Monthly Archives: kwiecień 2022


  1. Soundrebels.com
  2. >

WELLFLOAT Delta & Delta Extreme

Link do zapowiedzi: Wellfloat Delta & Delta Extreme

Opinia 1

Niczym bumerang wraca do nas temat walki z wibracjami i tak po prawdzie trudno się temu dziwić, gdyż po pierwsze co i rusz na rodzimym rynku pojawiają się intrygujące nowości mające aspiracje stać się swoistym panaceum na wiadome bolączki złotouchej braci, a po drugie i świadomość ważkości tematu wśród zainteresowanych rośnie. Świadomość o tyle kluczowa, że niby praktycznie każdy „sprzęt audio” mniej bądź bardziej solidne nóżki posiada, wyjątkiem potwierdzającym regułę jest beznogi Brinkmann Audio Nyquist mk2, który dociera do odbiorcy wraz z dedykowanym granitowym cokołem, więc na zdrowy rozsądek temat powinien być zamknięty. Jednak bardzo szybko okazuje się, iż poza kilkoma, iście klinicznymi przypadkami, nóżki, w jakie wyposażono nasze drogocenne zabawki wypadałoby traktować podobnie do dołączanych w komplecie „komputerowych” przewodów zasilających. Odnotować fakt ich obecności i … zostawić w kartonie. Przesadzam? Niekoniecznie, wystarczy bowiem sięgnąć po powszechnie dostępną ofertę specjalistycznych producentów i na własne uszy przekonać się o słuszności powyższej tezy. O ile jednak odpowiedzi na pytanie, co z pośród owego bogactwa wybrać, muszą Państwo udzielić sobie sami, to my, w ramach nieśmiałej podpowiedzi postanowiliśmy przyjrzeć się japońskim stopom / podstawkom antywibracyjnym Wellfloat Delta i Delta Extreme, których to pojawienie się w naszych systemach zawdzięczmy katowickiemu RCM-owi.

Każda z tytułowych mini platform, bo prawdę powiedziawszy określenie stopka ze względu na rozmiary Delt niespecjalnie koreluje z rzeczywistością, pakowana jest osobno w niepozorne, kartonowe pudełko (vide unboxing). Trudno się temu zdziwić, skoro każda ma kształt inspirowany spłaszczonym graniastosłupem prawidłowym trójkątnym o boku podstawy długości 15cm, wysokości 3,6cm i wadze blisko 800 g. Delty mogą pochwalić się trzema narożnymi kapturkami z czarnego plastiku i ustawianymi w ich centrum aluminiowymi walcami a Delty Extreme solidnym, tym razem pełnym korpusem ze szczotkowanego aluminium. Za oboma projektami stoi były (w 2017 r. przeszedł na emeryturę) główny projektant, dyrektor wykonawczy i dyrektor kreatywny Nissan Motor, co., Infiniti i Datsun Pan Shiro Nakamura. Jeśli komuś to nazwisko nic nie mówi, to pozwolę sobie jedynie wspomnieć, iż to właśnie m.in. „na jego desce” zrodziły się takie modele jak przepiękny Nissan Fairlady Z, kultowy GT-R, typowo „japoński” Cube, czy cieszący oko Juke. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż o ile w większości konkurencyjnych rozwiązań antywibracyjnych wykorzystywane są idee dążące do minimalizacji punktu styku, czyli de facto układy pracujące na zgniatanie, to w Deltach zdecydowano się na diametralnie inne podejście. Jakie? Pływające wahadło, czyli odsprzęgnięcie platformy nośnej od podstawy za pomocą stalowej linki – cięgna, a dokładnie trzech takich modułów – po jednym w każdym narożniku. W efekcie cała konstrukcja pozostaje sztywna w osi pionowej, za to pływa w poziomie wykazując imponujący udźwig 250 kg. W Deltach obie platformy wykonano ze szczotkowanej stali nierdzewnej a krążki/cylindry (o wysokości 20mm pod kolce i 28mm bez ww. nawiercenia) z aluminium. Z kolei w Deltach Extreme podstawa jest bliźniacza do modelu podstawowego, lecz zamiast trzech plastikowych kapturków chroniących wahadła i lądowiska dla krążków zastosowano masywne aluminiowe chassis dostępne w dwóch wersjach – z i bez centralnie umieszczonego nawiercenia umożliwiającego aplikację tamże kolca kolumny, bądź dowolnego urządzenia.

Skoro samo ustawienie urządzenia na konkretnym materiale jak drewno, materiały drewnopochodne, kamień, szkło, etc., przekłada się na jego finalne brzmienie oczywistym jest, że i aplikacja wszelakiej maści akcesoriów od owej bazy/podłoża odsprzęgające również wpływ mieć będzie. Pytanie tylko w którą takowe zmiany iść będą, gdyż chyba nikomu nie muszę tłumaczyć, że materia w jakiej się poruszamy jest niezwykle delikatnej natury. Warto bowiem mieć świadomość, iż wraz z każdą zmianą powinna iść poprawa a nie li tylko zmiana jako taka. Krótko mówiąc stereotypowa, umowna „muzykalność” niekoniecznie powinna oznaczać utraty konturów i panowania nad najniższymi składowymi a rozdzielczość odchudzenia dźwięku. Tyle teorii, a jak ma się do niej praktyka? Cóż, w przypadku tytułowych mini-platform na swój sposób zaskakująco, gdyż o ile znaczna część konkurencyjnych rozwiązań operuje w domenie równowagi tonalnej i nieco rzadziej energetyczności przekazu Wellfloat poszedł własną, niezwykle intrygującą ścieżką. Ścieżką prowadzącą przez nasycenie i kremową konsystencję generowanych przez ustawione na nich urządzenia dźwięków. Krótko mówiąc balans tonalny, podobnie jak rozdzielczość pozostają praktycznie bez zmian a to, co ulega poprawie to właśnie świadomość soczystości tkanki bryły instrumentów i muzyków tworzących. Dotyka zatem sfery ich organiczności i namacalności a więc realizmu.
Mało? Cóż, de gustibus … Wszystko jednak rozbija się o to, czy przy użyciu tytułowych akcesoriów brzmienie naszego systemu, konkretnego komponentu, próbujemy naprawić, czy dopieścić. Jeśli to pierwsze, to bardzo mi przykro, ale trafiliście Państwo pod zły adres. Jeśli natomiast to drugie, to … lepiej trafić nie mogliście. W ramach weryfikacji powyższych rekomendacji polecę, jak to mam w zwyczaju, dość nieoczywistą, muzyczną propozycję, czyli „Reise, Reise” Rammstein, gdzie wydawać by się mogło kanciastości partii wokalnych i brutalnej – industrialno metalowej warstwie muzycznej niewiele jest w stanie pomóc. Tymczasem podłożenie zarówno pod pełniącego rolę odtwarzacza, DACa i preampa lampowego Ayona, jak i wydawać by się mogło mało wrażliwy i przy tym lekki transport Lumina nader wyraźnie pokazało, że jak tylko się chce, to się da wycisnąć nawet z takiego materiału zaskakująco bogate pokłady wyrafinowania. Co ciekawe dynamika i niepokojąca mroczność przekazu pozostały bez zmian a jedynie „konsystencja” – ukrwienie źródeł pozornych sprawiło, że ekspresja prezentacji wzrosła a wraz z nią również realizm. Jakby muzycy sięgnęli po wyższej klasy osprzęt – dostali wyższej klasy mikrofony, gdyż z jednej strony zrobiło się nieco ciemniej, lecz nie tylko bez utraty detali, co przy wzroście ich wolumenu. Weźmy na ten przykład zazwyczaj nieśmiało egzystującą w tle „Ohne dich” orkiestrację, która tym razem, choć nadal obecna na dalszym planie jest zaskakująco wielowątkowa, złożona i fenomenalnie czytelna. Zniknęła bowiem semi-transparentna woalka ją spowijająca, obniżono szum tła a tym samym słychać było i więcej i lepiej.
Dokonując porównania pomiędzy obiema wersjami Wellfloatów okazało się, iż przynajmniej w moim systemie, klasyczne Delty dorzucają od siebie nieco miękkości, której intensywność w stosunkowo niewielkim stopniu możemy regulować poprzez dobór znajdujących się na wyposażeniu walców. Z kolei opcja Extreme oferując bardziej zwarte i sprężyste brzmienie skupia się oprócz wspomnianego ukrwienia tkanek również na podkreśleniu głębi nagrań takową dysponujących. Wystarczy bowiem wzbogacić playlistę o nagrany w średniowiecznym Church of the Holy Rude w Stirling w Szkocji „Tavener Conducts Tavener” Alana Tavenera i Cappelli Nova, by doświadczyć niezwykle sugestywnej sakralnej kubatury o bogatym wolno wygasającym pogłosie, gdzie Delty swym działaniem obejmą śpiewaków a Extreme zaakcentują aurę pogłosową. Może i są to drobiazgi i niuanse, jednak właśnie na nich opiera się idea High-Endu, gdzie nader często właśnie takie pozornie drugo, bądź trzecio-rzędne na dłuższą metę okazują się kluczowe i to właśnie one decydują o finale, czyli zakupie, bądź dalszym gonieniu upragnionego ideału.

W ramach pozakonkursowej ciekawostki jeszcze tylko wspomnę, iż z racji mało absorbujących gabarytów U1 Mini oraz Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp i z kolei całkiem pokaźnej powierzchni nośnej Delta Extreme stosując standardowy ok. kilogramowy docisk (alternatywny do „cegły” Thixara) wysoce satysfakcjonujące efekty uzyskałem już z pojedynczymi japońskimi mini-platformami centralnie podłożonymi pod cyfrowym transportem i phonostagem. Jest to o tyle istotne, iż dysponując kilkoma urządzeniami operującymi w podobnej rozmiarówce, czyli daleko nie szukając np. Cyrusami, Mytekami, czy też Auralicami nabywając set Wellfloat Delta Extreme jesteśmy w stanie zapewnić komfortowe warunki pracy praktycznie całemu systemowi.

W ramach finalnego podsumowania wypadałoby choćby orientacyjnie wskazać docelową grupę odbiorców, którzy mogliby mini-platformami Wellfloat Delta & Delta Extreme się zainteresować. I w tym momencie nie napiszę nic, czego nie można wywnioskować z powyższej epistoły, czyli o ile w zbyt ciemnych, czy wręcz ospałych systemach japońskie akcesoria raczej sytuacji nie poprawią, to wszędzie tam, gdzie króluje neutralność, bądź wskazówka uwagi nieopatrznie nieco za daleko powędrowała w kierunku analityczności aplikacja dowolnej wersji Delt ma szansę nie tyle przywrócić, co zintensyfikować zarówno muzykalność, jak i przede wszystkim przyjemność obcowania z ulubioną muzyką.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Luxman L-595ASE
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Próbując wprowadzić Was w temat dzisiejszego spotkania posłużę się trzema bardzo banalnymi – oczywiście dla zaangażowanego w dążeniu do maksymalizacji jakości dźwięku melomana, jednak czasem trudnymi do udzielenia jednoznacznej odpowiedzi pytaniami. Pierwsze – czy nasza elektronika odczuwa szkodliwe wibracje podłoża, na którym stoi? Oczywiście tak. Drugie – czy zatem należy z tym walczyć? Bez dwóch zdań tak. Trzecie – jak? I tutaj zaczynają się przysłowiowe schody. Powód? wszystko zależy od reakcji naszych zabawek na zastosowany w danym absorberze sposób ich wygaszania. Producenci dwoją się i troją aplikując różnego rodzaju materiały tak jako pojedyncze komponenty – drewno, stal, aluminium, teflon, guma i wiele innych, jak i ich mariaż typu kanapki na bazie rzeczonej stali, drewna, teflonu, gumy i często aplikowanych w środku takiego konglomeratu kulek. Niestety każdy układ rezonansowy finalnie działa nieco inaczej, dlatego jesteśmy zmuszeni do eksperymentowania. A jeśli tak, to choćby wstępnie dobrze byłoby wiedzieć, co dany produkt w tej materii oferuje. I w tym momencie pojawiamy się my, testujący podobne ustrojstwa. I tak po ostatnio opiniowanych na naszych łamach stopkach Synergistic Research serii MIG, a wcześniej IsoAcoustics, czy Graphite Audio, tym razem przyjrzymy się ofercie z kraju kwitnącej wiśni w postaci dystrybuowanych przez katowicki RCM japońskich podstaw antywibracyjnych Wellfloat Delta & Delta Extreme.

Jak obrazują fotografie, w tym przypadku w kwestii materiałowej w głównej mierze mamy do czynienia z nierdzewną stalą. Jednak nie do końca, bowiem model Delta Extreme wykorzystuje również aluminiową pokrywę, to w przypadku wersji Delta mamy do czynienia z również aluminiowymi krążkami. Chodzi mianowicie o centralnie umieszczane dostępne w wysokości 20 i 28mm walce  pełniące rolę podstaw-nóżek dla elektroniki. Powód? Niższy przystosowano do podłożenia pod kolce, z kolei wyższy – wypolerowany lepiej przylega do płaskich powierzchni. Przyznacie, że to bardzo ciekawe podejście do tematu nie tylko od strony technicznej, ale dodatkowo uniwersalności produktu. Ale, ale. Bez względu jak ważny jest materiał, z którego wszystko zostało zbudowane i w obydwu przypadkach w jakim kształcie wykonane – mamy do czynienia ze sporej wielkości zaoblonymi na rogach trójkątami – najważniejszą informacją jest sposób przeniesienia siły z górnej na dolną część podstawki. I tutaj pewnie Was zaskoczę, gdyż mimo dość niskiej wartości w domenie wysokości pomysł na odseparowanie obydwu płaszczyzn opiera się na zawieszeniu konstrukcji nośnej – czytaj górnej części konstrukcji – na stalowych linkach. Nie da się? Spokojnie, rozprawiamy o Japończykach, tam wszystko się da. To nawet można zobaczyć. Wystarczy z modelu Delta zdjąć jedną z trzech narożnych plastikowych osłonek. Patent jest dość skomplikowany, ale za sprawą znajomości zagadnień z działu techniki bez problemu wykonalny. Tak prezentujące się stopy spakowano w estetyczne, w celach ochrony na czas logistyki wyściełane gąbką, osobne dla każdej sztuki kartonowe pudełka.

Jak reagowała na nasze bohaterki zaprzęgnięta do testu również japońska elektronika Accuphase? Powiem szczerze, że zaskakująco fajnie. Co to oznacza, już zdradzam. Po pierwsze każdy z modeli ciekawie dodawał body muzyce. Jednak samo dodawanie można uzyskać aplikacją pod stopy urządzenia zwykłych gumowych krążków, co zazwyczaj kończy się mniejszym lub większym zgaszeniem dźwięku. Dlatego radzę unikać takich z pozoru banalnych, a w konsekwencji szkodliwych „tweaków” jak ognia i wykorzystać coś w stylu naszego dzisiejszego punktu zainteresowania. Stopy marki Wellfloat owszem przy tchnięciu w muzykę przyjemnego w odbiorze body minimalnie spowalniały dźwięk, jednak nadal było to pełne oddechu i odpowiedniego pakietu informacji granie. Dodanie masy i koloru było na tyle mało inwazyjne, że nic a nic nie ucierpiał już sam w sobie gęsto i soczyście grający, wykorzystujący wzmocnienie pracujące w klasie A zestaw Accuphase. Powiem więcej. Czasem teoretycznie zbyt mocna dawka barwy w sobie tylko znany sposób pokazywała spektakl w z jednej strony w nieco innym, a z drugiej bardzo pożądanym świetle. I nie były to sporadyczne wyjątki, tylko bardzo częste wydarzenia. Naturalnie na takim obrocie sprawy zyskiwała nie tylko muzyka kontemplacyjna typu jazz i kościelna, ale często również mocne granie. Co prawda ostatni nurt raczej tylko w momencie słabej realizacji, jednak nie oszukujmy się, nie od dzisiaj wiadomo, że rock i jemu pochodne produkcje są piętą Achillesową wszelkiej maści masteringowców, dlatego w tym przypadku zastosowanie tytułowych stóp antywibracyjnych było wodą na młyn pokazania słabych krążków z lepszej, często bliższej prawdzie strony. A bliższej prawdzie, bowiem zyskiwała przy tym nie tylko kolorystyka i energia instrumentów, ale dodatkowo namacalność wydarzeń scenicznych. Co ważne, wykorzystanie obydwu rodzajów podstawek Delta nie zawężało, a i nie spłycało wirtualnej sceny, dzięki czemu słuchałem tego samego materiału z drobną korektą barwową. Naturalnie bez szkodliwych wycieczek w kierunku przykrywania muzyki kotarą lub nadmiernie szybkiego wygaszania wybrzmień instrumentów. No dobrze, jeśli tak, to nasuwa się zasadnicze pytanie odnośnie konkretnych działań w zależności o modelu, czyli tłumacząc z polskiego na nasze, czy wszystko działało tak samo, czy nieco inaczej?
Oczywiście inaczej. Różnice nie były diametralne, ale natychmiast wyczuwalne. Jakie? Delta Extreme – całe ze stali – w swej ingerencji były najmniej ingerujące. Nadawały brzmieniu systemu kolorystyki i soczystości, jednak na tle zwykłych stopek Delta, dość oszczędnie. Wyraźnie, jednak bez zapędów w kierunku zbliżania się do nazbyt mocnego podkręcenia i wagi temperatury przekazu. Było gęściej, a mimo to nadal lotnie.
Jeśli chodzi zaś o model Delta, ten miał dwie odsłony. Obydwie znacznie gęstsze i rzekłbym „mokre” w środku pasma, ale nadal umiejętnie stroniące od przegrzania przekazu. Co do odsłon, wszystko zależało od użytego walca. Jak można się domyślić, wykorzystanie niższego owocowało bardziej sprężystym, zaś wyższego nieco bardziej krągłym graniem. Jak to możliwe? Nic nadzwyczajnego, to wynik zasad fizyki i innych wartości rezonansowych. Dlatego też w akapicie o budowie tak podkreślałem kwestię pozwalającej w pewien sposób stroić brzmienie swojego systemu, sporej uniwersalności tego modelu podstawek. Dla mnie to bardzo dobry ruch producenta.

