą pionowych nacięć, również podzielono na trzy części, z tą tylko różnicą, że gdy w przypadku zewnętrznych dostajemy powielenie motywów z DAC-a, to w środkowej znajdziemy jedynie trzy diody informujące o stanie urządzenia i pod nimi wykonany w tej samej technice co nazwa firmy i modelu napis przybliżający pomysłodawcę owych komponentów „meitner design”. Tylny panel przyłączeniowy mimo swoich niewielkich rozmiarów jest w pełni przygotowany do współpracy z każdym potencjalnym systemem i oferuje wyjścia cyfrowe typu: AES/EBU, TOSLINK i firmowy EMM OPTILINK, wejście USB dla dysku zewnętrznego, wejścia sieciowe: LAN, USB (dla modułu WiFi), UNITLINK, a także gniazdo zasilania. Jak z powyższego pakietu danych wynika, NS1-ką nie da się sterować manualnie, dlatego też do tego celu wykorzystujemy co prawda bez przymusu, ale najlepiej uzbrojony w aplikację ROON telefon, laptop lub iPad.
Nie będę udawał wszechwiedzącego, dlatego przyznam się szczerze, iż wpinając tytułowy przetwornik D/A w posiadany tor audio, nie miałem wiedzy, czego tak naprawdę się spodziewać. Nigdy nie udało mi się spotkać z tą konstrukcją na ubitym polu – oczywiście pomijając kilkanaście często bardzo niereprezentatywnych minut na jesiennej wystawie AVS 2019, dlatego też moje myśli nie były skażone jakimikolwiek domysłami. Owszem, biorąc udział w kilku forach tematycznych czytałem o jego świetnych występach, jednak co innego przeczytać o czymś, a co innego doświadczyć na własnym podwórku. I wiecie co? Z perspektywy spędzonego z tą konstrukcją czasu jestem rad, że po pierwsze – wreszcie udało mi się z nią zapoznać, a po drugie – potwierdziła krążące w sieci pozytywne opinie. Jakie? Że jest świetna. To znaczy? Oferuje wiele bardzo dobrych cech sonicznych. Począwszy od znakomitej rozdzielczości, przez odpowiednią wagę i oddech przekazu, zarezerwowane dla najlepszych budowanie szerokiej i głębokiej wirtualnej sceny, po dodanie do wszystkich tych składowych z mojego punktu widzenia, przyjemnie odbieranej plastyki. Ale nie w sensie ograniczenia rozmachu wybrzmień instrumentów z perkusjonaliami włącznie, tylko nadania muzyce pierwiastka nieszkodliwej gładkości, a przez to namacalności. Czyli przekładając z polskiego na nasze, było w dobrym tego słowa znaczeniu gęsto, przy tym zaskakująco swobodnie, z rozmachem w domenie budowania planów i świetnie zawieszenie całości w wymiarze 3D. Co to oznaczało w realiach różnych kompilacji płytowych? Żeby nie było łatwo, na początek zaserwowałem Kanadyjczykowi starcie z Johnem Zornem i jego projektem Masada „First Live 1993”. To jest bardzo zróżnicowane z naciskiem w wielu kawałkach na energetykę i szybkość, bo z pogranicza free jazzu granie, z którym DV2 poradził sobie znakomicie. Gdy wymagał tego materiał, muzyka tętniła wymaganą dla tego krążka nie tylko energią jako taką, ale również szybkością jej różnicowania. To były na przemian wolne i szybkie pasaże z fantastycznym udziałem znakomitego instrumentarium i jakiekolwiek spowalnianie przekazu położyłoby całość na przysłowiowe łopatki. Tymczasem Emm Labs mimo dobrej masy i wspomnianej szczypty gładkości nie zwolnił tempa nawet na moment. Mało tego, Dzięki sznytowi nasycenia i gładkości dobiegającej z kolumn muzyki nie tylko nie miał żadnych problemów, ale wręcz znakomicie podkreślał różnice w brzmieniu pomiędzy często spierającymi się między sobą na scenie saksofonem frontmana i trąbką jednego z jego współgraczy. Banał? Bynajmniej, gdyż w swej zabawie miałem kilka przypadków, gdzie czasem krzykliwość, a innym razem przesycenie, testowo skonfigurowanego systemu zacierało różnice między tymi dwoma teoretycznie wykonanymi z blachy, jednak odmiennie generującymi dźwięk instrumentami. W tym podejściu i saksofon i trąbka bez problemu emanowały swoimi atutami – sax drewnem w stroiku, a trąbka przenikliwością. W drugim starciu Emm Labs zmierzył się ze znaną z czarująco śpiewanych ballad Dianą Krall „The Look Of Love”. Efekt? Po dobrym występie z mocnym brzmieniem przewidywalnie pozytywny, jednak do wspomnianego czaru głosu artystki doszła dobra lokalizacja w tle towarzyszącej jej na tej płycie formacji klasycznej, na co przy wyborze repertuaru bardzo liczyłem i się nie zawiodłem.
Wieńcząc dzieło opiniowania w napędzie CD-ka wylądowała muza elektroniczna spod znaku Massive Attack „Protection”. Jaki był cel tego przedsięwzięcia? Otóż zapragnąłem przekonać się, czy ogólnie słyszalna gładkość dźwięku nie przeszkadzała w oddaniu jego zamierzonej bardzo często przez muzyka przenikliwości. I wiecie co, było bardzo dobrze, bowiem na wstępie wspomniana rozdzielczość nie pozwoliła nawet na najmniejsze uśrednianie owych artefaktów. Naturalnie zdaję sobie sprawę, że być może kilka systemów będące solą takiej muzy piski pokazałoby bardziej ofensywnie, jednak stawiam skrzynkę jabłek przeciwko siatce gruszek, iż w większości przypadków byłoby to raczej pokłosie wprowadzania do muzyki pakietu zniekształceń, a nie większej swobody w oddaniu witalności dźwięku. Tak tak, bardzo często ów znakomity wynik w drażnieniu naszego słuchu jest efektem zniekształceń, na co przedstawiciel segmentu High End nie ma prawa sobie pozwolić, a co jak widać po analizie tego tekstu, testowany DAC Emm Labs DV2 znakomicie wdrażał w życie.
Powoli zbliżając się ku końcowi tej opowieści skreślę kilka zdań o drugim urządzeniu testu, czyli firmowym streamerze NS1. Na początek wielkie podziękowania za trud dystrybutora w uruchomieniu pozwalającemu na przeprowadzenie tego starcia w mojej pozbawionej sieci komputerowej samotni. Niestety na chwilę obecną z racji zazwyczaj mniej angażującego grania plików od słuchania tego samego materiału z płyty CD, nie jestem emocjonalnie przygotowany na stawianie tego typu, pozwalających obcować z muzyką akcesoriów i wykupywanie abonamentu platformy streamingowej, dlatego też jeśli mam posłuchać czegoś z Tidala i tym podobnych przybytków, a nie twardego dysku, ten proces ceduję na dystrybutora, co jak widać, kolejny raz udało się zapiąć na ostatni guzik. Jak wypadł ów niepozorny gabarytowo „plikograj”? Naturalnie był bliźniaczym powieleniem oferty brzmieniowej przed momentem ocenianego przetwornika DV2, z tą tylko różnicą, że nieco bardziej słychać było pracę nad większą krągłością przekazu, minimalnie tonizując jego witalność. Skąd takie wnioski? Ten komponent konfrontowałem w dwóch konfiguracjach z dwoma różnymi źródłami. Pierwsze starcie było walką z moim odtwarzaczem płyt kompaktowych CEC TL0 3.0, zaś na drugie udałem się do mekki Marcina, gdzie sparingpartnerem był streamer Lumin U1 Mini. Naturalnie zalecam brać poprawkę na dość przypadkowe testowe konfiguracje, ale w obydwu przypadkach przywołane ugładzanie dźwięku było pierwszym, co rzucało się w uszy. Jednak proszę nie wyrywać sobie włosów z głowy, gdyż tak Marcin, jak i ja, mamy dość soczyście grające kolumny, a mimo w najmniejszym stopniu to nie był to zwalisty, a jedynie mocniej podkręcony w domenie nasycenia i mniejszej przenikliwości przekaz. Zatem należy podejrzewać, że naprawdę niewielkim nakładem pracy – oczywiście w momencie takiej potrzeby – jesteśmy w stanie ten efekt nawet jeśli nie zlikwidować, to przynajmniej zminimalizować. Wszystko zależy do zastanego środowiska, upodobań miłośnika muzyki i jego determinacji w osiągnięciu celu.
Mam nadzieję, że wszelkie wychwycone aspekty brzmienia obydwu komponentów udało mi się w miarę strawnie przekazać. Dlaczego tak się ubezpieczam? Otóż to są na tyle świetne urządzenia – w szczególności flagowy przetwornik cyfrowo/analogowy, że pominięcie nawet najdrobniejszego niuansu byłoby dla nich krzywdzące. A to tylko jedna strona medalu, gdyż jeśli ja czegoś nie wskażę, wówczas potencjalny nabywca może się daną konstrukcją nie zainteresować. Dlatego też liczę, że z tej walki o prawdę wyszedłem z tarczą. Czy to są konstrukcje dla wszystkich? Myślę, że jak najbardziej, gdyż swoje atrybuty plastyki i gładkości aplikują stosunkowo delikatnie, co w przypadku chęci korekcji brzmienia łatwo da się skorygować. Wystarczy mieć trochę wiedzy i wszystko jest możliwe. Czy jest haczyk? Naturalnie, jak to w segmencie High End-u bywa, pewnym problemem może być zasobność portfela potencjalnego nabywcy w banknoty NBP. Jednak jeśli nie jest to dla Was temat tabu, moim zdaniem podczas poszukiwań czy to DAC-a, czy streamera, nie możecie zapomnieć o testowanym dzisiaj duecie marki Emm Labs DV2 i NS1.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Koris
Ceny
EMM Labs DV2: 147 900 PLN
EMM Labs NS1: 22 900 PLN
Dane techniczne
EMM Labs DV2
Wejścia cyfrowe:
– EMM OptiLink (CD, SACD) dedykowane źródłom EMM Labs
– AES/EBU: 24-bit/192kHz i DSD
– 2 x S/PDIF Coax: 24-bit/192kHz i DSD
– 2 x TosLink: 24-bit/192kHz i DSD
– USB: 2xDSD, DXD (352/384kHz), MQA, 24-bit/192kHz
Wyjścia analogowe: para XLR, para RCA
Złącza serwisowe:: USB – upgrade oprogramowania, RS-232 – sterowanie/komunikacja
Impedancja wyjściowa: 300 Ω XLR, 150 Ω RCA
Napięcie wyjściowe (High/Low): 7.0/5.0V XLR, 3.5/2.5V RCA
Pobór mocy: 30 W max
Wymiary (S x G x W) : 438 x 400 x 161 mm
Waga: 17.2kg
Wersje kolorystyczne: srebrna, czarna
EMM Labs NS1
Obsługiwane format audio: AAC, AIFF, ALAC, FLAC, MP3, WAV, WMA
Obsługiwane serwisy streamingowe: Tidal, Qobuz, Spotify, Deezer, vTuner
Wsparcie dla: MQA®, DSD (DFF, DSF), UPNP/DLNA, Roon Ready / Roon End Point
Wejścia: Ethernet (RJ45), 2x USB type A
Wyjścia cyfrowe: EMM Optilink, AES/EBU, TOSLINK SPDIF
Pobór mocy: 10 W
Wymiary (S x G x W): 280 x 268 x 60mm
Waga: 5kg
Jeśli do tej pory konstrukcje oparte na kultowych lampach 300B kojarzyły się Państwu jedynie ze słabowitymi SET-ami, to najwyższy czas na weryfikację posiadanej wiedzy. Jako pomoc dydaktyczną polecamy wielce intrygujące trio bułgarskiego Thraxa – przedwzmacniacz Libra i potężne – 50 W, pracujące w klasie A, monobloki Spartacus 300. Uchylając rąbka tajemnicy wspomnimy tylko, iż w przedwzmacniaczu zaimplementowano cztery, a w każdym monobloków po sześć 300B.
cdn. …
Opinia 1
Uff. Nareszcie. Do tej marki robiliśmy podchody od kilku lat i mimo dość swobodnego ustalania z dystrybutorem szczegółów natury logistycznej, dziwnym trafem zaszczyt jej recenzowania cały czas nas unikał. Naturalnie każde negocjacje zawsze kończyły się pojawieniem się na naszym portalu innych znakomitych pozycji, jednak trochę podprogowo w tej materii czuliśmy pewnego rodzaju złośliwość losu. Na szczęście ten chadzając swoimi, często krętymi drogami, w pewnym momencie odpuszcza i po upływie odpowiedniej ilości wody w Wiśle zazwyczaj sprawia, że to, co do niedawna było nieosiągalne, nagle staje się realne. Co takiego? Otóż miło jest mi poinformować zainteresowanych, iż tym razem przyjrzymy się znakomicie rozpoznawalnej przez praktycznie całą audiofilską brać, szwajcarskiej marce Soulution, która przecierając szlaki na poczet przyszłych starć, wystawiła do zaopiniowania zestaw przedwzmacniacza liniowego 525 wespół ze stereofoniczną końcówką mocy 511. Wieńcząc akapit rozbiegowy jestem zobligowany dodać, iż opiekę nad wspomnianą marką na naszym rynku od lat sprawuje stacjonujący w Warszawie SoundClub.
