Monthly Archives: październik 2021


  1. Soundrebels.com
  2. >

Soundastic Reference
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Dawniej Struss Audio obecnie Soundastic. Sprawdźmy co potrafi rodzimy wzmacniacz zintegrowany Reference.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Pilium Audio Odysseus

Opinia 1

Jeśli śledzicie nasze perypetie testowe, prawdopodobnie znakomicie orientujecie się, iż dzisiejszy test sekcji wzmocnienia jest swoistą konsekwencją występu naszego bohatera w tak zwanym systemie marzeń. Niestety myli się ten, kto sądzi, że to tylko pokłosie bycia na naszym rynku gorącą nowością. Owszem to również, jednak głównym zaczynem do zaistniałej w dniu dzisiejszym sytuacji był jego świetny – piszę to na bazie występów innych wzmacniaczy z kolumnami AudioSolutions – bo pokazujący na co stać litewskie zespoły głośnikowe, występ otwarcia. O kim mowa? Oczywiście o wzmacniaczu zintegrowanym ze słonecznej Grecji, czyli dostarczonym do testu przez 4HiFi Pilium Audio Odysseus.

Próbując skreślić coś ciekawego na temat aparycji tytułowej integry, niestety nie mam szans na obronę tezy, że monumentalny Plilium Odysseus jest równie wysublimowany wizualnie jak choćby pierwszy z brzegu wzmacniacz Accuphase. Jak obrazują fotografie, to są dwa całkowicie różne światy. Jednak zanim brutalnie zaczniecie deprecjonować poczynania greckich designerów, przed ewidentnym popełnieniem faux pas radzę zderzyć się z nim wizualnie w realu. Być może nie uwierzycie, ale w tej umiejętnie wdrożonej w życie prostocie tkwi clou postrzegania tego rodzaju wielkich i ciężkich z racji przynależności do segmentu High End-u konstrukcji. Chodzi mi o zaplanowaną grę z jednej strony odpowiednich proporcji obudowy, czyli wyważenie pomiędzy jej szerokością, wysokością i głębokością, a z drugiej niby symboliczne, ale odpowiednio dobrane jako przełamujące taki monolit akcenty wzornicze. Te ostatnie to w tym przypadku sporej wielkości, a przez to czytelny z daleka dotykowy wyświetlacz w kształcie prostokąta z wyfrezowanymi nad i pod nim nazwami marki i modelu urządzenia na froncie, podobnych rozmiarów, jednak tym razem jako kwadrat przesłonięty ażurową połacią z okrągłymi otworami, kanał grawitacyjnej wentylacji trzewi wzmacniacza na górnej płaszczyźnie oraz odcinające się srebrem chromu na tle czerni reszty skrzynki, ozdobione logo marki antywibracyjne stopy. Niby nic specjalnego, jednak w owym „niczym” tkwi sedno wizualnego postrzegania opiniowanego Plilium-a. Gdy temat jego postrzegania mamy za sobą, nadszedł czas na przybliżenie wyposażenia rewersu. Ten idąc drogą frontu, czyli omijania szerokim łukiem zbędnych fajerwerków fajerwerków, dla praktycznie każdego użytkownika jest, z malutkim „ale”. w pełni satysfakcjonujący. Małe „ale” to dla wielu brak ważnych dla jakości dźwięku wejść w standardzie XLR, które występują w modelu oczko wyższym. Jeśli jednak nie jest ro dla Was jakimkolwiek problemem, pozostają jedynie dobre wieści, czyli zaproponowane przez konstruktorów bardzo wygodne do aplikacji okablowania kolumnowego motylkowe zaciski głośnikowe, pięć wejść liniowych RCA, zintegrowane z bezpiecznikiem gniazdo zasilania i włącznik główny. Dzieło wyposażenia wieńczy pilot zdalnego sterowania. Skromnie? Nic z tych rzeczy. To nie jest wielofunkcyjny kombajn, tylko rasowy przedstawiciel szczytowego segmentu wzmacniania sygnału audio, który z założenia unika zazwyczaj szkodzącego finalnemu brzmieniu, nadprogramowego wyposażania w dodatkowe funkcje. Wzmacniacz ma wzmacniać i szlus. I tą drogą poszli Grecy, za co w moim odczuciu na tle ostatnio modnego szpikowania urządzeń audio czym popadnie, byleby złapać na wędkę dodatkowego klienta, należą się zasłużone brawa.

Co takiego uwiodło nas w tym wzmacniaczu, że po sesji w tandemie stał się pierwszoplanowym bohaterem? Kilka aspektów. Po pierwsze – potwierdzona dwoma zestawami kolumn – AudioSolutions i Dynaudio Consequence – niczym nieskrępowana swoboda prezentacji. Po drugie – gęstość i energia generowanego dźwięku. Po trzecie – świetny, bo wykorzystujący mocną kreskę rysunek wydarzeń na wirtualnej scenie. Zaś po czwarte – przy tak wyrazistej prezentacji unikanie jakichkolwiek nieprzyjemnych wyostrzeń. Reasumując, był drive, nasycenie, świetny pakiet informacji i tak lubiana przeze mnie niewymuszoność grania obydwu systemów. To natomiast stwarzało bardzo dobre warunki do obcowania z praktycznie każdą muzyką od plumkania, przez uwodzenie damską wokalizą, po jazdę bez trzymanki.
Próbując obronić tezę wszechstronności wzmacniacza, rozpocznę od wspomnianego grania ciszą. To wbrew pozorom jest trudny temat, gdyż zbyt miękka prezentacja krawędzi instrumentów spowoduje uśrednianie ich projekcji, co w przypadku iście symbolicznej pracy membran wielkich bębnów, często zdawkowego użytkowania kontrabasu, czy nadającego ton danemu wydarzeniu fortepianu może odbić się czkawką w postaci braku tak ważnych dla tego rodzaju twórczości akcentów typu: wyraźny początek powstawania dźwięku i jego długotrwały byt w eterze. Owszem, piewcy milusińskiego, często okrojonego z leżących u podstaw tego typu muzyki założeń wyrazistości dosłownie każdej pojedynczej nuty, grania, ową miękkość ponad wszystko będą gloryfikować, jednak to nie będzie to idea powstania tej muzy. Na szczęście Pilium zapasem mocy i jej odpowiednim użyciem sprawił, że płytę rodzimych artystów z formacji RGG „Memento” przesłuchałem z niezbędnym dla niej – gdy wymagał tego materiał, zapasem energii, a innym razem z umiejętnie kontrolowaną wyrazistością.
Jeśli chodzi o magię jazzowych div, posłużę się koncertową kompilacją Melody Gardot „Live In Europe”. Oprócz świetnej prezentacji popisów instrumentalistów oraz bardzo dobrego oddania realiów spotkania z publicznością na żywo w wielkiej przestrzeni, niejako z rozdzielnika pierwsze skrzypce grała wspomniana Melody. A to dlatego, że przywoływana przed momentem wyraźna kreska źródeł pozornych ani trochę nie przeszkadzała artystce w rozkochiwaniu w manierze swojego śpiewu. Jak to możliwe? Otóż dzięki tak wyrazistej prezentacji mogłem usłyszeć jej każdą artykulację bez poczucia przerysowania. Natomiast na bazie dobrego bilansu nasycenia, wagi przekazu i emanującej z tych cech energii ewidentnie czułem wywołane w moim pokoju przez jej głos wibracje powietrza. Czy trzeba czegoś więcej?
Na koniec mocne uderzenie ostatnim krążkiem Dream Theather „A View From The Top Of The World”. Co ciekawego mogę powiedzieć o tej produkcji? Jedno jest pewne, fajnie oddała ducha tego rodzaju twórczości. W odpowiedzi na potrzebę muzyków sponiewierania słuchacza system bez problemu potrafił brutalnie kopać mnie pracą perkusji i masować trzewia gitarowymi popisami, zaś w kawałkach balladowych pokazywać, że wspomniane, wcześniej brutalne sonicznie wiosła, czasem potrafią być również generatorami fenomenalnej strunowej wirtuozerii. Nie czegoś na kształt gitarowego podrywania panien przy ognisku kilkoma prostymi chwytami, tylko spektaklu pełnego wysublimowanych akcentów. To z racji wychowania na AC/DC jest dla mnie istotą tego rodzaju muzyki i jeśli system potrafi zaczarować mnie pracą rockowej gitary, z automatu ma u mnie plus. Plus, który wespół z dobrą prezentacją innych rodzajów muzyki potwierdził, iż Plilium Odysseus to świetny piecyk.

Chyba nie muszę nikogo uświadamiać, że nasz bohater w swym działaniu był bardzo konkretny. Jednak konkretność w tym przypadku nie oznaczała jego nadmiernej wyrazistości, tylko umiejętne dozowanie sonicznych artefaktów w zależności od słuchanego repertuaru. Raz pokazywał magię ludzkiego głosu, innym razem czarował minimalistycznym przerywaniem ciszy trzema instrumentami, a jeszcze innym brutalnie w dobrym tego słowa znaczeniu, mnie otumaniał. Wszystko to zaś sprawiało wrażenie, że ze swoją ofertą brzmieniową podchodził pod tak poszukiwany przez nas ideał. Jednak wiadomym jest, iż to utopia. Na szczęście mam dobrą wiadomość. Otóż owa utopia dotyczy jedynie bardzo maleńkiego wycinka naszej populacji. Wycinka do którego należą orędownicy przesadnie nasyconego, czasem ciągnącego się niczym klucha, monotonnego, niestety przez to pozbawionego niezbędnej agresji grania. Owszem, z pewnego punktu widzenia taka projekcja może być przyjemna, jednak nie mająca nic wspólnego w realnym światem. Zatem jeśli ze swoim wzorcem postrzegania muzyki jesteście w okolicach neutralności, a nawet lekkiego otwarcia się na większą ekspresję przekazu, w moim odczuciu pochodzący ze słonecznej Grecji zintegrowany wzmacniacz Plilium Odysseus w przypadku osobistej próby, oczywiście posiłkując się swoimi walorami, będzie wiedział, jak sprawić Wam fajną, być może okraszoną pozostaniem w systemie na długo, muzyczną niespodziankę.