Czy opisane powyżej akcesoria antywibracyjne są dla każdego? Jak najbardziej. Po pierwsze – nawet podczas dociążania robią to w umiarkowany sposób. Po drugie – mamy do wyboru kilka opcji intensywności ich działania. Po trzecie – z pełną odpowiedzialnością tego twierdzenia zapewniam Was, że uzyskany przez potencjalnego nabywcę wynik soniczny czasem może być diametralnie inny. Wystarczy mieć półki z innego materiału. Ja mam z okleinowanego drewnopochodnego sandwicha i uzyskałem efekty opisane powyżej. Natomiast słyszałem nasze bohaterki stawiane na granicie i okazało się, że finał był zgoła inny. Fakt, różnice pomiędzy modelami szły w tę samą stronę, jednak nie z minimalnie inną intensywnością. Dlatego jeśli będziecie brać je na potencjalne odsłuchy – w dzisiejszych czasach innej opcji nie widzę, weźcie obie konstrukcje, gdyż wówczas macie szansę na idealne dobranie zestawu pod swoje potrzeby. Jednym setem możecie się zniechęcić, co skaże Was na konsekwentne słuchanie zniekształceń powodowanych szkodliwymi dla elektroniki wibracjami podłoża.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0, Accuphase DP-1000
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0; Accuphase DC-1000
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora; Accuphase C-3900
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo, 2 x Accuphase A-250
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: RCM
Producent: WELLFLOAT

Wellfloat Delta: 485€ / 3 szt.
Wellfloat Delta Extreme: 1 045€ / 3 szt.

Dane techniczne
Wymiary (S x W x G): 150 x 36 x 150 mm
Udźwig: max. 250 kg/szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Vitus Audio MP-L201 mkII & MP-S201
artykuł opublikowany / article published in Polish

Jeśli katalog zaczyna się od poziomu Reference, to znak, że High End nie jest celem samym w sobie a jedynie początkiem drogi. Drogi, która prowadzi do Masterpiece Series. Panie i Panowie, oto ucieleśnienie duńskiego absolutu, czyli Vitus Audio MP-L201 mkII & MP-S201.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Accuphase DP-1000 / DC-1000 & C-3900 & A-250

Opinia 1

Gdybyśmy niezobowiązująco zatrudnili naszą przeglądarkę, okazałoby się, że od dość dawna – około 6 miesięcy temu bawiliśmy się setem duńskiego Gryphona – nie mieliśmy nie tylko okazji, ale oczywiście również przyjemności przyjrzeć się tak zwanemu systemowi marzeń. To co prawda jest sporym wyzwaniem nie tylko logistycznym – nie dość, że jest wiele komponentów na raz, to jeszcze każdy z osobna swoje waży, ale również redaktorskim – rozbudowany system podaniem niezbędnej ilości informacji znacząco rozbudowuje tekst w domenie objętości, jeśli jednak podobnie do nas z tej zabawy ma się wiele fun-u, temat nie jest taki straszny, jakby się wydawało. Powodem jest oczywiście zderzenie się z czymś w założeniu synergicznym, czyli sonicznie kompletnym, co dla nas, jako odbiorców jest pewnego rodzaju spełnieniem oczekiwań. Tym większym, im z bardziej rozpoznawalną marką się mierzymy. A jak wynika z tytułu recenzji, dzisiaj wdrapujemy się na high end-owy Olimp, co stawia nasze spotkanie na poziomie bliskim złapania przysłowiowego króliczka. O kim mowa? Chyba nikogo nie zaskoczę, gdy stwierdzę, że o swoistej ikonie japońskiego audio, czyli kompletnym flagowym zestawie od źródła, po wzmocnienie marki Accuphase, w skład którego wchodzi dzielony odtwarzacz CD/SACD DC-1000 / DP-1000, przedwzmacniacz liniowy C-3900 i dwie testowane u nas jakiś czas temu monofoniczne końcówki mocy A-250. Zainteresowani? Jeśli tak, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na kilka akapitów o zorganizowanej dla nas przez ekipę Nautilusa kilkutygodniowej przygodzie z japońskim pomysłem na muzykę.

Gdy podchodzę do przybliżania wyglądu i wyposażenia komponentów spod znaku Accuphase, w duchu mam nieodparte wrażenie, że trochę Was lekceważę. Oczywiście mam na myśli pisaninę o wszystkim znanej, bo od lat kontynuowanej, a przez to od pierwszego kontaktu wzrokowego rozpoznawanej, mało tego, wręcz uwielbianej szacie wzorniczej opartej o kolor szampańskiego złota frontów, tak jak w dzisiejszych produktach – odtwarzacz CD i przedwzmacniacz liniowy – wykończenie w politurze wykonanych z egzotycznego drewna korpusów okalających układy elektroniczne oraz satynowy oraz połyskujący brąz – końcówka mocy – potężnych bocznych radiatorów i wyposażonych w 8 otworów wentylujących trzewia górnych połaci obudów. To jest swoisty elementarz tego producenta, dlatego pełen szacunku dla Waszego rozeznania w temacie nie tylko w kwestii aparycji, ale również wiedzy, iż mamy do czynienia z topem topów jakości wykonania każdego z produktów, na ile to możliwe minimalizując długość opisu – wszelkiego rodzaju technikalia znajdziecie w tabelce pod testem – po wygłoszonym przed momentem symbolicznym opisie zewnętrznych walorów skupię się na wyposażeniu poszczególnych komponentów.
Jeśli chodzi o czytające formaty CD i SACD źródło, jak to w flagowych konstrukcjach bywa, zostało podzielone na transport i przetwornik D/A. To oczywiście w zależności od zadań przy bliźniaczej obudowie zaowocowało nieco innym uzbrojeniem jej awersów i rewersów. Transport na froncie może pochwalić się centralnie umieszczonym okienkiem z dwoma wyświetlaczami – numer i czas słuchanych utworów, kilkoma diodami sygnalizującymi wybrane funkcje oraz turkusowym logo marki. Poniżej znajdziemy otuloną dwoma przyciskami – lewy wybór warstwy CD/SACD, a po prawej wysuwanie tacy z płytą – majestatycznie i bezgłośnie wysuwającą się szufladę dla srebrnych krążków. Zaś na zewnętrznych flankach producent postanowił zlokalizować kilka pozwalających na sterowanie urządzeniem bez pilota estetycznych przycisków – z lewej strony mam główny włącznik, a z prawej typowe dla odtwarzaczy funkcje: Play, Pause, Back, Next, Stop. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten w swej ascezie proponuje użytkownikowi jedynie dwa wyjścia sygnału cyfrowego w postaci SPDiF oraz firmowego HS-Link-a pozwalającego przesłać sygnał SACD oraz standardowe gniazdo zasilania.
Jak można się domyślić, w przypadku przetwornika mamy bardzo podobne podejście do tematu, a jedyną różniącą je kwestią jest znacznie większe bogactwo manipulatorów i przyłączy. I tak z przodu oprócz podobnego, tym razem oferującego wyświetlacze z innymi danymi – lewy częstotliwości próbkowania sygnału, a prawy poziom głośności w momencie wykorzystania regulowanego wyjścia sygnału – centralnie wkomponowanego okienka informacyjnego DAC oferuje 8 guzików wyboru wejścia i znajdujących się nad nimi diod sygnalizujących wykorzystanie jednego z nich, a na bokach trzy dodatkowe przyciski – na lewej flance główny włącznik, zaś na prawej zwiększanie i zmniejszanie analogowego sygnału wyjściowego bezpośrednio na końcówki mocy w momencie rezygnacji z przedwzmacniacza liniowego. Tył przetwornika w opozycji do transportu jest znacznie bogatszy, co przekłada się na trzy pogrupowane bloki wejść wyjść. Wejścia cyfrowe opiewają na HS-Link, AES/EBU, 3 x SPDiF, 2 x Optical oraz USB. Wyjścia cyfrowe to pojedyncze SPDiF i Optical. Zaś wyjścia. analogowe realizują terminale RCA i XLR. Uzbrojenie pleców wieńczy gniazdo zasilania IEC. Istotną informacją jest również występowanie pilota zdalnego sterowania w przypadku każdego produktu z osobna.
Co do przedwzmacniacza liniowego C-3900 mogę powiedzieć tylko jedno – przy identycznym wyglądzie i wykonaniu obudowy jest istną aplikacyjną bestią. Oczywiście ów fakt zdradza już wyposażenie przedniego panelu, na którym oprócz usadowionych w centralnym oknie diod informujących o wykonywanych przezeń działaniach, pod stosowną klapką znajdziemy pozwalającą dopasować jego pracę do naszych potrzeb, baterię guzików i pokręteł od ilości basu, wysokich tonów i balansu począwszy, przez wybór pracy STEREO/MONO, na wygaszaniu wyświetlacza skończywszy. Ale to dopiero przygrywka, bowiem poza wspomnianą ruchoma zaślepką na froncie znajdziemy jeszcze dwie dużej średnicy gałki – lewa wybór wejść, prawa głośność, z lewej strony główny włącznik, zaś z prawej przycisk funkcji Attenuator-a, zgrabny guziczek otwierania przywołanej przed momentem klapki oraz gniazdo słuchawkowe. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że w kwestii pleców mamy podobną wyposażeniową sytuację. To oznacza, że zajmując prawie całą dostępną powierzchnię producent zaproponował użytkownikowi: serię 6 wejść liniowych RCA, dwa XLR, jedną parkę RCA do nagrywania, po dwa wyjścia liniowe RCA/XLR, po jednym EXT PRE INPUTS RCA/XLR i nieodzowne w przypadku urządzeń czerpiących z sieci energię elektryczną gniazdo zasilania. Naturalnie w komplecie startowym dostajemy również pilota zdalnego sterowania.
Gdy dotarliśmy do końcówek mocy i wydawałoby się Wam, że wszystko co najlepsze już było, jesteście w wielkim błędzie. Chodzi oczywiście o zorientowane na awersie wielkie wyświetlacze oddawanej mocy – tym razem jak we wszystkich wzmacniaczach klasy „A” w wersji diodowej, a nie wskazówkowej, które co jak co, ale potrafią zahipnotyzować nawet najbardziej zatwardziałego przeciwnika tego typu akcesoriów. Nie wiem jak, ale taki stan hipnozy osiągam zawsze i jedynym ratunkiem jest ich wyłączenie, czego z racji oczywistej profanacji znaku rozpoznawczego tej marki zrobić nie mogę. Ale wbrew pozorom to nie są wszystkie ciekawostki, gdyż pod podobną do przedwzmacniacza klapą zostały usytuowane manipulatory do doboru sposobu pracy owych wskaźników, przełączniki wejścia RCA lub XLR i przycisk wyboru jednego z trzech trybów wzmocnienia sygnału wejściowego. Niebanalność estetyki frontu dopełniają dwie solidne, ułatwiające proces logistyki, zorientowane pionowo na bokach rączki, a także niebanalnie, bo umieszczony w centrum klapy, w ciekawy wizualnie sposób wyłaniający się z niej nawet podczas stanu zamknięcia główny włącznik. Jeśli chodzi o tył, ten oprócz powielenia w innej formie wzorniczej ważnych podczas aplikacji wzmacniaczy w tor atrybutów nośnych – czytaj rączek, oferuje nam dwa komplety zacisków kolumnowych, po jednym wejściu RCA i XLR, wybór realizacji gorącego pinu XLR w odniesieniu do posiadanego zestawu audio oraz gniazdo zasilania.

No dobrze, czas na clou spotkania. A jeśli tak, to w oparciu o ostatnio zdobytą wiedzę, iż brzmienie marki Accuphase naturalną koleją rzeczy lekko dryfuje, na początek pewnie interesuje Was fakt, w jakiej estetyce przebiegł ten recenzencki sparing? Czy pokazał solidny pazur? Był mocno dociążony? A może fajnie zbilansowany na bazie obydwu sposobów prezentacji? Cóż, dla jednych być może będzie to zaskoczenie, a dla innych jedynie potwierdzenie pewnego rodzaju oczekiwań, ale jedno jest pewne, tytułowy konglomerat znakomicie odnalazł się w trzeciej kreacji. To zaś oznacza, że emanował świetną, bo z wieloma aspektami z nowego rozdania, ale konsekwentnie fajnie słyszalną, starą dobrą szkołą poczciwego Accu. A świetną dlatego, że z jednej strony dzięki wykorzystaniu końcówek w klasie A dźwięk nadal był esencjonalny, a z drugiej za sprawą najnowszego źródła i również pachnącego rynkową nowością przedwzmacniacza, pełen informacji, czyli tłumacząc na nasze rozdzielczy. Naturalnie nie w stylu bolesnego rozdrabniania włosa na czworo lub z drugiego krańca estetyki nadmiernego przekraczania dobrego smaku w kwestii wagi, tylko jako ewidentne, dawniej ginące w natłoku zbytniego podejścia do gęstości wydarzeń muzycznych, wyraźne akcentowanie istotnych dla nich wykończeń pojedynczej nuty. To zaś skutkowało kilkoma znaczącymi niuansami typu: znakomity wgląd w nagranie, przekładający się w poczucie bycia tam i wtedy realizm wielkości wirtualnej sceny, a wszystko okraszone niesamowitą płynnością odgrywanego w moim pokoju wydarzenia scenicznego. Bez natychmiastowego cięcia fraz, a mimo to z ich bardzo wyraźnym akcentowaniem. Bez nadmiernie ostrych krawędzi dźwięków, jednak realnie, bo czytelnie zawieszonych w eterze. W estetyce mocnej podbudowy wagowej, a przez to barwowej, ale z umiejętnym unikiem przed ospałością i dźwięku. Jak wynika z powyższej wyliczanki, recenzowany japoński zestaw pełnymi garściami czerpał tak ze starej (dbałość o dobrą wagę i muzykalność prezentacji), jak i z nowej (zapewnienie muzyce niezbędnego pakietu danych i odpowiedniego oddechu do jej bezkresnych wybrzmień) szkoły grania. Czy w obliczu nieuniknionej ewolucji oczekiwań klientów w stronę bezkompromisowości ataku i otwartości dźwięku to źle? Nic z tych rzeczy, gdyż mimo nastawienia na poszukiwanie muzyki w muzyce opisywana konfiguracja znakomicie radziła sobie z dosłownie każdym jej rodzajem. Owszem konsekwentnie okraszając ją przywiązaniem do jej esencjonalności, jednak spokojnie wychodząc z tego z tak zwaną tarczą. Nawet w starciu z ostrym rockiem i elektroniką.
Na potwierdzenie walorów naszych bohaterów bułka z masłem w wydaniu Jana Garbarka z zespołem The Hillard Ensemble na płycie „Officium”. To był ewidentny młyn na wodę Accuphase, gdyż wyartykułowane przed momentem zalety systemu w dosłownym tego słowa znaczeniu przeniosły to wydarzenie do mnie do domu. A trzeba przy tym zaznaczyć, iż rozprawiamy o nagraniu czterech głosów męskich wspieranych zamaszystymi frazami saksofonu w kubaturze kościelnej, co nawet w pomieszczeniu nieco ponad 3 m wysokości nie jest prostym zadaniem. Tymczasem nie dość, że z dziecinną łatwością zaczarowała mnie dwukrotnie słuchana na żywo na koncertach w Warszawie, a przez to spokojnie będąca realnym punktem odniesienia do pokazania prawdy o nagraniu wokaliza starszych panów, to jako przysłowiowy, w pozytywnym znaczeniu gwóźdź do trumny dobiła mnie nie tylko wirtuozeria, ale również wspierany niezbędnym pakietem informacji o kubaturze goszczącego muzyków klasztoru, prezentacyjny rozmach kontrabasu. Szczerze? Zaraz po zamknięciu oczu mimowolnie przenosiłem się do wspomnianych wydarzeń na żywo, co oznaczało nie tylko fajnie pokazaną agresję dęciaka – na koncercie siedziałem w drugim rzędzie, ale zaraz po tym długie, oczywiście odpowiednio osłabione działaniem fizyki wybrzmienia pod sklepieniem. Nic tylko usiąść i słuchać, co naturalnie z premedytacją uczyniłem.
W podobnym tonie wypadała muzyka jazzowa spod znaku RGG w najnowszym materiale „Mysterious Monuments On The Moon”. Gdy wymagał tego materiał, system pokazywał znakomitą natychmiastowość zmian tempa i ostrość blach perkusisty. Natomiast w przypadku utworów mających dać słuchaczowi trochę oddechu pławiłem się esencją, swobodą zawieszenia w eterze i długością wybrzmiewania każdej nuty. Jednak nie jako osobne byty, tylko zazębiające się ze sobą kolejne wibracje wprawionego w ruch powietrza. Jednym słowem dostałem znakomitą monumentalność przekładaną zamierzoną wyczynowością. Co prawda konsekwentnie w duchu fajnej barwy, a nie czasem poszukiwanego przez „znerwicowanych” melomanów ostrego krawędziowania fraz, jednak zapewniam Was, całość została podana w estetyce dobrego bilansu pomiędzy wagą i atakiem.
Na koniec ostre granie panów elektryków, czyli AC/DC z płytą „The Razors Edge”. Tutaj najbardziej było słychać delikatne przywiązanie do dawnych czasów. Za sprawą fajnego wplatania w sygnał esencjonalnie grającej klasy „A” było przyjemnie tłusto, z minimalnie grubszą kreską, ale w kontrze jako feedback nowego dźwiękowego rozdania źródła – wspominałem o nieuniknionej ewolucji brzmienia urządzeń marki w stronę większej wyrazistości – przy okazji transparentnie i bez spowolnienia. To zaś powodowało, że ten niespecjalnie dobrze realizowany masteringowo materiał tylko zyskiwał. Nadal czuć było dobry atak i agresję, tylko wszystko zostało umiejętnie pokolorowane i dociążone. Na tyle dyskretnie, że naprawdę musiałbym być złośliwym, żeby się do czegoś przyczepić. Powiem więcej. Gdybym nie znał tego krążka, byłbym skłonny pomyśleć, że tak został zrealizowany. A dlatego, że jedynym ewidentnym aspektem jaki wyczuwałem, była nieco grubsza niż mam na co dzień kreska rysująca te wydarzenia. Resztę spokojnie mogłem zrzucić na karb potwierdzającego regułę przypadku dobrej pracy panów przy stole mikserskim. Na tyle dobrej, że cała płyta przeleciała niczym mrugnięcie okiem.

Jak obrazuje powyższy słowotok, tytułowy zestaw japońskiej myśli technicznej w pewien sposób łączył wodę z ogniem – czytaj muzykalność z transparentnością. Oczywiście taki stan rzeczy w pierwszej kolejności był skutkiem zaprzęgnięcia do pracy nie tylko przyjemnie grających, ale spokojnie radzących sobie z wymagającymi kolumnami pracujących w klasie „A” flagowych monobloków A-250. Teoretycznie jest to najnowsza odsłona tych konstrukcji, jednak wspomniana klasa pracy w pozytywnym tego słowa znaczeniu ewidentnie odcisnęła swoje piętno. Piętno dobrej kolorystyki i wagi przekazu, które umiejętnie uzupełniało nowe, stawiające na znakomitą rozdzielczość i swobodę prezentacji wcielenie źródła i przedwzmacniacza – DC-1000/DP-1000, C-3900. Naturalnie te ostatnie nie zostały nagle orędownikami bezkompromisowości przekazu ponad wszystko, jednak w odniesieniu do poprzedników ewidentnie czuć powiew większego otwarcia się dźwięku. Otwarcia, które w powyższym teście nie forsowało za wszelką cenę swojego punktu widzenia na muzykę, tylko poprawiało jej witalność. Dlatego też jeśli ktoś z Was nie jest jeszcze gotowy na akceptację obecnych producenckich trendów, czyli raczej wyraziście nawet minimalnym kosztem muzykalności, nie ma innej drogi niż posmakowanie dzisiaj opiniowanego seta. Gra gęsto i muzykalnie, a przy tym swobodnie, czym wielu z Was może przekonać do siebie na długie lata. I nie zdziwię się, gdy w wielu przypadkach tak się stanie.