Jak wiadomo, jednym z najważniejszych aspektów biznesowych każdego producenta audio, oprócz samego brzmienia jego komponentów, jest ich rozpoznawalność wizualna. Co ją gwarantuje? Naturalnie wpadająca w oko aparycja i konsekwencja jej powielania w całej serii urządzeń. Tak zwany wizualny miszmasz poszczególnych linii raczej skutkuje brakiem kojarzenia produktu nie tylko z pomysłodawcą, ale również z wypracowanym przez niego dobrym dźwiękiem, czego projektanci ze stajni Soulution w moim odczuciu znakomicie uniknęli. Jak? Ubierając swoją ofertę w znakomicie wpisujące się w praktycznie każde pomieszczenie, z drobnymi różnicami w kwestii gabarytów w zależności od pełnionej funkcji, zunifikowane dla całej oferty obudowy. To znaczy? Front i górna część jest czymś w rodzaju monolitu w postaci płynnie zawiniętego, w celach montażowych przeciętego poprzecznie w jednej trzeciej połaci dachu, srebrnego płata z grubego aluminium. Zaś boczne ścianki zazwyczaj są czarne i tylko w zależności od komponentu bywają płaskie lub pionowo zorientowanymi czarnymi radiatorami. Nuda? Zapewniam, zdjęcia tego nie oddają, jednak zderzenie organoleptyczne powoduje, iż ta pozorna prostota jest bardzo mocnym atutem designu szwajcarskich urządzeń. Przechodząc do technikaliów nie będę jota w jotę przelewał informacji ze strony dystrybutora, tylko przywołam najbardziej znaczący w tym segmencie cenowym aspekt – przypominam, iż rozprawiamy o pełnoprawnym przedstawicielu High End-u, jakim jest idące ścieżką najnowszych trendów w segmencie audio wykorzystanie w zasilaniu obydwu konstrukcji pracujących w blokach serii kilku spełniających najwyższe wymagania soniczne zasilaczy impulsowych. Zaskoczeni? Ja od kilku lat coraz mniej. Dlaczego? O tym w kolejnym akapicie. Przejdźmy do przybliżania poszczególnych elementów testowanego tandemu. Przedwzmacniacz 525 z racji jedynie przyjmowania sygnałów z różnych źródeł i wysyłania ich do końcówki mocy jest od niej znacznie mniejszy. Jednak mimo to nie mamy do czynienia z minimalistycznym plasterkiem, tylko z typowej szerokości dla tego segmentu i do tego stosunkowo wysokim urządzeniem. Jego awers w celu kontynuacji designerskiego spokoju oferuje jedynie niezbyt dużą, wielofunkcyjną, okrągłą gałkę, tuż obok niej z lewej strony trzy małe guziki i zaraz obok sporej wielkości, mieniący się czerwienią wyświetlanych informacji, a przez to czytelny z daleka, ekran. Panel przyłączeniowy może nie jakoś ponadczasowo, ale za to w pełni wystarczająco daje nam do dyspozycji po dwa wejścia i jedno wyjście w standardach RCA i XLR, gniazdo zasilania, dwa wyjścia LINK OUT i serwisowe złącze USB. Miłym dodatkiem jest obecność ciekawego wzorniczo pilota zdalnego sterowania.
Jeśli chodzi o piec 511, ten oferując sporą, pozwalającą swobodnie napędzić dowolne kolumny moc, wbrew pozorom jest bardzo rozbudowanym rozwiązaniem technicznym, wprost proporcjonalnie przekładając się na jego wielkość. To naturalnie jest również odpowiedź projektantów na potencjalny wzrostem temperatury pracy i tym samym zamiast aluminiowych płaskich blach, wymusiło zastosowanie na bokach pionowych radiatorów. Co ciekawe i potwierdzające moje wcześniejsze słowa o powtarzalności projektu obudowy w całej ofercie marki Soulution, panel obsługi końcówki na połaci awersu jest bliźniaczy nie tylko wzorniczo, ale również rozmiarowo do przedwzmacniacza, a jedyną różnicą jest jego ulokowanie nie w centrum, tylko w lewym górnym rogu. Tak, może to być zaskakujące, bo zakłócające symetrię, jednak jakże świetne w odbiorze podczas użytkowania. Przywołując plecy końcówki podobnie do przedwzmacniacza również nie spodziewajcie się zbędnych fajerwerków, tylko solidną dawkę niezbędnych akcesoriów, na liście których znalazły się: zaciski kolumnowe, po jednym wejściu liniowym RCA i XLR, po jednym wejściu i wyjściu gniazda LINK, serwisowe USB i terminal zasilania IEC.
Co ciekawego mogę powiedzieć o szwajcarskim duecie wzmacniającym sygnał audio? Biorąc pod uwagę krążące w internetowym eterze i kuluarach wielu wystaw opinie, spodziewałem się bezpardonowego ataku bezduszności zapisów nutowych i szukania poklasku w wyczynowości skrajów pasma. Tymczasem na moim podwórku wydarzyło się co innego. Może nie uwierzycie, ale muzyka nie parła do przodu na łeb na szyję, tylko pokazywała, że dźwięk to nie tylko natychmiastowy kanciasty początek i ostre wykończenie, ale również w zależności od instrumentu jego nasycenie i plastyka. Może nie była to prezentacja soczystości przekazu rodem z radia BBC, ale nie miałem podstaw oskarżać set z Dulliken o braki pierwiastka muzyki w jego brzmieniu. Gdybym miał prześledzić poszczególne zakresy częstotliwościowe, wyglądało to tak. Bas bez oznak wycinania żyletką, czyli rysowany nieco grubiej, ale również bez buły, środek dobrze zdefiniowany barwowo, a góra otwarta, jednak nie wyrywająca się do życia w swoim świecie, tylko przy dobrym naświetleniu wydarzenia muzycznego delikatnie stonowana. Niemożliwe? To nie jest sygnatura Soulution? Owszem, możliwe i myślę, iż dobrze stało się, że udało mi się go posłuchać, gdyż tak jak kilka innych urządzeń i systemów na wystawach audio w odpowiednich warunkach, nareszcie pokazał swoje prawdziwe ja. Co to oznacza w starciu z konkretną muzyką? Na początek postanowiłem zmierzyć jego umiejętności z twórczością rockową spod znaku Slayer „Reign In Blood”. Nie powiem, walczył jak lew i ani na moment się nie poddał. Co więcej, według mnie bez najmniejszych problemów wyszedł z tego starcia z tarczą. Oferował dobry atak każdego akordu, energię gitar i stopy perkusji, moc wokalizy, a wszystko okraszał naturalnymi dla tego typu muzy, bo mocnymi, jednak pozbawionymi męczącej natarczywości blachami bębniarza. I nie było znaczenia, na jakim poziomie głośności słuchałem, bowiem wspomniana plastyka brzmienia tego zestawu nie pozwalała na wytworzenie pełnej bólu ściany dźwięku, tylko kreowała w moim pokoju mocne, fajnie opracowane w domenie przyjemności odbioru, prawie koncertowe w wymiarze wolumenu wydarzenie.
Kolejnym krążkiem był lekki koncertowy free-jazz na cztery saksofony barytonowe i perkusję Bluiett Baritone Nation „Libation For The Baritone Saxophone Nation”. I jak? Podobnie do rocka, czyli z energią nisko schodzących dęciaków, natychmiastowością zmiany tempa grania i mocy akcesoriów perkusisty. Nic tylko słuchać. Oczywiście całość konsekwentnie niosła znamiona zaskakującej jak na opinie wielu rozmówców plastyki, jednak ani trochę nie odbierałem tego jako zła, a jedynie swoistego sznytu. Co oznacza ów sznyt przy bliższym przyjrzeniu? Do udzielenia tej odpowiedzi użyłem twórczości Marka Dyjaka z materiałem zatytułowanym „Gintrowski”. I? Nie będę nadmiernie się rozwodził, tylko zaznaczę, że ta, jak i kilka innych realizacji podczas głośnego słuchania potrafi zakłuć w uszy. Po prostu jest zremasterowana nieco mocniej w kwestii uwolnienia wysokich rejestrów, co z jednej strony daje poczucie świeżości realizacji tej kompilacji, jednak z drugiej po jakimś czasie może powodować lekkie zmęczenie narządów słuchu. I dopiero w tym przypadku wyszło jak na dłoni, że pozornie niesłyszalne, bo raczej nie przeszkadzające ukulturalnianie dźwięku przez tytułowy zestaw pre-power, są realnym bytem. Owszem, odpowiednio dozowane i często pożądane, ale jest. To oczywiście może świadczyć o przecież często źle odbieranej ingerencji w prezentowany w naszych samotniach dźwięk, jednak należy wziąć pod uwagę, że to startowy zestaw i pomijając poprawę jakości na wyższych poziomach cenowych, lepiej tak, aniżeli Szwajcarzy mieliby nas zostawić z agresywną realizacją samopas. To źle? Zależy, jak na to patrzeć. Niestety taka wolna amerykanka często kończy się zmęczeniem materiału i jest powodem do szukania innego spojrzenia na to samo zagadnienie, co przy lekkim, powtarzam lekkim ugładzeniu pozwoli nam cieszyć się posiadanym zestawem przez długie lata.
Jak wynika z powyższego testu, zajmowana pozycja w cenniku Soulution ma swoje, co prawda bardzo przyjemne w odbiorze, ale bez dwóch zdań pewnego rodzaju reperkusje w oddaniu prawdy o wydarzeniach muzycznych. Jednak jak wspomniałem, to nie jest siłowe naginanie prawd rządzących światem do swoich upodobań, tylko lekkie ukierunkowanie procesu słuchania muzyki w stronę przyjemności. Naturalnie przy znacznie bardziej ofensywnych kolumnach od moich owa oferta brzmieniowa lekko ewoluuje, jednak jestem dziwnie przekonany, że tytułowy pre – power (525/511) nadal będzie odznaczać się pokazaniem świata w kojących nasze narządy słuchu, niż agresywnych nutach. Czy to źle? Jak pisałem, to zależy. Ja mam bardzo gęsty zestaw, a mimo to było z werwą i rozmachem. Zatem nie trzeba być omnibusem, aby wysnuć teorię, iż przy aplikacji w bardziej neutralny tor, nasi bohaterowie dla wielu z Was mogą być trafieniem w przysłowiowa dziesiątkę.
Jacek Pazio
Opinia 2
Wokół stanowiącej dzisiejszy punkt zapalny marki krążyliśmy z Jackiem praktycznie od momentu założenia SoundRebels. W końcu z jej rodzimym dystrybutorem – stołeczno-katowickim SoundClubem znamy się od lat, w miarę regularnie pojawiamy się na organizowanych w jego warszawskiej siedzibie spotkaniach i praktycznie za każdym razem temat Soulution pojawiał się tapecie. Wydawać by się zatem mogło, iż kwestia dostawy wskazanego przez nas palcem (niekoniecznie tym, którym pod okiem drapała się jedna z posłanek PIS-u) urządzenia będzie czystą formalnością, jednak dziwnym zbiegiem okoliczności, ilekroć coś wpadało nam w … oko, to albo dopiero przyjechało, więc czekał je mozolny proces wygrzewania, albo właśnie wybierało się w podróż do potencjalnego klienta, od którego już … nie wracało. Niby szwajcarska elektronika zawsze gdzieś tam była obecna w prezentowanych na Skrzetuskiego systemach, jednak bądźmy szczerzy – co innego bądź co bądź towarzyskie spotkanie w większym gronie, a co innego możliwość wpięcia danego delikwenta we własny tor i nie na godzinę, czy dwie a na kilkanaście dni. Najwidoczniej jednak dzisiejsi goście po prostu czekali na właściwy moment i gdy tylko opadł kurz po duńskiej inwazji (Gryphon Antileon vs Mephisto) i pojawiło się „okno czasowe” tuż przed zapowiadanym, powoli stabilizującym się termicznie, Dan D’Agostino Progression Stereo zaszczycili nas swoją obecnością. O kim, a raczej o czym mowa? O dumnie reprezentujących środek oferty Soulution przedwzmacniaczu liniowym 525 i stereofonicznym wzmacniaczu mocy 511.