Jacek Pazio

Opinia 2

Nieco przewrotnie i proszę mi wierzyć na słowo zupełnie bez nawet śladowych przejawów złośliwości dzisiejsze spotkanie pozwoliłem sobie uznać za przykład reperkusji po ucieleśnieniu powiedzenia, które swojego czasu raczyła była w formie nad wyraz atrakcyjnej wyśpiewać i wytańczyć niejaka Paula Abdul, czyli „Przeciwieństwa się przyciągają”(„Opposites Attract” z albumu „Forever Your Girl”) . Czemu? Cóż, wystarczy sięgnąć pamięcią do wcale nie tak odległego testu duetu marzeń Pilium Audio Odysseus & AudioSolutions Virtuoso M, by przypomnieć sobie, iż jego siła tkwiła właśnie w iście idealnym równoważeniu się charakterystyk brzmieniowych jego składowych. Skoro jednak litewskie kolumny już kilkukrotnie gościły na naszych łamach i to w najprzeróżniejszych konfiguracjach, tym razem, kierowani iście atawistyczną ludzką ciekawością, postanowiliśmy zaproponować tak 4HiFi – dystrybutorowi, jak i Państwu solowe występy debiutującej w naszych skromnych progach greckiej amplifikacji. W końcu eliminacja jednej ze zmiennych, czyli „obcych” w redakcyjnym systemie kolumn i aplikacja samego wzmocnienia w znanym na wylot ekosystemie, przynajmniej teoretycznie, powinna dać nam zdecydowanie lepszy obraz jego możliwości. Jeśli zatem i Państwa nurtuje pytanie cóż ukrywa pod swoją iście pancerną skorupą Pilium Audio Odysseus nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na ciąg dalszy.

Wszyscy, którzy odznaczają się jako-taką pamięcią, bądź sumiennie odrobili pracę domową i w ramach swoistego repetytorium zajrzeli do wcześniejszej, ww. recenzji spokojnie mogą sobie niniejszy akapit darować, a dla pozostałej części czytelników oto kilka podstawowych informacji. Po pierwsze to, co widać a widać całkiem sporo, gdyż zajmującego blisko ćwierć metra kwadratowego aluminiowego monolitu, nawet w podobno maskującej nadwagę dystyngowanej czerni nie da się nie zauważyć. Całe szczęście greckim konstruktorom nawet przez myśl nie przeszło szokowanie, bądź chociażby ekspansywne zabieganie o uwagę obserwatorów, więc zamiast krzykliwości, futurystycznych form plastycznych, iście lunaparkowej ferii świateł, etc. zdecydowano się na bezpieczną prostopadłościenną bryłę z dyskretnie ukrytymi w jej obrysie radiatorami, którymi szczelnie zabudowano połacie boczne. Z kolei centrum masywnego frontu zdobi firmowy, precyzyjnie wycięty logotyp i dotykowy, kolorowy wyświetlacz, którego jaskrawość z łatwością dopasujemy do własnych preferencji i warunków oświetleniowych, co okazuje się wielce pożądane szczególnie podczas wieczorno-nocnych nasiadówek. Urządzeniem oczywiście można sterować bez ruszania się z fotela firmowym, równie pancernym co jednostka główna pilotem. W płytę górną obudowy wkomponowano dodatkowo wspomagającą chłodzenie elementów wewnętrznych kratkę wentylacyjną. Rzut okiem na ścianę tylną jasno daje do zrozumienia, że wbrew zaskakująco powszechnej modzie na aplikację we wzmacniaczach zintegrowanych i przedwzmacniaczach nad wyraz rozbudowanych sekcji cyfrowych obejmujących już nie tyko klasyczne DAC-i, lecz również w pełni funkcjonalne streamery oraz zdolne do ekstrakcji sygnałów audio „przelotki” HDMI nasz dzisiejszy gość pozostaje wierny klasycznym dogmatom i robi tylko to, do czego zobowiązuje go jego nazwa a tym samym przypisana mu rola – wzmacnia. Co prawda pewne elementy domeny cyfrowej w nim zaimplementowano, jednak służą one jedynie do monitoringu pracy wszystkich podzespołów. Mamy zatem do dyspozycji pięć par wejść liniowych w standardzie RCA, solidne i bardzo wygodne, nawet podczas aplikacji masywnych widełek motylkowe terminale głośnikowe i klasyczne gniazdo zasilające IEC.
Jeśli zaś chodzi o zdolne oddać 200 W przy 8 Ω, 400 W przy 4 Ω i 700 W przy 2 Ω obciążeniu trzewia, to za takie osiągi odpowiedzialność na swe barki wzięło 40 pracujących w klasie AB, okupujących ww. radiatory tranzystorów. Za odpowiednie zasilanie dba z kolei monstrualny 2 kVA toroid. Z kolei w samej sekcji przedwzmacniacza zastosowano kondensatory o łącznej pojemności 19 000 μF a w stopniu wyjściowym 180 000 μF. Krótko mówiąc prądu na terminalach głośnikowych nie powinno zabraknąć.

O grecko-bułgarskich peregrynacjach naszego dzisiejszego bohatera i jego prewencyjnym działaniom mającym zabezpieczyć dobrostan firmy w razie ewentualnej relegacji z unijnych salonów już wspominałem w poprzednim odcinku, jednak owe informacje dotyczyły li tylko zagadnień lokalizacyjno – własnościowych a tymczasem okazuje się, że i w brzmieniu Odysseusa, oprócz szlachetnej helleńskiej krwi można wychwycić bałkańskie nuty. Weźmy na ten przykład nad wyraz klimatyczny i zarazem stanowiący wielce eklektyczną mieszankę śródziemnomorskich stylów album „Mujeres de Agua” Javiera Limóna, gdzie iście transowe linie melodyczne okraszone są ognistymi partiami gitary i nader obfitym basem. I właśnie w tym obszarze beniaminek Pilium pokazał na co go stać, gdyż zazwyczaj bezkształtna subsoniczna magma okazała się całkiem zróżnicowanymi pokładami wszelakiej maści wybrzmień i niuansów z wyraźnie zaznaczonym początkiem – uderzeniem w strunę, bądź naciąg bębna, dźwiękiem głównym i jego dłuższym, bądź krótszym wygasaniem. Przy okazji na kolejne komplementy zasługuje realizm partii wokalnych. Jest to o tyle istotne, że były one w oczywisty sposób zespolone z akompaniującym instrumentarium a jednocześnie precyzja „wykrojenia” ich na scenie nie pozostawiała złudzeń, że to właśnie towarzyszące hiszpańskiemu gitarzyście wokalistki są w centrum uwagi i to one mają najwięcej do (o)powiedzenia. Nadrzędną cechą był jednak absolutny, stoicki spokój i wrodzona niewzruszoność – pewność własnych możliwości. Każdy transjent charakteryzował się odpowiednią natychmiastowością i właściwą swej randze mocą.
Zmieniając nieco repertuar i zapuszczając się w klasyczne a zarazem skoczne rytmy obecne na „Behind Closed Doors, Brescianello Vol. 1” w wykonaniu La Serenissima pod wodzą i … smyczkiem Adriana Chandlera grecka amplifikacja urzekała swobodą i fenomenalnym wręcz wglądem w strukturę nagrania. Co istotne iście atawistyczna rozdzielczość integry nie owocowała tu zbytnim zdystansowaniem, czy zaburzającą równowagę tonalną eterycznością. Ba, śmiem wręcz twierdzić, iż pomimo wspominanej w poprzednim odcinku neutralności i transparentności niższe tony nawet w tak wysublimowanych barokowych rytmach potrafiły mieć miły uszom wolumen, wypełnienie i ciężar gatunkowy. Dodatkowo nie sposób nie zwrócić uwagi na zaskakującą, jak na estetykę barokowych treli, zaraźliwą wręcz motorykę. Podobnie sprawy się miały z dynamiką i to nie tylko w jej odmianie mikro, lecz również makro. Choć akurat aby w pełni poznać możliwości dynamiczne naszego dzisiejszego gościa pozwoliłem sobie sięgnąć po zdecydowanie bardziej wymagający przejaw współczesnej myśli operowej, czyli „Henze: Das verratene Meer” gdzie wielki aparat wykonawczy walczył z nader kompulsywną i nieprzewidywalną linia melodyczną a swoje przysłowiowe trzy grosze dokładali w formie iście apokaliptycznych arii soliści. Ogólnie nie jest to muzyka lekka, łatwa i przyjemna, szczególnie dla okazjonalnego, przypadkowego słuchacza, gdyż po pierwsze daleko jej melodyki do Verdiego, czy Pucciniego a po drugie język niemiecki sam w sobie jest na tyle „kanciasty”, że nie każdemu może przypaść do gustu właśnie w takim, operowym wydaniu. Co innego Rammstein, do którego przejdziemy dosłownie za moment. Niemniej jednak, jak się okazuje po chwili skupienia, pozorne zagmatwanie jest nad wyraz logiczną konstrukcją, bowiem kluczem okazuje się właśnie owo skupienie pozwalające wgryźć się w akcję a i sam wzmacniacz zupełnie niepostrzeżenie pozwala nam docierać do coraz głębiej ukrytych niuansów. Wgniatające w fotel tutti, poszarpane i urywane w pół, czerpiące pełnymi garściami z tzw. „współczechy” dźwięki odkrywały przed nami świat na swój sposób obcy, ale i angażujący. Sięgająca hen poza rozstaw kolumn scena z łatwością zdolna pomieścić kilkudziesięcioosobowy aparat wykonawczy, świetna gradacja planów i w pełni naturalne odwzorowanie wydarzeń tak orientacji poziomej, jak i pionowej były nie tyle na miejscu, co klasą same dla siebie. Ba, finał prób przyłapania Odysseusa na jakimś potknięciu skończył się wysłuchaniem powyższego dzieła po raz wtóry, lecz tym razem po … japońsku – „Gogo no Eiko” (wydanie ORFEO), co jak się okazało było strzałem w dziesiątkę. Nie dość bowiem, że całość kompozycji nabrała zdecydowanie ułatwiającej jej strawienie koherencji, co przede wszystkim same partie wokalne porażająco wręcz przeobraziły się w może nie umożliwiające zanucenie przy goleniu (o ile tylko nie zatniemy się brzytwą), co jednak wpadające w ucho formy. Okazało się zatem, że „mały” Pilium potrafił na tyle skutecznie zaintrygować repertuarem, po który sięgamy nad wyraz sporadycznie, by rozpocząć dalsze, muzyczne poszukiwania.
A właśnie, Rammstein. No to mili Państwo, skoro Pilium poradził sobie z operą Henze, to i z „Reise, Reise” Berlińczyków powinien rozprawić się w trymiga. I tak też było w rzeczywistości. Marszowe tempa, garażowa surowość i okazały się prawdziwą wodą na młyn tytułowej amplifikacji a gdy dodamy do tego brak jakichkolwiek limitacji tak jeśli chodzi o timing, jak i dynamikę to jedynie od tolerancji domowników i/lub sąsiadów zależeć będą dawki wściekle wypluwanych przez nasze, napędzane Odysseusem kolumny decybeli.