Jacek Pazio

Opinia 2

Tak jak w każdej dziedzinie życia, tak i w audio nie brakuje pewnego rodzaju uniwersalnej symboliki i ikon, których obecność jest tyleż oczywista, co bezdyskusyjna. Można bowiem z mniej, bądź bardziej trafną gradacją ich ikoniczności dyskutować, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie próbuje poddawać w wątpliwość ich obecności w owym panteonie sław. Do tego grona należy od dziesięcioleci japoński Accuphase, którego produkty wydają się być swoistym synonimem high-endowej klasyki. Dlatego też w ramach świętowania okrągłego jubileuszu 50-cia działalności ekipa z Yokohamy wzbogaciła swoje portfolio o trzy ekscytujące nowości – referencyjne źródło DP-1000 / DC-1000 i adekwatny klasą przedwzmacniacz liniowy C-3900 o których wizytę w naszych skromnych progach zadbała ekipa Nautilusa. Aby jednak do minimum ograniczyć ilość zmiennych wraz z jubileuszowym tercetem dotarły do nas również jakiś czas temu recenzowane na naszych łamach monobloki A-250.

Zgodnie z kierunkiem przepływu informacji na pierwszy ogień idzie źródło, czyli w tym przypadku zestaw dzielony – transport DP-1000 i dedykowany mu przetwornik cyfrowo-analogowy DC-1000, które wyglądają tak, że z pewnością części ich nabywców wystarczyłoby jakby tylko stały na honorowym miejscu w salonie i cieszyły oczy. O ile bowiem szampańsko-złote fronty to punkt obowiązkowy i decydując się nawet na najtańsze Accu nikt nam łaski pod tym względem nie robi, to już zarezerwowane dla flagowców nie tyle fornirowane, co wykonane z litego drewna (palisander?), polerowane i pokryte wieloma warstwami lakieru korpusy mają taką głębię, że kontakt z nimi dłonią nieodzianą w bawełnianą, bądź jedwabną rękawiczkę śmiało można uznać za świętokradztwo i profanację. Płyty frontowe to oczywiście grube płaty anodowanego na złoto aluminium z centralnie umieszczonymi czernionymi szybami chroniącymi czerwone wyświetlacze informujące o odtwarzanej ścieżce, ilości utworów na krążku i czasie odtwarzania w przypadku transportu a częstotliwości próbkowania, gęstości bitowej i sile głosu w przetworniku. Oczywiście opis bulajów byłby niepełny bez zajmujących honorowe miejsce zielono-niebieskie firmowych logotypów. Jeśli chodzi o klawiszologię, to w DP-1000 po lewej stronie znajdziemy włącznik główny, przesuwając się ku centrum na jego wysokości w jednej linii umieszczono selektor warstwy odtwarzanej płyty (oczywiście jeśli tylko dysponujemy krążkami hybrydowymi), czoło wykonanej z aluminium tacki napędu i przycisk umożliwiający jej wysunięcie, bądź schowanie. Prawą flankę okupuje z kolei pięć standardowych przycisków funkcyjno nawigacyjnych. Nie mniej minimalistycznie prezentuje się front DC-1000 ze zunifikowaną względem transportu miejscówką włącznika i z racji pełnionej funkcji drobną modyfikacją parceli pod wyświetlaczem, gdzie zamiast „szuflady” producent był łaskaw umieścić osiem przycisków bezpośredniego wyboru źródła. Listę zamyka dwuprzyciskowa regulacja głośności. Rzut oka na zaplecze, przynajmniej obeznanym z japońskimi delicjami nie przynosi niespodzianek. Na plecach transportu oprócz oczywistego gniazda zasilającego napotkamy bowiem jedynie wyjście koaksjalne i firmowego HS-LINK-a, za to w przetworniku wybór będzie zdecydowanie szerszy. Sekcja interfejsów wejściowych może bowiem pochwalić się nie tylko wspomnianym HS-LINK-iem (w postaci gniazda RJ-45), AES/EBU i trzema (!!) koaksjalami, lecz również dwoma Toslinkami i obowiązkowym nawet w ekstremalnym High-Endzie USB. Z kolei sekcję wyjściową reprezentuje para złoconych gniazd RCA i XLR z możliwością zmiany polaryzacji w tych drugich. Jeśli ktoś miałby ochotę obrabiane przez Accu sygnały przesłać do zewnętrznego rejestratora cyfrowego, to też nie ma problemu, gdyż powyższa listę uzupełniają wyjście koaksjalne i optyczne.
Od strony technicznej nie sposób obojętnie przejść nad dbałością producenta, z jaka potraktował on każdy, nawet najmniejszy detal swoich flagowców. Wystarczy wspomnieć, iż nie dość, że sam mechanizm transportu SACD/CD waży 7,2 kg, co samo w sobie powinno w zupełności wystarczyć, to dodatkowo posadowiono go na 12mm aluminiowej płycie dodatkowo zwiększającej masę całości o kolejne 3,8 kg. W zasilaniu zastosowano dwa osobne transformatory toroidalne – lewy dedykowany układom mechanicznym i prawy dbający o sekcję cyfrową. Za magazynowanie i filtrację życiodajnej energii odpowiada imponująca bateria dziesięciu solidnych kondensatorów, z których obecności z pewnością mógłby się ucieszyć a przy okazji pochwalić niejeden wysokiej klasy wzmacniacz.
Jak się z pewnością Państwo domyślacie w DC-1000 sytuacja wygląda podobnie a nawet lepiej, gdyż oprócz dwóch toroidów – oddzielnego dla sekcji analogowej i cyfrowej odseparowano również od siebie płytki z kondensatorami filtrującymi o łącznej pojemności … 80 000μF. Sercem przetwornika jest procesor ESS Technologies ES9038 PRO w topowej konfiguracji 8MDSD dla standardu DSD i 8MDS++ dla sygnału PCM dokonujący konwersji sygnału w … ośmiu równoległych ścieżkach.
Jeśli przy źródle pojawił się u Państwa błysk w oku, to przy przedwzmacniaczu liniowym C-3900 proszę się mocno trzymać, bo co słabszym psychicznie czytelnikom mogą zmięknąć kolana. Z racji nieco większego apetytu na energię i punktu pracy wewnętrznych układów drewniany korpus wyposażono w stosowne, znajdujące się na jego połaci górnej kratki wentylacyjne. Front to z kolei klasyka gatunku, czyli centralnie umieszczona czerniona szyba z zielonkawym logotypem i czerwonymi matrycami wyświetlaczy – lewą informującą o wybranym źródle i prawą ze wskazaniami dotyczącymi siły sygnału w dB. Dolny pas zajmują niewielkie diody oznajmujące fakt aktywacji funkcji dostępnych w niszy ukrytej pod majestatycznie opadającą klapką. Ograniczając się do minimum pozwolę sobie jedynie wspomnieć o opcji wyboru gniazd wyjściowych, poziomu wzmocnienia 12-24dB, odwrócenia fazy, czy trójstopniowej (+2 dB; +4 dB; +6.5 dB) kompensacji i dopasowania poziomu wyjściowego do impedancji słuchawek. Najrozsądniej jednak ustawić wszystko raz i porządnie, pominąć część equalizacyjną i pozostać przy możliwie najczystszym sygnale. Za wybór źródeł odpowiada masywna gałka na prawo od centrum, pod którą przycupnął włącznik główny, a po przeciwległej stronie wygospodarowano miejsce na bliźniacze pokrętło regulacji głośności, wyjście słuchawkowe i przycisk wyciszenia. Ściana tylna najdelikatniej rzecz ujmując onieśmiela. Do dyspozycji otrzymujemy sześć wejść linowych RCA, cztery wejścia XLR, pętlę magnetofonową i po dwa wyjścia liniowe w obu standardach. Jakby tego było mało nie zabrakło wejść (również RCA/XLR) dla zewnętrznego przedwzmacniacza/procesora.
Sekcja zasilania, w jaką wyposażono C-3900 jest klasą sama dla siebie. Obu flanek dwóch centralnie umieszczonych toroidów broni dwanaście (po sześć na kanał) kondensatorów o pojemności 10 000 μF każdy. Z racji w pełni zbalansowanej konstrukcji oczywistym było z równą atencją potraktowanie kwestii regulacji głośności, co zaowocowało opracowaniem nowej podwójnie zbalansowanej wersji autorskiego układu AAVA a za praktycznie pomijalne zniekształcenia i niemierzalny szum odpowiadają układy ANCC (Accuphase Noise and Distortion Cancelling Circuit).
Skoro 250-ki trafiły do nas na niejako rundę powtórkową, to miłośników bardziej wnikliwych analiz odsyłam do naszych wcześniejszych wynurzeń a w ramach skondensowanego przypomnienia wspomnę jedynie o umieszczonych na uzbrojonych w potężne uchwyty frontach, ukrytych za szybami 40-diodowych bargrafach, niewielką klapką z podstawowymi selektorami, oczywistymi grzebieniami radiatorów zastępujące konwencjonalne ściany boczne i ścianą tylną ze zdublowanymi terminalami głośnikowymi, oraz nie tylko wejściami w oby standardach (RCA/XLR), lecz również wyjściami, gdyby kogoś naszła ochota na mostkowanie końcówek i granie nie z dwóch a czterech tytułowych „maluszków”.

O swoistej ewolucyjnej pod względem szacunku dla wtedy jeszcze niemalże półwiecznej tradycji a rewolucyjnej w domenie brzmienia zmianie w firmowej szkole brzmienia Accuphase’a wspominaliśmy przez ostatnie lata praktycznie przy każdej okazji. I robi(liś)my to nie bez przyczyny, gdyż brzmienie szampańskich delicji na tyle „odstaje” od uparcie krążących w biegu stereotypów, że śmiało można uznać iż bazując jedynie na tym co szepczą „życzliwi” można mocno się zdziwić konfrontując zasłyszane opinie z rzeczywistością. A ta, choć diametralnie inna od ww. baśni z mchu i paproci, okazuje się nawet nie tyle równie, co wręcz zdecydowanie bardziej atrakcyjna. Chodzi bowiem o to, iż zachowując wrodzoną elegancję i trudne do podrobienia dystyngowanie współczesnym Accuphase’om udało się nieco odejść od gabinetowej, może nie tyle ospałości, co lekkiej misiowatości. Poprawie uległy bowiem timing, drajw i rozdzielczość, dzięki czemu japońskie „złotka” grają nie tylko ładnie, lecz zdecydowanie bardziej … naturalnie i po prostu dynamiczniej, czy wręcz z pazurem. Tak jak z resztą wspominałem, słychać to już było i słychać nadal przy 250-kach, które oprócz miodowej lepkości i słodyczy swoich protoplastów mogą pochwalić się zdecydowanie bardziej angażującą motoryką i dającą lepszy wgląd w nagranie rozdzielczością. Ze źródłami byłbym w ocenach porównawczych nieco mniej kategoryczny, bowiem o ile pomiędzy DP-900/DC-901 a DP-950 / DC-950 przeskok był wręcz porażający (in plus), o tyle dalszy, tak znaczący wzrost rozdzielczości i dynamiki przy kolejnej przesiadce, tym razem na będące przedmiotem niniejszej epistoły DP-1000 / DC-1000 oznaczałby klasyczny przesyt a tym samym gargantuiczną – opartą na wypaczonych, samplerowych wzorcach, karykaturę dźwięku. Dlatego też konstruktorzy zamiast mówiąc wprost psuć to, co osiągnęli przy 950-kach, skupili się na pozostałych składowych, czyli eliminacji wszelakiej maści zniekształceń i pasożytniczych artefaktów zaburzających jakże istotną w kontemplacyjnych gatunkach muzycznych grą ciszą. Zanim jednak zanurzymy się w owej ciszy i delikatnych muśnięciach strun dajmy czadu i szarpmy owe struny jakby nie miało być jutra. Dlatego przed audiofilskim plumkaniem pozwoliłem sobie na swoistą profanację kładąc na tacce transportu „Midnight Ghost” Brainstorm, gdzie ciszy nie ma wcale, za to pajęczyny gitarowych riffów i perkusyjno – basowych galopad jest w bród. Najdelikatniej rzecz ujmując nie jest to materiał mogący w jakikolwiek sposób pretendować do miana wyrafinowanego, ma jednak tę niezaprzeczalną zaletę, iż w przypadku jakiegokolwiek osuszenia, i zbytniej analityczności sprawia słuchaczom frajdę porównywalną do rozwiercania bolącego zęba. Tymczasem na tytułowym systemie marzeń wszystko nie tylko trzymało się za przeproszeniem kupy, co zabrzmiało w sposób absolutnie porywający i ekscytujący. Zostało z niezwykłym smakiem doprawione dosłownie szczyptą słodyczy, ostrością właściwą reprodukowanemu gatunkowi i adekwatnym do estetyki gatunku ciężarem. Było ostro, potężnie i zarazem muzykalnie, przez co moje wcześniejsze obawy związane z ewentualną jazgotliwością i ofensywnością pękły niczym bańka mydlana. Z kolei zaskakująco pulsujący funkiem „Unlimited Love” Red Hot Chili Peppers pokazał, ze miękkość konturów wcale nie musi oznaczać utraty detali i rozmycia źródeł pozornych a jedynie rezygnację z niekoniecznie pożądanej wyczynowości na rzecz wynikającego ze świadomości własnej zajebistości graniczącego z nonszalancją luzu. Blisko podany, cudownie organiczny wokal Anthony’ego Kiedisa miał w sobie zaskakująco dużo analogowej głębi i namacalności. Nie był to li tylko precyzyjnie wycięty wirtualny byt, lecz facet z krwi i kości, który już niczego nikomu udowadniać nie musi i śpiewa bo po prostu lubi to, co robi. I poniekąd jest to też dowód na to, że dzielone źródło Accuphase’a należy do ścisłej światowej czołówki, gdyż podobnie jak nasza redakcyjna „zerówka” CEC-a, osiąga poziom gdzie praktycznie nie sposób mówić o cechach charakterystycznych dla domeny analogowej, bądź cyfrowej, lecz po prostu dźwięku na tyle wyrafinowanym, czy wręcz ocierającym się o absolut, że przyjmujemy go takim jakim jest bez prób jego analizy, gdyż standardowym, stosowanym na co dzień kryteriom po prostu on się wymyka.

I już dosłownie na koniec wszystkim tym z Państwa, którzy zastanawiają się, czy decydując się na minimalistyczny system oparty wyłącznie o źródło cyfrowe z regulowanym stopniem wyjściowym, jakim niewątpliwie jest duet DP-1000 / DC-1000 nie można byłoby zrezygnować z zakupu C-3900, zaoszczędzając tym samym drobne 150 kPLN, chciałbym ze smutkiem zakomunikować, że … nie bardzo. Tzn. odsłuchując jedynie DP-1000 / DC-1000 z parą A-250 śmiało można uznać, iż złapaliśmy Pana Boga za nogi i osiągnęliśmy audiofilską nirwanę. Mamy bowiem rozdzielczość, dynamikę i swobodę suto okraszoną jedwabistą gładkością i wyrafinowaną słodyczą. Jednak dodanie ww. przedwzmacniacza nader boleśnie pokazuje, że diabeł tkwi w szczegółach a dodanie high-endowego preampu ujawnia słuchaczom kolejne pokłady niuansów i mikrodetali obecnych nie tylko w kulminacyjnych momentach, lecz i przy cichych pasażach, gdzie do głosu dochodzi i prym wiedzie mikrodynamika a każdy dźwięk jest na wagę złota. Krótko mówiąc z C-3900 słychać nie tylko więcej, ale i lepiej, co szczególnie powinno ucieszyć tych, którzy ponad ilość decybeli przedkładają ich jakość a lwią część odsłuchów prowadzą w godzinach późnowieczornych, bądź wręcz nocnych i niekoniecznie chcą swym hobby zakłócać spokojny sen reszcie domowników. Proszę tylko posłuchać z i bez C-3900 np. najnowszego albumu „Waking World” Youn Sun Nah a wszystko powinno stać się jasne i zrozumiałe, w tym nawet ten nieco problematyczny wydatek 150 kPLN. Bez przedwzmacniacza pozornie wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo otrzymujemy niezwykle koherentny i wydawać by się mogło kompletny przekaz. Jednak podpięcie preampu sprawia, ze nagle okazuje się, iż do tej pory jedynie ślizgaliśmy się po powierzchni zamarzniętej tafli jeziora mając nad wyraz blade pojęcie o bogactwie informacji obecnych metr, bądź dwa głębiej.

Uff, trochę się rozpisałem, lecz proszę mi wierzyć, że i tak z jednej strony się hamowałem a z drugiej praktycznie przy każdym zdaniu podskórnie czułem jego lapidarność, ogólnikowość i niewystarczalność. Trudno bowiem opisać system, który po włączeniu niby niczym nie powala i nie powoduje klasycznego opadu szczęki, pozornie grając po prostu dobrze (jak na ultra High-End). Problemy zaczynają się jednak w momencie, gdy zaczynamy uświadamiać sobie, iż owo „dobrze” sprawia, że nie dość, ze nie mamy najmniejszej ochoty na krytyczne odsłuchy, dogłębne analizy a każdorazowo wybieramy słuchanie ulubionej muzyki i to, o zgrozo, wyłącznie dla własnej przyjemności. Próbuję w tym momencie powiedzieć, że bez trudu można znaleźć bardziej wyczynowe, bardziej angażujące i pokazujące więcej zestawy, lecz Accuphase DP-1000 / DC-1000 & C-3900 & A-250 wydaje się jedną z niewielu propozycji, po których nabyciu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku można wygodnie rozsiąść się w fotelu, nalać sobie szklaneczkę kilkudziesięcioletniego single malta, włączyć ulubioną płytę i mieć wszystko poza tym, co dobiega naszych uszu tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Nautilus
Producent: Accuphase Laboratory, Inc.
Ceny:
Accuphase DP-1000: 108 000PLN
Accuphase DC-1000: 108 000 PLN
Accuphase C-3900: 153 000 PLN
Accuphase A-250: 108 000PLN / szt.