W związku z oficjalnym debiutem na naszych łamach wypadałoby chociaż pokrótce nakreślić jakiś rys historyczny tytułowej manufaktury. No to zaczynamy … Dawno, dawno temu, czyli na długo przed oficjalnym powstaniem Soulution, bo w 1956 r powołano do życia przedsiębiorstwo Spemot AG zajmujące się produkcją silników elektrycznych a wraz z rozwojem technologii również urządzeń elektronicznych wykorzystywanych m.in. w motoryzacji. Datowane dopiero na 2005 r. „narodziny” Soulution odbyły się tak naprawdę za sprawą dwóch dyrektorów zarządzających Spemot a zarazem pasjonatów High-Endu – Cyrilla Hammera i Rolanda Manza. Okazuje się bowiem, iż obaj panowie poza czysto branżowymi zajęciami, w wolnej chwili parali się dystrybucją czasopisma … „Hi-Fi News & Record Review” i odsłuchami będącej w ich zasięgu elektroniki z górnej półki. I tak od słowa do słowa postanowili spróbować własnych sił na tym niełatwym polu.
Przechodząc do naszych dzisiejszych bohaterów pozwolę sobie jedynie nadmienić, iż przedwzmacniacz 525 miał swoją premierę w Monachium podczas zeszłorocznego High Endu a końcówka 511 jest raptem o trzy lata starsza i również debiutowała w przestronnych salach monachijskiego M.O.C.-a. Generalnie aparycję wszystkich Soulution, w tym opisywanej w ramach niniejszej epistoły pary 5-ek, śmiało można określić mianem wielce udanego mariażu minimalistycznego industrialu z iście laboratoryjną antyseptycznością. Co prawda różnice pomiędzy topową serią 7, ww. 5 i otwierającą portfolio 3 dotyczą nie tylko gabarytów, jak i cen, lecz nie da się ukryć, iż mając kontakt z dowolnym urządzeniem z łatwością zidentyfikujemy pochodzenie pozostałych. Co ciekawe wbrew wydawać by się mogło obowiązkowych na stricte high-endowych pułapach, na jakich się poruszamy, obowiązkowym elementom wzorniczym pozwalającym potencjalnym nabywcom zapaść w pamięć i wyróżnić się na tle równie bizantyjskiej konkurencji, Szwajcarzy poszli własną drogą pozbawiając swoje produkty wszelkich ornamentów i zdobień. Nic, dosłownie nic a nic w Soulution nie można uznać za dodatek o charakterze dekoracyjnym. Zarówno ich fronty, jak i góry korpusów wykonywane są z satynowych, srebrnych płatów aluminium a pozostałe ścianki stanowią bądź jednolite czarne profile, bądź zgrabnie wkomponowane w bryłę radiatory. Wymiary ścian czołowych są oczywiście zróżnicowane ze względu na pełnione przez konkretne urządzenia funkcji, za to już układ czarno-czerwonych dwuwierszowych wyświetlaczy, wielofunkcyjnych gałek i trzech przycisków odpowiedzialnych za wybudzenie/uśpienie, wyciszenie i umożliwiający dostęp do głębiej ukrytych nastaw jest w pełni zunifikowany.
Ze względu na w topologię dual mono jego plecy podzielono symetrycznie na lewy i prawy kanał, w których do dyspozycji otrzymamy dwa wejścia XLR i dwa RCA. Wyjścia są pojedyncze, acz w obu standardach. Całości dopełniają interfejsy firmowej magistrali komunikacyjnej, port USB do ewentualnych upgrade’ów firmware’u, złączka RS232 do integracji z domową inteligencją i gniazdo zasilające IEC. W komplecie nie zabrakło też fuikusnego pilota zdalnego sterowania.
W końcówce 511 sprawy przedstawiają się nieco inaczej, gdyż po pierwsze znajdziemy tam pojedyncze zakręcane terminale głośnikowe, wyłącznie zbalansowane wejścia i również w formie XLR-ów wyjścia, gdyby komuś do głowy przyszedł pomysł bi-amingu. Nie zabrakło oczywiście firmowej magistrali komunikacyjnej, gniazd RS 232 i zasilającego (całe szczęście w postaci 16A IEC).
Jeśli zaś chodzi o trzewia, to Soulution od lat stara się krzewić wśród audiofilskiej braci wiarę w zasilanie impulsowe. Nie inaczej jest tym razem. W końcówce pracuje bowiem aż dziesięć takich układów wspomaganych potężną baterią kondensatorów o łącznej pojemności ponad 500 000 µF a stopień wyjściowy zrealizowano w oparciu o trzystopniowe wzmocnienie napięciowe składające się z linearyzowanych wzmacniaczy działających z częstotliwością odcięcia 80 MHz. W przedwzmacniaczu podobny układ zasilający wspiera nieco mniej liczna, gdyż „jedynie” 400 000 μF pojemność filtrująca a głośność obsługuje zapożyczony z 725 układ dysponujący 95 krokami o dokładności 1dB.
A jak szwajcarski duet wypadł pod względem brzmieniowym? Przewrotnie powiem, że zaskakująco i wręcz odwrotnie proporcjonalnie do swojego nieco antyseptycznego (prosektoryjnego pasowałoby idealnie, ale ma nieco zbyt pejoratywne konotacje) designerskiego minimalizmu. Chodzi bowiem o to, iż pomimo bezwzględnej kontroli w całym paśmie jego dźwięk bezdyskusyjnie zasługuje na miano jedwabiście … kremowego. Szukając jakiejś recenzowanej przez nas analogii, do której moglibyśmy odnieść walory soniczne tytułowej parki moje pierwsze myśli powędrowały w kierunku dzielonej referencji Audioneta – STERN & HEISENBERG. Oczywiście intensywność i wolumen w wykonaniu Berlińczyków szły o krok, czy nawet dwa dalej, jednak jeśli chodzi o sam sznyt, estetykę grania, to oba sety ewidentnie grały do tej samej bramki. Mając jednak na uwadze ich słodką jedwabistość należy jednak pamiętać również o niezwykłej rozdzielczości i zdolności różnicowania jakości dostarczonego sygnału. Dlatego też o ile dopieszczone przez 2L „gęste” audiofilskie perełki w stylu mistycznego, polifonicznego „Veneliti” Oslo Kammerkor potrafią wręcz porazić realizmem, o tyle już wszelakiej maści składanki, jak daleko nie szukając „The Platinum Collection” Queen poza niezaprzeczalnymi walorami kronikarskimi niespecjalnie przekonują słuchaczy spójnością realizacyjną.
Pozostając jeszcze przez chwilę przy powyższych „samplach” warto zwrócić uwagę na delikatne przyciemnienie przekazu. Posługując się fotograficzną analogią byłoby to jakieś – 1/3 EV w porównaniu do rezydującego u nas Gryphona Mephisto, czyli niby niewiele, ale w zupełności wystarczająco by stonizować zastosowane przez realizatorów ewentualne podkreślenie sybilantów, czy też zbyt euforyczne partie dęciaków przy jednoczesnym zachowaniu pełnej czytelności najniższych składowych, czy nienaruszonym pakiecie mikro informacji o akustyce miejsca nagrania. Wystarczy bowiem sięgnąć po naszą dyżurną „Ariel Ramirez: Misa Criolla / Navidad Nuestra” Mercedes Sosy i porównać ją z „Re-Enter” Masqualero, czyli norweskiego dream teamu w składzie Arild Andersen – kontrabas, Jon Christiansen – perkusja, Tore Brunborg – saksofon oraz Nils Petter Molvær – trąbka, by na własne uszy przekonać się jak oczywiste różnice, chociażby w aurze pogłosowej, słychać pomiędzy ION Studios w Buenos Aires a Rainbow Studio w Oslo – ECM-owskim królestwem Manfreda Eichera. Podobne niuanse dotyczą również sposobu rejestracji i samej charakterystyki obecnego w ww. nagraniach instrumentarium. Bęben odzywający się u Sosy ma w pełni namacalny i definiowalny gabaryt a tym samym wolumen brzmienia znacznie odbiegający od zestawu perkusyjnego Christiansena, czy też namiętnie szarpanego przez Andersena kontrabasu.
A właśnie, skoro poruszyłem temat reprodukcji najniższych składowych i generalnie pracy sekcji rytmicznej, to Soulution 511, pomimo niebagatelnej mocy, operuje swoim watażem nad wyraz dyskretnie. Nie sposób bowiem przyłapać szwajcarskiej amplifikacji nie tylko na jakichkolwiek próbach podkręcania tempa, czy wręcz podbijania któregoś z dolnych podzakresów, lecz również chęci czy to powiększania źródeł pozornych, czy popadania w zbytnią spektakularność. Moc uwalniana jest dokładnie wtedy, gdy jest konieczna i równie szybko jej rola się kończy. Spora w tym zasługa przekraczającego wartość 10 000 współczynnika tłumienia, oznaczającego zdolność wzmacniacza nie tylko do wypchnięcia membrany przetwornika, lecz również pełną kontrolę nad jej powrotem i to po prostu słychać. O ile jednak w ww. sakralnej klasyce i jazzie obserwacje dotyczą głównie skali mikro, poza niewielkimi chóralnymi fragmentami u Ramireza, to już na zdecydowanie cięższym a przede wszystkim „zelektryfikowanym” repertuarze wychodzącym m.in. spod palców Watersa, jednak nie jednoznacznie kojarzonego z Pink Floyd i solową karierą Rogera, a „nieco” młodszego Jeffa dowodzącego kanadyjską, mającą w swym bogatym dorobku wielce udany krążek „For The Demented” speed-thrashową formacją Annihilator. Nie muszę chyba dodawać, że tutaj nie ma miejsca na miłosierdzie, chwilę wytchnienia, czy grę ciszą. To klasyka obłąkańczej lawiny pozornie kakofonicznych dźwięków pędzących z prędkością TGV i jakiekolwiek spowolnienie, czy złagodzenie powodować będzie niesmak i irytację porównywalne do widoku Kubicy w ślamazarzącym się bolidzie Williamsa na torze podczas minionego sezonu F1. Całe szczęście, pomimo całej wspominanej dotychczas kultury i opanowania godnego rezydującego w Zurichu doświadczonego bankiera, zestaw Soulution potrafił obudzić w sobie prawdziwą bestię i dosłownie wgnieść słuchaczy w fotel tak bezpardonowym atakiem, jak i ogromem informacji wynikającym z jego wybornej rozdzielczości. Czy to będzie wwiercający się w naszą korę mózgową rozwibrowany riff, czy bezlitośnie kopiąca po trzewiach podwójna, stopa możemy mieć pewność, że z łatwością zdefiniujemy ich pozycję na niezwykle precyzyjnie nakreślonej scenie, jak i formę obsługującego je jegomościa. W dodatku ów natłok informacji wcale nie powoduje przesytu, gdyż szwajcarska dzielonka wręcz obsesyjnie skupia się na oddaniu pełni drzemiącego w materiale źródłowym ładunku emocjonalnego, lecz z równym pietyzmem dba o to, by nic od siebie nie dodać i po prostu nie przedobrzyć popadając w zbytnią ofensywność, czy wręcz niezrozumiałą agresję. Co ciekawe, również przy nieco spokojniejszych kompozycjach, jak przerażająca psychotyczno-kanibalistyczna ballada „Pieces of You” o mordercy, który swoją dziewczynę raczył był zabić, porąbać a następnie pozyskane porcje … skonsumować, tytułowa amplifikacja nie pozwalała na utratę uwagi słuchaczy, co i rusz dyskretnie podsuwając im co bardziej atrakcyjne niuanse.
Soulution 525 & 511 to zestaw nieoczywisty i niebanalny, gdyż łączy industrialny minimalizm swej szaty wzorniczej i ultra nowoczesne układy wewnętrzne z niezwykle gładkim i homogenicznym brzmieniem zadając tym samym kłam twierdzeniom o technologicznej bezduszności. Jest w pełni namacalnym dowodem, że to nie konkretna topologia, układ, czy konfiguracja determinują finalne brzmienie urządzenia, lecz jedynie mniej, bądź bardziej umiejętna ich aplikacja. A ekipa Soulution na tym polu osiągnęła prawdziwe mistrzostwo.