Jak mam cichą nadzieję z powyższej epistoły wynika Pilium Audio Odysseus to nader poważny pretendent do miana amplifikacji doskonałej. Śmiało możemy go również zaliczyć do grona tzw. superintegr, co biorąc pod uwagę jego purystyczne podejście do tematu i brak jakichkolwiek wodotrysków nader jasno powinno wskazywać na realne możliwości tego potężnego „pieca”. Dlatego też zamiast w nieskończoność go komplementować po prostu zachęcę Państwa do jego posłuchania w możliwie kontrolowanych warunkach.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa

Dystrybucja: 4 HiFi
Cena: 129 989,99 PLN

Dane techniczne
– Konstrukcja: true dual mono
– Moc: 200 W / 8 Ω, 400 W / 4 Ω, 700 W / 2 Ω
– Pasmo przenoszenia: > 100 kHz
– Zniekształcenia: < 0,01%
– Wejścia: 5 par RCA
– Wzmocnienie: 35
– Impedancja wyjściowa: < 0,1 Ω
– Wymiary (W x S x G): 250 x 480 x 490 mm
– Waga netto: 74 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

IsoTek V5 Aquarius
artykuł opublikowany / article published in Polish

Akcesoryjnych dostaw ciąg dalszy, czyli angielskie panaceum na śmieci w sieci – IsoTek V5 Aquarius.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Synergistic Research MiG SX
artykuł opublikowany / article published in Polish

Od ostatniego testu akcesoriów antywibracyjnych upłynęło niemalże półtora roku, więc najwyższa pora sprawdzić, cóż tam w a audiofilskiej trawie nie tyle piszczy, co szumi i drga a co można byłoby odpowiednio skutecznie wytłumić. Z pomocą przychodzą nam zatem  eleganckie i intrygujące podstawki Synergistic Research MiG SX.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gauder Akustik Berlina RC11 Black Edition

Opinia 1

Mówcie co chcecie, ale według mnie nie ma bardziej polaryzującej nasze środowisko marki audio niż dzisiejszy bohater. Owszem, kilku wytwórców na równi z nim jest w stanie działać w ten skądinąd świetny marketingowo, bo preferujący łatwo rozpoznawalną wyrazistość sposób, jednak nie oszukujmy się, kompilacja słów Guder – Accuton bez dwóch zdań potrafi podzielić nas bardziej od sportu, bądź polityki. Powód? Firmowe strojenie twardych ceramicznych głośników stromymi filtrami o spadku na poziomie 50-60 dB na oktawę odcina wielbicieli mocnego grania dla dużych chłopców od piewców solidnej plastyki przekazu w krótkich spodenkach niczym samurajski miecz. Efekt? Marka nie biorąc jeńców, wywołuje tylko dwa stany – kochaj albo rzuć. Wiem, bo nie raz sprawdzałem na własnym organizmie. Jednak na bazie tych wszystkich prób z ostatnimi dwoma i dzisiejszą trzecią włącznie – chodzi o przetestowane już przez nas konstrukcje Darc-100 i Darc-140, mam dla Was bardzo ciekawą informację. Otóż wszystkie przed momentem wyartykułowane, pełne ekspresji, a przez to dla wielu ciężkie do zaakceptowania cechy kolumn Gauder Akustik, od około dwóch lat znacząco ewaluują. Co to oznacza? Spokojnie. Wstępniak nie jest akapitem do wykładania najważniejszych kart na stół. Na chwilę obecną mogę zdradzić jedynie przysłowiowego króla pik – mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, iż wbrew obiegowej opinii graczy w popularnego tysiąca, właśnie kolor pik jest pełnoprawnym karcianym władcą, jakim dzięki gigantycznemu wysiłkowi logistycznemu katowickiego RCM-u jest flagowy zestaw kolumn ze stajni Gauder Akustik model Berlina RC-11 Black Edition. Tak tak, w tym spotkaniu zderzymy się z dostępnym na naszym rynku topem topów sekcji kolumn głośnikowych. Co z tego wynikło? Czy to jest już ten przysłowiowy nieuchwytny królik? I na koniec, czy dźwięk warty jest żądanej niebotycznej kwoty? Jeśli jesteście ciekawi odpowiedzi na postawione pytania, wszystkich dysponujących dłuższą chwilą zapraszam na poniższy, przydługawy słowotok.

Akapit o budowie z uwagi na zdawkowe informacje ze strony producenta, nie będzie zbyt treściwy. To co mogę powiedzieć na pewno, to wykorzystanie w projekcie obudów skręconych ze sobą poprzez elastyczne przekładki, wykończonych w czarnym lakierze fortepianowym, zbiegających się ku tyłowi od strony lekko zagłębionego frontu, kilkudziesięciu łukowatych wręg. Ale to nie koniec złożoności projektu, gdyż jak pokazują fotografie, ten model posiada po dwie, zorientowane pod i nad modułem średnio-wysokotonowym, sekcje basowe na stronę. Jednak cały konstruktorski myk polega na tym, że R. Gauder za wszelką cenę chciał uniknąć wpływu szkodliwych wibracji generowanych czterema 22 cm membranami niskotonowymi na tak ważny dla naszej percepcji muzyki zestaw środka i góry pasma, dlatego zrealizował to w autorski sposób. Po pierwsze – połączył skrzynki basowe na sztywno rurami z polerowanego aluminium. Zaś po drugie – górną powierzchnię dolnego modułu basu w obrębie stworzonej palisady wykorzystał jako podłoże dla miękkiego usadowienia sekcji centralnej. Konkurencja zazwyczaj idzie na łatwiznę i podobny układ przetworników aplikuje w jednej skrzynce, jednak to według RG jest droga na skróty, co na poziomie ekstremalnego High Endu nie ma racji bytu. Tyle w kwestii brył kolumn. Idźmy dalej tropem ciekawych informacji. Pierwszą, dla wielu oraz oczywiście między innymi również dla mnie i chyba najważniejszą jest realizujący założenie czterodrożności konstrukcji, zestaw użytych przetworników. Ten w dostarczonym do testu, co istotne, najnowszym wcieleniu Black Edition opiewa na dwa ostatnimi czasy przeprojektowane konstrukcyjnie drivery diamentowe – po jednym dla górnego zakresu i wyższej średnicy, jeden ceramiczny dla niższego środka i cztery – tutaj nowość – aluminiowe basowce – tak, tak, zamiast ceramików na basie mamy aluminiowe Accutony. Drugą jest zmiana stromości filtracji głośników z wartości 50 na 60 dB na oktawę. Trzecią zaś jest oporność konstrukcji na poziomie 4 Ohm. Niestety kwestii skuteczności producent standardowo nie ujawnia. Po prostu jest … wystarczająca. Koniec kropka. Wieńcząc dzieło przybliżania opiniowanych kolumn, na koniec nie mogę nie wspomnieć o wyposażeniu dostarczonego modelu w opcjonalną, posadowioną na regulowanych stopach podstawę Big Foot, jego niebagatelnej wadze 212 kg sztuka (w skrzyniach ciężar przekracza 300 kg) oraz zapewnieniu o ewentualnej aplikacji tych monstrów w docelowym środowisku przez dystrybutora.