Dane techniczne
Accuphase DP-1000
• Odtwarzane formaty: CD, SACD, DSD (DSF), WAV, FLAC, DSDIFF
• Wyjścia cyfrowe:HS-LINK RJ-45, (SA-CD/CD) 2,8224 MHz/1bit DSD,koaksjalne (CD) 44,1 kHz/16bit PCM
• Osobne jednosoczewkowe lasery dla nośników CD i SACD
• Zasilanie: 120 V, 220 V, 230 V AC, 50/60 Hz
• Pobór mocy: 16 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 394 mm
• Waga: 39.8 kg

Accuphase DC-1000
• Przetwornik
• Wejścia cyfrowe: HS-LINK RJ-45, zbalansowane, koaksjalne, optyczne, USB 2.0
• Wyjścia cyfrowe: koaksjalne IEC 60958,optyczne JEITA CP-1212
• Pasmo przenoszenia: 0,5 – 50 000 Hz (+0, -3 dB)
• Stosunek sygnał / szum: 123 dB
• Dynamika 121 dB
• Separacja międzykanałowa 120 dB
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,0004%
• Przetworniki D/A: MDSD (DSD) ,MDS (PCM)
• Napięcie wyjściowe: zbalansowane 2,5 V; niezbalans. 2,5 V
• Pobór mocy: 36 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 394 mm
• Waga: 24.4 kg

Accuphase C-3900
• Pasmo przenoszenia:
RCA: 3 – 200 000 Hz (+0/-3 dB),
XLR: 20 – 20 000 Hz (+0/-0.2 dB),
MM: 20 – 20 000 Hz ±0.2 dB),
MC: 20 – 20 000 Hz (±0.3 dB)
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,005 %
• Stosunek sygnał / szum (ważony A): 118 dB
• Czułość wejściowa: 252 mV/200 Ω
• Napięcie wyjściowe: 2 V/50 Ω
• Wzmocnienie: 18 dB
• Maksymalny poziom wyjściowy: XLR/RCA 7 V, REC 6 V
• Regulacja sygnału wyjściowego:
1: +2 dB, 2: +4 dB, 3: +6.5 dB (100 Hz)
• Tłumienie: -20 dB
• Filtr subsoniczny: 10 Hz: -18 dB/octave
• Wyjście słuchawkowe: 8 Ω lub więcej, 2 V/40 Ω
• Pobór mocy: 47 W
• Wymiary (S × W × G): 477 × 156 × 412 mm
• Waga: 24.6 kg

Accuphase A-250
• Moc wyjściowa
Normal: 100 W/8 Ω, 200 W/4 Ω, 400 W/2 Ω, 800 W/1 Ω,
Zmostkowane: 400 W/8 Ω, 800 W/4 Ω, 1600 W/2 Ω
• Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD): 0.05%/2 Ω, 0.03%/4-16 Ω
• Zniekształcenia intermodulacyjne: 0,01%
• Pasmo przenoszenia: 20-20 000 Hz (+0/–0.2 dB),0.5-160 000 Hz (+0/–3.0 dB) dla mocy 1 W
• Wzmocnienie: 28 dB
• Impedancja wyjściowa: 2-16 Ω
• Współczynnik tłumienia (Damping factor): 1000
• Napięcie wejściowe: 1.13 V, 0.11 V/1W
• Stosunek sygnał / szum (ważony A): 127 dB (MAX), 133 dB (-12 dB)
• Pobór mocy: 300 W, 400 W (IEC 60065)
• Wymiary (S × W × G): 465 × 238 × 514 mm
• Waga: 46 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Scansonic HD MB5 B

Link do zapowiedzi: Scansonic MB5 B

Opinia 1

Co prawda nie jest to standardem, ale pewnie wielu z Was zdążyło spotkać się z sytuacją, w której jeden podmiot utrzymuje dwie równoległe linie produktowe. Chodzi o propozycję czegoś bliższego kieszeniom tak zwanego zwykłego Kowalskiego i jako flagowy znak rozpoznawczy odrębny segment ekstremalnego podejścia do tematu jakości odtwarzania muzyki. O kim mowa? Nie będę robił jakiejś rozbudowanej wyliczanki, tylko bazując na testach z naszego portalu wspomnę choćby kanadyjski EEM Labs z jego przetwornikiem cyfrowo/analogowym DV2 , który jako ukłon dla mniej zamożnych melomanów powołał do życia projekt Meitner Audio z podobnym produktem D/A MA-3. Oczywiście takie podejście do tematu nie jest zbyt częste, jednak ostatnimi czasy na tyle powtarzalne, że w dzisiejszym odcinku postanowiliśmy przyjrzeć się podobnej sytuacji, z tą tylko różnicą, że z segmentu kolumn. Czyli? Pewnie wielu z Was zaskoczę, ale mam na myśli tańszą linię zespołów głośnikowych gracza pierwszej ligi duńskiego Raidho Acoustics, handlowo skrywającego się pod nazwaną Scansonic HD, z której portfolio dzięki staraniom warszawskiego dystrybutora Horn w nasze progi trafił model MB5 B.

Przybliżając aparycję naszych bohaterek pierwsze co rzuca się w oczy, to ich oczekiwana obecnie przez wielu melomanów smukłość. Smukłość, która z jednej strony jest pewnego rodzaju ograniczeniem technicznym dla uzyskania odpowiedniej jakości niezniekształconego wolumenu dźwięku – chodzi o rozmiar przetworników, ale za to z drugiej pozwala wstawić je do praktycznie każdego, nawet niezbyt dużego pomieszczenia. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że tak jak w przypadku modelu MB5 B dobry konstruktor z łatwością potrafi poradzić sobie z pewnymi ograniczeniami. Oczywiście mowa o zwielokrotnieniu ilości głośników, a przez to znaczące zwiększenie ich sumarycznej powierzchni membran, co pozwala na uzyskanie założonego rozmachu dźwięku. W efekcie takiego podejścia do sprawy w przypadku naszych bohaterek na lekko łukowatym froncie znajdziemy aż pięć przetworników. Patrząc od góry – jeden średniotonowy, jeden wstęgowy wysokotonowy i trzy niskotonowe. Jak widać bateria godna zaufania. Jednak aby miała szansę na spełnienie oczekiwań swobodnego podania muzyki w kwestii niskich rejestrów, w sukurs przychodzi jej zlokalizowany na wieńczącym łukowane boki obudowy kolumny, dość wąskim, również obłym awersie, zrealizowany przy pomocy trzech małych otworów port bass-refleks. Oczywiście jak niezbędny byt na wspomnianym „umownym” tylnym panelu producent zaaplikował dodatkowo niezbędne do aplikacji je w tor pojedyncze zaciski przewodów głośnikowych oraz plakietkę z pochodzeniem, nazwą modelu i numerem seryjnym. Tak prezentujące się Dunki posadowiono na wyposażonych w regulowane kolce, przykręcanych od spodu, znacznie poprawiających stabilność konstrukcji srebrnych łapach. Zaś estetycznym zwieńczeniem całości projektu MB5 B jest zastosowanie kilku wstawek – górna połać i dolna część frontu kolumny – z modnego włókna węglowego.

Czym i jak w sensie pozytywów lub negatywów, zaskoczyły mnie rzeczone kolumny? Nie dbając o to czy mi wierzycie, czy nie, powiem jedno, są zaskakująco bezpieczne. Oczywiście bezpieczne w aplikacji. Co mam na myśli? Po prostu mają wyczuwalny sznyt gładkiego, pełnego energii i plastycznego grania, jednak bez zapędów w zbytnie zaciemnienie przekazu. To naturalnie sprawia, że nie są orędowniczkami pogoni za wyczynowością w domenie bezkompromisowości ataku i szybkości zmian tempa, tylko raczej poszukiwania muzyki w muzyce, jednakże robią to bardzo umiejętnie. Co to oznacza? Chodzi o to, że cały czas czarują nas dosłownie każdą nutą, a przy tym nie zapominają, że gdy wymaga tego materiał, raz ma być agresywna i natychmiast zgasnąć, zaś innym razem pełna emocji trwając przy tym w umowną nieskończoność. To wbrew pozorom nie jest takie łatwe, dlatego konkurencja zazwyczaj stawia albo na szybkość, albo co prawda sprawiającą wiele przyjemności, ale jednak pewnego rodzaju ociężałość. W przypadku duńskiego zestawu jest to pewnego rodzaju połączenie wody z ogniem. Z lekkim naciskiem na barwę i wagę dźwięku, ale w granicach rozsądku. Co istotne, to fakt łatwości zdroworozsądkowego okiełznania tego stanu rzeczy przy pomocy stosownych zabiegów konfiguracyjnych. W sobie tylko znany sposób dają się w łatwy sposób nakłonić do interesującej nas ostatecznej estetyki grania. Naturalnie nie na diametralnie odmienną, ale jednak wyczuwalnie inną, w efekcie bliższą naszej duszy melomana. Dlatego też podczas testu dokonując kilkukrotnych roszad kablowych nie udało mi się złapać naszych bohaterek na ewidentnym potknięciu. Owszem, mimo wspomnianych działań być może innym punkcie widzenia na dany temat, ale raczej obieranym jako inna opowieść, a nie wyjście z pojedynku na tarczy. O co chodzi z tym spojrzeniem? Spokojnie, o nic specjalnego. Jednak z uwagi na jedyny, być może dla niewielkiej grupy miłośników muzyki sporny aspekt soniczny, opis zderzenia kolumn z muzyką zacznę od niego.
To chyba jasne, że w momencie stawiania opiniowanych zespołów głośnikowych na barwę i zjawiskowe czarowanie słuchacza materiałem muzycznym najbardziej newralgicznym repertuarem było ostre granie. Czy to w kwestii rocka, czy elektroniki, czy nawet free jazzu – choć ten ostatni z uwagi na ważną dla tego nurtu esencjonalność instrumentów w najmniejszym stopniu, z pewnością ktoś mógłby ponarzekać na zbytnią dostojność przekazu. Chodzi o unikanie przez zespoły głośnikowe nadmiernej agresji, a przez to pewnego rodzaju ukulturalnienie wydarzeń scenicznych. To oczywiście było fajne, jednak wielbiciele takich grup jak AC/DC, Black Sabbath lub Led Zeppelin z pewnością szukaliby mocnego kopnięcia muzyką i niszczenia narządów słuchu jej bezpośredniością i dosadnością, czego w oczekiwanej przez piewców tego typu twórczości ekspresji czarne panny nie chciały oddać. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bowiem w zamian zapewniły świetne nasycenie całości, a dzięki temu energię ważnych dla tych zespołów gitar, moc wokalnego szaleństwa oraz pełną dzikości walkę bębniarza. Jak widać, zderzyłem się z czymś za coś, co w tym przypadku nie było jakąś uciążliwą bolączką, tylko pokazaniem tego samego świata w innym zwierciadle. Nadal mocnym w doznania, jednak nie szkodliwie, a raczej pieszczotliwie działającym na nasze zmysły. Czy dla każdego będzie to akceptowalne podanie tego rodzaju zapisów nutowych, niestety będzie zależeć od konkretnego osobnika homo sapiens. Jednak nie zdziwię się, gdy okaże się to garstką całości populacji.
A co z resztą projektów muzycznych? Jak pisałem, spornym może być tylko materiał stawiający na wyczynowość. Reszta była ewidentną wodą na młyn clou naszego spotkania. Wszelkiego rodzaju mainstreamowy jazz, najbardziej odjechane projekty około-jazzowe, muzyka barokowa i klasyka czerpały z niesionego przez Scansonic-i dobra pełnymi garściami. Barwa i esencjonalność, a dzięki temu zjawiskowa namacalność wspierane dobrym rozbudowaniem wirtualnej sceny powodowały, że na przekór zamierzeniom każda użyta podczas testu płyta słuchana była od deski do deski. To oczywiście znacznie wydłużało proces opiniowania tytułowych kolumn, jednak bazując na przeżytych emocjach nie żałuję ani jednej straconej minuty przy tak zjawiskowo podanej muzyce. Pełnej nienachalnych, tylko idealnie licujących z zamierzeniami artystów, często bardzo eterycznych emocji, na co przecież w duchu liczymy dosłownie podczas każdorazowego konfigurowania swojego zestawu, co niepozorne Dunki pokazały z dziecinną łatwością. Bez napinania muskułów, tylko w oparciu od odpowiedni dobór konsensusu pomiędzy wagą, nasyceniem, energią i plastyką muzyki.

Mam nadzieję, że z powyższego tekstu jasno wynika, iż w przypadku kolumn Scansonic HD mamy do czynienia z prezentacją muzyki przez duże „M”. Oczywiście zawsze bardziej z dbałością o dobry bilans jej nasycenia i energii, niż szukania poklasku pogonią za szybkością narastania sygnału i otwartością ponad wszystko. Czy to problem? Nic z tych rzeczy. To zwyczajnie inny punkt widzenia, a nie wada. Wadą byłby nadmierna egzaltacja zagęszczaniem prezentacji, wprost przekładająca się na efekt jej ospałości na kształt efektów ubocznych po spożyciu Pavulonu. Na szczęście na bazie wiedzy zdobytej przy projektowaniu produktów z segmentu ekstremalnego High Endu – Raidho Acoustics, mimo ewidentnego stawiania na muzykalność kolumn duńscy inżynierowie nie przekroczyli linii dobrego smaku.

Jacek Pazio

Opinia 2

Choć tematy dotyczące zagadnień globalizacji i koncentracji marek wokół wielkich kapitałów, czy też podziałów w obrębie danej grupy właścicielskiej na byty mniej bądź bardziej ekskluzywne przewijają się na naszych łamach na tyle często, że coraz trudniej być na bieżąco kto jest w danej chwili z kim w drużynie, a kto na samej górze pociąga za sznurki. Dlatego też zamiast śledzić wzajemne relacje towarzysko – finansowe zdecydowanie rozsądniej jest skupiać się na konkretnych produktach i ich walorach wizualno – brzmieniowych, kwestie biznesowe zostawiając rynkowym analitykom i specom od PR-u misternie tkającym opowieści uwiarygadniające np. sensowność i zasadność przejmowania globalnych koncernów od zarania dziejów parających się Hi-Fi i High-Endem przez graczy skupionych do tej pory np. na branży farmaceutycznej, czy operacjach stricte finansowych. Czemu o tym wspominam? Oczywiście nie bez przyczyny, gdyż śmiem twierdzić, iż nawet jednostkom całkiem obeznanym ze znajdującym się w sferze naszych zainteresowań obszarem nazwa Dantax A/S niewiele powie. A biorąc pod uwagę fakt, iż jest to duńskie konsorcjum działające od bagatela 1969r. jego anonimowość wydawać może się cokolwiek dziwna. Wystarczy jednak zerknąć nieco głębiej za korporacyjną fasadę, by okazało się, iż pod jego skrzydłami spotkamy starych i zarazem świetnie rozpoznawalnych znajomych, vide marki, których raczej nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba, czyli Gamut, Raidho i będącą sprawcą dzisiejszego zamieszania firmę-córkę tej ostatniej – Scansonic HD. W dodatku mając świadomość, iż właśnie Scansonic HD, bazując na stricte high-endowych rozwiązaniach swojego „rodziciela”, dedykowany jest odbiorcom chcącym na swoje hobby przeznaczyć nieco mniej środków aniżeli miałoby to miejsce w przypadku Raidho. Niemniej jednak z jego portfolio, dzięki uprzejmości Horn Distribution, zamiast rozpoczynać od niemalże budżetowych eL-ek, udało się nam pozyskać na testy drugi od góry, usytuowany tuż za flagowym MB6 B model podłogowych kolumn MB5 B.

Skoro za projektem MB5 B stoją ci sami ludzie, co za katalogiem Raidho, w tym sam Michael Børresen, od którego inicjałów topowa seria MB wzięła swoją nazwę, trudno się dziwić, że duńskim Scansonicom HD nie sposób odmówić slim-fitowej smukłości i wielce miłych oczom krągłości obudów. Bowiem zamiast konwencjonalnych, prostopadłościennych korpusów Skandynawowie konsekwentnie stawiają na mocno spłaszczony, wygięty na podobieństwo liry profil zamknięty wąskim, pokrytym carbonem, mieszczącym pięć autorskich przetworników frontem. W materiałach firmowych w roli budulca przewija się co prawda klasyczny MDF, lecz z racji poprzedzającego go dopisku, iż jest to materiał o podwyższonej gęstości śmiem twierdzić, iż mamy do czynienia z HDF-em, bądź jakąś opracowaną na własne potrzeby mieszanką pośrednią. Wracając jeszcze na front uwagę przykuwa firmowy, umieszczony w niewielkiej przypominającej swym kształtem bieżnię, bądź owalny welodrom płytkiej tubce, przetwornik wstęgowy o śladowej masie 0,03g, nad którym usadowiono 133mm nisko-średniotonowca a poniżej trzy bliźniacze pod względem średnicy i materiału membran (włókno węglowe) basowce. Będąca w zaniku ściana tylna prezentuje się nie mniej intrygująco, gdyż tuż nad ziemią umieszczono pojedyncze, ustawione pionowo terminale głośnikowe i aż trzy ujścia tuneli bas refleks. Wszystkie przetworniki pracują we wspólnej komorze, jednak układ bas refleks strojono tak, by uzyskać jak najlepszą odpowiedź impulsową. Całość posadowiono na aluminiowym cokole z szeroko rozstawionymi, uzbrojonymi w regulowane stożki, odnóżami poprawiającymi stabilność smukłej, odchylonej nieco ku tyłowi, konstrukcji.