Marcin Olszewski
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: SoundClub
Ceny
Soulution 525: 85 000 PLN
Soulution 511: 105 000 PLN
Dane techniczne
Soulution 525
Wejścia: 2 pary XLR, 2 pary RCA
Impedancja wejściowa: 320 kΩ XLR, 47 kΩ RCA
Wyjścia: para XLR, para RCA
Pasmo przenoszenia: 0 – 2 MHz
Zniekształcenia THD+N: < 0,00009% (20Hz – 20kHz)
Stosunek sygnał/szum: 120 dB
Separacja kanałów:130 dB @ 1 kHz
Wzmocnienie maksymalne: +15 dB
Zakres regulacji głośności: od – 15 dB do – 79 dB z krokiem 1 dB
Impedancja wyjściowa: 10 kΩ
Maksymalne napięcie prądu wyjściowego: 16 V rms XLR, 8 V rms RCA
Maksymalne natężenie prądu wyjściowego: 0,2 A (z limiterem)
Zużycie energii: < 0,5 W standby; 100 W
Wymiary (S × W × G): 442 x 448 x 143 mm
Waga: około 20 kg
Soulution 511
Wyjścia: komplet złoconych motylkowych zacisków głośnikowych
Wzmocnienie: +26 dB
Moc wyjściowa: 2 × 150 W @ 8 Ω, 2 × 300 W @ 4 Ω, 2 × 600 W @ 2 Ω
Moc szczytowa (w impulsie): > 2 × 2000 W
Pasmo przenoszenia: 0 – 800 kHz
Zniekształcenia THD+N: < 0.001% at 50 W @ 4 Ω (20 Hz – 20 kHz)
Zniekształcenia intermodulacyjne: < 0.005 % SMPTE, < 0.0006 CCIR
Stosunek sygnał/szum: > 108 dB (5 W @ 1 kHz)
Separacja kanałów: > 120 dB @ 1 kHz
Współczynnik tłumienia: > 10 000
Maksymalny prąd wyjściowy: 45 A (z limiterem)
Wejścia: para XLR
Impedancja wejściowa: 2 kΩ
Pobór mocy: < 0.5 W standby, 100 W (w trybie bezczynności), 1600 W (max)
Wymiary (S × W × G): 442 × 270 × 448 mm
Waga: 30 kg
Kiedy po 30 latach odchodzisz z firmy, którą zakładałeś i zaczynasz praktycznie wszystko od zera wydawać by się mogło, że dobrze to już było. Chyba, że nazywasz się Daniel D’Agostino i wiesz, że właśnie teraz możesz pokazać światu co oznacza termin High-End. Zanim jednak zmierzymy się z samym topem topów, w ramach rozgrzewki postanowiliśmy zaprzyjaźnić się ze „średniopółkową” końcówką mocy – Dan D’Agostino Progression Stereo.
cdn. …
Nie, żebym próbował jakoś narcystycznie podbudowywać własne ego, ale studiując moje teksty, powinniście tę markę z łatwością rozpoznawać. Naturalnie nie chodzi mi o jej nadnaturalne zdolności do zaskarbiania serc potencjalnych melomanów, gdyż jest jedną z wielu oferujących swój sznyt grania manufaktur, tylko z racji permanentnego pojawiania się w naszych testach jej produktu jako mój punkt odniesienia. Oczywiście w naszym recenzenckim portfolio oprócz opinii o ISIS-ach możemy pochwalić się kilkoma innymi testami z jej oferty, jak choćby topowy model Duke, czy minimalistyczny ART, jednak mniemam, iż głównym sprawcą zagnieżdżenia się tego literowego ciągu w Waszej pamięci jest właśnie moje odbieranie świata muzyki przez pryzmat jednej z austriackich propozycji. Jakie podłoże mają powyższe przechwałki? Bardzo istotne dla naszego dzisiejszego spotkania, gdyż tym razem przyjrzymy się nie tylko swoistej nowości, ale również bardzo zorientowanej na konkretnego miłośnika muzyki konstrukcji Trenner & Friedl PHI. O co chodzi? O nie, wstępniak nie jest miejscem do wykładania kart na stół, dlatego jeśli jesteście zainteresowani, jaki związek frazeologiczny z będącą clou spotkania konstrukcją ma fraza „kolumny zorientowane na konkretnego miłośnika muzyki”, zapraszam do lektury zorganizowanego dzięki staraniom wrocławskiego dystrybutora Moje Audio, poniższego tekstu.
Jak dokumentuje seria fotografii, PHI przy podobnych założeniach szerokiej przedniej ścianki obudowy w kwestii rozmiarów osiągają mniej więcej 1/3 gabarytów moich ISIS-ów. To zaś oznacza, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju maluchami, dlatego też w celu zachowania odpowiedniej wysokości głośnika w stosunku do pozycji wygodnego słuchania na fotelu producent zastosował z wyglądu proste, jednak dzięki wykorzystaniu niezbyt masywnych drewnianych klepek, w pewien sposób modelujące dźwięk podstawki. Ale to nie wszystkie ciekawostki strojenia tego modelu kolumn, gdyż oprócz ustawienia konstrukcji na umożliwiających aplikację różnych antywibracyjnych podkładek, kolcach, czerpiąc doświadczenia z topowych DUKE’ów, pomiędzy standem a obudową w wyfrezowanych i co ważne odpowiednio rozkładających masę trzech otworach, implementujemy wykonane z różnych materiałów – szkło, stal i nylon – kulki. Co więcej. Każda z nich ma swoje konkretne miejsce położenia, o czym przy początkowej, potem skonsultowanej z producentem niewiedzy, miałem przyjemność sonicznie się przekonać. Naturalnie rozprawiając o dostrajaniu nie rozwodzimy się o zmianach w stylu wymiany elektroniki, jednak w przypadku walki o każdy szczegół ważnego dla nas dźwięku na poziomie zaawansowanego audio zmiany były na tyle znaczące, że nie mogłem o nich wspomnieć. Reasumując pakiet danych o kulkach jestem zobligowany poinformować potencjalnych zainteresowanych, iż patrząc od frontu, lewa przednia ma być nylonowa, od strony głośnika stalowa, a centralnie umieszczona tylna szklana. Kontynuując temat samej obudowy, ta krocząc drogą poprzednich konstrukcji wykonana jest ze sklejki, wewnątrz wzmacniana autorskim użebrowaniem, a jako wykończenie w wersji testowej pokryta fornirem z modyfikowanego dębu. Jednak myliłby się ten, kto sądziłby, że pomysłodawca sklecił naprędce kawałek skrzynki i umieścił w jej centrum znaleziony przypadkowo głośnik. Co to to nie. Otóż w przypadku obudowy modelu PHI dostajemy proporcje złotego podziału wymiarów tego typu konstrukcji, na froncie której z lekkim przesunięciem do wewnątrz i nieco w górę umieszczono pojedynczy, papierowy, ale jakże często pożądany przez wiedzących czego szukać w muzyce melomanów, 8” szerokopasmowy głośnik. W celach nadania jednak dość monolitycznej aparycji i pozytywnego odbioru wizualnego, przednia ścianka została poprzecinana prostopadłymi, jasnymi frezami i na lewej dolnej flance ozdobiona wykonanymi w tej samej technice podpisami twórców marki panów Trennera i Friedla. Jak donosi producent, kolumny zostały zaprojektowane z myślą o lampowych wzmacniaczach małej mocy, dlatego też oferowana skuteczność to 92 dB, co przy rozmiarze zespołu głośnik-obudowa i impedancji 8 Ohm poskutkowało pracą w zakresie 46 Hz – 20 kHz. Szkoda, że w grę wchodzą tylko konstrukcje lampowe? Ależ nic z tych rzeczy. Nie wpadajcie w panikę, gdyż biorąc pod uwagę świetny występ na ostatniej warszawskiej wystawie AVS 2019 z mocnym tranzystorem, nie obawiałbym się łączenia ich z każdym posiadanym wzmocnieniem. Przecież nie od dzisiaj wiadomo, że życie za sprawą swej nieobliczalności startowe zalecenia producenta stosunkowo często weryfikuje na korzyść innych konfiguracji, czego przykład przywołałem w poprzednim zdaniu. Tak wyszukane pod względem designu i założeń konstrukcyjnych kolumny dostarczane są w specjalnie zaprojektowanych skrzyniach.
Gdy zastanawiałem się, jak ugryźć temat testu – pod ręką miałem jedynie mocny wzmacniacz tranzystorowy, nie poszedłem na łatwiznę i postarałem się o godny tego wydarzenia, bez dwóch zdań kultowy, stosunkowo niedawno testowany na naszych łamach, oferujący 9 W w czystej klasie A SET, wzmacniacz japońskiej marki Air Tihgt ATM 300R. Powód? Nie chciałem zmarnować najdrobniejszej składowej niesionego przez kolumny dźwiękowego potencjału, który z fenomenem wzmacniania sygnału przez Japończyka powinien na ile to możliwe, maksymalnie zmaterializować się w moim pomieszczeniu. Wiem, że nawet z tranzystorem dźwięk dzisiaj opisywanych kolumn potrafi być wysokiej próby, jednak jak się bawić, to na całego, dlatego też natychmiast po dotarciu wspomnianego lampiaka wpiąłem go w testowy tor. I jak? Cóż, świetnie. Jednak po świadomym postawieniu swoich założeń co do oczekiwanego dźwięku. Co to oznacza? Jak pisałem w akapicie rozbiegowym, kolumny T&F PHI nie są konstrukcją uniwersalną, gdyż swoje atuty prezentują przy pomocy pojedynczego, niezbyt dużego głośnika szerokopasmowego. To zaś sprawia, że w obcowaniu z nimi trzeba skorelować ich ofertę brzmieniową z oczekiwaniami, czyli z jednej strony dostajemy fenomenalną spójność i rozpiętość budowania wirtualnej sceny muzycznej, a z drugiej będące skutkiem zastosowania tego typu głośnika unikanie wyczynowości skrajów słyszalnego pasma akustycznego. Czyli przekładając z polskiego na nasze, bezgranicznie zatapiamy się w przeżywaniu słuchanej muzyki, ale nie szukamy poklasku w oddaniu konturowości i nieograniczonej energii w dolnych rejestrów, a także zbytniej rozdzielczości – czytaj odstającego od reszty pasma doświetlenia – wysokich tonów. Naturalnie podczas potencjalnej konfiguracji PHI w docelowy zestaw należy wziąć pod uwagę goszczące je pomieszczenie, gdyż przywołując na tapet ich gabaryty należy się spodziewać, że pomieszczenie powyżej 20 m² będzie dla nich zbyt dużym wyzwaniem. Owszem, na wielu frontach typu przywołana spójność przekazu, pozycjonowanie źródeł pozornych i rozmach prezentacji spokojnie sobie poradzą, ale jednak nadmierna kubatura może powodować niedobory basu, co przy braku masy w wielu nurtach muzycznych w prosty sposób odbije się zbytnią lekkością danego wydarzenia, w skrajnych przypadkach nawet powodując jej zbytnią ofensywność. A po doświadczeniach testowych i wystawowych wiem, że takie nie są. Dlatego też z premedytacją na to uczulam. Jeśli te założenia zostaną spełnione, świat muzyki przekazywany przez tego typu szerokopasmowe zespoły głośnikowe będzie stał dla Was otworem. To znaczy?
Proszę bardzo. Na początek z racji oddania energii wielkiego bębna, dość trudna pozycja płytowa nieżyjącej już Mercedes Sosy „Misa Criolla”. Owszem, w moim pomieszczeniu owego bębna było nieco za mało, ale oznajmiam z pełną odpowiedzialnością, że może najniższych sejsmicznych pomruków nie dostałem, ale wystarczył sam atak i mocny początek wybrzmiewania pojedynczego uderzenia, aby zrozumieć, że w stosownym pomieszczeniu, może trochę bliżej pomagającej temu pasmu ściany, kolumny nawet w tym zakresie miałyby wiele do powiedzenia. A to dopiero początek zaskoczenia, gdyż potem było już tylko lepiej. Pełnia głębokiej wokalizy przywołanej frontmanki wespół ze stojącym za nią chórem, pokazały dobitnie, dlaczego tak wielu melomanów szuka tego typu jednogłośnikowej prezentacji. Lokalizacja trafiona w punkt plus świetne oddanie tembru głosu pani Sosy powodowały, że ciarki na plecach i unoszące się, jeszcze nie wytarte zimowym ubraniem włosy na rękach, nie opuszczały mnie do końca tego krążka. A nie można zapominać o zjawiskowym oddaniu w domenie barwy i wybrzmień instrumentarium tego wydawnictwa. To był pokaz, jaki w momencie dysponowania niezbyt dużym pomieszczeniem chciałbym mieć na co dzień. Tak tak, w małym pokoju, Phi pokazałyby znacznie więcej, aniżeli ISISy. Ale jedna uwaga. To jest mocniejsze niż w moich paczkach granie papierem, dlatego przybliżając te konstrukcje na samym początku twierdziłem, iż są zorientowane na konkretnego odbiorcę. Niestety, jeśli ktoś poszukuje ataku ponad wszytko, wspomaganego wycięciem artystów przy pomocy skalpela i do tego feerię żyjących swoim życiem wysokotonowych artefaktów, z opisywanym modelem kolumn ze stajni T&F prawdopodobnie nie znajdzie nici porozumienia. Jednak jeśli jest otwarty na różne postrzeganie tego samego materiału, z dużą dozą prawdopodobieństwa pozytywnie potwierdzi ich staranie o zbliżanie nas do prawdy o muzyce.