Jak odebrałem brzmienie punktu zapalnego dzisiejszego spotkania? Powiem tak. Wizytujące moje progi kolumny Gauder Akustik Berlina RC-11 Black Editon od pierwszej nuty udowodniły, że duży może więcej. Jednak owo więcej w tym przypadku wymknęło się wszelkim standardom postrzegania tego powiedzenia, gdyż było czymś, na co nie liczyłem w najśmielszych snach. Owszem, tak po prawdzie gdzieś w zakamuflowanym w duszy wymarzonym wzorcu dźwięku nieśmiało kreowałem podobne rezultaty, jednak po przerzuceniu w swoim pomieszczeniu, ze swoją elektroniką, większości dostępnej w naszym kraju topowej oferty wydawało mi się to pewnego rodzaju utopią. Niby w wielu przypadkach wszytko było w jak najlepszym porządku, jednak zawsze znalazło się drobne „ale”. Spokojnie, nie degradujące postrzegania danej konstrukcji, tylko w pewien sposób zmuszające mnie do prób jego rozwiązania. Tymczasem te monstrualne, bo przekraczające dwa metry i ważące dobrze ponad 200 kilogramów niemieckie kolumny praktycznie zapewniły mi pełne spektrum oczekiwań. Powiem więcej. Dla wielu zbyt wygórowanych oczekiwań, z czym po trosze się zgadzam, jednak jako usprawiedliwienie dodam, że zbudowanych na bazie wielu świetnych prezentacji. Jakie to oczekiwania? Niby banalne. Mocny, kontrolowany, co bardzo ważne, rozdzielczy dolny zakres, nasycony, wręcz tętniący energią, oczywiście równie informacyjny jak bas, środek pasma, nienachalna, oferująca pełne spektrum najdrobniejszych informacji na nawet nie czarnym, a odwzorowującym próżnię tle, góra pasma, a wszystko podane jakby od niechcenia w pełnym zakresie głośności. To niby potrafi wiele zestawów, jednak słowo „niby” w tym przypadku jest synonimem znanego nam z reklam „prawie”. Co mam na myśli? Nie będą silił się na opisywanie elementarnych cech, przez co wielu z Was na tym pułapie cenowym i jakościowym mogłoby poczuć się obrażanymi tylko opiszę to na bazie dwóch ostatnio bardzo mocno szargających moje uczucia zestawach kolumn, z wyraźnym zaznaczeniem, że każdy z nich w swoich przedziałach cenowych są swoistymi fenomenami i dodatkowo różnią się między sobą mniej więcej podwojeniem żądanej za nie kwoty. Wiem, to bolesne. Ale zauważmy, iż bawimy się w dziale jakościowego ekstremum, gdzie cena praktycznie przestaje być istotna. Stać Cię, kupujesz. Nie stać, cieszysz się, że miałeś okazję przeżyć coś ciekawego.
Na początek moje obecne kolumny Dynaudio Consequence Ultimate Edition. Są fenomenalne. Świetna barwa, atak, rozdzielczość, szybkość i energia grania, a do tego wybitne kreowanie świata muzyki nie tylko w estetyce 3D, ale także rozmachu i dokładności odwzorowania wirtualnej sceny. Nic tylko siedzieć i godzinami delektować się każdego rodzaju muzyką. Praktycznie nie ma repertuaru, który sprawiłaby im jakikolwiek problem. Gdy coś ma mnie nieprzyjemnie uderzyć, nie ma litości i karci moje uszy natychmiastowymi kakofoniami przebiegów nutowych. Jeśli jakaś formacja zaprasza mnie na zaplanowany w budowlach sakralnych około-spirytystyczny koncert, natychmiast przenoszę się tam i wtedy. A gdy w transporcie znajdzie się jedna z kilku lubianych przeze mnie, tryskających intymną aurą śpiewu wokalistek, w zależności od realizacji albo praktycznie siada mi na kolanach, albo brutalnie żongluje moimi emocjami z koncertowego dystansu. Jednym słowem wydawałoby się, iż mam do czynienia z absolutem. Jednak jak wspominałem, moje wieloletnie doświadczenia kilkukrotnie pokazały, że w obcowaniu z muzyką ważny jest jeszcze inny aspekt. Jaki? Mianowicie chodzi mi o ostatni punkt sprzed momentem wygłoszonej wyliczanki oczekiwań, czyli nieskrępowany sposób prezentacji. Spokojnie, Dynki robią to znakomicie, jednak nie ma co się oszukiwać, w starciu z większymi gabarytowo kolumnami w tym aspekcie czasem oddają pola.
Jako pewnego rodzaju krok naprzód przywołam niedoszłe – niestety z uwagi na spowodowaną przymusem karmienia sekcji basowej niskim sygnałem, małą uniwersalność testową konstrukcji temat nabycia umarł na starcie – kolumny Gryphon Trident II. Oczywiście chodzi o krok w stronę swobody prezentacji bez oznak zadyszki przy głośnym i braku problemów z oddaniem energii dźwięku przy cichym słuchaniu. Tłumacząc to z polskiego na nasze, podczas odsłuchu przy słusznej głośności zadany poziom dźwięku duńskie kolumny bez najmniejszych problemów wręcz wypluwają. Nie ma żadnej limitacji, za to czuć, jakby robiły to od niechcenia. Jednak to niechcenie jest na tyle zaraźliwe, że gdy raz czegoś takiego zaznasz, dla wielu, w tym w pierwszym rzędzie dla mnie, świat już nigdy nie będzie taki sam. I nie ma znaczenia, że przywołane przed momentem Dynki mają bardziej rozdzielczy najniższy rejestr – Gryphony na ich tle, przy fenomenalnym odbiorze jako zjawiskowe, ba wręcz oczekiwane uderzenie, trochę go uśredniają, ważne jest, że muzyka przede wszystkim oferuje zarezerwowany dla wielkich gabarytowo konstrukcji, wszechobecny spokój. Jednak nie chodzi o spokój w kształcie uśredniania prezentacji, tylko kreowanie dźwięku bez oznak walki z fizyką o przetrwanie. Zapewniam Was, że to słychać na każdym poziomie głośności. Jednak jest jeden warunek. Aby zrozumieć, co mam na myśli, trzeba się z tym zderzyć. Bez osobistego doświadczenia nasza rozmowa jest jakby konwersacją o kosmitach. Reasumując opis tych kolumn powiem tak. Wspomniany przeskok na zjawiskową swobodę powoduje, że mimo – w moim subiektywnym odczuciu – minimalnie ciekawszego oddania najniższych rejestrów przez Dynaudio, w przywołaną na początku tej części testu myśl – „duży może więcej”, Gryphony całościowo są jakby bardziej przekonujące.
Wieńcząc ten trochę przewrotnie skonstruowany, bo mający pokazać, gdzie tkwi fenomen naszych bohaterów test, wreszcie doszliśmy do Gauderów. Co w nich takiego fenomenalnego? Nie wiem jak, ale te monstra mimo podobnych gabarytów do Gryphonów, w sobie tylko znany sposób, łączą z nawiązką cechy obydwu przed momentem opisanych konstrukcji. Jak można coś już świetnego połączyć z nawiązką? Nawiązka w tym przypadku jest jakby pogłębieniem walorów obydwu poprzedników. Otóż z jednej strony niemieckie zabawki idą drogą większych Skandynawów – niewymuszenie, ale i oczekiwana dosadność prezentacji, ale z drugiej oferują rozdzielczość basu posiadanych Dynaudio. Oceniając tę sytuację z pewnej perspektywy, bardzo ogólnie powiedziałbym, że na ich tle Dynki w kwestii oddania energii basu jako pochodnej gabarytów, oczywiście jak na ten pułap cenowy zjawiskowo, ale jednak trochę po nim ślizgają, zaś Tridenty II bardzo przyjemnie, do tego niewiele odchodząc od jakości Duńczyków, niestety informacyjnie go zubożają. Efekt jest taki, że w wykonaniu bohaterek tej epistoły muzykę nie tylko słyszymy, ale również czujemy niczym delikatny puls niemowlaka. Malo tego. Siła tego pulsu zależy od wielkości odtwarzanych w danym momencie instrumentów. Bez powiększania tych mniejszych, ani bez zmniejszania tych większych. Bez jakiegokolwiek wysiłku słuchu nie tylko znakomicie słychać najdrobniejsze czy to przypadkowe muśnięcie instrumentu, przełyk śliny wokalistki tudzież wszechobecną aurę nagrania, ale przy tym oprócz poziomu energii użytej do wywołania danego dźwięku, również często wywołany rozmiarem instrumentu jego skutek, co zazwyczaj prezentuję gościom na przykładzie reakcji membrany wielkiego kotła na jej delikatne dotknięcie włochatą pałką. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że testowi sparingpartnerzy tego nie oferują. Jak najbardziej, jednak jak zapewniałem, nie w tak realny, bo zróżnicowany energetycznie i rozdzielczo sposób. Powód? Być może się mylę, ale sekret tkwi w czystości podania informacji. Diament na górze i wyższym środku plus twarda ceramika na niskiej średnicy, a wszystko podparte szybkimi przetwornikami aluminiowymi sprawia, że dźwięk podany jest w nieskazitelnym środowisku bliskim próżni. Tylko jedna uwaga. Tak dobry wynik podania całości bez krzty ostrości, a na tle reszty stawki z lekkim, świetnie zbilansowanym w domenie pakietu informacji i nienatarczywości dystansem, jest wynikiem ukrywanego przeze mnie we wstępniaku jako słodka tajemnica dalszej części tekstu, przyjaźniejszego strojenia kolumn. Już podczas recenzowania modelu Darc 140 trochę przekornie wspominałem, że Roland Gauder zmienił front działań i zrezygnował z mocnej, dla wielu zbyt mocnej krawędzi dźwięku na rzecz jego płynności. Nadal pełnego informacji, ale jednak przyjaźniejszych w odbiorze przez prawdopodobnie całą populację miłośników dobrej jakości muzyki. Czy to w takim razie nadal jest szkoła Gaudera? Bez dwóch zdań tak, gdyż różnica jest naprawdę kosmetyczna, ale w odpowiednim zakresie.

Nie mam pojęcia, jak odbierzecie powyższy tekst. Dla wielu z Was prawdopodobnie będzie to coś na kształt opowieści typu „Urzekła mnie Twoja historia”, a nie rzetelne zdanie relacji z odsłuchów. Jednak jeśli przez lata naszych kontaktów testowych zdążyliście mnie poznać, wiecie, że gdy mną coś mocno potrząśnie, forma wypowiedzi jest sprawą drugorzędną. Najważniejsze wówczas jest odpowiednie przekazanie przeżytych emocji. W tym przypadku emocji, o wywołanie których mimo osobistej znajomości z Rolandem Gauderem nigdy w życiu nie podejrzewałbym tego pochodzącego zza naszej zachodniej granicy producenta. To był przysłowiowy grom z jasnego z nieba. Jednak dzięki ponad siedmioletniemu doświadczeniu z drogimi komponentami na tyle w pełni weryfikowalny w kwestii efektów sonicznych, że w jego interpretacji nie ma mowy o jakimkolwiek zauroczeniu ceną. Po to w swojej opowieści – jak rzadko kiedy, posiłkowałem się innymi, na swoich pułapach cenowych zjawiskowymi, a przez to idealnie spełniającymi moje wymagania konstrukcjami. Niestety tym sposobem przy okazji dobitnie udowodniłem, iż wejście na wyższy poziom jakości dźwięku niesie za sobą reperkusje w postaci znaczącego wzrostu ceny lepszego produktu. Powody są różne. Jednak w tym przypadku na bazie mojej reakcji na finalne brzmienie kolumn, mniemam, iż jest nimi suma poniesionych kosztów produkcji i fenomenalnego wdrożenia w życie wieloletnich doświadczeń, a nie ostatnio modne hochsztaplerskie pozycjonowane marki słusznie wyglądającą w zestawieniach ceną. A gdy do kwestii „dudków” doszliśmy, w odpowiedzi na jedno z zadanych na wstępie pytań, bez jakiegokolwiek naciągania faktów odpowiem, w tym przypadku bez względu na fakt jak to zabrzmi, żądana za najnowszą odsłonę Berlin RC-11 kwota jest w pełni uzasadniona. Czy to oznacza bezpośredni kontakt z przysłowiowym króliczkiem? Kurde, doprawdy nie wiem, gdyż cytując za moim kolegą znanego z serii „Gwiezdnych Wojen” klasyka: „Zawsze znajdzie się większa ryba”. Jednak na chwilę obecną – przyrzekam, miałem tego nie robić, dla mnie osobiście rzeczone kolumny to z pełną świadomością złapany królik. Proszę, nie pytajcie, co to oznacza. Powiedzcie lepiej, gdzie dobrze płacą za organy wewnętrzne.

Jacek Pazio

Opinia 2

Jak szybko mija czas i nawet nie tyle przecieka nam pomiędzy palcami, co po prostu rwie wartkim nurtem nikomu przypominać raczej nikomu nie trzeba. Dzieciaki dorastają, świat stale się kurczy i tylko my pozostajemy tacy sami, choć już kondycja nie ta i budząc się po czterech, czy pięciu godzinach snu z niemiłym rozczarowaniem stwierdzamy, że dziwnym zbiegiem okoliczności przydałoby się drugie tyle a przecież jeszcze niedawno nawet krótsza drzemka”wystarczała nam do niemalże pełnej regeneracji. No i właśnie padło słowo klucz – „niedawno”. Niedawno, które z określenia tygodni, bądź góra miesięcy niepostrzeżenie ewoluowało do postaci synonimu lat, czy wręcz dekad. Jeśli w tym momencie będziecie Państwo próbowali oponować, to proszę spontanicznie, bez zaglądania do notatek, określić kiedy, nawet mniej więcej – tak pi razy drzwi, pojawiły się na rynku flagowe kolumny sygnowane przez dr.Rolanda Gaudera, czyli Gauder Akustik Berlina RC11. Niedawno? Oczywiście, że tak. Czymże bowiem jest … dziewięć (!!!) lat w porównaniu z wiecznością. Ot okamgnienie. A tak już zupełnie na serio, od 2012 r. co nieco na świecie, również pod względem technologicznym, się pozmieniało, więc logicznym stało się, iż to, co wtenczas było szczytem szczytów przy obecnych możliwościach da się zrobić nieco lepiej. Skoro się da, to zrobić trzeba i tym oto sposobem dotarliśmy co sedna wstępniaka a zarazem bohaterek niniejszego testu, czyli odświeżonej wersji Gauder Akustik Berlina RC11, które otrzymały dopisek Black Edition.