Patrząc na smukłość i wiotkość duńskich podłogówek można byłoby pochopnie stwierdzić, że również ich brzmienie będzie ulotne i eteryczne, gdyż biorąc pod uwagę fakt czterech klasycznych przetworników o stosunkowo niewielkiej średnicy oraz niezbyt imponujący litraż samych skrzyć trudno oczekiwać jakiś spektakularnych efektów. Tymczasem, niemalże naginając prawa fizyki tytułowe Scansonici grają dźwiękiem, którego skalę inaczej aniżeli spektakularną nie sposób określić. Na „Blackwater Park” Opeth bas jest potężny, mięsisty i zapuszcza się w rejony których eksplorację, opierając się jedynie na aparycji MB5-ek, zakładać byłoby szaleństwem. Całe szczęście najniższe składowe wraz z ilością/wolumenem stawiają również na jakość, choć warto w tym momencie wyraźnie zaznaczyć, iż Scansonici do najłatwiejszych obciążeń nie należą, wiec jeśli tylko na sercu leży nam uwolnienie pełni drzemiącego w nich potencjału, to śmiało możemy zapomnieć o wzmacniaczach mających nie tylko problemy z kontrolą basu, lecz również posiadających niezbyt wysoką moc, o wydajności prądowej nawet nie wspominając. Nie oznacza to bynajmniej, że decydując się na MB5-ki jesteśmy skazani na typowe tranzystorowe spawarki w stylu daleko nie szukając mojego dyżurnego, 300W Bryston 4B³, gdyż wielce satysfakcjonujące wyniki udało mi się osiągnąć z na wskroś lampowymi … 400W (przy 4 Ω) monoblokami Octave Audio Jubilee Mono SE (recenzja wkrótce) a i ze 120W, uzbrojoną w osiem KT150 integrą Ayon Triton Evo nie spodziewałbym się większych problemów. Chodzi jedynie o to, by złapać duńskie kolumny na tyle krótko przy pysku, by bas nie tylko nadążał za resztą pasma, lecz również nie próbował anektować obszarów dla niego nie przewidzianych. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż średnica Scansoniców jest iście zjawiskowa. Jej kremowość i koherentność przypomina konsystencję legendarnych lodów Spumoni „od Włocha”, na które swojego czasu jeździło się na Hożą (teraz już takich nie robią). I to wszystko na ww. krążku Opeth, czyli wydawnictwie, gdzie potężny i powolny niczym ognisty walec doom miesza się z bezpardonowością death-metalu a całość przesycona jest karkołomną i zagmatwaną, iście prog-rockową melodyką. Wystarczy jednak przetrwać growling Mikaela Åkerfeldta i poczekać na czysto wyśpiewywane przez niego frazy, by zrozumieć, iż trudno będzie nam znaleźć równie czarujące wysyceniem i krągłością kolumny. Potwierdził to również repertuar, gdzie do głosu dopuszczona została płeć piękna, gdyż zarówno na przesyconym elektronicznymi wstawkami „Resist” Within Temptation, jak i szeleszcząco-pościelowym „Quelqu’un m’a dit” Carli Bruni warstwa wokalna została odpowiednio sugestywnie zaakcentowana i doświetlona, lecz nie białym, mocnym – spłaszczającym „spotem”, lecz miękką i ciepłą poświatą zachodzącego słońca. Romantycznie? W pewnym sensie, gdyż o ile Sharon den Adel potrafi trącić odpowiednią strunę wrażliwości u męskiej części odbiorców, to już gościnnie pojawiający się Jacoby Shaddix i Anders Fridén przypominają, iż jest to kapela, której korzenie sięgają zdecydowanie cięższych klimatów a obecny romans z niemalże plastikowymi – mainstreamowymi melodyjkami to miejmy nadzieję przejściowy okres fascynacji dyskotekowymi pląsami, w których Sharon już jakiś czas temu próbowała swoich sił (vide „In And Out Of Love” Armin van Buuren ft. Sharon den Adel).
Niejako na deser zostawiłem prawdziwą wisienkę na duńskim torcie, czyli pasmo reprodukowane przez wstęgowy wysokotonowiec, który pod względem słodyczy i rozdzielczości bez najmniejszych problemów jest w stanie zapędzić w kozi róg niejedną tekstylną kopułkę. Góra pasma jest bowiem niezwykle komunikatywna i otwarta, jednak próżno w niej szukać ofensywności, czy wyrywania się przed szereg. Niby wszystko jest na swoim miejscu i we właściwych proporcjach, czyli nie powinno być żadnych niespodzianek jednak im dłużej się w nią wsłuchujemy, tym więcej smaczków jesteśmy w stanie wyłapać. Nawet tak niespieszny i na swój sposób niezwykle kameralny album jak „Minione” Anny Marii Jopek i Gonzalo Rubalcaby pokazał, że każdy kolejny odsłuch przynosi nowe pokłady niuansów, których wcześniej nie zauważaliśmy, bądź wręcz nie mieliśmy świadomości ich istnienia. Jeśli dodamy do tego fakt, że Scansonici od pierwszych taktów po prostu się dematerializują a tak stereofonię, jak i wręcz holograficzną trójwymiarowość mają niejako wpisane w swoje DNA jasnym staje się, że do każdego planowanego odsłuchu warto doliczyć kwadrans, albo nawet dwa w ramach buforu bezpieczeństwa zapewniającego nam komfort terminowej realizacji kolejnych, wpisanych w grafik zadań.

Choć zarówno gabaryty, jak i całkiem rozsądnie skalkulowana cena nie wskazują, że Scansonic HD MB5 B mogą stanowić nader ciekawą propozycję dla miłośników iście hollywoodzkiego rozmachu w górnopółkowym wydaniu, to praktyka, czyli nasze osobiste empiryczne doświadczenia są tego najlepszym dowodem. Okazuje się bowiem, że odpowiednio napędzone MB5-ki są w stanie z łatwością wygenerować istną ścianę dźwięku i to na tzw. koncertowych poziomach głośności nie gubiąc przy tym żadnych, nawet najmniejszych niuansów, a gdy tylko najdzie nas ochota na romantyczny wieczór są niczym kameleon zmieniają się w cyzelujące każdy detal i szmer monitorki, z których nomen omen ich firma – matka (Raidho) słynie.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Horn
Producent: Scansonic HD
Cena: 29 998 PLN / para

Dane techniczne
Konstrukcja: dwuipółdrożna , wentylowana potrójnym bas-refleksem, podłogowa
Pasmo przenoszenia: 29Hz-40kHz
Skuteczność: 90dB
Impedancja: 4Ω (min. 2.8 Ω @ 29Hz)
Częstotliwości podziału zwrotnicy: 250Hz, 2600Hz
Zastosowane głośniki: 1 x Wstęgowy głośnik wysokotonowy; 1 x 133mm (5,25”) głośnik nisko-średniotonowy z membraną z włókna węglowego; 3x133mm (5,25”) głośnik niskotonowy z membraną z włókna węglowego
Wymiary (S × W × G): 178×1185×319mm
Waga: 25kg/ szt.

  1. Soundrebels.com
  2. >

HiFiMAN HE-R9

HiFiMAN HE-R9 to, kolejna po modelu R-10D, propozycja referencyjnych zamkniętych słuchawek dynamicznych od uznanego producenta audiofilskich rozwiązań. HE-R9 łączy w sobie doskonałe parametry techniczne, wysoki poziom muzykalności i niezwykły design. Słuchawki oferowane są w dwóch wariantach – przewodowej, czyli „Wired” oraz bezprzewodowej, z opcjonalnym modułem Blumini R2R, który zastosowano wcześniej także m.in. w słuchawkach HiFiMAN Deva Pro.

HiFiMAN HE-R9 to referencyjne słuchawki dynamiczne, w których nie zabrakło sprawdzonej, topowej technologii Topology Diaphragm. Kluczową rolę w jej opracowaniu odegrała praca doktorska Dr Fang Bian, założyciela firmy HiFiMAN, w której wykazał, że staranne uformowane nanocząsteczkowe struktury na powierzchni membrany pozwalają na otrzymanie unikalnych parametrów akustycznych.

Przetworniki dynamiczne umieszczono wewnątrz stylowych, bordowych, zamkniętych muszli, wykonanych z gładkiego tworzywa sztucznego. Duża przestrzeń wewnątrz muszli, zapewnia objętość i „oddech” przetwornikom, zwiększając ich możliwości dźwiękowe.

Do modelu HiFiMAN R9 można dołączyć niezwykle wydajny adapter Bluemini R2R, który pozwoli na nawet do 8 godzin bezprzewodowego słuchania muzyki w oparciu o interfejs Bluetooth 5.0. Dzięki temu, że obsługuje kodeki AAC, aptX, aptX HD i LDAC, nie musimy rezygnować z wysokiej jakości dźwięku. Bluemini posiada pojedynczy przycisk, diodę oraz gniazdo USB-C, które służy zarówno do ładowania, jak i transmisji muzyki za pomocą prawie 2-metrowego kabla USB (w zestawie).

Po obu stronach znajdziemy gniazda 3.5mm, z czego lewe wykonano w standardzie TRRS, co umożliwia wpięcie jednostronnego kabla zbalansowanego 3,5 mm. Tam też możemy wpiąć adapter Bluetooth Bluemini R2R (do nabycia osobno), który jest jednocześnie wzmacniaczem, przetwornikiem cyfrowo-analogowym z wejściem USB-DAC oraz baterią. Słuchawek można używać także z dwustronnym niezbalansowanym kablem 3.5mm

Wygodna konstrukcja słuchawek łączy w sobie lekkość i delikatność z wytrzymałością i solidnością, a przy tym zaprojektowana jest tak, by przekazać szczegóły i muzykalność, która nie ma sobie równych na rynku. Nausznice zamocowano na pałąku za pomocą metalowych uchwytów, które pozwalają na dopasowanie w pionie oraz poziomie, a także służą do regulacji długości pałąka. Zewnętrzna część pałąka pokryta jest wysokiej jakości skórą, która zapewnia komfort użytkowania oraz elegancki wygląd. Wewnątrz znajduje się pianka z pamięcią kształtu, która umożliwia jak najwygodniejsze dopasowanie i elastyczność. Sam szkielet pałąka wykonany jest z litej stali.

Do 06.05.2022 słuchawki HiFiMAN HE-R9 w wersji przewodowej dostępne są w specjalnej ofercie pre-order, po tym terminie będzie obowiązywała standardowa cena 3795zł. Czas realizacji zamówień złożonych do 6.05.2022: maj 2022

UWAGA: Ilość sztuk ograniczona, decyduje kolejność zgłoszeń!

Specyfikacja słuchawek HiFiMAN HE-R9:
Pasmo przenoszenia: 15 Hz-35 kHz
Impedancja: 32 ?
Czułość: 100 dB
Waga: 328 g
Zbalansowane gniazdo 3,5 mm po lewej stronie

HiFiMAN Bluemini R2R
DAC: HiFiMAN Himalaya
Chip: Qualcomm QCC5124
Interfejsy: Bluetooth 5.0 i USB typu C
Wsparcie dla kodeków: SBC, AAC, aptX, aptX HD, LDAC
Pasmo przenoszenia: 20 Hz-20 kHz
SNR: 114 dB
Czas działania: do 8 godzin
Masa: 25 g

  1. Soundrebels.com
  2. >

David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect vs G-AC-Connect

Opinia 1

Skoro sam Albert Einstein stwierdził, że „Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”, to tak na dobrą sprawę mając na koncie wnikliwe testy wpływu konfekcji na finalne brzmienie przewodu Furutech FP-3TS762 śmiało moglibyśmy uznać, że autorytatywnie stwierdziwszy, iż takowe różnice są, to nie ma co kombinować, tylko uznać to za oczywistą oczywistość i przejść nad nią do porządku dziennego. W razie czego, gdyby nasza radosna twórczość byłaby niewystarczająca zawsze moglibyśmy podeprzeć się firmowymi wypustami Oyaide, czyli do niedawna ich jedynym w ofercie przewodem zasilającym TUNAMI GPX dostępnym zarówno z wtykami P/C-046 Special Edition „ITALIAN RED”, jak i P/C-004 Special Edition „ASPIRIN WHITE”. O ile jednak w przypadku Oyaide obie opcje są od siebie pod względem ceny niezbyt odległe (2 490 vs. 3490 PLN), natomiast same wtyki P/C-046 wykonywane są z brązu fosforowego pokrywanego złotem i palladem a P/C-004 z miedzi berylowej pokrytej platyną i palladem, to już we wspominanym Furutechu zmiana konfekcji miała charakter oczywistego upgrade’u. Oznaczała bowiem przesiadkę z dość budżetowych rodowanych FI-28R / FI-E38R na wtenczas topowe piezo-ceramiczne z serii FI-50 NCF (R). Pomijając jednak owe niuanse natury metalurgicznej dziwnym zbiegiem okoliczności ani razu nie poruszyliśmy budzącej zaskakująco silną polaryzację wśród konsumentów przewody zasilające słyszących (na niesłyszących pozwolę sobie w tym momencie spuścić zasłonę milczenia, a na zaprzeczających zdolności usłyszenia czegokolwiek, w dodatku bez prób słuchania … wywrotkę gruzu) kwestii może nie tyle wyższości, co wydawać by się mogło oczywistych różnic pomiędzy wtykami złoconymi i rodowanymi. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze a skoro ostatnimi czasy nawiązaliśmy współpracę, czyli przekładając z polskiego na nasze zaczęliśmy eksplorować portfolio rodzimej – wrocławskiej manufaktury David Laboga Custom Audio, to ciężkim grzechem zaniedbania byłoby udawanie Greka i przymykanie oka na fakt, iż właśnie w tymże katalogu ramię w ramię egzystują obok siebie bliźniacze modele w obu typach konfekcji. Tym oto sposobem nieuchronnie zbliżamy się do finału tego nieplanowanie rozwlekłego wstępniaka, gdyż po miło wspominanych odsłuchach uzbrojonego w rodowane piezo-ceramiczne 48-ki (R) NCF przewodu zasilającego GR-AC-Connect przyszła pora na jego bratobójczy pojedynek z zakonfekcjonowaną złoconymi 46-kami (G) wersją G-AC.

Skoro całą firmową genealogię i opis walorów tak wizualnych, jak i szczątkowych niuansów natury konstrukcyjnej zdążyliśmy już zainteresowanym przybliżyć w ramach testu DLCA (David Laboga Custom Audio) GR-AC-Connect, to wszystkich zainteresowanych stosownymi informacjami odsyłam do ww. źródła, a pozostałym jedynie nadmienię, iż na wrocławskie przewody zasilające nanizano szaro-czarno-brązowy pleciony peszel ochronny (Viablue Stone?) oraz zdecydowanie bardziej rozbudzające zmysły, pełniące rolę antyrezonansowych izolatorów, masywne prostopadłościenne puszki splitterów z nadrukami informującymi o przeznaczeniu, producencie, modelu i długości. Oczywiście w obu przypadkach – u obu pacjentów, różnice dotyczą jedynie nazwy i samej konfekcji, czyli przesiadki z rodowanych 48-ek na złocone 46-ki. Dla świętego spokoju jeszcze nadmienię, iż ani nazwa, ani same wtyki nie mają wpływu tak na walory estetyczne (choć 48-ki są polerowane na wysoki połysk a 46-ki są satynowo-szczotkowane) i mechaniczne – oba przewody pomimo zauważalnego ciężaru dają się nader wdzięcznie układać.

Zanim przejdę do części poświęconej ewentualnym zmianom i różnicom natury sonicznej pomiędzy tytułowymi przewodami pozwolę sobie na dwie, mogące nieco naświetlić zaistniałą sytuację dygresje. Pierwszą jest nawet nie tyle sugestia, co wręcz rekomendacja producenta dotycząca aplikacji G-AC-a do źródeł (szczególnie cyfrowych) a GR-AC-a do sekcji wzmocnienia. Żeby jednak nie było tak różowo czas na dygresję nr. dwa, czyli moje osobiste preferencje i przyzwyczajenia. Jeśli ktokolwiek z grona naszych czytelników zastanawia się cóż mają one do gadania spieszę wyjaśnić, iż całkiem sporo, gdyż przynajmniej w moim systemie lwia część okablowania zasilającego nie dość, że właśnie rodem stoi, to jakby było tego mało dedykowana jest właśnie źródłom cyfrowym, a z kolei we wzmocnieniu mam kabliszcze ze złotymi wtykami. Przechodząc do konkretów z podwójnego, rodowanego gniazda ściennego (osobna linia zasilająca na dedykowanym bezpieczniku) Furutech FT-SWS-D (R) NCF do końcówki Bryston 4B³ „biegnie” wyposażony w złocone wtyki Acoustic Zen Gargantua II, oraz wychodzi do rodowanej listwy Furutech e-TP60ER przewód Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R). Z kolei, z owej listwy do streamera idzie kolejny Furutech FP-3TS762 na wtykach FI-28R / FI-E38R a do CD/DAC-a/Pre Ayona Furutech Nanoflux Power NCF. Krótko mówiąc kompletnie na odwrót i wbrew temu, co zaleca pan David. Zgodnie jednak z tym co swojego czasu wyśpiewywał niejaki Mr.Zoob („Mój jest ten kawałek podłogi
Nie mówcie mi więc, co mam robić!”) uznałem, że taka konfiguracja lepiej się u mnie sprawdza / bardziej mi się podoba i tej wersji będę się trzymał uczciwie przyznając się do przedkładania rodu ponad złoto.
Skoro jednak dysponowałem dwiema równorzędnymi opcjami nie pozostało mi nic innego niż schować własne preferencje w kieszeń i z możliwie otwartą głową spróbować organoleptycznie skonfrontować teorię z praktyką. Początek był łatwy do przewidzenia, gdyż już podczas poprzednich występów GR-AC był na tyle przekonujący, iż ustępująca mu miejsca Gargantua niemalże poczuła ekscytację przed czekającą ją podróżą pokornie uznając jego absolutną dominację. Trudno było o inny werdykt skoro rodowana Laboga oferowała bardziej rozdzielczy, o większym wolumenie i lepszej kontroli dźwięk. Drugi etap pozostawał jednak cały czas wielką niewiadomą, gdyż polegał na zastąpieniu zdecydowanie wyższych od Acoustic Zena lotów Furutecha Nanoflux Power NCF złoconym G-AC-Connectem. Skoro jednaj powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć i „B”. Szybka roszada okablowania i … zrobiło się na pewno inaczej, lecz z pewnością nie gorzej. Tak, tak. Sam nie za bardzo wierzyłem w powyższe, wynikające z nausznych obserwacji wnioski, ale tak właśnie było. Oczywiście zmianie uległ charakter narracji, gdyż pojawiły się nader miłe mym uszom akcenty złotej słodyczy i soczystości, lecz ani motoryka, ani timing nic a nic nie straciły ze swej natychmiastowości. Efekt można było porównać do tego, co w większości przypadków daje dekantacja dobrych i ciężkich win (niech to będzie jakiś urugwajski Tannat), gdzie początkowa zadziorność i pikantność płynnie przechodzi w urzekającą krągłość i złożoność bukietu. Co ciekawe, choć kontury kreślone były nieco miększą, podkreślę jeszcze raz – nieco, czyli chodzi o przesiadkę z ołówka dajmy na to 4H na 3H a nie na 2B, kreską , to gros zmian dotyczyło praktycznie średnicy i w nieco mniejszym stopniu góry pasma. Przykładowo na „’Round M: Monteverdi Meets Jazz” wokal Roberty Mameli był bardziej zmysłowy a używając bardziej ogólnych, opartych na własnych, niekoniecznie stereotypowych, skojarzeniach stwierdziłbym, że bardziej … „włoski” – bardziej temperamentny i ognisty. Podobne różnice zaobserwowałem porównując G-AC z GR-AC, więc pozwolą Państwo, że od tej pory dalsze opisy będą dotyczyły właśnie zmian pomiędzy tytułowymi przewodami. Górne rejestry brzmiały bardziej perliście i na swój sposób cieplej. Proszę mnie tylko dobrze zrozumieć – to nie był efekt wycofania, bądź przycięcia pasma, gdyż wolumen informacji pozostał nienaruszony a jedynie suwak temperatury barwowej przesunięto z neutralnego światła studyjnego w kierunku złotego zachodu słońca. Różnica może i natury kosmetycznej, jednak każdy fotograf wie, że właśnie tuż po wschodzie i nieco przed zachodem takie ciepłe i miękkie światło robi najlepszą robotę. I tak też jest w tym przypadku – kontent się nie zmienia a jedynie perspektywa, bądź optyka go obejmująca.
Chcąc jednak mieć pewność, czy przypadkiem owe ozłocenie i zaakcentowanie zmysłowości nie okaże się zgubne dla repertuaru niewiele z ową urzekającą zmysłowością mającego wspólnego nieco przewrotnie sięgnąłem po krążek, któremu nie wiadomo kiedy stuknęło 40 lat, czyli „The Number of the Beast” Iron Maiden. Dla nieobeznanych z klasyką wspomnę tylko, że to dość energetyczne granie oparte na wpadających w ucho riffach, zasuwającej na wysokich obrotach sekcji rytmicznej i zarazem pierwszy album formacji z niejakim Bruce’em Dickinsonem za mikrofonem. Ot radosny heavy metal o dość dyskusyjnej jakości realizacji, po który sięgam najczęściej z pobudek czysto sentymentalnych aniżeli chcąc doświadczyć jakiegoś audiofilskiego misterium. A z G-AC nie wiedzieć jakim cudem do owego stanu niemalże sakralnego uniesienia było zaskakująco blisko. Co prawda cud się nie zdarzył i nie pojawiła się jakże wyczekiwana głębia sceny, gdyż na upartego nadal można było wskazać co najwyżej trzy i to dość płytkie plany, ale już zazwyczaj jazgotliwie cykająca góra i osuszona średnica przeszły wielce udaną metamorfozę dotyczącą ich wyrafinowania i ukrwienia. Pojawiła się przyoblekająca kościany szkielet tkanka, „gary” i blachy, z którymi żegnał się Clive Burr dostały kilka dodatkowych Dżuli. W tym wypadku jasnym stało się, że jest nie tylko inaczej, co po prostu lepiej.