Kolejnym tematem odysei testowej był mocny ECM-owski jazz Paul-a Bley’a z Garym Peacock-iem i Paulem Motian-em „When Will The Blues Leave”. Efekt? Jednym słowem przy wzięciu poprawki na nieosiągalne dla kolumn najniższe zakresy, wszystko zabrzmiało znakomicie. Co ciekawe, nawet kreowane papierem wysokie tony idąc w sukurs całości przekazu nie cierpiały zbytnio na swojej perlistości. Może nie była to prezentacja przy pomocy głośnika diamentowego, czy berylowego, jednak na tle ogólnie wyczuwalnego w muzyce posmaku celulozy całość zabrzmiała spójnie i z niezbędną iskrą. Ale nie tylko tą kojarzoną z przeszkadzajkami bębniarza, ale również iskrą odbieraną jako znakomicie prezentowane przez muzyków flow. A gdy do tego dodam udane pokazanie pracy nie tylko pianisty, ale również nawet trudniejszego do czytelnego zawieszenia w pokoju, bo szalejącego na strunach szybkimi pasażami kontrabasisty, nie zdziwiłbym się, gdyby w takiej prezentacji zakochałby się nawet miłośnik jazzu używający kolumn z przetwornikami z porcelany.
Jako pozytywne zwieńczenie tego podejścia testowego w moje ręce wpadła płyta Deep Purple „Machine Head”. Jak wypadła? Cóż, wiadomym jest, że tego rodzaju muza często jest marnie zrealizowana i do tego krzykliwa. Dlatego też szczypta papieru, jego pewnego rodzaju plastyka na tyle poprawiła całość, że pierwszy raz słuchałem tego krążka w miarę głośno i do tego z pewnego rodzaju perwersyjną przyjemnością. Naturalnie nie będę kruszył kopii o wzorowe oddanie bębnowego szaleństwa perkusisty, ale już gitarowe riffy i wokaliza powodowały, że wiele pełnopasmowych konstrukcji miałoby problem zbliżyć się do tego typu prezentacji. To co wszystko wspaniałe?
Niestety, nie oszukujmy się, elektronika nie jest najmocniejszą stroną naszych bohaterek. Tak, zagrają na ile to w przypadku szerokopasmowca i do tego w małej obudowie, możliwe, jednak nie będzie to ich porażka, tylko całkowicie inne założenia producenta co do docelowego materiału muzycznego. Zatem jeśli ktoś poszukując instrumentu – tak te kolumny w pewnym sensie można nazwać instrumentem – do niszczenia sobie słuchu elektronicznymi piskami i przyprawiania się o nadciśnienie przy pomocy sejsmicznych pomruków, wybierze tytułowe kolumny, będzie oznaczało, że nie ma najmniejszego pojęcia o konfigurowaniu zestawu. To jest inna bajka i rozpatrując wszelkie za i przeciw podczas kreowania listy odsłuchowej manierę grania punktu zapalnego dzisiejszego spotkania należy bezwzględnie wziąć pod uwagę.
Jak wynika z powyższej relacji, w przypadku obcowania z Austriaczkami mamy do czynienia z bardzo mocno ukierunkowanym brzmieniowo produktem. To jest świetne, bo bardzo namacalne, świetne bo pełne informacji w środku pasma, świetne bo papierowe, ale jednak wymagające od słuchacza świadomości, czego oczekuje od dźwięku granie. Każde przypadkowe połączenie z dużą dozą pewności może skończyć się natychmiastową rezygnacją potencjalnego klienta. Tymczasem w momencie potraktowania ich poważnie, czyli podobnie do mnie, zaaplikowania wyszukanego wzmocnienia i źródła, nawet dla ortodoksyjnych wielbicieli szybkości, konturu i przesadnego doświetlenia przekazu, taka prezentacja może okazać się tą od lat poszukiwaną. Czy tak zaiste będzie, pewności nie mam i ręki pod topór nie położę. Jednak zapewniam, jeśli ich nie zlekceważycie, nawet w momencie braku decyzji zakupowej, czas spędzony z Trenner & Friedl PHI będzie czasem pełnym wrażeń.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: ABYSSOUND ASX 2000, Air Tihgt ATM 300R
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Moje Audio
Cena: 35 000 PLN (ze standami)
Dane techniczne
Wykorzystany przetwornik: 1 x 8″ powlekany papier
Pasmo przenoszenia: 46 Hz – 20 kHz
Skuteczność: 92 dB (2.83V/1m)
Impedancja: 8 Ohm (minimum 7.3 Ohm at 230 Hz)
Wymiary (W x S x G): 650 x 400 x 250 mm (bez standow)
Waga: 21 kg
Opinia 1
O tym, że mężczyźni to duże dzieci słyszeliśmy od naszych Pań nie raz i nie dwa. Do mniej lub bardziej dyskretnych uśmieszków na widok naszej ekscytacji nowymi zabawkami też zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W końcu natury nie da się oszukać, więc zamiast dyskutować z faktami lepiej przejść nad nimi do porządku dziennego a zaoszczędzony czas poświęcić na … dalsze kultywowanie naszego hobby. Wprowadzając powyższą ideę w czyn postanowiliśmy z Jackiem urządzić sobie audiofilski dzień „dużego dziecka” i z czysto hedonistycznych pobudek zorganizowaliśmy serię … literacko – spirytystycznych seansów, do udziału w których zaprosiliśmy duńskie inkarnacje mitycznego syna Heraklesa i Prokris (jednej z … pięćdziesięciu Tespiad – córek Tespiosa i Megamedy), oraz jednego z siedmiu wielkich książąt piekieł. Jeśli kogoś powyższa lista gości wprowadziła w lekką konsternację czym prędzej uspokajam, że zalecane przez lekarzy specjalistów medykamenty przyjmujemy regularnie, z konsumpcją szkockich destylatów nie przesadzamy, a pod enigmatycznymi deskrypcjami kryją się mające już na naszych łamach swoje przysłowiowe pięć minut dwa ultra high-endowe, sygnowane przez Gryphon Audio, wzmacniacze mocy – Antileon EVO Stereo i Mephisto Stereo.
Po co komu taka powtórka z rozrywki? Po pierwsze, jak już zdążyłem nadmienić, tym razem jednogłośnie postanowiliśmy zrobić coś ku własnej uciesze, a po drugie bądźmy szczerzy – zrezygnowaliby Państwo z nadarzającej się okazji niezobowiązującego, kilkutygodniowego użytkowania Lamborghini Huracán i Aventador wraz z nieograniczonym dostępem do Autodromo Nazionale di Monza? Ano właśnie. Nam również taka ewentualność nawet nie przeszła przez myśl, więc w momencie, gdy tylko łódzki Audiofast – dystrybutor marki, dał zielone światło a obie końcówki znalazły się w naszym zasięgu czym prędzej się nimi zaopiekowaliśmy.
Ponieważ zarówno kwestie aparycji, natury konstrukcyjnej, jak i finansowej mamy niejako z głowy, gdyż pochyliliśmy się nad nimi w ramach wcześniejszych publikacji, tym razem pozwolę sobie na dość swobodne podejście do tematu i zwrócenie Państwa uwagi na pewne niuanse różniące tytułowe piękności. Jednak z wrodzonej przekory bynajmniej nie mam zamiaru z aptekarską dokładnością dzielić włosa na czworo roztrząsając wyższość oddawanych w czystej klasie A 175W Mephisto nad 150W Antileona, czy też dwudecybelowej (81 vs 83dB) różnicy odstępu od zakłóceń, lecz skupię się na walorach natury nazwijmy to użytkowej. Nie da się bowiem ukryć iż oba Gryphony, choć prezentują się wprost obłędnie, są urządzeniami o dość absorbujących gabarytach i pomimo utrzymania ich brył w ponadczasowej i eleganckiej a przy tym podobno wyszczuplającej czerni warto mieć ten drobiazg na uwadze. I tak, czego może nie widać na naszych wszystkich zdjęciach, Mephisto jest o pięć centymetrów szerszy od Antileona (57 vs 52 cm), osiem centymetrów niższy (26 vs 34 cm) i aż 11 cm krótszy (60 vs 71 cm). Powyższe detale w sposób oczywisty przekładają się również na wagę obu wzmacniaczy i o ile z 84 kg Antileona jeszcze można sobie we dwóch poradzić, o tyle 108 kg Mephisto jest już sporym wyzwaniem logistycznym nawet dla trzech chłopa, gdyż ze względu na wrażliwość akrylowego frontu i ostre krawędzie radiatorów trzeba się z nim obchodzić niezwykle delikatnie.
A właśnie. Nie wiem jak w Państwa oczach, lecz przynajmniej wg. mnie „mniejsza”, choć zdecydowanie bliższym prawdzie określeniem byłoby „mniej duża”, końcówka swym designem nieco bardziej zabiega o atencję odbiorcy. Nie dość bowiem, że jej bryła jest na swój sposób bardziej dynamiczna, czy też dzięki groźnie nastroszonym piórom potężnych radiatorów, wręcz nieco agresywna, to po prostu więcej się tam dzieje. Sugestywnie wysunięty panel sterowania, czy też ozdobione firmowym gryfem monstrualne wieko podprogowo sugerujące rozmiar ukrytego pod nim transformatora nie pozwalają na obojętność. Z kolei iście monolityczna bryła Mephisto wydaje się istną oazą stoickiego (ostatecznego?) spokoju a jedynym akcentem wzorniczym podkreślającym jego potęgę jest przecinająca płytę górną karbowana osłona „wału napędowego” (analogia do napędu na wszystkie koła Lamborghini aż nadto czytelna ;-) ).
Zanim podejmę próbę opisania jak obie mityczne bestie wypadają względem siebie brzmieniowo pragnę podkreślić jedną, acz szalenie istotna kwestię. Chodzi bowiem o to, iż trzeba mieć świadomość pułapu na jakim się poruszamy. Pułapu będącego dla większości nieosiągalnym celem i spędzającym sen z powiek nierealnym marzeniem. Podobnie z resztą jak przewijające się w niniejszej epistole włoskie turladełka. Niezależnie bowiem na które z nich moglibyśmy sobie pozwolić i tak i tak czulibyśmy się jakbyśmy Pana Boga za nogi złapali a zaobserwowane różnice należy rozpatrywać jedynie z perspektywy własnych preferencji i upodobań a nie autorytatywnych sądów co jest lepsze a co gorsze. I tak w tym bratobójczym starciu brzmienie Antileona zaskakuje, gdyż w pierwszej chwili wydaje się, iż niższy model gra dźwiękiem większym i potężniejszym aniżeli starsze rodzeństwo. Jest przy tym może nie zdecydowanie, lecz zauważalnie ciemniejszy i dobrawiony delikatną nutką „lampowego ciepła”. Urzeka organiczną muzykalnością roztaczając wokół siebie aurę sukcesu, zwycięstwa i luksusu. Niczym hollywoodzka gwiazda tu błyśnie okiem, tam olśni uśmiechem, dając jednocześnie jasno do zrozumienia, że pod tym płaszczykiem nienagannych manier drzemie prawdziwa bestia gotowa w każdej chwili rozerwać rywala na strzępy. Coś w stylu marvelowskiego Hulka, jednak egzystującego nie w pulchnym ciele Bruce’a Bannera a co najmniej rozważanego jako następne wcielenie Agenta 007 Idrisa Elby. Świetnie, znaczy się możliwie sugestywnie i namacalnie uniwersalność Antileona pokazywała ścieżka dźwiękowa do „Gladiatora” autorstwa Hansa Zimmera. Eteryczny i oniryczny wstęp („Progeny”) delikatnie pieścił zmysły roztaczając prawdziwe hektary przestrzeni, wraz ze zwiększaniem napięcia i dramatyzmu („The Wheat”), a tym samym rozbudowywania instrumentarium do głosu dochodziła iście zwierzęca dzikość końcówki, której ujście dał epicki „The Battle” z charakterystycznym, wgniatającym w fotel tutti The Lyndhurst Orchestra. Krótko mówiąc pełnia szczęścia zarówno przy tzw. grze ciszą i sennym klimatem, po istną ścianę dźwięku.