O ile protoplastki rodu startowały na naszym runku z bodajże jedyną w swoim rodzaju promocją, gdzie wraz z kolumnami, w ramach gratisu (o ile tylko ich nabywca zbytnio się nie targował) katowicki RCM – dystrybutor marki, dorzucał pachnące salonem BMW serii 1, tak aktualna inkarnacja, przynajmniej z tego co mi wiadomo, podobnymi akcjami objęta nie została. Mie ma co się z resztą takiemu stanowi rzeczy dziwić, gdyż trudno byłoby coś podobnego z równie dobrym skutkiem powtórzyć, ponadto Gauder Akustik pozycję od lat ma ugruntowaną a sam, stojący za nią dr.Roland Gauder już od dawien dawna niczego i nikomu udowadniać nie musi. Jednak ad rem. Jak sami Państwo widzicie 11-ki wyraźnie, znaczy się optycznie – wizualnie spoważniały. Powodem jest zmiana dotychczasowych – porcelanowych i zarazem białych przetworników nisko i nisko-średniotonowych na ich aluminiowe nisko i nadal porcelanowe średnio-tonowe, lecz przy okazji czernione odpowiedniki niezmiennie zamawiane według własnej specyfikacji w Accutonie. Mniej oczywistym, bo niewidocznym gołym okiem modyfikacjom poddano również diamentowe 20 mm wysokotonowce i 50 mm średniotonowce. Nadal jednak mamy do czynienia z trzymodułowymi, czterodrożnymi i bezdyskusyjnie potężnymi, podłogowcami o liropodobnym przekroju poprzecznym, w których pomiędzy górną i dolną sekcją niskotonową wkomponowano odrębną sekcję wysoko-średniotonową. Zbudowane z pokrytych lakierem fortepianowym wręg korpusy, również nie uniknęły „pierestrojki” obejmującej m.in. zmianę wytłumienia sekcji wysoko-średniotonowej) oraz 35 kg aluminiowe stopy, które opcjonalnie można doposażyć w LED-owy system MusicLight i/lub VU meter obsługiwany z poziomu dedykowanej (premiera na początku 2022 r.) smartfonom aplikacji „Gauder Akustik App”. Nowe przetworniki Accutona, oraz odświeżenie portfolio będącego głównym dostawcą kondensatorów Mundorfa, pociągnęły za sobą modyfikacje zwrotnic, które choć utrzymały ponad 60 dB /oktawę stromość zboczy, mogą pochwalić się zaimplementowanymi filtrami o nieco innej, aniżeli wcześniej charakterystyce.
Na szczątkowej ścianie tylnej, tuż przy podstawach, wygospodarowano miejsce na zdublowane, będące ukłonem w stronę miłośników bi-wiringu/ampingu, terminale WBT 0703 NextGen a tuż nad nimi niewielką „centralkę” umożliwiającą drobne, raptem 1,5dB korekty skrajów pasma. Jeśli natomiast chodzi o jakieś bardziej szczegółowe technikalia, to pół żartem, pół serio można byłoby stwierdzić, że dr.Gauder w przypadku swoich flagowców okazał się nad wyraz szczodry i wylewny, gdyż jeszcze do niedawna klasyczny zwrot, iż jego kolumny charakteryzuje „akceptowalna impedancja i wystarczająca skuteczność” zastąpiła informacja o konkretnej, w tym wypadku 4Ω obciążeniu jakie stanowią postawne Niemki dla próbującej je prawidłowo wysterować amplifikacji. Z niuansów może nie tyle rzucających się w oczy, co możliwych do wychwycenia przy bardziej wnikliwej analizie warto wspomnieć, iż zarówno górne, jak i dolne moduły basowe są wentylowane, natomiast sekcje średnio-wysokotonowe otrzymały obudowy zamknięte.

Śmiało można uznać, iż do finalnego spotkania, stanowiącego niejako zwieńczenie naszej przygody z topowymi Gauderami przygotowywaliśmy się niespiesznie i małymi kroczkami rzucając na nie mniej, bądź bardziej (nie)zobowiązująco uchem czy to podczas ich radiowych – 3-kowych (z okazji reedycji „The Wall” Pink Floyd, która miała miejsce 28 lutego 2012r. w Studiu Polskiego Radia im. Agnieszki Osieckiej), jeszcze pod banderą Isophona, monachijskich – wystawowych, czy też salonowych (m.in. w związku z otwarciem nowej siedziby RCM-u) prezentacji. To wszystko było jednak li tylko lizaniem cukierka przez szybę i ślizganiem się po tafli zamarzniętego jeziora bez większych szans na krytyczną ocenę tego, co znajduje się kilka – kilkanaście centymetrów głębiej. Całe szczęście dzięki nader poważnemu zaangażowaniu logistycznemu (polecam uwadze sesję dokumentującą unboxing) katowickiego dystrybutora dostąpiliśmy zaszczytu, bo to właśnie w takich kategoriach goszczenie 11-ek wypadałoby rozpatrywać, przyjęcia ich pod nasz dach. I powyższy zwrot wcale nie wynika z jakiejś kurtuazji, wzajemnych sympatii i innych pozamerytorycznych czynników, lecz z twardych faktów. Jakby nie patrzeć to w końcu flagowce, czyli sytuacja poniekąd analogiczna do naszych dotychczasowych długoterminowych „randek” z Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, „świętą trójcą” Dynaudio (Evidence Master, Consequence Ultimate Edition i Confidence 60), Gryphon Audio Trident II (o Kodo do czasu awansu do ligi dworków i pałaców, w jakiej „chodzi” obecny prezes Orlenu można zapomnieć) , czy Trenner & Friedl Duke z tą tylko różnicą, że na pi razy oko … dwukrotnie wyższym pułapie cenowym. Niby pieniądze nie grają, jednak jeśli przekraczamy magiczną granicę … miliona PLN, to sami Państwo rozumiecie, że po pierwsze oczekiwania szybują na równi z zasięgiem rakiety New Shepard Blue Origin, której zaledwie kilka dni temu udało się zbliżyć do linii Kármána z Williamem Shatnerem (aka Jamesem T. Kirkiem – kapitanem statku Enterprise NCC-1701A) a po drugie, z nader oczywistych względów, diametralnie zmienia się nasza optyka. Krótko mówiąc cała ta sytuacja bynajmniej nie oznacza słuchania na klęczkach i niemego, bezkrytycznego zachwytu, lecz wręcz przeciwnie – zwolnienie wszelkich hamulców nawet najbardziej wyuzdanych (oczywiście sonicznych) oczekiwań, czyli coś na kształt pojedynku, gdzie nie ma mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej, czy też braniu jeńców i to pojedynku, przy którym KSW, czy nawet Gromda to niemalże zajęcia z rytmiki dla przedszkolaków.
I wiecie Państwo co? Okazało się, że była to bardzo krótka walka, gdyż 11-ki wygrywają i to przez KO w pierwszych sekundach. Ot tak, po prostu. Rozlegają się pierwsze dźwięki, dostajemy strzał centralnie między oczy i ktoś gasi nam światło. A kiedy dochodzimy do siebie okazuje się, że obudziliśmy się w zupełnie nowej, lepszej rzeczywistości. Czy są to mityczne Pola Elizejskie, czy zarezerwowana dla poległych w chwale wojowników Walhalla wydaje się zupełnie nieistotne, gdyż jest bosko. Skoro bowiem realizm „Black Market Enlightenment” Antimatter z powodzeniem dorównywał „wykonowi” na żywo, jaki raczył był nam zaserwować Mick Moss pojawiając się w ramach suportu rodzimego Riverside podczas ostatniej, jubileuszowej trasy koncertowej (m.in. na deskach Letniej Sceny Progresji), to znaczy, że cytując klasyka „wiedz, że coś się dzieje”. Serio, serio – to była dokładnie taka sama namacalność, dynamika i absorpcja dźwięków nie tylko jedynie nausznie, lecz każdą cząstką ciała. Co ciekawe owa w pełni definiowalna „fizyczność” dźwięku była permanentna, czyli nie pojawiała się li tylko przy stricte koncertowych poziomach głośności, lecz również i przy zdecydowanie bardziej akceptowalnych, cywilizowanych dawkach generowanych przez Gaudery decybeli. Nie powiem, że czegoś podobnego jeszcze nie dane mi było doświadczyć, gdyż było, jednak zaledwie kilkukrotnie i to wyłącznie z pomocą z pietyzmem przygotowywanych na potrzeby monachijskiego High Endu systemów Silbatone Acoustics z odrestaurowanymi kinowymi głośnikami tubowymi Western Electric. Tam też zrobienie zdjęcia na długim czasie (ze statywu) graniczyło z cudem, gdyż generowane przez ww. set ciśnienie akustyczne i drgania nader skutecznie owe zadanie uniemożliwiały. Wokal Micka był mocny, głęboki i tak realistyczny, że po każdym utworze aż chciało się go zapytać, czy nie miałby ochoty przepłukać gardła jakimś pełnoletnim destylatem pochodzącym z Islay, bądź innego malowniczego zakątka Szkocji lub Irlandii. A właśnie, doznania koncertowe … Począwszy od kameralnego „Live & Unplugged At The Tennessee Theatre” 10 Years, poprzez nieco bardziej zelektryfikowane „Almost Unplugged” Europe, na iście epickim „Pulse” Pink Floyd skończywszy ani razu nie udało mi się Gauderów przyłapać na chociażby najmniejszej próbie odpuszczenia sobie jakiegoś, nawet drugo-, czy trzecioplanowego detalu, uproszczeniu wieloplanowości, czy choćby dyskretnemu osłabianiu znaczenia tak koniecznego do odwzorowania właściwej holografii orientacji źródeł pozornych w osi pionowej. I tu zmuszony jestem po raz kolejny skomplementować niemieckie kolumny, gdyż pomimo swoich nader absorbujących gabarytów ww. źródła pozorne kreowały zgodnie z ich rzeczywistym rozmiarem – bez jakże częstego u podobnych rozmiarów konkurencji ich sztucznego nadmuchiwania. Niby duży może więcej, jednak bez przesady, gdyż włączając „Same Girl” Youn Sun Nah oczekujemy, z resztą zgodnie z rzeczywistością, drobnej Koreanki a nie ponad 180 cm Floor Jansen. I dokładnie tak samo na odwrót, gdyż włączając „Decades: Live in Buenos Aires” Nightwish mocno bym się zdziwił słysząc głos ww. wokalistki obniżony nie o oktawę, lecz o kilka … dziesiąt (20-30?) centymetrów.
Ma być jeszcze mocniej i ciężej? Proszę bardzo. Na playliście ląduje „Submission For Liberty” australijskiej formacji 4 ARM a zaraz po nim meldują się sąsiedzi z Nowej Zelandii, czyli Alien Weaponry z najnowszym materiałem „Tangaroa”. Tak, tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że ani repertuar, ani tym bardziej jego jakość realizacji nie wydają się przystawać do klasy testowanych przez nas kolumn. Skoro jednak założyliśmy, że nie powinno być tu miejsca na jakiekolwiek kompromisy, to oprócz muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej a poza tym dopieszczonej na każdym etapie post-procesu i takiej ognistej strawy nie mogłem pominąć. Efekt? Niby dość spodziewany lecz na swój sposób zaskakujący. Chodzi bowiem o to, iż o ile graniczące z dwuwymiarowością spłaszczenie prezentacji było bezdyskusyjne, to ładunek energetyczny bynajmniej nie uległ osłabieniu, więc wspomagane ekstatycznymi blastami ogniste riffy z niezwykłą zajadłością smagały nasze umęczone zmysły. Doszło nawet do tego, że Jacek zaczął żartować, czy przypadkiem z premedytacją nie sięgam po albumy, które niemalże zawsze i wszędzie brzmią źle, by koniec końców ogłosić z dziką satysfakcją, że i Gaudery na nich poległy. Nic z tego moi Państwo, bowiem 11-ki dokonały wydawać by się mogło niemożliwego. Otóż w swym niedoścignionym realizmie doszły do tego, że owa siermiężność i garażowa granulacja zamiast degradować i oddalać reprodukowany materiał od wzorca dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie poprzez podkreślenie tegoż garażowego rodowodu pozwoliły słuchaczom poczuć klimat wypełnionej krzykiem i wyciem rzężących gitar sesji. Cud? Niekoniecznie, wyłącznie kawał dobrzej inżynierskiej roboty, dzięki której zamiast autorskiej i nie zawsze, bądź wręcz nigdy, niekoniecznie zgodnej, przede wszystkim z zamysłem twórcy a niejako przy okazji też z naszym gustem interpretacji otrzymujemy absolutnie genialną i prawdziwą w swej transparentności reprodukcję.
Niejako na deser zostawiłem elektronikę, jednak z wrodzoną złośliwością zamiast czegoś mainstreamowego wybrałem nad wyraz trudny do zaszufladkowania album „Dreamer” Susumu Yokota pozornie tylko oscylujący wokół szeroko rozumianego ambientu. O ile jednak przykładowo „Animiam of the Airy” za taki można uznać, to już „Double Spot Image” wrzuca nas w sam środek procesji z rozbrzmiewającymi wokół kościelnymi dzwonami i całym dobrodziejstwem inwentarza a z kolei „Quiet Room” serwuje nam iście orientalno-transcendentalne misterium na pograniczu transu i narkotycznej maligny. Wrażenia przestrzenne okazały się iście zjawiskowe a ponad dwumetrowe niemieckie kolosy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ulegały samoistnej „monitorowej” dematerializacji, co do tej pory, jeśli rozmawiamy o topowych konstrukcjach podłogowych, udało mi się zaobserwować w takiej skali realizmu bodajże jedynie w przypadku smukłych Raidho TD4.8. Krótko mówiąc totalne pomieszanie z poplątaniem i szalona karuzela niezwykle zróżnicowanych smaków, kolorów i zapachów wzbogacona trudnym do przewidzenia instrumentarium, co raczej nie wróży dobrze spójności przekazu. Tymczasem Berliny nie tylko świetnie odnajdywały się w tym galimatiasie, lecz ze stoickim spokojem, zachowując pełną koherencję raz po razie serwując nam kolejną wykwintną potrawę kuchni fusion.