W ramach podsumowania chciałbym tylko upewnić się, że wspominałem o tym, że preferuję rodowane wtyki. Bo wspominałem. Prawda? No i teoretycznie dalej mógłbym iść w zaparte twierdząc, że zdania nie zmienię. Problem w tym, że David Laboga zasiał w mym wydawać by się mogło ugruntowanym przekonaniu ziarno zwątpienia. Ziarno, które na razie kiełkuje małym „ale”, więc na razie postanowiłem nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, choć nie wykluczam, że właśnie złota wersja David Laboga Custom Audio G-AC-Connect koniec końców u mnie wyląduje, lecz nie tyle z przekory, co bądź to przyzwyczajenia, bądź specyfiki posiadanej konfiguracji nie do końca jestem przekonany, czy jej docelowym miejscem będzie zadek lampowego źródła, czy tranzystorowej końcówki mocy. Czas pokaże, a na razie gorąco zachęcam do osobistych porównań, tym bardziej, że w przypadku tytułowych przewodów na pytanie którą wersję statystyczny słuchacz chciałby sobie zostawić najczęstszą odpowiedzią będzie … oba. Nie wierzycie? Posłuchajcie sami – w końcu na tym ta cała zabawa polega.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Jeśli choć odrobinę jesteście w temacie, z pewnością wiecie, iż kwestia sonicznego wpływu okablowania na finalne brzmienie zestawu audio u wielu osobników homo sapiens nadal budzi bardzo dużo kontrowersji. Owszem, oponenci zgadzają się w kwestii ich nieodzowności, jednak li tylko jako dostarczyciele prądu, sygnału analogowego bądź cyfrowego, jednak z kategorycznym dementi w temacie ich mniejszego lub większego modelowania brzmienia elektroniki. Niestety nie docierają do nich żadne argumenty, że dla przykładu inny splot oraz grubość przewodnika, jego ekranowanie, czy izolacja finalnie wnoszą swoje „trzy grosze”. Nie i już. Oczywiście to wolny kraj i każdy myśli i robi co mu się żywnie podoba. Jednak gdy nie zgadzają się z nami – czytaj znakomicie zdającymi sobie sprawę z wpływu powyższych zabiegów na nasze układanki – w kwestii wpływu skomplikowania budowy okablowania, to jak myślicie, co powiedzą, jeśli tak jak w dzisiejszym teście sprawy mają się identycznie już na poziomie zastosowania innych wtyczek? Spokojnie, znam ich odpowiedź. Będzie dla nas raczej rozczarowująca. Dlatego pozostawiając ich w błogim szczęściu niesłyszenia owych zmian, znajdujących się po mojej stronie barykady melomanów tym razem zapraszam na zderzenie dwóch rodzajów wtyczek z portfolio japońskiego Furutecha zaaplikowanych na identycznym od strony budowy kablu zasilającym David Laboga Custom Audio. Zainteresowani? Jeśli tak, zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zdradzić, iż dzięki zaangażowaniu wspomnianego rodzimego producenta do naszej redakcji trafiły dwie sieciówki. Testowana niedawno na bazie rodowanych wtyków o specyfikacji GR-AC oraz jako kontrpartner wykorzystująca złocone wtyki G-AC.

Naturalnie tak jak w przypadku pierwszego spotkania, również tym razem wiedza na temat wewnętrznej budowy naszego bohatera jest bardzo zdawkowa. Jedyne co wiemy, to fakt wykonania firmowego splotu na bazie różnej czystości i różnej średnicy miedzianych drutów. Zero wiedzy na temat ekranowania, izolacji. Za to wiemy, że zdobiące kable dwie prostopadłościenne puszki nie służą do ukrycia jakichkolwiek układów elektrycznych modelujących dźwięk, tylko schludnej zmiany średnicy z środkowego grubszego na cieńszy wymiar średnicy tuż przez wtykami. Służą za to do nadrukowania nazwy modelu kabla mi logo marki. Tak jak w przypadku modelu z końcówkami rodowanymi, również wersja złocona osiąga w standardzie 1.8 mb długości i pakowana jest w nadającą produktowi ekskluzywności, wyściełaną gąbką, estetyczną drewnianą skrzynkę.

Czy zaproponowane dzisiaj do konfrontacji dwa uzbrojone jedynie w inne rodzaje wtyczek kable sieciowe naprawdę spowodowały zmianę ostatecznego brzmienia tego samego systemu? Niestety lub stety – to zależy od zajmowanego stanowiska, ale ich inną ingerencję słychać było dosłownie od pierwszych nut. To oczywiście nie były zmiany na poziomie zastąpienia kolumn z przykładowych tubowych Avantgarde Acoustic typowymi przedstawicielami brytyjskiej szkoły brzmienia marki Harbeth, jednak nie oszukujmy się, mimo wszystko korekta brzmienia była ewidentna. Gdybym miał ją skrótowo określić, powiedziałbym, że przekaz nabrał dostojności. Jednak nie zwyczajowego zamulenia, tylko często oczekiwanego podniesienia poziomu body słuchanej muzyki. Co istotne, bez jakichkolwiek strat w domenie swobody jej prezentacji i oddechu, tylko jako podkręcenie pod względem nasycenia i ogólnego ocieplenia. Co to oznacza? Niby nic specjalnego, jednak w momencie chęci zwiększenia barwowej estetyki grania swojej układanki temat jawi się goła inaczej. W zderzeniu z wersją rodowaną, czyli już świetnie bilansującą wagę dźwięku, jego rozdzielczość i dobre oddanie ataku, użycie wtyczek złoconych pchnęło zmiany w kierunku podniesienia progu emocjonalności przekazu. Tylko jedna istotna uwaga. Otóż ten proces niczego po drodze nie degradował. Owszem, kreska rysująca źródła pozorne nieco się pogrubiła i atak nie mógł już pochwalić się szybkością narastania spod znaku myśliwca F-16, jednak w połączeniu z większym udziałem muzyki w muzyce odbierałem to jako coś wręcz oczekiwanego. To kolokwialnie mówiąc na „sucho” w starciu z wieloma podobnymi, niestety nieudanymi zabiegami konkurencji może wyglądać na pobożne życzenia, ale zapewniam Was, w realnym zderzeniu okazało się być najprawdziwszą prawdą. Muzyka mieniła się większą feerią barw, poszczególne dźwięki będąc bardziej krągłe dłużej wybrzmiewały, a wokaliza aż kapała od intymnych artefaktów. Nic tylko zatopić się w słuchanym materiale i zapomnieć o Bożym świecie. I muszę się przyznać, że tak też się działo. To jest na tyle narkotyczne sposób prezentacji, że mimo codziennego optowania z bardziej zebranym przekazem, kilkukrotnie złapałem się na oderwaniu ducha od ciała, czyli zamierzając posłuchać jednego utworu do zmiany repertuaru przywoływał mnie dopiero powrót soczewki lasera do stanu zero. I nie było znaczenia, czy słuchałem muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej pokroju Melody Gardot, kontemplacyjnego jazzu, czy rockowego szaleństwa, gdyż za każdym razem system znakomicie się bronił. Z jednej strony czarował paletą barw, a z drugiej nie psuł wrażenia dobrej dynamiki słuchanej muzyki. Jasne, że cały czas mając w głowie swój wzorzec, wiedziałem, ile zaterminowany złoconymi wtykami kabel mnie od niego odsunął. Na szczęście dla niego w sobie tylko znany sposób nigdy nie przekroczył cienkiej czerwonej linii impresjonistycznej nadinterpretacji. Jak to robił, nie ma pojęcia. Ważne, że wyszedł z tego starcia z tarczą. O innym odcieniu i wadze, ale jednak z ze wspomnianym orężem na piersi.

Gdzie widziałbym opiniowany dzisiaj główny punkt programu? Bez problemu praktycznie wszędzie. Jednak ze szczególnym uwzględnieniem zestawów potrzebujących szczypty emocji. I nie chodzi o jakiekolwiek zamulanie przekazu, tylko pozbawione efektów ubocznych podniesienie jego esencjonalności. A jak z resztą populacji melomanów? Spokojnie. Naturalnie wszyscy poszukiwacze ataku i przenikliwości prezentacji ponad wszystko mogą lekko pokręcić nosem, jednak jeśli tylko w ocenie nie będą złośliwi, nawet w momencie nadawania na innych falach z pewnością docenią sens ubrania tytułowego David Laboga Custom Audio w złocone wtyki w firmowej specyfikacji G-AC Connect.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Producent: David Laboga Custom Audio
Ceny (Netto)
David Laboga Custom Audio GR-AC-Connect: 1,8m / 2710 € (wersja EU), 2840 € (wersja UK), 2710€ (wersja US); + 650€ za każde dodatkowe 50cm
David Laboga Custom Audio G-AC-Connect: 1,8m / 2560 € (wersja EU), 2690 € (wersja UK), 2560€ (wersja US); + 650€ za każde dodatkowe 50cm

  1. Soundrebels.com
  2. >

Erzetich Audio Gold CD 1, 2 & 3

Z punktu widzenia nawet średnio zorientowanego audiofila malownicza Słowenia analogiem stoi. Nie dość bowiem, iż znajdziemy tam będącą ucieleśnieniem marzeń całkiem sporego grona akolitów znaną i lubianą manufakturę Kuzma Audio, miłośnicy nieco mniej mainstreamowych produktów mogą cieszyć oczy i uszy gramofonami Pear Audio, jak daleko nie szukając recenzowany na naszych łamach Little John, a przeprowadzając się nieco dokładniejszy research na dedykowane właśnie „szlifierkom” 25 warstwowe, carbonowe platformy antywibracyjne MK Acoustics trafić można. Okazuje się jednak, że to zaledwie jedna strona medalu, gdyż wystarczy nieco szersza perspektywa, by odkryć, że i miłośnicy bardziej spersonalizowanych, znaczy się słuchawkowych doznań nausznych mają w czym wybierać. Piję w tym momencie do działalności rękodzielniczej człowieka wielu talentów, czyli niejakiego Blaža Erzetiča, który będąc z wykształcenia elektronikiem, z zamiłowania muzykiem, w tzw. międzyczasie realizując się również w roli projektanta, ilustratora, fotografa oraz wykładowcy na dwóch słoweńskich uniwersytetach: University of Arts oraz University of Natural Sciences postanowił powołać do życia Erzetich Audio. I to właśnie pod tą marką oferuje pięć wzmacniaczy słuchawkowych, których ceny oscylują od 499€ za podstawowego Bacillusa do wycenionego na 4 000€ topowego Deimosa oraz trzy modele słuchawek (Thalia za 599€, Mania za 1 199€, Phobos za 1 999€). Skoro jednak niniejsza epistoła zawisła w dziale muzycznym, to tym razem nie o sprzęcie będzie lecz o muzyce, a dokładnie o trzech wydanych pod marką Erzetich Audio złotych płytach … CD.

Tak, tak – CD, gdyż choć zaczęliśmy od domeny analogowej i aparatury jej eksplorację umożliwiającej, to właśnie fizycznymi nośnikami wydanymi na szlachetnym kruszcu przyszło mi się zająć. W dodatku pod postacią bądź co bądź niekoniecznie przez część odbiorców poważanych samplerów. Zanim jednak zrezygnują Państwo z dalszej lektury spodziewając się peanów na temat wymuskanych poza granice przyzwoitości audiofilskich smętów prosiłbym o chwilę uwagi i cierpliwości. Chodzi bowiem o fakt, iż tym razem będą to nieco inne pod względem stylistycznym i wykonawczym kompilacje. Podejrzewam, że za taki stan rzeczy odpowiadają osobiste gusta Blaža Erzetiča, który sam siebie określa mianem fana industrialnej estetyki, brutalizmu, natury i zakręconego/gotyckiego humoru, co samo w sobie już jest ciekawe, jednak pełny obraz sytuacji dają dopiero popełnione przez niego płyty. Wystarczy bowiem wspomnieć, że Blaž Erzetič ma na koncie cztery pełnowymiarowe krążki, których klimat śmiało można zdefiniować, jako nad wyraz intrygującą i nie mniej depresyjną mieszankę Dark Electro z gotyckim i industrialnym rockiem. Jeśli jesteście państwo ciekawi i chcecie na własne uszy się przekonać, jak to brzmi służę stosownymi namiarami. Otóż w pod banderą formacji Amateur God wyszły „Near Life Experience”, „Around The Corners Of Our Minds” i „Xenofeelia”, a pod szyldem El Soter krążek „Appletree of Discord”. Robi się ciekawie? Ano właśnie. A jak zerkniemy na listę szczęśliwych użytkowników i rekomendujących słoweńskie specjały artystów, wśród których są m.in. Amalie Bruun (vel Myrkur), Anneke Van Giersbergen, Doro Pesch, czy Al Jourgensen, to poprzeczka oczekiwań powinna jeszcze podskoczyć.
I tu mamy kolejny gwałtowny zwrot akcji, gdyż zamiast oferty niszowych brzmień skierowanych do garstki koneserów gatunków niekoniecznie uznawanych za cywilizowane Erzetich Audio za punkt honoru postawiło sobie udowodnić, że promując muzyków, których ogół odbiorów raczej nie będzie w stanie kojarzyć z pierwszych stron gazet i playlist komercyjnych rozgłośni, choć przy chociażby odrobinie dobrej woli będzie w stanie znaleźć ich twórczość w ofercie najpopularniejszych serwisów streamingowych, da się stworzyć kompilacje dalekie od miałkości. Krótko mówiąc nie będzie to jakiś totalny underground a jednocześnie, zgodnie z zapewnieniami wydawcy, powinniśmy otrzymać składanki na swój sposób lekkie, łatwe i przyjemne, zarazem spełniające wyśrubowane audiofilskie standardy jakościowe. Co ciekawe pomimo nader jasno zdefiniowanego profilu słoweńskiej manufaktury nigdzie nie napotkałem wzmianki, by sama realizacja, czy też mastering zostały dokonane z myślą o słuchawkofilach.
I tak też jest w rzeczywistości, gdyż niezależnie od tego, czy złote krążki lądowały w systemie stacjonarnym, czy też pieściły me uszy otulone słuchawkami, każdorazowo w mych notatkach pojawiały się wzmianki o świetnym – zarazem rozdzielczym, naturalnym i nieprzesadzonym brzmieniu utworów utrzymanych w klimatach szeroko rozumianego pop-rocka, folku, bluegrassu, czy indie. Ba, pomimo dość bezpiecznych linii melodycznych sprawiających, że z jednej strony udało się uniknąć zbyt gwałtownych przeskoków stylistycznych a z drugiej jednocześnie nic tak naprawdę nie zapada na dłużej w pamięć, po każdej kilkudziesięciominutowej sesji ani razu nie miałem poczucia straty czasu. Spora w tym zasługa jakże sporadycznie spotykanej obecnie zgodnej z rzeczywistością dynamiki. Próżno tu szukać wszechobecnego „loudness war”, więc ciche pasaże ledwie muskają nasze zmysły a dynamiczne spiętrzenia dźwięków pokazują na co tak naprawdę stać nasz system. Warto również wspomnieć, iż o ile pierwszy i trzeci krążek są zauważalnie bardziej popowo-syntetyczne, to już II-ka poprzez akcent postawiony na bardziej folkowo / soft-rockowy repertuar jest nader przyjemnym przerywnikiem. Z oczywistych względów oprócz autorskich pomysłów część artystów mniej bądź bardziej świadomie wpisuje się w stylistykę lansowanych przez czołowych reprezentantów poszczególnych nurtów, więc mając jako takie rozeznanie w tym co w trawie piszczy z łatwością powinniśmy wyłapać, iż np. Dylana Dunlapa śmiało można umieszczać na playlistach razem z Coldplay a Deborah Henriksson wydaje się oczywistą kontynuacją kolekcji albumów Loreeny McKennitt. I bynajmniej nie chodzi mi w tym momencie o jakieś daleko idące zapożyczenia, co raczej przynależność do określonego zbioru tożsamych z konkretnym nurtem muzycznym środków artystycznego wyrazu.
Niezmiernie cieszy mnie również fakt dopieszczenia „normalnej” – mainstreamowej muzyki, co jest bezdyskusyjnym dowodem na to, że również taka popularna dźwiękowa strawa może i powinna być z odpowiednią dbałością grana i nagrywana. Jest to o tyle istotne, że chyba nie trzeba nikomu uświadamiać niezbyt optymistycznie nastrajającej sytuacji, gdy licząc na dobrze nagrany i zagrany POP, czy tzw. muzykę rozrywkową, wybór ogranicza, a raczej ograniczał się praktycznie do rynków azjatyckich (vide „Perfect Crime” Mai Kuraki) i pojedynczych wypustów remasterów sygnowanych przez MoFi. A tutaj mamy coś, co nieobytych ze „sztuką wyższą” słuchaczy nie wygoni sprzed głośników a złotouchej braci nie sprawi przykrości stając się nader sympatycznym umilaczem rodzinnych spotkań.