Z kolei Mephisto akcent stawia na transparentność dyskretnie usuwając się w cień, udanie starając się wcielać w życie ideę „drutu ze wzmocnieniem”. Jednak jego nieobecność jest tylko pozorna, gdyż świat muzyczny jaki kreuje niebezpiecznie zbliża się do perfekcji a dokładnie perfekcyjnej i absolutnej nad nim … kontroli. Jeśli bowiem podczas odsłuchu Antileona wydawać by się mogło, że przykładowo nad najniższymi składowymi w okolicach czwartej minuty utworu „Tlon” z „Khmer” Nilsa Pettera Molværa uzyskaliśmy pełnię władzy, to po przesiadce na starszego brata jasnym było, że tylko tak nam się wydawało. Podobnie jest z symfoniką, na której dzięki fenomenalnej rozdzielczości wgląd w strukturę nagrania potrafi w pierwszej chwili oszołomić. Nie dość bowiem, iż jesteśmy w stanie objąć wzrokiem i kolokwialnie mówiąc ogarnąć zmysłami cały aparat wykonawczy, to nagle dostępujemy zaszczytu zrozumienia fenomenu bycia dyrygentem. Jednak nie chodzi bynajmniej li tylko o ekstatyczne wymachiwanie batutą, lecz o zdolność wyekstrahowania z kilkudziesięcioosobowego składu poszczególnych muzyków i ich mniej, bądź bardziej udanych partii. Mephisto udostępnia nam bowiem coś na kształt, posługując się fotograficzną analogią, dźwiękowego „zooma”, którego ogniskową sterujemy według własnych upodobań, czy też potrzeby chwili. Dzięki temu bez większych oporów jesteśmy w stanie nie tylko przebrnąć, co przede wszystkim zrozumieć geniusz kompozycji, które do tej pory, czy to ze względu na ich złożoność, czy też własne uprzedzenia omijaliśmy szerokim łukiem. Weźmy na ten przykład tzw. „współczechę” i nieco mniej melodyjne odłamy jazzu, po które sięgają jedynie co bardziej doświadczeni słuchacze. Nie mówię, żeby od razu rzucać się na jakieś karkołomne kompozycje w stylu „Wölfli-Kantata” Marcusa Creeda, bądź nawet free-jazzowe improwizacje rodem z „Improvised Music New York 1981” dream teamu w składzie Bill Laswell, Sonny Sharrock, Derek Bailey, Fred Frith, John Zorn, lecz na początek w zupełności wystarczy fenomenalny album „Henryk Górecki: Symphony No. 3 (Symphony Of Sorrowful Songs)” w wykonaniu Beth Gibbons (tak, tak, to właśnie ta pani z Portishead) i Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia pod dyr. Krzysztofa Pendereckiego. Chodzi jedynie o fakt przełamania i zanurzenia się w nieco mniej „komercyjnych” dźwiękach, których autentyczność i surowość nie tylko poszerzy nasze muzyczne horyzonty, co udowodni, że piękno niejedno ma imię.
Ponadto sposób prezentacji oferowany przez Mephisto wcale nie polega na dosłownym pokazywaniu palcem, czy też subiektywnej ocenie, na co powinniśmy w danym momencie zwracać uwagę. Gryphon jedynie ze stoickim spokojem serwuje nam pełnię informacji absolutnie nie ingerując tak w sposób, jak też tempo ich przyswajania i miejsce obserwacji. Nie stara się jak Antileon uatrakcyjnić i podkręcić atmosfery nagrania, nie pręży zalotnie muskułów a tym samym też nie próbuje nawet w najmniejszym stopniu pomóc tym realizacjom, które na ową pomoc po cichu pewnie liczą. To tak, jakby z poziomu mistrzowskich drużyn NBA (vide Antileon), czyli i tak będących poza zasięgiem reszty światowego basketu, awansować do jeszcze nieistniejącej ligi, w której „zwykłych” zawodników zastąpią ultra-doskonałe cyborgi, bądź odpowiednio zmutowane „klony” największych gwiazd. Absurd? Utopia? Możliwe, jednak Mephisto, będąc klasą sam dla siebie, stawia na transparentność i obiektywizm, które w jego wydaniu oznaczają po prostu prawdę.
Podsumowując powyższy zbiór wybitnie subiektywnych obserwacji i dygresji z przykrością muszę stwierdzić, iż wybór pomiędzy Antileonem EVO a Mephisto jest równie bolesny i na swój sposób kuriozalny, jak próba wytypowania tej jedynej z kultowego zdjęcia „The Supers” nieodżałowanego Petera Lindbergha. Niby jakbyśmy nie zdecydowali i tak będziemy w przysłowiowym siódmym niebie, jednak żal z niewybrania reszty podświadomie mąci pełnię szczęścia i błogość audiofilskiej nirwany. Całe szczęście pocieszający, przynajmniej z naszego punktu widzenia, jest fakt, iż na podobny dylemat mogą sobie pozwolić jedynie nieliczni szczęśliwcy, chociaż z drugiej strony … zarówno Państwu, jak i sobie samym życzymy tylko takich powodów do zmartwień.
Marcin Olszewski
Opinia 2
Dzisiejsze wydarzenie nie miało na naszym portalu precedensu. O co chodzi? Otóż nigdy nie zdarzył się przypadek, aby w Soundrebels-owej samotni w jednym czasie pojawiły się dwie topowe konstrukcje jednego brandu. Ale nie w celach czasowego przetrzymania przed odbiorem przez dystrybutora, tylko jako próba zderzenia dwóch spojrzeń na tę samą muzykę przez pryzmat znacznych różnic cenowych, oraz jako skutek minimalnych i całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek bytu produkcyjnych kompromisów. Jednakże zapewniam, nie było to szukanie tak zwanej dziury w całym, tylko może zabrzmi to jak czyste szaleństwo, ale akurat w moim przypadku chodziło o weryfikację, czy różnica w cenie pomiędzy stojącą na drugim stopniu podium portfolio marki Gryphon Audio stereofoniczną końcówką mocy Antileon, a tak zwanym numerem jeden, również stereofoniczną końcówką Mephisto, jest wytłumaczalna przyrostem jakości dźwięku. Jaka to kwota? Nie pytajcie, gdyż nie od dzisiaj wiadomo, że bezkompromisowość kosztuje. Jeśli mimo wszystko jesteście ciekawi, owe dane znajdziecie w stosownych testach poszczególnych komponentów. Zatem nie przedłużając tego monologu skupię się jedynie na będących punktem zapalnym dzisiejszego spotkania aspektach.
Idąc za informacjami producenta, Mephisto w ofercie pojawił się jako pierwszy. To był zbierający obecnie żniwo, z założenia pozbawiony ograniczeń finansowych projekt, który mimo siedmioletniego stażu na rynku nadal mówiąc kolokwialnie, psuje konkurencji krew. Niestety z racji, że brak oglądania się na koszty ma swoje reperkusje w cenie komponentu, trochę ratując od lat znany projekt i po trosze łatając znaczną dziurę w cenniku pomiędzy niżej stojącym w tamtym czasie modelem Diablo, kilka lat później została powołana do życia najnowsza odsłona mrocznego weterana – Antileona. To naturalnie zmusiło projektantów do cięcia kosztów w kilku strategicznych dla dźwięku miejscach, jednak nadal miał to być, a po tych kilku już latach istnienia wiemy, iż jest bardzo mocno stojący na straży jakości dźwięku produkt. Skąd to wiem? Na podstawie poczynionych testów. Jednak najbardziej dogłębne testy przedzielone nawet krótkim odstępem czasu są pewnego rodzaju ocenami korespondencyjnymi i nie pozwalają na złapanie najdrobniejszych z niuansów, dlatego też zadbaliśmy, aby na tapecie w jednym czasie pojawiły się obydwie, dla uniknięcia pisania czegoś z pamięci, przełączane w najkrótszym jaki można wygenerować czasie, duńskie konstrukcje.
Jako, że Antileon przybył pierwszy, rozpocznę od niego. Aplikacja numeru dwa z oferty Duńczyków w mój zestaw zaowocowała rzadko spotykaną energią grania całego przekroju pasma. Od najniższych rejestrów, przez środek, po wysokie tony, muzyka aż kipiała soczystością, drajwem i świetną witalnością. Dolny zakres przy pełnej kontroli trząsł moim pomieszczeniem, środek kreował „jak żywych” wokalistów, a wysokie tony nadawały całości zjawiskowej witalności i napowietrzenia. Przyznam szczerze, że sporo sprzętu u siebie przerzuciłem, ale z taką prezentacją spotkałem się tylko kilka razy. To była feeria niezapomnianych przeżyć. I nie było znaczenia, jaką muzykę włożyłem do napędu, bowiem począwszy od elektroniki, przez rock, po jazz i muzykę dawną, wszystkie nurty czerpały z tego śmiało mogę powiedzieć, zjawiska pełnymi garściami. Było mocno podczas sejsmicznych pomruków zespołów typu Massive Attack, jednak z pokazaniem, że ów dźwięk mimo swojej zjawiskowej energii cały czas wibruje, a nie leje się niczym lawa. Muzykalnie i do tego bardzo rozdzielczo na środku w zderzeniu z wszelkiego typu instrumentarium drewnianym i wokalizą – twórczość Jordi Savalla. I jakże fenomenalnie świeżo i swobodnie przy zawieszaniu, tak zawieszaniu, a nie sztucznym kreowaniu skrzących się perkusjonaliów i ogólnej atmosfery wydarzenia muzycznego. Nic tylko siedzieć i słuchać. Tym bardziej, że przytoczone niuanse znacznie poprawiły w domenie namacalności już świetnie wcześniej prezentowaną u mnie wirtualną scenę. Bez zderzenia się sam na sam, to co przeżyłem ciężko jest oddać w tekście, jednak dla uwierzytelnienia przywołanych zjawisk powiem tylko, że pierwszy raz po siedmiu latach w pełni satysfakcjonującego użytkowania końcówki mocy Reimyo, w ośrodku zarządzania ciałem zaiskrzyła mi myśl typu: a może by tak …? To było na tyle zaskakująco pozytywne uderzenie soniczne, że bez oglądania się na konsekwencje dla psychiki oświadczyłem dystrybutorowi, iż na Antileonie moja przygoda z Gryphonem nie może się zakończyć. Takim oto sposobem po kilku tygodniach dotarł dostojny Mephisto. I?
Kurczę, jakby to powiedzieć. Nie wiem na co liczyłem. Że zmiany będą na poziomie niuansów, Że nawet jeśli coś będzie znacznie lepiej, to gdzie indziej będzie gorzej. Naturalnie, przecież człowiek w swej próżności szuka jakiś podszytych cichymi marzeniami absurdalnych wytłumaczeń. Cóż oznaczają powyższe wymówki? Nie wiem, czy to jest dobra, czy zła wiadomość, bowiem jej pozytywny lub negatywny wydźwięk zależeć będzie od zasobności Waszego portfela. A przypominam, dopłata jest znaczna. Tak prawdę mówiąc nie interesuje mnie, jak odbierzecie tę opinię, ale z pełną świadomością stwierdzam, iż różnica w cenie pomiędzy obydwoma konstrukcjami jest w pełni uzasadniona. Powód? Prosty. To nie jest kosmetyczne potraktowanie jakości dźwięku, tylko jego całkowite przewartościowanie i to w każdym, powtarzam w każdym aspekcie. Począwszy od rozdzielczości, przez zwiększenie rozmachu budowania sceny, po znaczną poprawę mikro i makrodynamiki, a wszystko przy jeszcze wierniejszym prawdzie oddaniu każdego z podzakresów częstotliwościowych. Bas schodzi znacznie niżej, jest lepiej kontrolowany, co przekłada się na większą dawkę informacji. Środek dzięki plastycznie podanej artykulacji dostaje dodatkowej, tak poszukiwanej przez melomanów tkanki łączącej poszczególne nuty. Zaś najwyższe rejestry kreują nieprzebrane połacie przestrzeni. Jednym słowem, przesiadkę z Antileona na Mephisto można nazwać zjawiskiem, a nie drobną zmianą punktu widzenia. Nie będę w tym przypadku przytraczał konkretnych przykładów płytowych, gdyż mogłoby to być odebrane jako słodzenie i nadmierne nadmuchiwanie tekstu. Powiem tylko tyle, że to słychać już od pierwszego dźwięku. To jest dosłownie uderzenie nowym wymiarem jakości, a nie czarowanie tym, czy innym artefaktem. Czy tak wypada przesiadka u każdego producenta? Nie mam bladego pojęcia, gdyż nie dane nam było czegoś podobnego spróbować. Jeśli się kiedyś wydarzy, nie omieszkamy o tym wspomnieć Tymczasem, jeśli jesteście zainteresowani jedną z dwóch wspomnianych pozycji z oferty marki Gryphon Audio, a z jakiś powodów możecie mieć problem z wygenerowaniem dodatkowej gotówki na topowy model, nie powielajcie moich błędów, gdyż po takiej konfrontacji życie nie będzie już takie jak kiedyś. Zamęczą Was dylematy. Jeśli jednak środki płatnicze NBP nie są tematem spędzającym Wam sen z powiek, Mephisto wydaje się być jedyną droga do osiągnięcia stanu błogości podczas obcowania z muzyką.