Czy Gauder Akustik Berlina RC11 Black Edition są najlepszymi kolumnami na świecie nie mam bladego pojęcia. Takowej wiedzy – wynikającej z przesłuchania w kontrolowanych warunkach owego trudnego do wyobrażenia sobie wolumenu, również nie posiadam. Jednak na chwilę obecną i bazując na oscylującym w okolicach ćwierćwiecza audiofilskim doświadczeniu z pełną odpowiedzialnością własnych słów śmiem twierdzić, że jeszcze nigdy nie słyszałem tak genialnych kolumn, jak właśnie najnowsza odsłona 11-ek. Oferują bowiem rozmach Avantgarde Acoustic Trio Luxury Edition 26, swobodę Gryphon Audio Trident II i wyrafinowanie Dynaudio Consequence Ultimate Edition , jednak nie osobno a naraz. Ot taka audiofilska kumulacja wszystkiego, co do tej pory było „naj” i stworzenie z owych referencyjnych zalet niedoścignionego wzorca – ucieleśnienia absolutnego ideału. Czy coś bym w nich zmienił? Nic. Czy poleciłbym je każdemu? Niekoniecznie, chyba, że każdy z Państwa dysponuje nieprzebranymi zasobami wolnego – dedykowanego wiadomemu hobby czasu i … stosownie wytrzymałymi stropami, gdyż ich obecność staje się na tyle absorbująca i uzależniająca, że większość pilnych zadań zostaje przesunięta na bliżej nieokreśloną przyszłość a z racji, iż ważące blisko ćwierć tony (sztuka) Gaudery zajmują niespełna po pół metra kwadratowego powierzchni np. domostwa wykonane w technice szkieletowej mogłyby nie znieść ich obecności zbyt dobrze. Kwestie finansowe dyplomatycznie przemilczę, niemniej jednak zarówno Państwu, jak i sobie życzyłbym, abyśmy mogli zakup flagowych Gauderów, nawet czysto hipotetycznie i dla samego sportu, brać pod uwagę.

Marcin Olszewski

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa

Dystrybucja: RCM
Ceny
Berlina RC 11 Black Edition: 219 998 €
Big Foot: 17 000 €
MusicLight: 3 400 €
VU meter: 3 400 €

Dane techniczne
Konstrukcja: 4-drożna
Impedancja: 4Ω
Moc znamionowa: 970W
Zastosowane przetworniki:
Głośnik niskotonowy: 4 x 222 mm aluminiowy
Głośnik średnio-niskotonowy: 1 x 173 mm ceramiczny
Głośnik średniotonowy: 1 x 50 mm diamentowy
Głośnik wysokotonowy: 1 x 20 mm diamentowy
Częstotliwość podziału: 150 / 1000 / 6000 Hz
Wymiary (W x S x G): 202 x 34 x 72 cm
Waga: 230 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

David Laboga Custom Audio Ruby Ethernet
artykuł opublikowany / article published in Polish
artykuł opublikowany w wersji anglojęzycznej / article published in English

Szalenie cieszy nas fakt, iż rodzime manufaktury bez większych skrupułów zapuszczają się w iście high-endowe rejony i co już dawno przestało nas dziwić, choć powodem do radości jest już średnim (nie tyle z racji powodzenia za oceanem, co chimeryczności polskiego rynku), swoją ofertę kierują głównie ku zagranicznemu odbiorcy. Nie inaczej sprawy się mają w przypadku wrocławskiego David Laboga Custom Audio, z którego to portfolio otrzymaliśmy na testy topowy interkonekt Ruby Ethernet.

cdn. …

  1. Soundrebels.com
  2. >

Classé Audio Delta Stereo

Link do zapowiedzi: Classé Audio Delta Stereo

Opinia 1

O iście mitologicznym, niczym Feniks z popiołów, odrodzeniu kanadyjskiego Classé Audio wspominaliśmy zarówno w relacji z monachijskiego High Endu w 2019 r., jak i we wstępniaku zeszłorocznej recenzji topowej, dzielonej amplifikacji Delta Pre & Delta Mono, dlatego też zwyczajowy rys historyczny i firmową genealogię śmiało możemy sobie odpuścić. Nie dość bowiem, że w tzw. międzyczasie nic zarówno w temacie właścicielskim (marka nadal należy do Sound United), jak i zawartości portfolio się nie zmieniło. Skoro jednak po raz kolejny zainteresowaliśmy się flagową i jak na razie jedyną serią Delta, to coś musi być na rzeczy. I tak też jest w istocie, gdyż chcąc w ramach zapełniania białych plam i dążąc do wzorowego porządku w papierach postanowiliśmy pochylić się nad pomijaną do tej pory „sierotką”. Jednak idąc nieco na łatwiznę i niejako już na wstępie eliminując ewentualne dylematy, tym razem pozwoliliśmy sobie na ograniczenie zmiennych do minimum i na redakcyjny tapet wzięliśmy samą, czyli bez dedykowanego przedwzmacniacza, stereofoniczną końcówkę mocy Classé Audio Delta Stereo.