Powiem szczerze, że kiedy z propozycją rzucenia uchem na ostatni, wchodzący w skład tytułowego trzypaku, krążek skontaktował się ze mną Blaž Erzetič, nie miałem bladego pojęcia czego się spodziewać. Z reguły audiofilskie samplery powstają po to, by maksymalnie wyeksponować walory soniczne nie tyle zawartości samych krążków, co systemów je reprodukujących. Dlatego też do tematu podchodziłem z uzasadnioną ostrożnością. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że tym razem to właśnie muzyka, i to pozornie ta najzwyklejsza – najbardziej popularna i obecna nieraz jako szum tła, ma grać pierwsze skrzypce a zamiast pojedynczego krążka ze Słowenii dotarły do mnie trzy płyty. Jednak w tym wypadku od przybytku głowa nie boli i proszę mi wierzyć na słowo, że nawet przesłuchanie ich za jednym podejściem nie powinno powodować u Państwa oznak przesytu. Z detali natury porządkowej zwrócę jeszcze uwagę, iż Wydawca do każdego krążka załącza krótkie charakterystyki artystów, którzy na nim się znaleźli, co znacząco ułatwia dalsze działania natury eksploracyjnej, a te znając życie część z zainteresowanych podejmie już w trakcie pierwszych odsłuchów.
I dosłownie na koniec dość istotny drobiazg, czyli cena tych audiofilskich, wydanych na szlachetnym złocie krążków, która wbrew zdrowemu rozsądkowi i galopującej inflacji bynajmniej audiofilska nie jest i wynosi … 10€ (z przesyłką!) za szt. Jeśli więc zastanawiacie się Państwo, czy warto sobie na takie szaleństwo pozwolić podpowiem, że po trzykroć tak, gdyż po pierwsze z powodzeniem możecie najpierw namierzyć poszczególne utwory np. na TIDAL-u a potem dysponując już fizycznym nośnikiem zweryfikować we własnych systemach czy rzeczywiście wieszczona od lat śmierć formatu CD i dominacja tak plików, jak i streamingu są drogą w dobrą stronę. Nie chcę w tym momencie psuć Wam zabawy i uprzedzać faktów, ale jedynie nieśmiało zasugeruję, iż krążki sygnowane przez Erzetich Audio mogą okazać się trudnymi do zastąpienia nośnikami ulubionych melodii.

Marcin Olszewski

Gold
01 Mark Newman – Until the Morning Comes
02 The Inoculated Canaries – Who Are You
03 The Blue Dolphins – I Talk to the Wind
04 Jordan Paul – Fall Asleep
05 Alice Callari – Free
06 Katie Ainge – All Out of Options
07 The Fairest and Best – Celebrity
08 Mason Murphy – Let It Rain
09 Lamontt – Holdin It In
10 Tim McNary – Be With Me
11 Sweet Soubrette – Big Celebrity
12 Catherine Duc – Owen’s Boat

Gold II
01 The Eves – Christmas in Summertime
02 AZTEX – Cloudy Vision
03 Darius Lux – Living the Dream
04 Evie Joy – Expiration Date
05 Dylan Dunlap – What We Had
06 Deetrich – No Job No Money
07 Binary Boyz – Far Away (Acoustic Version)
08 G Ko – Right
09 Lovescandal – Lean on Me
10 Viperstone – Footsteps
11 Nya Crea – Someway Somehow
12 Deborah Henriksson – Calling

Gold III
01 Baker Grace – BYFM
02 Razteria – Why
03 Phonix – Miracle
04 Lipford – Run Away
05 LUME – Silent
06 Michael Wilford – Rattle My Bones (feat. Sail Cassady)
07 UNA – Elephant Girl
08 PELA – In the Young
09 Tart Vandelay – Silver Skies
10 Possimiste – Amazon
11 Bernardine – Horizon
12 LOLAH – Back in Time
13 The Watters – Can’t Hold Onto Time
14 Wonky Tonk & The HiLife – Lessons

  1. Soundrebels.com
  2. >

Luxman L-595ASE

Link do zapowiedzi: Luxman L-595ASE

Opinia 1

Z pewnością znacie Państwo powiedzenia, że „dawniej było lepiej” i że „teraz już takich nie robią” (gorąco polecam kwestię Clinta Eastwooda w „The Rookie”), które z jednej strony nieco gloryfikują lata minione, lecz również niosą ze sobą gorzkie ziarnko prawdy. Nie da się bowiem ukryć, iż właśnie patrząc z perspektywy czasu nie sposób nie zauważyć, nawet ograniczając się do tzw. elektroniki użytkowej, czyli de facto również do znajdującego się w kręgu naszego zainteresowania Hi-Fi i High-End, że o ile właśnie „dawniej” sprzęt projektowany i produkowany był tak, by możliwie bezawaryjnie służyć użytkownikom długie lata, to obecnie coraz częściej wytwarza się go tak, by dokonał swego żywota tuż po upływie gwarancji. Dlatego też część producentów, chcąc wyłamać się z powyższego, niezbyt optymistycznie nastającego spisku mającego na celu drenaż naszych portfeli, sięga do swojej historii nie tyle ekshumując, co po prostu przywracając pamięć o będących swoistymi kamieniami milowymi klasykach, którym umownie daje drugie życie wprowadzając do swego portfolio ich uwspółcześnione inkarnacje. I właśnie do grona szczęśliwców mogących sięgnąć do swojej imponującej, gdyż mającej swój początek w 1925 r. historii, możemy zaliczyć japońskiego Luxmana, który świętując swój „mały” jubileusz 95-lecia postanowił przypomnieć nader krótką, gdyż ograniczoną zaledwie do 300 egzemplarzy, limitacją o mającym swą premierę w 1989r. modelu L-570, wypuszczając w świat inspirowaną ww. protoplastą klasyczną A-klasową integrę (wzmacniacz zintegrowany) o symbolu L-595ASE (L-595A Special Edition).

Choć nie da się ukryć, że dostarczona przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design, 87 -ma ze wspomnianych wyprodukowanych 300, sztuka 595-ki prezentuje się nad wyraz atrakcyjnie, to pozwolę sobie już na wstępie na małą dygresję noszącą znamiona marudzenia stetryczałego malkontenta. Otóż kiedy w sieci zaczęły pojawiać się pierwsze wzmianki o ww. jubileuszowym i limitowanym wypuście jego aparycja była jeszcze bardziej zjawiskowa. Powodem tego stanu rzeczy była lakierowana na wysoki połysk, pokryta naturalnym palisandrowym fornirem obudowa, dzięki czemu Luxman swą szatą wzorniczą śmiało mógł konkurować ze zdecydowanie wyżej wycenioną konkurencją, czyli równie ekskluzywnie wykończonymi flagowcami Accuphase’a, jak daleko nie szukając C-3900. Wszystko (no dobrze, nie tyle wszystko, co sporadycznie pojawiające się oferty sprzedaży) jednak wskazuje na to, że dostępność wersji z „drewnianym” korpusem ograniczono wyłącznie do Japonii, na eksport kierując nieco skromniejsze szczotkowane „alusy”. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by gdy tylko najdzie nas na to ochota stosowne wdzianko dla naszej limitki sobie zamówić, a patrząc na to, co np. do McIntoshy oferuje rodzima manufaktura Shubi Custom Acoustic Stands problemów z osiągnięciem podobnego do „japońskiej stylówki” być nie powinno. Warto jednak mieć na uwadze, iż mamy do czynienia z pracującą w klasie-A konstrukcją, więc może na papierze 2 x 30W przy 8Ω i 2 x 60W przy 4Ω nie robią na nikim wrażenia, jednak proszę mi wierzyć, że podczas normalnego użytkowania, czyli nawet przy niezbyt wysokich poziomach głośności, 595-ka mocno się nagrzewa. Ba, w porównaniu z nią A-klasowe Accuphase’y, vide E-800, czy E-650 wydają się wręcz zimne.
Kończąc dywagacje natury wzorniczo-termicznej i wracając do meritum, czyli skupiając się już na cechach charakterystycznych 595-ki warto zauważyć iż masywna płyta szczotkowanego aluminium z jakiej wykonano front pomimo dalekiej od współczesnego minimalizmu mnogości przełączników i pokręteł nadal może uchodzić za synonim elegancji i dobrego smaku. Spora w tym zasługa wydzielonego poprzez poprowadzenie poziomej bruzdy kilkucentymetrowego górnego marginesu, gdzie umieszczono jedynie w lewym górnym rogu firmowy logotyp z opisem modelu, oraz dolny, nieco cofnięty, wprowadzający element spokoju pas z czarnego anodowanego aluminium. Jednak z oczywistych względów najbardziej intrygujący jest dla nas „obszar roboczy” obejmujący, patrząc od lewej, włącznik główny, dwa pokrętła equalizacji i na ich wysokości trzy podłużne ebonitowe (?) przyciski odpowiedzialne za ominięcie regulatorów barwy, aktywację loudnessu i przełączenie integry w tryb końcówki z pięcioma bursztynowymi mini diodami informującymi o stosownych nastawach i bliźniacze do ww. pokrętło balansu. Z kolei nieco powyżej wspomnianych manipulatorów centrum frontu okupuje dziesiątka symetrycznie rozmieszczonych przycisków odpowiedzialnych za wybór źródła, typ obsługiwanej wkładki gramofonowej i załączenie terminali głośnikowych. Z kolei na prawej flance pyszni się masywne toczone pokrętło głośności z podświetlaną skalą a tuz pod nim złocone gniazdo głośnikowe 6,3mm i oczko czujnika IR.
Pomimo pracy w klasie A ściany 595-ki są pełne a jedynie zajmujące 2/3 powierzchni płyty górnej (o grubości bagatela 6mm) kratki wentylacyjne sugerują, iż stosowne, odpowiedzialne za chłodzenie trzewi radiatory ukryto wewnątrz korpusu. Rzut oka na ścianę tylną jedynie u wyjątkowych malkontentów nie wywoła uśmiechu zadowolenia, gdyż do dyspozycji otrzymujemy obsługujące wkładki MM i MC wejście phono ze stosownym zaciskiem uziemienia, cztery wejścia liniowe RCA, wyjście z przedwzmacniacza, bezpośrednie wejście na końcówkę mocy – oba RCA i dwie pary wejść liniowych w standardzie XLR. Pas dolny przypadł zdublowanym terminalom głośnikowym i gniazdu zasilającemu IEC. Wzmacniacz wyposażono w masywne, żeliwne stopki antywibracyjne i adekwatny do jego aparycji, również aluminiowy pilot zdalnego sterowania.
Zapuszczając żurawia do trzewi bez trudu zauważymy wspomniane wcześniej usytuowane wzdłuż ścian bocznych masywne radiatory, solidny, klasyczny transformator i trudny do pominięcia blok ośmiu kondensatorów o łącznej pojemności 80 000 μF. W sekcji przedwzmacniacza pracuje z kolei 88-stopniowy, sterowany elektronicznie tłumik LECUA 1000 (Luxman Electronically Controlled Ultimate Attenuator) a końcówkę mocy oparto na trzech równoległych parach tranzystorów pracujących w układzie push-pull Darlingtona oddających po 30W przy 8 i 60W przy 4Ω obciążeniu na kanał.

Skoro nasz dzisiejszy gość pełnymi garściami czerpie z przeszłości, to i w ramach umownego otwarcia części odsłuchowej uznałem za stosowne po podobnie retrospekcyjny materiał sięgnąć, decydując się nader ciekawy projekt, czyli odwołujący się do progresywno-hardrockowych wzorców z lat 70-ych minionego tysiąclecia „Conundrum” szwedzkiej formacji Hällas. Od razu uprzedzę, że nie jest to zachowawcza, komercyjna papka, którą serwują popularne rozgłośnie, tylko niemalże jeden do jednego przeniesiony sprzed niemalże pięciu dekad rock, gdzie gitarowy duet potrafi nader skutecznie zdjąć płytkę nazębną a przeplatane współczesnymi syntezatorami Hammondy jasno dają do zrozumienia, że to właśnie one rozdają tutaj karty jeśli chodzi o partie klawiszy. W dodatku bardzo szybko się okazuje, ze Luxman ani myśli asekurować się potulną pluszowością i rozleniwiającą słodyczą. O nie. W jego brzmieniu zdecydowanie łatwiej doszukać się krystalicznej czystości znanej z Tellurium Q Iridium 20 II i Abyssounda ASX-2000 aniżeli właśnie ciepła i krągłości znanych z konkurencyjnych ww. konstrukcji Accuphase’a. Nie chodzi jednak w tym przypadku o jakieś bezkompromiowe dążenie do prosektoryjnego chłodu i antyseptycznej analityczności, gdyż w kategoriach bezwzględnych 595-ka jest zdecydowanie może nie tyle cieplejsza, co bardziej organiczna i lepiej ukrwiona od swojego rodzeństwa – zintegrowanego L-509X a jednocześnie wyraźnie inaczej podchodzi do tematu saturacji od dzielonych 900-ek. Zamiast bowiem iść w stronę ciepła tytułowa limitacja operuje w rejonach neutralności i zdroworozsądkowego umiaru starając się możliwie niepostrzeżenie zniknąć z toru i stać się przysłowiowym drutem ze wzmocnieniem. Oczywiście jeśli tylko kogoś najdzie ochota może zaburzyć ową równowagę i transparentność kręcąc gałkami uwydatniającymi / osłabiającymi skraje pasma, bądź zdać się na firmowy loudness, lecz proszę i wierzyć, że po kilku sesjach w trybie „line straight” jakiekolwiek odstępstwo od założonego wzorca będzie mniejszym, bądź większym kompromisem i świadomym psuciem ideału. Ponadto nawet w ww. prog-rockowych klimatach oprócz niezwykłej swobody w oddawaniu największych spiętrzeń dźwięków do głosu dochodziła zaskakująca mikrodynamika, która z oczywistych względów procentowała w zdecydowanie bardziej oszczędnych – jazzowych formach. Fenomenalny, niezwykle liryczny album „The Other Side” Tord Gustavsen Trio jest tego najlepszym przykładem, gdyż pomimo dość ciemnej, ECM-owskiej realizacji z tytułową integra w torze fortepian lidera miał nie tylko właściwy sobie gabaryt lecz również nie brakowało mu odpowiedniego blasku i powietrza, kontrabas Sigurda Hole’a cechowała idealna równowaga pomiędzy udziałem strun i pudła a Jarle Vespestad za perkusją nader zgrabnie operował pomiędzy złotym szelestem blach a kruchością uderzeń w werbel. Oczywiście zdaję sobie sprawę, iż powyższe wydawnictwo jest swoistą klasyką gatunku i reprezentantem jazzowego mainstreamu sygnowanego przez ww. szacowną i poważaną wśród złotouchej braci wytwórnię, dzięki czemu z jednej strony reprezentuje odpowiednio wysoki poziom wykonawczy, lecz z drugiej nie sposób odróżnić go od dziesiątek, bądź wręcz setek podobnych pozycji. Ok, może jakość realizacji jest niezaprzeczalnie wysoka a dla postronnego, przypadkowego słuchacza nosi wręcz znamiona tzw. kultury wyższej, jednak jeśli tylko przyjrzeć, przysłuchać się jej uważniej, to próżno doszukać się w niej czegokolwiek nowego, twórczego i unikalnego. Całe szczęście oszczędnie serwowane dźwięki poprzez swoją elegancję i niewymuszoność nader udanie sprawdzają się w roli wysublimowanego muzycznego tła a Luxman dokłada do tego jeszcze małe co nieco w postaci wspominanej mikrodynamiki i wręcz krystalicznej czystości. Jeśli zatem zastanawiamy się jak powinno zabrzmieć jazzowe trio, to właśnie w takiej konfiguracji – z 595-ką w roli wzmocnienia i „The Other Side” na playliście można takowy punkt odniesienia sobie stworzyć. Chodzi bowiem o to, że Luxman wręcz obsesyjnie trzyma się owego wzorca, czyli oryginału a tym samym jeśli czegoś w jego brzmieniu będzie nam brakowało, to nie będzie jego wina a jedynie kwestia naszych przyzwyczajeń wynikających z obcowania z brzmieniem na swój sposób zmodyfikowanym poprzez piętno nie do końca transparentnego systemu, czy samej amplifikacji. Dlatego też o ile nie tyle do sygnatury, gdyż takowej 595-ka praktycznie nie posiada, co do jej prawdomówności początkowo trzeba się przyzwyczaić, to później jakakolwiek zmiana wzmocnienia na bardziej stereotypowo muzykalne, wysycone, czy angażujące będzie wydawała się jawnym odstępstwem od owej prawdy. I to niezależnie jaka by ona nie była. Proszę tylko sięgnąć po kameralny koncert zaliczanej do grona tzw. „one hit wonders” Sam Brown „Wednesday the Something of April” Sam Brown, gdzie nie ma miejsca na ściemę, nie ma miejsca na post-produkcyjne sztuczki, czy to z nietrafieniem w nutę, czy fałszywą frazę, jednak z Luxmanem mamy fenomenalną frajdę obserwowania praktycznie solowego występu dziewczyny, którą większość 40-50-latków kojarzy wyłącznie z hitem „Stop” z 1988 r., który nomen omen miał szansę wybrzmiewać na debiutującym rok później L-570. Niestety w tamtych latach większość z nas za szczyt szczęścia uważała zdobycie zestawu Diory, bądź Radmora i podpięcie go pod wystane w kilometrowej kolejce i/lub załatwione po znajomości Altusy. Całe szczęście dzisiaj mamy zdecydowanie większe możliwości a i sama Sam Brown nie tylko nic a nic nie straciła ze swojego uroku, lecz podobnie jak zacne wino nabrała klasy i wyrafinowania a na Luxmanie to po prostu słychać, gdyż obecna w jej głosie szorstkość jedynie nadaje całości autentyczności i potwierdza życiowe doświadczenie jednocześnie nie odbierając przyjemności odsłuchu.
Na koniec pozwolę sobie jeszcze na wzmiankę o pozornie niezbyt imponującej mocy naszego dzisiejszego bohatera. Otóż parafrazując klasyka napiszę „nie lękajcie się”, nie lękajcie się aplikować Luxmana L-595ASE w systemy z pozornie trudnymi do wysterowania kolumnami. Bowiem podobnie jak Pass Laboratories INT-25 również japońska, limitowana integra zamiast ilości skupia się na jakości reprodukowanych watów, dzięki czemu niezależnie od poziomu głośności jest w stanie wiernie oddać wszystko to, co w materiale źródłowym się znalazło.