Jacek Pazio
Opinia 1
Zapewne już kilkukrotnie w historii naszego magazynu zdążyłem wspomnieć, iż najrozsądniejszą metodą do poznania idée fixe siedzącej w głowie osób odpowiedzialnych za brzmienie konkretnej marki jest mozolne wspinanie się po kolejnych szczeblach jej portfolio. Nie dość bowiem, że możemy obserwować oczywisty progres i sukcesywne rozwijanie skrzydeł, to w naturalny sposób zaspokajamy apetyt coraz to bardziej wykwintnymi specjałami. Oczywiście od powyższej reguły, jak chyba z resztą od wszystkich, są wyjątki wynikające bądź to z na tyle szerokiej oferty, że jedynie jej niewielki wycinek spełnia założone przez nas kryteria, bądź z kolejności pojawiających się w krajowej dystrybucji urządzeń. I właśnie z takim wyjątkiem przyjdzie nam się dzisiaj zmierzyć, gdyż przygodę z japońską, znajdująca się pod skrzydłami krakowsko – warszawskiego Nautilusa, stricte audiofilską manufakturą Phasemation rozpoczęliśmy od nieobecnego już w ofercie EA-1, by potem eksplorując top oferty w ramach dwóch spotkań z trzy i cztero- (wzbogaconymi o drugi zasilacz PS-1000) segmentowymi odsłonami flagowca EA-1000, pozostając w obrębie konstrukcji dzielonych sukcesywnie schodzić w dół cennika, biorąc na warsztat EA-500. Logicznym wydawać by się mogła zatem decyzja, by po delikatnym odświeżeniu katalogu i zastąpieniu 500-ek nowszymi 550-kami właśnie im poświęcić kilka upojnych wieczorów. Mając jednak na uwadze docierające zarówno do nas, jak i ww. dystrybutora sygnały, że rodzimy rynek złakniony jest wyrafinowanych, acz jeszcze w miarę rozsądnie wycenionych przedwzmacniaczy gramofonowych postanowiliśmy nieco uważniej przyjrzeć się temu, co dzieje się nieco powyżej pułapu 15 000 PLN, tym bardziej, że na horyzoncie pojawił się wielce intrygujący swą aparycją kandydat, czyli Phasemation EA-350.
Z perspektywy powyżej opisanej historii naszych „analogowych” spotkań z Phasemation i rozszerzając ją o odsłuchy sygnowanego przezeń wzmocnienia (CA-1000 & MA-2000) dzisiejszy gość jest dla nas swoistym novum. Nie dość bowiem, że mamy do czynienia z urządzeniem jednoelementowym, to w dodatku w pełni … tranzystorowym, co już podczas uzgadniania z ekipą Nautilusa terminu dostawy wywołało naszą delikatną konsternację. No bo jak to? W końcu lampy niejako odróżniały te najlepsze, najbardziej dopieszczone, powstające w Jokohamie konstrukcje od tych „podstawowych”. Cień nadziei dawało co prawda, nawiązujące do starszego rodzeństwa, szlachetne szampańskie złoto frontu, ale bądźmy szczerzy – to nie o umaszczenie a o brzmienie chodzi. Zanim jednak rozwiejemy ewentualne wątpliwości pozwolę sobie pokrótce opisać aparycję dzisiejszego gościa.
Skoro już kwestię anody pokrywającej szczotkowany, aluminiowy płat frontu mamy wyjaśnioną nadmienię jedynie, że jego lewą flankę zajmuje niewielki włącznik główny z dedykowaną mini-diodą a nad nim, wzdłuż delikatnego sfrezowania umieszczono firmowy logotyp, symbol modelu, oraz informację o funkcji, jaką tytułowe urządzenie pełni. Niespiesznie przesuwając wzrok ku prawej krawędzi napotkamy dwa hebelkowe przełączniki umożliwiające zarówno wybór trybu pracy pomiędzy mono/stereo, oraz aktywację filtra dolnoprzepustowego. Jednak naprawdę ciekawie robi się dopiero przy kolejnych pokrętłach. Pierwsze odpowiada za wybór krzywej korekcji oferując RIAA dla stereo oraz dodatkowe oznaczone jako mono 1 – Decca i mono 2 – Columbia. Drugie, wydawać by się mogło zwykłym selektorem typu wkładki MM/MC, gdyby nie jego trzecia nastawa – Degauss, czyli funkcja rozmagnesowania wkładek MC. Całkiem miły dodatek, nieprawdaż? Z kolei trzecia, przy okazji największa gałka to już standardowy selektor wejść. Brak dodatkowych regulacji w przypadku Phasemation nie dziwi, bowiem japońska marka już dawno temu zdążyła nas przyzwyczaić, że potrafi się o nie dostatecznie dobrze zatroszczyć sama automatycznie dobierając tak wzmocnienie, jak i impedancję.
Plecy prezentują się nie mniej dystyngowanie i intrygująco zarazem. Nabywca do dyspozycji otrzymuje szeroki wachlarz przyłączy obejmujący zdublowane dwie z trzech par wejść posiadających oprócz standardowych RCA również terminale XLR. Wyjście jest za to pojedyncze – tyko RCA. Listę zamyka oczywisty zacisk uziemienia i dwubolcowe gniazdo zasilające IEC.
Zaglądając do trzewi znajdujemy potwierdzenie wcześniejszych informacji – EA-350 jest pełnokrwistym tranzystorem o budowie symetrycznej, a w układzie sygnałowym nie znajdziemy nie tylko lamp, lecz również globalnej pętli sprzężenia zwrotnego. Zamiast nich są za to metalizowane rezystory, elektrolity Elna Silmic a zasilacz oparto na transformatorze z rdzeniem R oraz kondensatorach Nichicona.
A jak z brzmieniem? Przewrotnie powiem, że gdybym nie miał wiedzy o tranzystorowości 350-ki to za CHRLD nie stwierdziłbym, iż jego konstruktorzy zmienili front i z rozgrzanych baniek przerzucili się na krzem. W dodatku, co może zostać odebrane jako swoisty zamach stanu, bądź przejaw niemalże kanibalistycznych zapędów, słyszalne od pierwszych taktów wyrafinowanie i niezwykła rozdzielczość dość jednoznacznie zagrażały wyżej usytuowanemu zarówno w rodzimej hierarchii, jak i cenniku EA-500. Całe szczęście jest już nowy EA-550, więc Ci, którzy na poprzednią wersję nie zdążyli się załapać mogą cierpliwie czekać na dostawę pachnącej fabryką inkarnacji, bądź też korzystając z nadarzającej okazji sięgnąć po niższy, choć również reprezentujący najnowszą generację model. Warto bowiem już na wstępie zaznaczyć, iż producentowi udało się w 350-ce pomimo zmiany technologii zachować pełnię firmowego brzmienia znanego z obcowania ze starszym rodzeństwem, doprawiając je odrobiną iście karmelowej słodyczy i delikatnie przesuwając ku dołowi środek ciężkości. Zyskujemy dzięki temu nie tylko na szeroko rozumianej muzykalności, co zaskakujących na tych pułapach cenowych spektakularności i dynamice przekazu. Dziwne? Niekoniecznie, bowiem EA-1000 będąc niekwestionowanym flagowcem ze zrozumiałych względów surowo patrzy na towarzyszący mu tor, stawiając mu odpowiednie wymagania, dbając o czystość królewskiej krwi, unikając tym samym mezaliansów. Z kolei EA-350 nie dość, że dopiero dołącza do analogowej szampańsko-złotej arystokracji (EA-300 i EA-200 są srebrne), to ewidentnie walczy o należącą się mu pozycję. Dlatego też od razu stara się nie tylko złapać za ucho, ale i od pierwszego spojrzenia, znaczy się rzutu uchem, zauroczyć potencjalnego nabywcę. I trzeba przyznać, że znakomicie się mu ta sztuka udaje.
Całe szczęście, gdy pierwsza ekscytacja wraz ze wspomnianym zauroczeniem mijają i przychodzi może nie tyle rutyna, co szara rzeczywistość i proza życia okazuje się, że Phasemation nic a nic nie traci ze swojego czaru. Jego urok polega bowiem na tym, iż nie skupia się jedynie na jednym aspekcie sugestywnie wypychając go przed szereg, lecz reprodukowany materiał traktuje tak, jak należy, czyli globalnie. Proszę tylko umieścić na talerzu swojego gramofonu coś równie spektakularnego jak prog-melalowy „The Shadow Theory” Kamelot opisujący dystopijną, zdominowaną przez media, technologię oraz sztuczną inteligencję, rzeczywistość. Jest patetycznie, wolumen dźwięku spokojnie zasługuje na miano hollywoodzkiego a gdy na „Burns To Embrace” wchodzi dziecięcy chór ciarki na plecach dostajemy niejako w gratisie. Pomimo niezwykle rozbudowanej warstwy instrumentalnej i wieloplanowej sceny kontrola nad dźwiękiem japońskiego phonostage’a jest wyborna. Nie gubiąc nic z niuansów cały czas dba nie tylko o odpowiednie wypełnienie konturów soczystą tkanką, lecz również o trójwymiarową przestrzeń i oddech. Efekt ten, zgodnie ze swoją proweniencją, osiąga jednak nie poprzez przybliżanie pierwszoplanowych źródeł pozornych do słuchacza, lecz na drodze precyzyjnej gradacji dalszych planów hen poza linię kolumn.
Co ciekawe nic a nic z powyższych atrakcji nie tracimy redukując instrumentarium do nieco mniej rozbudowanych form w stylu „Hunt” Amaroka, jak i stricte jazzowych składów – vide „Vägen” Tingvall Trio. I tutaj od razu jedna uwaga, dotycząca maniery, która dla części z Państwa może być uznana za zaletę a przez innych za wadę i zależeć to będzie od Waszych indywidualnych preferencji. Mowa bowiem o własnej sygnaturze EA-350, którą na potrzeby możliwie sugestywnego zobrazowania zjawiska określiłbym mianem „organiczności”. Chodzi o to, iż tytułowy Phasemation niejako uczłowiecza, humanizuje każdą płytę sprawiając, że brzmi ona może nie tylko lepiej, co po prostu naturalniej. To tak, jakby odwołać się do kulinarnych analogii gdzie zamiast na tzw. pałę sypać polepszacze smaku z wydawać by się mogło wszechobecnym E621, czyli wypalającym kubki smakowe glutaminianem sodu, wrócić do podstaw – naturalnych ziół, „niewzbogacanych” przypraw, czy nawet ostrych jak diabli papryczek. Rozumiecie o co chodzi? O to, że wasze zmysły wreszcie przestają być brutalnie gwałcone a jedynie odpowiednio stymulowane intensywnymi, acz niezwykle zróżnicowanymi bodźcami. Proszę tylko na własne uszy przekonać się jak intensywna interakcja potrafił zachodzić pomiędzy artystą a widownią nawet na archiwalnym, nagranym w … 1959r. „Live in Concert at the Carnegie Hall” Harry Belafonte. Ja wiem, że to staroć, ale nie tylko słychać, ale i czuć na nim autentyzm, prawdę czasów, kiedy żeby zaistnieć na scenie trzeba było niekoniecznie mieć poprawioną przez chirurgów plastycznych urodę, lecz przede wszystkim talent a nie na odwrót, jak obecnie. Głos Belafonte miał w sobie niesamowity ładunek emocjonalny, magnetyzm i naturalną swobodę sprawiającą, iż przyjmujemy go takim, jakim jest. Bez żadnego „ale”, bez prób usilnej analizy i dzielenia włosa na czworo. Do tego dochodzi niezwykle zaraźliwy PRaT (Pace, Rhythm and Timing) i najzwyklejsza niemożność powstrzymania własnego ciała od podrygiwania przy większości utworów.