Pod względem aparycji dzisiejszego gościa już pierwszy rzut oka starczy, by mieć absolutną pewność, że mamy do czynienia zarówno z Classé , jak i rodzeństwem ww. Delta Pre & Delta Mono. Potężny, utrzymany w satynowej tytanowej szarości obły korpus en face prezentuje się nad wyraz imponująco. Patrząc od lewej napotkamy niewielki przycisk włącznika z centralnie umieszczoną diodą informującą o statusie pracy urządzenia, znaną z monobloków ramkę z żaluzjami chroniącymi wlot powietrza układu chłodzenia i okno z tym razem, z racji pełnionej funkcji, dwoma podświetlanymi na biało wskaźnikami wychyłowymi VU. Co ciekawe owe „wycieraczki” nie pełnią jedynie roli dekoracyjnej prezentując mniej, bądź bardziej precyzyjne wskazania, lecz są de facto w swej pracy zaskakująco wiarygodne. Okazuje się bowiem, iż system nimi sterujący jest nad wyraz rozbudowany i galwanicznie odseparowany od właściwej sekcji sygnałowej. W dodatku sygnał konwertowany jest, w celu jak największej precyzji, do postaci cyfrowej by przeskalować go na potrzeby zastosowanej skali logarytmicznej a następnie z powrotem transformowany do postaci analogowej, by prezentować stosowne wskazania w watach i decybelach dla obciążenia 8Ω. Z premedytacją nie pisałem, znaczy się nie używałem zwrotu „płyta czołowa”, gdyż w Delcie Stereo ¾ połaci pionowych, czyli front i ściany boczne, tworzy wygięty w klasyczne „U” masywny płat aluminium. W związku z powyższym próżno szukać tu groźnie nastroszonych piór radiatorów spodziewanych przy deklarowanej przez producenta, budzącej respekt mocy 250W/8Ω (pierwsze 12.5W oddawane jest w czystej klasie A). Co prawda płyta górna posiada wzdłuż bocznych krawędzi stosowne nacięcia, jednak to tylko dodatek do głównego systemu chłodzenia, którego serce poznamy zaglądając na zaplecze, czyli zerkając na ścianę tylną. To właśnie tam zamontowano osłonę ujścia firmowego – aktywnego systemu ICTunnel, w którym cyrkulację powietrza wymusza ukryty wewnątrz (tuż za frontowymi żaluzjami), sterowany mikroprocesorem analizującym dane z czujników temperatury i … ciśnienia (!!!), solidny wentylator łopatkowy. Oprócz niego za oko łapią świetne podwójne terminale głośnikowe Furutecha ze sprzęgłem i pochodzące od tego samego dostawcy wejściowe gniazda RCA. Z kolei XLR-y pochodzą od Neutrika.
Uwagę zwraca nad wyraz rozbudowana sekcja przyłączy komunikacyjnych obejmująca zarówno interfejsy diagnostyczno-update’owe (Ethernet i USB-host), jak i RS232, dwa firmowe CAN BUS i zdublowane gniazda triggerów. Dość niekonwencjonalnie, gdyż tuż przy górnej krawędzi umiejscowiono z kolei gniazdo zasilające, co z jednej strony ułatwia podłączenie przewodu, gdy stoimy z przodu wzmacniacza, jednak z drugiej powoduje niezbyt mile widziane naprężenia, szczególnie gdy zamiast wiotkiej i tak po prawdzie zupełnie nieprzystającej, żeby nie powiedzieć dosadniej, do klasy Classé „komputerowej” sieciówki (przy  okazji Kanadyjczycy polecają wyroby DR Acoustics) użyjemy solidnego „audiofilskiego” przewodu zasilającego (daleko nie szukając Argento Audio Flow Master Reference Extreme Power) . Niby nic nie stoi na przeszkodzie, by „ratować” się np. furutechowskim Boosterem, jednak z tego co mi wiadomo Kanadyjczycy owego akcesorium sami z siebie i w dodatku za darmo nie dokładają, więc szykuje się kolejny, niekoniecznie zaplanowany wydatek. Całość posadowiono na czterech antywibracyjnych stopkach wykonanych z autorskiego tworzywa Navcom (Noise and Vibration Control Material), będącego mieszanką m.in. gumy, sorbotanu i silikonu.
Co ciekawe, przy dokładnie takich samych jak monobloki gabarytach, czyli nader absorbujących 44,4 cm szerokości, blisko półmetrowej (49,2 cm) głębokości i 22,2cm wysokości końcówka stereo od monosów jest o 2,2kg jest cięższa osiągając 46,4 kg, więc o ile w pojedynkę jej logistykę da się od biedy ogarnąć, to bazując na osobistych i nad wyraz traumatycznych dla mojego kręgosłupa doznaniach szczerze takowe działania odradzam.
Zapuszczając żurawia do trzewi z pewnością najbardziej zawiedzeni poczują się miłośnicy minimalistycznych i pełnych audiofilskiego powietrza przestrzeni. Zasilanie, z potężnym transformatorem toroidalnym, mogącym pochwalić się ponad kilometrowym (!!!) uzwojeniem i mocą 2700 VA w roli głównej, od sekcji sygnałowej rozplanowanej wokół ww. ICTunnel-u oddzielono pionową przegrodą. W stopniu wyjściowym pracują 32 tranzystory o których dobrostan energetyczny dba bateria dwudziestu dwóch kondensatorów Mundorfa o łącznej pojemności … 215 000 µF.

Od testu topowego 2+1 minęło ponad półtora roku, trochę wody w Wiśle upłynęło a z racji zauważalnie mniejszego zapotrzebowania na konieczną na sensowne rozstawienie (budowanie „wieży” nawet nie wchodziło wtenczas w rachubę) przestrzeń Classé Audio Delta Stereo bez większych problemów (ból pleców już dawno wpisałem na listę akceptowalnych skutków ubocznych naszego hobby) koniec końców wylądował w moim systemie, więc najwyższa pora na jak zwykle subiektywny opis własnych wrażeń nausznych. I tu niejako od progu spotkała mnie pewna niespodzianka, gdyż o ile podczas poprzednich odsłuchów Delt sprawa podziału władzy wydawała się jasna jak słońce – przedwzmacniacz bierze na klatę kwestie związane z analitycznością i rozdzielczością, z kolei monosy to już niepodzielni władcy iście hollywoodzkiej spektakularności, potęgi, mocy i soczystych barw, co summa summarum owocowało świetną komunikatywnością i zarazem operującą po nieco ocieplonej, jednakże zbliżonej do neutralności równowagą tonalną w starym, dobrym, amerykańskim stylu. Okazało się bowiem, iż po troskliwej akomodacji i pełnym wygrzaniu Stereo gra zaskakująco liniowo i finezyjnie zarazem. Daleki jest od epatowania posiadaną mocą, czy prób ingerencji w amplifikowany materiał a samo, poniekąd w oczywisty sposób spodziewane, ocieplenie dotyczy w lwiej części li tylko … temperatury w pokoju odsłuchowym. Serio, serio, bowiem tytułowa końcówka ze stoickim spokojem, acz nieprzerwanie dmuchając (szum powietrza jest słyszalny, acz zupełnie nieabsorbujący już z dystansu 2m) zauważalnie ciepłym powietrzem w nogę mojego dyżurnego stolika Rogoz Audio 4SM sprawiała, iż po kilku – kilkunastogodzinnej sesji, ów audiofilski mebel charakteryzował się zauważalną gorączką. Z kolei samo, oferowane przez kanadyjski nomen omen piec brzmienie z pokładów owego ocieplenia korzystało nad wyraz oszczędnie. Nie oznacza to bynajmniej, iż operowało wokół umownego chłodu i pochodnej mu bezdusznej analityczności, gdyż było od nich szalenie dalekie, jednak do będącej dominantą sygnatury Classé nawet nie tyle neutralności, co naturalności musiałem się chwilę przyzwyczajać. Ot taki drobny dysonans pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistością. Niby nic nowego a jednak człowiek potrafi dać się zaskoczyć. Całe szczęście brak pośpiechu, wiszącego nad głowa niczym miecz Damoklesa deadline’u pozwolił mi nie tylko na oswojenie się z takim status quo, co wręcz od niego uzależnienie i pełną akceptację. Chodzi bowiem o to, że Delta Stereo nie uśrednia, nie spłyca i nie „normalizuje” reprodukowanego – wzmacnianego sygnału poprzez przycinanie i przypiłowanie wszelkich elementów wybijających poza średnią akcentów. Robi za to coś diametralnie innego – winduje każdą ze składowych spektaklu muzycznego na możliwe do osiągnięcia ekstremum. Dzięki temu owa spójność i liniowość co prawda mają charakter horyzontalny, jest ich poziom zawieszony jest na iście stratosferycznym pułapie, w związku z powyższym nie ma co w pierwszej chwili za ucho złapać i przykuć uwagi, gdyż wszystko już jest na przysłowiowego maxa. Pomimo tak, przynajmniej od strony technologicznej, wyżyłowania nie słychać, czy wręcz nie czuć nawet najmniejszych oznak wyczynowości i wysilenia, gdyż nawet na niezwykle wymagającym repertuarze, jak daleko nie szukając mroczny i niepokojący soundtrack „Sicario” oraz utrzymany w podobnym klimacie „Arrival” – oba autorstwa Jóhanna Jóhannssona, podskórna nerwowość wynikała li tylko z zamysłu kompozytora i nader umiejętnie zastosowanego instrumentarium i innych środków artystycznego wyrazu, aniżeli chęci zabłyśnięcia kanadyjskiej amplifikacji, która cały czas zachowywała stoicki spokój. Jeśli jednak pozostaniemy w równie mrocznych okolicznościach przyrody a na playliście wyląduje kolejna ścieżka dźwiękowa, czyli klasyczny, pełen zjawiskowych orkiestracji „The Omen” autorstwa Jerryego Goldsmitha z łatwością obudzimy w Delcie Stereo prawdziwą bestię zdolną oddać zarówno potęgę bezpardonowego tutti („The Dogs Attack”) , jak i lirycznego marzyciela zachwycającego eterycznością partii harfy misternie oplecionej brzmieniem smyczków („The New Ambassador”). Gradacja planów, czy też zdolność dopasowania rozmiarów sceny do liczności aparatu wykonawczego również nie podlegały dyskusji, więc zamiast dzielić włos na cztery i szukać problemów tam, gdzie ich nie ma śmiało możemy przejść dalej.
Z kolei z pozoru niezobowiązujące, miękkie, czy wręcz nieco pluszowe, prowadzenie najniższych składowych bynajmniej wcale takie nie jest. Proszę tylko rzucić uchem na „III” Badbadnotgood, bądź nasz dyżurny „Khmer”, by móc autorytatywnie stwierdzić, iż zróżnicowanie i konturowość, o timingu basu nawet nie wspominając jest wzorcowe. A że przyjmujemy je jako oczywistą oczywistość wychodząc z założenia, że tak być powinno i przestajemy zwracać na ów aspekt większą uwagę, to już zupełnie inna inszość. Wystarczy jednak zmienić amplifikację na coś innego i owa oczywistość taką oczywistością być przestaje. Piszę to z pełną świadomością ewentualnych konsekwencji, gdyż nawet mój dyżurny Bryston 4B³, który jest nad wyraz prawdomówną końcówką okazał się mieć w ww. materii co nieco za uszami, gdyż choć kontury definiował wybornie i z iście laserową precyzją, to już pod względem naturalności i realizmu wypełnienia – sugestywności tkanki rad, nie rad musiał uznać wyższość Classé.
Pod względem kompatybilności śmiało można uznać, iż tytułowa końcówka nie wykazuje praktycznie żadnych własnych preferencji, oczywiście pomijając te jakościowe, bo do poprawiania i maskowania błędów innych nadaje się średnio. Potwierdziło to nader liczne grono towarzyszące obejmujące zarówno goszczące u mnie ostatnimi czasy wielofunkcyjne kombajny w stylu Moona 390 i Meitnera MA3 na dyżurnym Ayonie CD-35 (Preamp + Signature) skończywszy. Za każdym razem Classé dyskretnie usuwał się w cień pozwalając z łatwością ocenić możliwości pojawiającego się tak przed nią, jak i za nią towarzystwa. Jedyne, co jednak mógłbym zasugerować, to o ile jest tylko możliwość wybór wejść zbalansowanych zapewniających lepszą rozdzielczość i timing nawet przy niskich poziomach głośności, co z pewnością docenią miłośnicy wieczorno-nocnych odsłuchów.

Classé Audio Delta Stereo to wzmacniacz pod każdym względem kompletny i skończony. Niczego mu nie brakuje a zarazem do niczego, czym nie jest on sam nie aspiruje. Skoro ma wzmacniać, to właśnie to robi i robi wybornie – z właściwym sobie wyrafinowaniem i trudnym do przecenienia taktem. Jeśli jednak szukacie Państwo ciągłej adrenaliny i ekstremalnych emocji zawsze i wszędzie a nie będzie ich na reprodukowanym materiale, to Delta Stereo sam z siebie ich nie wyczaruje. Z drugiej jednak strony nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, by w jakiejkolwiek sytuacji owe emocje Classé tonował i limitował, więc pretensje o taką a nie inną prezentację włączonego albumu sugeruję kierować pod inny, aniżeli ten w Montréalu adres.