Będąc jawnie zmanierowanym i wręcz uzależnionym od iście studyjnej wierności swojej 300 W amplifikacji do Luxmana L-595ASE podchodziłem z daleko posuniętą ostrożnością, gdyż o ile do klasy A, w której operuje jego stopień wyjściowy, mam pewną słabość, to już deklarowana moc wskazywała na pewne, oczywiste (?) – wynikające owej limitacji ograniczenia. Tymczasem 595-ka okazała się nader wdzięcznym obiektem moich westchnień i komplementów, gdyż zamiast iść na skróty oferując dźwięk lapidarnie określany mianem ładnego i bezpiecznego potrafiła postawić na realizm i prawdę. Nie popadała jednak w osuszenie, czy zbytnią analityczność i o ile w systemach zbyt jazgotliwych i cierpiących na anoreksję może okazać się przysłowiowym gwoździem do trumny, to wszędzie tam, gdzie ich posiadacze sumiennie odrobili pracę domową bez najmniejszego problemu ma szansę stać się prawdziwą ozdobą i kropką nad „i”.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable + SHUBI Custom Acoustic Stands MMS-1
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS-D (R) NCF
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Solid Tech Radius Duo 3
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VMT

Opinia 2

Myślę, że tytułowego Luxmana śmiało można uznać za jednego z głównych rozgrywających w obszarze domowego rynku audio. Powodem takiego stanu rzeczy oczywiście jest wieloletni byt na tak zwanym „świeczniku”, który zawdzięcza założonej podczas powstawania marki i konsekwentnie wdrażanej w życie solidności. Naturalnie solidności na kilku wizerunkowych poziomach od designu, przez jakość wykonania, po ofertę brzmieniową finalnych produktów. Od zarania dziejów Japończycy kojarzeni są z dobrym smakiem w kwestii wyglądu, nienagannym podejściem do najdrobniejszych niuansów technicznych oraz zarezerwowanym dla najlepszych dźwiękiem, dlatego nie dziwi nas fakt, że każda choćby zdawkowa wzmianka o pojawieniu się nowości na rynku wzbudza sporo emocji. A jeśli tak, naturalnym jest, że chcąc podążać za Waszymi oczekiwaniami jesteśmy czujni i jeśli tylko coś jest nas rzeczy, natychmiast staramy się zorganizować mały sparing. Oczywiście w dobie niedoboru na rynku dosłownie wszystkiego łatwo nie jest, jednak większość naszych rozmów z rodzimymi dystrybutorami prędzej czy później kończy się sukcesem. A dzisiejszym sukcesem jest relacja z procesu testowego dystrybuowanego przez Sieć Salonów Top HiFi & Video Design jubileuszowego, dla podniesienia rangi wydarzenia limitowanego do 300 sztuk, oferującego 30W w przez wielu uważanej jako królewską, czyli czystej klasie „A” wzmacniacza zintegrowanego Luxman L-595A Special Edition.

Patrząc na nasz obiekt zainteresowania od pierwszego kontaktu wzrokowego widać, iż podczas kreślenia pomysłu na design dla jubileuszowej konstrukcji Japończycy poszli drogą nawiązującą do dawnych, z uwagi na unikanie obecnej wzorniczej sztampowości, ostatnimi czasy bardzo mile wspominanych lat. Jednak co ciekawe, tym razem zrezygnowali z motywów wykorzystywanego w niektórych modelach z obecnego portfolio okalającego z zewnątrz elektronikę drewna na rzecz ciekawie uformowanego, ozdobionego akcesoriami manualnymi w dobrym tego słowa znaczeniu „surowego” aluminium. Źle? Nic z tych rzeczy. A to dlatego, że mimo iście technicznego motywu za sprawą aplikacji kojarzonych wzorniczo z dawnymi latami gałek i przyjemnie zaoblonych, na powierzchni dotyku pofalowanych prostokątnych przycisków w pewnym sensie udało się pogodzić wodę z ogniem. Z jednej strony całość bije wizerunkowym industrializmem, a z drugiej przyjemnym dla oka jego ukulturalnieniem. Front 595-ki podzielono na dwa panele. Dolny nieco cofnięty w kolorze czarnym i górny, zajmujący znaczącą połać jako gruby płat szczotkowanego aluminium. Zabieg jest fajny, gdyż nie tylko pomaga uniknąć mu wizerunkowej zwalistości, ale przy okazji powoduje optyczne uniesienie konstrukcji nad półką. Jeśli chodzi o kwestię wyposażenia, mamy do czynienia z daleką od postrzegania jako przeładowanie, feerią przycisków, gałek i dziurek. Znajdziemy na nim dwa rzędy guzików funkcyjnych, cztery gałki – trzy małe regulujące ilość basu, wysokich tonów i balans pomiędzy kanałami oraz dużą pokrętła głośności, a także gniazdo słuchawkowe i czujnik fal pilota zdalnego sterowania. Przemierzając z opisem ku rewersowi z uwagi na pracę wzmacniacza w klasie „A”, mijamy dwa prostokątne moduły wentylujące jego trzewia. Jeśli chodzi o tylny panel przyłączeniowy, ten jest ewidentną odpowiedzią na sygnalizowaną na froncie wielozadaniowość integry. Tutaj również wszystko ma swoje wizerunkowe uzasadnienie. Nie znajdziemy często spotykanego u konkurencji chaosu, tylko przemyślanie usadowione grupy terminali. I tak patrząc od lewej widzimy grupę 5 wejść analogowych z zaciskiem uziemienia i wewnętrznym, phonostagem MM/MC, obok pakiet gniazd RCA jako wejście na i wyjście z przedwzmacniacza, na prawej flance dwa wejścia XLR z definiującymi ich fazę przełącznikami, zaś w dolnej części dwa komplety zacisków kolumnowych oraz gniazdo zasilania IEC. Tak prezentujący się wizualnie wzmacniacz oddaje wspomniane we wstępniaku 30W na kanał, pracuje w czystej klasie „A” i w standardzie wyposażony jest w pilota zdalnego sterowania.

Jak odebrałem brzmienie najnowszej odsłony A-klasowego wzmacniacza Luxman-a? Niestety nie mogę powiedzieć niczego innego niż zaskakująco pozytywne zaspokojenie moich oczekiwań. Było bardzo pożądanie przeze mnie klarownie w dosłownie każdym zakresie częstotliwości. Czy to niskie, średnie, czy wysokie rejestry, każdy z nich okazał się być pozbawiony szkodliwej dla czytelnego oddania zamierzeń artystów mgiełki. Jednak z drugiej strony w jakiś znany jemu sposób nie cechowała ich tak częsta pośród konkurencji nadpobudliwość i ostrość. Owszem, wydarzenia muzyczne rysowane były dość mocno zatemperowaną kreską, co przy odrobinie złośliwości łatwo można było przekuć w spektakularną porażkę, jednak wykorzystując minimalną wiedzę na temat zastosowanego okablowania sprawiłem, że świat muzyki w najmniejszym stopniu nie kaleczył uszu, tylko ku mojej radości tryskał ochotą do życia. Ochotą z racji fajnego kopnięcia w dolnym pasmie, dobrze poukładanej w domenie barwy i informacji średnicy i kipiących, świetnie zawieszonych w eterze, niczym nieskrepowanych, jednak całkowicie kontrolowanych przed popadaniem w nadpobudliwość wysokich tonów. To było na tyle ciekawie skrojone, że gdy na początku wydawało mi się, iż w konsekwencji dłuższych odsłuchów może być zbyt dosłowną projekcją ukochanej przeze mnie muzyki, nawet po kilku godzinach obcowania z jej dosłownie każdą odmianą w duchu dziękowałem japońskim inżynierom za takie podejście do tematu. Wyraziście, ale z umiarem. Znacznie mocniej akcentowane w dosłownie wszystkim niż mam na co dzień, a mimo to znakomicie trafiające w moje wydawałoby się bardzo wąskie oczekiwania co do poprawnej prezentacji. Sam nie wiem, jak to możliwe, ale idąc za teorią wygłoszoną w akapicie rozbiegowym to nie jest przypadek, tylko wcielenie w życie wieloletnich doświadczeń.
Dobrym przykładem na potwierdzenie słuszności wyborów działu projektowego Luxmana jest przykładowy jazz spod znaku Marcina Wasilewskiego Trio z Joakimem Milderem „Spark Of Life”. Dlatego dobrym, gdyż przy fenomenalnym rysunku każdego z instrumentów – fortepian, kontrabas, perkusja i gościnnie występujący saksofon – przekaz nie gubił takich walorów jak masa, energia oraz odpowiednie dobranie poziomu informacji na temat struny, palca i pudła rezonansowego wspomnianego kontrabasu. Owszem, wziąwszy pod uwagę oczekiwania niektórych melomanów większego pakietu plastyki, ktoś może w tej materii w testowej konfiguracji mógłby pokręcić nosem. Jednak zapewniam, dla mnie wszystko było w jak najlepszym porządku, a narzekający przy pomocy stosownego okablowania z łatwością mogliby podkręcić występ pod swoje wymagania. Czy tylko kontrabas sprawił, że dla mnie wszystko było ok.? Spokojnie, nie tylko. Oprócz wspomnianego instrumentarium powodem zadowolenia było również dobre osadzenie w masie i dźwięczność fortepianu frontmena i mimo unikania przez wzmacniacz zbytniego ugładzania dźwięku, dobra informacja o budulcu stroika saksofonu. Być może ktoś zwraca uwagę na inne aspekty, jednak mnie przy kilku innych niuansach te przekonywały najbardziej.
Kolejną pozycją jest masteringowana przez japoński oddział Sony kompilacja opery „Wesele Figara” pod Teodorem Currentzisem. Chodzi o fenomenalne oddanie realiów tego typu wydarzeń z nie tylko naświetleniem postaci na scenie, ich często dynamicznym poruszaniu się po niej, ale również związanych z tym artefaktów typu odgłosy drewnianej podłogi goszczącej muzyków sceny. Żadnych wyostrzeń, tylko precyzyjna projekcja pełnej zmian tempa miłosnej przygody.
Na koniec mocniejsze uderzenie z puli twórczości filmowej. Do tego sparingu zaprzągłem ścieżkę dźwiękową z filmu „Incepcja”. Z jednej strony byłem zdziwiony, a z drugiej bardzo rad, że ten niepozorny, bo oddający jedynie 30W mocy piecyk podczas współpracy z wielkimi niemieckimi wieżami, bez problemu potrafił poradzić sobie z tym materiałem do nawet średnich poziomów głośności. Owszem, im było głośniej, tym mniej pod kontrolą, jednak nie oszukujmy się, nikt przy zdrowych zmysłach nie podłączy takiego wzmocnienia do wspomnianych słupów telegraficznych, z którymi o dziwo i tak świetnie sobie radził. Mocny bas, natychmiastowe zmiany tempa i dobry atak wyraźnie pokazały, że wzmacniacz mimo pewnych ograniczeń ma wielkie serce do grania, za co należą się zasłużone brawa.

Czy to jest wzmacniacz dla każdego? I tak i nie. Tak, bo radzi sobie z praktycznie każdym repertuarem i co pokazał test nawet wymagającymi kolumnami. Zaś nie z powodu unikania lubianego przez niektórych melomanów nadmiernego dosładzania słuchanej muzyki. Mimo, że jest to klasa „A” nie znajdziemy w niej ciepłej kluchy, tylko pełen swobody, do tego rozdzielczy rysunek słuchanego materiału. To jest na tyle przyjazne dla ucha i w konsekwencji krótkiego czasu obcowania wręcz bardzo oczekiwane, że ja bez dwóch zadań to kupuję. Czy wszyscy pójdą moją drogą? Tego nie wiem. Jednak wiem, że jeśli nawet między nimi nie zaiskrzy, czas z Luxmanem L-595A SE oprócz kolejnego doświadczenia będzie bardzo przyjemnie spędzonym czasem przy muzyce. Być może inaczej, ale zawsze zjawiskowo podanej.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Gryphon Audio Pandora
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Edition,
Kable głośnikowe: Synergistic Research Galileo SX SC
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon – Clearaudio Concept
– wkładka Essence MC
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy Sensor 2 mk II

Dystrybucja: Sieć Salonów Top HiFi & Video Design
Producent: Luxman
Cena: 54 999 PLN

Dane techniczne
Moc wyjściowa: 2 x 30W (8Ω), 2 x 60W (4Ω)
Czułość/Impedancja wejściowa:
PHONO (MM) : 2.5mV / 47kΩ
PHONO (MC) : 0.3mV / 100Ω
LINE : 180mV / 47kΩ
BAL.LINE : 180mV / 55kΩ
MAIN IN : 550mV / 47kΩ
Napięcie/impedancja wyjściowa: PRE OUT: 1V / 600kΩ
Pasmo przenoszenia:
PHONO: 20Hz to 20kHz (±0.5dB)
LINE: 20Hz to 100kHz (-3.0dB)
Całkowite zniekształcenia harmoniczne (THD):
< 0.007% (8Ω, 1kHz)
< 0.06% (8Ω, 20Hz – 20kHz)
Odstęp sygnał-szum :
PHONO (MM): > 91dB
PHONO (MC): > 75dB
LINE: > 105dB or more
Współczynnik tłumienia: 370
Regulacja tonów
BASS: ±8dB @ 100Hz
TREBLE: ±8dB @ 10kHz
Pobór mocy: 300 W max; 230W (bez sygnału); 0,4W (standby)
Wymiary (S x W x G): 440 x 193 x 462 mm
Waga: 29 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

dCS Vivaldi APEX DAC
artykuł opublikowany / article published in Polish

Mając świadomość, że lepsze jest wrogiem dobrego, cały czas zachodzimy w głowę czemu tzw. audiophilia nervosa w głównej mierze polega nie na złapaniu a jedynie gonieniu króliczka. Czyżby bardziej od tego co znamy i lubimy kusiło nas to co nowe i nieznane? Tego niestety nie wiemy. Jednak skoro do tej pory dCS Vivaldi DAC2 jeszcze nam się nie znudził, to wydawać by się mogło, że jego pozycja jest niezagrożona. Pytanie czy stan ten przypadkiem nie ulegnie zmianie po odsłuchach najnowszej wersji tego referencyjnego przetwornika, czyli dCS Vivaldi APEX DAC.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Audiofil 2022

Serdecznie zapraszam na tegoroczną, już dziesiątą edycję wrocławskiego Audiofila – cyklicznych prezentacji domowej aparatury audio. Zaplanowane są dwie dwudniowe weekendowe prezentacje w terminach 23/24 kwietnia i 10/11 września bieżącego roku. Spotykamy się podobnie jak w ubiegłych latach w Sali konferencyjnej Qubus Hotel – Wrocław ul. Św. Marii Magdaleny 2, w godzinach 12.00 – 14.00 i 16.00 – 18.00. Wstęp wolny!
Gospodarzem pierwszej prezentacji będzie wrocławska Galeria Audio z siedzibą przy ul. Powstańców Śląskich 118. To znany i szanowany, działający od wielu lat dystrybutor markowych urządzeń audio. W ich stale powiększającej się ofercie znajdziemy elektronikę takich firm jak między innymi: GOLDMUND, DAVONE, LIVING VOICE, MONITOR AUDIO, SPEC, BAUER AUDIO, MANLEY, THIVAN LABS, VOLF VON LANGA, ZYX, KRYNA.
Galeria Audio wielokrotnie brała udział w Audiofilu. Tym razem gospodarze zaprezentują następujący system:
– kolumny bauer audio LS 3G,
– wzmacniacz Thivan Labs 211 Anniversary
– gramofon bauer audio dps 3
– cd Acoustic Plan VADI
– phono TRILOGY 907 MC / MM PHONO STAGE
– okablowanie KRYNA
W tym systemie na szczególną uwagę zasługują kolumny i wzmacniacz. Te urządzenia będą pokazywane po raz pierwszy na wrocławskim Audiofilu.
Trójdrożne kolumny LS g3 o nietypowych proporcjach są owocem współpracy Willibalda Bauera i Joachima Gerharda. To szalenie przemyślana konstrukcja. Wąskie smukłe fronty, ale spora głębokość obudów.
Dzięki ograniczonej powierzchni frontów, zniwelowano zjawisko niekorzystnych odbić fal od obudów w zakresie średnio-wysokotonowym. Wąskie przednie ścianki wymusiły na twórcach zastosowanie ponadprzeciętnie głębokich skrzynek, w celu zyskania komory o dużej objętości dla dwóch głośników niskotonowych. Ponadto obydwa głośniki niskotonowe pracują w układzie przeciwsobnym – umieszczone po bokach obudowy. Woofery pracują w zgodnej fazie, „boksując” się wzajemnie. Dzięki takiemu ulokowaniu głośników udało się zminimalizować znaczną część niepożądanych sił, zwiększających naprężenia w pewnych obszarach obudów. W ten sposób zminimalizowano wibracje, mające zwykle wpływ na podbarwienie dźwięku, zwłaszcza w paśmie niskich tonów.
Wszystkie zastosowane w kolumnach podzespoły są bardzo wysokiej klasy. Głośniki pochodzą od cenionego duńskiego producenta firmy SB Acoustics. Proste zaś zwrotnice zbudowane są na bardzo znanych i cenionych podzespołach Mundorfa.
Podsumowując, bardzo przemyślane, pięknie wykonane zestawy głośnikowe, przyjazne w ustawieniu, grające bardzo dokładnym zrównoważonym dźwiękiem.
Te wymagające kolumny napędzane będą zintegrowanym wzmacniaczem – Thivan Labs 211 Anniversary wietnamskiej firmy Thivan Labs. Firma istniej od 2008. Skupia się przede wszystkim na produkcji kolumn i bardzo dobrej elektronice lampowej. Ich wzmacniacze wyglądem nawiązują trochę do minionej epoki. Ta integra w ofercie firmy jest czymś szczególnym. To pokaźne urządzenie o wadze 25 kg. Wykonane z bardzo dobrych części, z celowo minimalistycznym torem wzmocnienia, z bardzo dużymi i wydajnymi transformatorami. To właśnie te wydajne transformatory umożliwiają wysterowanie przez ten wzmacniacz większość kolumn. Wzmacniacz single ended o pozornie niedużej mocy 25 W na kanał, daje piękny dźwięk w całym paśmie, dźwięk pełen szczegółów, barw, płynności, o wspaniałej dynamice. Kapitalne urządzenie!
Pisząc tylko o dwóch pierwszych elementach systemu nie chciałbym pominąć klasy reszty urządzeń, które będą zaprezentowane. To będzie bardzo starannie zestawiony dostrojony system.
Po bliższe informacje o urządzeniach odsyłam na stronę gospodarza: Galeria Audio
Kończąc, starannie dobrana różnorodna muzyka odtwarzana będzie z płyt winylowych i CD.

Serdecznie zapraszam!
Piotr Guzek