No i prawdę powiedziawszy dzisiejszy gość dość poważnie namieszał w moim prywatnym rankingu. Nie dość bowiem, że EA-350 jest najtańszym i zarazem jednosegmentowym, czyli zgodnie z logiką, najniższej klasy phonostagem z oferty Phasemation, jakie mieliśmy okazję gościć w naszych skromnych progach, ni cholery nie przechodzi mi to przez gardło, gdyż przeczy temu niepodważalny fakt – jego brzmienie. Może nie jest tak rozdzielcze i precyzyjne, jak starszego rodzeństwa, ale ma w sobie to mistyczne „coś”, co nie pozwala oderwać się od muzyki. Nie wiem jak Państwu, ale mi owo „coś” w zupełności wystarcza, by osiągnąć audiofilską nirwanę.
Marcin Olszewski
System wykorzystany podczas testu:
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature)
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
Opinia 2
Być może się zdziwicie, ale po zapoznaniu się z dzisiaj opisywanym komponentem audio, wstępniak chciałbym odnieść się do wektora czasu. O co chodzi? Otóż niepodważalnym i niestety niezbyt radosnym aksjomatem naszego bytu na tym ziemskim padole jest niebagatelność jego przemijania. Jednak gdy przyjrzymy się związanym z tym tematem peryferiom, okaże się, iż owe przemijanie mówiąc kolokwialnie, nie idzie na marne, gdyż pozwala nam ewaluować, co wprost proporcjonalnie przekłada się na dążenie do doskonałości w każdej dziedzinie życia. I nie ma znaczenia, czy rozprawiamy o wartościach cielesnych, duchowych, czy materialnych, bowiem biorąc na przykład na tapet interesujący nas, próbujący zbliżyć się w warunkach domowych do dźwięku live, dział audio, każdy kolejny czy to rok, czy też nieco dłuższy okres, zazwyczaj przynosi nowe, znacznie lepsze sonicznie od swoich poprzedników komponenty. Oczywiście nie są to milowe kroki na miarę wynalezienia koła, jednak bez dwóch zdań kolejna odsłona urządzenia odznacza się poprawą jakości jego brzmienia. Na jakiej podstawie wysuwam takie wnioski? A choćby w odniesieniu do dzisiejszego bohatera testu, którym będzie lekko zmieniający kurs spojrzenia na oddanie prawdy o muzyce przedwzmacniacz gramofonowy pochodzącej z Japonii marki Phasemation EA-350, którego pojawienie się w naszej redakcji zawdzięczamy warszawsko-krakowskiemu dystrybutorowi Nautilus.
Przygotowując stosowne miejsce dla 350-ki na swoim stoliku musimy postarać się o lukę dla typowego w domenie szerokości, jednak nieprzesadnie nadmuchanego w kwestii wysokości komponentu audio. Jego w górnej części odchylający się ku tyłowi front podążając tropem poprzedników, wykonano ze szczotkowanego aluminium i wykończono w fantastycznie prezentującym się szampańskim złocie. Jeśli chodzi o niezbędne do obsługi wszelkich funkcji regulatory, patrząc na awers od lewej strony widzimy okrągły guzik inicjujący pracę urządzenia, w centrum dwa hebelki – jeden dla obsługi sygnału STEREO lub MONO, drugi to opcja wykorzystania filtra subsonicznego, zaś całkiem z prawej strony trzy pokrętła – dwa małe dla wyboru obsługiwanego sygnału i wykorzystanej wkładki MM/MC, oraz jedno duże jako selektor wejść liniowych. Kwestię reszty, zazwyczaj nieprzesadnie eksponowanej części obudowy producent rozwiązał przy pomocy wykończonego już w spokojnej półmatowej czerni profilu. Natomiast tylny panel spełniając rolę centrum obsługi wkładek – zaopatrzonego w kilka ramion, lub gramofonów audiofila, uzbrojono w zacisk masy, trzy wejścia – dwa w standardach RCA/XLR, jedno RCA, pojedyncze wyjście liniowe RCA i gniazdo zasilania. Tak prezentującą się, jak sugeruje wielofunkcyjność, zaawansowaną konstrukcję, posadowiono na trzech pływających, a przez to izolujących układy elektryczne od szkodliwych drgań podłoża, stopach.
Rozpoczynając akapit o brzmieniu tytułowego phonostage’a mam dla Was bardzo dobrą informację. Otóż po teoretycznym zakupie nie musicie martwić się jego odpowiednią konfiguracją pod posiadaną wkładkę, gdyż japońscy konstruktorzy zadbali o komfort użytkownika i ów proces wykonuje samo urządzenie. Błąd, bo przecież co rylec, to inne wartości? Owszem, na szybko takie wnioski można wysnuć, jednak natychmiast uspokajam, gdyż po już kilku zderzeniach z konstrukcjami z tej manufaktury na własnej skórze przekonałem się, że Japończycy ani razu się nie pomylili. To znaczy? Zawsze dźwięk był najwyższej próby, co świadczyło o potraktowaniu sygnału wejściowego z najwyższą możliwą troską. Nie wiem, jak to się dzieje, jednak zapewniam, w najmniejszym stopniu nie naciągam faktów, tylko przytaczam kilkukrotnie potwierdzone stosownymi testami wnioski. Ale to nie jest ostatnia dobra wiadomość tego testu, bowiem kolejnym pozytywem, jest na tle poprzedników lepsze osadzenie w barwie opiniowanego dzisiaj phono. To naturalnie nie oznacza słabości tych poprzednich, gdyż można było sobie z tym poradzić przy użyciu odpowiedniego okablowania, tylko dzięki odpowiedniemu zbilansowaniu masy i otwartości 350-ka odznacza się znacznie większą uniwersalnością nowej generacji Phasemation. Co to oznaczało w przypadku aplikacji w moim zestawie? Przecież nie od dzisiaj gminna wieść niesie, iż jestem orędownikiem nie tylko dobrego nasycenia, ale również odpowiedniego podania w kwestii świeżości przekazu muzycznego, co teraz bez najmniejszego wysiłku konfiguracyjnego, czyli doboru stosownego okablowania praktycznie miałem już od startu. Muzyka cechowała się świetną kolorystyką, nasyceniem i wagą, jednak co bardzo istotne, nadal oferowała świetny współczynnik witalności i napowietrzenia. Owszem, słyszałem bardziej dociążone konstrukcje, jednak tamte w wielu przypadkach już na starcie potencjalnym systemom stawiały pewne warunki, gdy tymczasem tytułowe dziecko Phasemation zamierzenie, za co należy się pochwała, było od tego bardzo dalekie. Na potwierdzenie moich tez przytoczę kilka pokazujących palcem co i jak, pozycji płytowych.
Rozpocznę od znakomitego tria jazzowego Keith Jarrett, Gary Peacock i Jack DeJohnette z materiałem „Standards Vol.1”. To był ewidentny pokaz doskonałości w oddaniu ogólnej wielobarwności, dźwięczności w górnych rejestrach i dostojności w dole pasma fortepianu, piękna współgrania strun z pudłem rezonansowym kontrabasu i mocy stopy perkusji wespół z rozświetleniem wirtualnej sceny tak zwanymi przeszkadzajkami bębniarza. Wszystko podane w dobrej kolorystyce i nasyceniu, a gdy wymagał tego materiał zjawiskowej lekkości. Co więcej, w sukurs świetnej prezentacji przychodziła czytelnie wykreowana nie tylko szeroka, ale również głęboka scena muzyczna. Czy biorąc pod uwagę moje preferencje brzmieniowe wolałbym dosadniej w domenie masy? Na to pytanie odpowiem kolejną pozycją płytową Kari Bremnes „You’d Have to Be Here”. Powód? Przecież znacie realizacje tej artystki. Są gęste barwowo, czasem nawet przysadziste, co przy zbytnim nasyceniu obrabiającego sygnał z wkładki gramofonowej phonostage’a powodowałoby zwalistość, a nawet mocne uśrednianie słuchanej muzyki, czyniąc ją co najmniej niezbyt przyjemną w odbiorze. A przecież to zasłużona i lubiana wokalistka, dlatego też konfigurując system ważnym elementem jest umiejętne ustawienie jego punktu ciężkości, który 350-ka wydawała się zaproponować na świetnym poziomie. Niby mocno w kwestii energii, ale bez nadwagi, z drugiej strony zwiewnie, jednak bez uczucia rozjaśnienia. Nic tylko słuchać, co też z wielką przyjemnością uczyniłem. Na koniec tak prezentujący się set zmierzyłem z muzyką elektroniczną rodzimego specjalisty od syntezatorów Marka Bilińskiego i jego niedawno remasterowaną płytą „Ogród Króla Świtu”. I? Oprócz wspomnianych aspektów swobody wybrzmiewania i fajnego, bo w momencie używania przez pana Marka klawisza z niskimi pomrukami, solidnego w masie budowania przekazu, ten materiał pokazał również zjawiskową prezentację realiów wirtualnej sceny w domenie odrywania się muzyki od kolumn. Co mam na myśli? Otóż jeśli wytłoczona na czarnej płycie muza miała czarować rozmachem i zewsząd dobiegającymi do słuchacza dźwiękami, bez najmniejszych problemów uczestniczyłem w istnej feerii unoszących się nad moimi kolumnami, mieniących się blaskiem klawiszowych popisów. Żaden wyczyn? Bynajmniej, gdyż w wielu przypadkach takie postawienie sprawy kończy się brakiem spójności przekazu, a w tym przypadku nie było o tym mowy. Skąd to wiem? Ostatnio słucham tej płyty dość często, dlatego też bardzo łatwo jest mi zweryfikować kompetencje odtwarzających ją urządzeń i z całą stanowczością stwierdzam, iż z dużą dozą prawdopodobieństwa tytułowy phonostage pokazał pełnię zamierzeń pana Marka. Było z zadziorem, mocno i nośnie, co w tego rodzaju muzie jest woda na młyn świetnej prezentacji.
Czy mamy do czynienia z propozycją dla wszystkich? Naturalnie. Powód? To jest bliskie neutralności ze szczyptą barwy w brzmieniu urządzenie, co pozwala na stosunkowo łatwe dostosowanie go do naszych potrzeb. Osobiście mając gęsty system mimo wspomnianego dociążenia najnowszej odsłony phonostage’a Phasemation, nie odczuwałem najmniejszej potrzeby dodatkowego dostrajania 350-ki. Co zrobicie Wy, zależeć będzie od wypadkowej konkretnej konfiguracji. Jednak pozostawiając na boku ewentualne ruchy kablowe, rzeczony przedwzmacniacz gramofonowy na tle konkurencji jest bardzo uniwersalny, a przez to w dobrym tego słowa znaczeniu nieobliczalny sonicznie. W zależności od słuchanej muzyki potrafił zaczarować mnie nie tylko jej swobodą, a również bezpośredniością i namacalnością, co sprawiało, że każda spędzona w jego towarzystwie minuta obfitowała w radość przeżywania zjawiskowości, a nie w przysłowiowe odgrzewanie muzycznego kotleta. A przecież o emocje w naszej zabawie chodzi, czego w moim odczuciu Phasemation EA-350 jest stuprocentowym gwarantem.
Jacek Pazio
System wykorzystywany w teście:
– źródło: transport CEC TL 0 3.0
– przetwornik cyfrowo/analogowy dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy Mutec REF 10
– reclocker Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Sigma CLOCK
– Shunyata Sigma NR
– przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
– końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto
Kolumny: Trenner & Friedl “ISIS”
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri „Million”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond
IC cyfrowy: Harmonix HS 102
Kable zasilające: Harmonix X-DC 350M2R Improved Version, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– akustyczne: Harmonix Room Tuning Mini Disk RFA-80i
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM THERIAA
Dystrybucja: Nautilus
Cena: 16 900 PLN
Dane techniczne
• Czułość wejściowa:2.5 mV (MM), 0.13 mV (MC)
• Impedancja wyjściowa:47 kΩ (MM)
• Wzmocnienie: 38 dB (MM), 64 dB (MC)
• Napięcie wyjściowe: 200 mV (1kHz)
• Separacja międzykanałowa: >100 dB
• Odchylenie od krzywej RIAA: ± 0.5 dB (20Hz to 20kHz)
• Pobór mocy: 20 W
• Wymiary (S x W x G): 430 x 93 x 362 mm
• Waga: 8.8 kg
Najnowsze komentarze