Marcin Olszewski

System wykorzystany podczas testu
– CD/DAC: Ayon CD-35 (Preamp + Signature) + Finite Elemente Cerabase compact
– DAC/Preamp: Meitner Audio MA3; Moon 390
– Odtwarzacz plików: Lumin U1 Mini + I-O Data Soundgenic HDL-RA4TB
– Selektor źródeł cyfrowych: Audio Authority 1177
– Gramofon: Kuzma Stabi S + Kuzma Stogi + Dynavector DV-10X5
– Przedwzmacniacz gramofonowy: Tellurium Q Iridium MM/MC Phono Pre Amp
– Końcówka mocy: Bryston 4B³ + Graphite Audio IC-35 Isolation Cones
– Wzmacniacz zintegrowany: Pathos Inpol² MkII
– Kolumny: Dynaudio Contour 30 + podkładki Acoustic Revive SPU-8 + kwarcowe platformy Base Audio
– IC RCA: Tellurium Q Silver Diamond
– IC XLR: Organic Audio; Vermöuth Audio Reference; Acrolink 7N-A2070 Leggenda
– IC cyfrowe: Fadel art DigiLitz; Harmonic Technology Cyberlink Copper; Apogee Wyde Eye; Monster Cable Interlink LightSpeed 200
– Kable USB: Wireworld Starlight; Goldenote Firenze Silver; Fidata HFU2; Vermöuth Audio Reference USB
– Kable głośnikowe: Signal Projects Hydra; Vermöuth Audio Reference Loudspeaker Cable; Synergistic Research Galileo SX SC
– Kable zasilające: Furutech FP-3TS762 / FI-28R / FI-E38R; Organic Audio Power + Furutech CF-080 Damping Ring; Acoustic Zen Gargantua II; Furutech Nanoflux Power NCF
– Listwa zasilająca: Furutech e-TP60ER + Furutech FP-3TS762 / Fi-50 NCF(R) /FI-50M NCF(R)
– Gniazdo zasilające ścienne: Furutech FT-SWS(R)
– Platforma antywibracyjna: Franc Audio Accessories Wood Block Slim Platform
– Switch: Silent Angel Bonn N8 + nóżki Silent Angel S28 + zasilacz Silent Angel Forester F1 + Luna Cables Gris DC
– Przewody ethernet: Neyton CAT7+; Audiomica Laboratory Anort Consequence, Artoc Ultra Reference, Arago Excellence; Furutech LAN-8 NCF
– Stolik: Rogoz Audio 4SM
– Panele akustyczne: Vicoustic Flat Panel VM

Opinia 2

Mniemam, iż wszyscy dobrze zdajemy sobie sprawę, na czym polega proza życia. I bez znaczenia czy rozprawiamy o typowo ludzkiej egzystencji każdego osobnika homo sapiens, czy jego bytów około-biznesowych, gdyż temat w obydwu przypadkach zamyka się praktycznie w dwóch stanach, czyli tak zwanego wzlotu lub upadku. Owszem, ktoś może powiedzieć, że w pewien sposób w danej czasoprzestrzeni dryfuje bez większych zmian, jednak patrząc na taki status quo z perspektywy nieubłaganego postępu ludzkości, tak naprawdę zwyczajnie się cofa, a co za tym idzie, kroczy ku powolnej degradacji. Do czego piję tym wywodem? Oczywiście wielbiciele marki będącej bohaterem dzisiejszego spotkania doskonale wiedzą, że do niej. Ta po ostatnich zawirowaniach zakończonych chwilowym upadkiem – z przerwaniem produkcji włącznie – jakieś trzy lata temu, niczym Feniks powstała z popiołów ze zdwojoną siłą. Jaką? To jest pytanie trochę nie na miejscu. Przecież pierwsze jaskółki na naszym portalu już się pojawiły. I to nie byle jakie, gdyż poznawanie najnowszej oferty Classé Audio po zmianach na szczycie władzy rozpoczęliśmy od wysokiego „c” w postaci dzielonego zestawu Delta Pre & Delta Mono. A, że wspomniane spotkanie okazało się nader intrygujące sonicznie, do tego marka zdaje się swobodnie brylować w naszej świadomości, tym razem dzięki działaniom warszawskiego Horna udało nam się pozyskać na test stojącą oczko niżej w hierarchii od wspomnianej dzielonki stereofoniczną końcówkę mocy Classé Audio Delta Stereo.

Idąc tropem monofonicznych końcówek mocy, wersja stereofoniczna również osiąga spore gabaryty, co wespół z solidnym wypełnieniem trzewi natychmiast przykłada się na jej nietuzinkową wagę. Jeśli chodzi o aparycję, tę determinuje będący frontem i bokami zarazem, zaoblony w coś na kształt podkowy, na tle czerni reszty obudowy wykończony w grafitowym odcieniu, płat aluminium. Przyznam, że nawet jeśli nie oddają tego fotografie, w kontakcie bezpośrednim efekt wizualny jest wyśmienity. A to dopiero początek fajnych wzorniczych artefaktów, bowiem eliminując potencjalną monotonię jednak wysokiego i szerokiego awersu, patrząc od lewej strony producent zaaplikował na nim okrągły włącznik inicjujący pracę wzmacniacza, tuż obok niego, ale nadal lekko przesuniętą na lewą stronę od osi pionowej, czarną ażurową kratkę umożliwiającą cyrkulację powietrza zasysanego przez wewnętrzny wentylator oraz na prawej flance bardzo pożądane przez wielu z nas, dwa czarne podświetlane białym światłem – widniejący na zdjęciach błękit to efekt przekłamań soczewki aparatu fotograficznego – wyskalowane w decybelach wskaźniki wychyłowe. Patrząc na Deltę Stereo z lotu ptaka, z łatwością zauważamy zorientowane na bokach, wspomagające wentylację konstrukcji, dwa podłużne bloki poprzecznych nacięć. Zaś po dojściu do rewersu okazuje się, iż oprócz serii wejść pozwalających na konfigurację i serwisowanie końcówki, mamy do dyspozycji przełącznik automatycznej inicjacji stanu Standby, gniazdo bezpiecznika i zasilania, osłonięty kratką sporej wielkości wentylator chłodzący układy elektryczne, wejścia sygnału w standardzie RCA/XLR oraz zdublowany set terminali kolumnowych. Tak prezentującą się konstrukcję posadowiono na czterech, zmuszających nas do uwagi podczas procesu logistyki, niezbyt wysokich, dlatego powodujących lekkie przygniatanie opuszek stopach. Jednak proszę o spokój, gdyż przy odrobinie uwagi temat jest do ogarnięcia i w dodatku zazwyczaj robimy to raz i kwestie ustawienia uznajemy za zakończone.

Nie trzeba być detektywem, aby snuć bardzo prawdopodobne domysły o bliskich konotacjach dźwiękowych stereofonicznej końcówki ze stojącym oczko wyżej w portfolio marki zestawem dzielonym. Całkowite odejście od zaproponowanego przez monobloki sznytu brzmienia byłoby niezrozumiałe, czego naturalną koleją rzeczy producent nie forsował, a po procesie testowym jestem zdania, że nawet w wartościach bezwzględnych jakości dźwięku daleko od niego nie odszedł. Owszem, jedno-pudełkowe wzmocnienie miało mniejszą swobodę grania, a co za tym transparentność prezentacji, jednak nie był to jakikolwiek dramat, tylko świetna jakościowo w stosunku do różnic cenowych, konsekwencja innego budżetu. To nadal było nasycone, pełne energii z dobrą kontrolą niskich rejestrów i oddechem w górnym zakresie nawet nie malowanie, tylko pewnego rodzaju rysowanie świata muzyki. A rysowanie dlatego, iż dźwięk przez cały czas posiadał solidną krawędź, co bardzo lubię, gdyż pozwala pokazać najdrobniejsze niuanse ważnych dla mnie instrumentów typu kontrabas, czy nawet nie stopa perkusji, tylko czasem używane w jazzowych kompilacjach wielkie kotły. To wielu miłośnikom muzyki z uwagi na stronienie od tego rodzaju muzyki, może wydawać się zbędne, jeśli jednak zestaw umie sobie z takim ekstremum poradzić, zapewniam, że gdy takiemu delikwentowi pokazać na czym polega kontrola basu, nawet w swoim radosnym odznaczającym się średnim pakietem informacji repertuarze zauważyłby płynące z takich możliwości pozytywy.
Dobrym przykładem na potwierdzenie tej teorii była ostatnio mocno eksploatowana u mnie płyta Matsa Eilerstsena „And Then Comes The Night”. To z jednej strony kontemplacyjny, ale z drugiej niesamowicie wymagający materiał. Chodzi właśnie o odwzorowanie pracy wielkich membran, które w większości przypadków, niby zaznaczą swój byt w eterze, jednak przy zbyt zwiewnym potraktowaniu niskiego rejestru okazują się jedynie uderzeniem bez dalszej, wielobarwnej, trwającej prawie w nieskończoność feerii wybrzmień, natomiast w momencie problemów z utrzymaniem dolnego zakresu w ryzach lub braku jego rozdzielczości, zwyczajnie rozleją się po podłodze jako jeden wielki pomruk. A przecież rozprawiamy o zainicjowanej wielką powierzchnią membrany wibrującej fali dźwiękowej, a nie syntetycznym buczeniu. Na szczęście Classe dobrym osadzeniem w masie i barwie plus pewnego rodzaju oczekiwaną twardością dźwięku wspomniane przed momentem niuanse umiał fajnie pokazać, za co już na starcie zebrał u mnie spory pakiet plusów dodatnich.
Jednak nie samym bardziej lub mniej czytelnym dudnieniem człowiek żyje, dlatego jako kolejny ruch w transporcie CD wylądowała Diana Krall z materiałem „All For You”. Chodziło mi o weryfikację radzenia sobie z magią kobiecego głosu. Zbytnie stawianie na kontrolę dźwięku, czyli przywoływana twardość prezentacji czasem może przerodzić się w nieprzyjemną „kanciastość” – czytaj: techniczność – średnicy. Jak wiadomo, wszędzie potrzebny jest umiar, który i w tym przypadku okazał się być nieźle wdrożony w życie, gdyż może nie był to czar damskiego wokalu rodem z czystej klasy „A” stacjonującego u mnie Gryphona Mephisto, ale jak na dobrze kontrolowaną klasę „AB” zaskakująco soczysty z przyjemnymi dla ucha symptomami miękkości.
Na koniec zostawiłem sobie zderzenie tytułowego piecyka z mocnym rockiem spod znaku AC/DC „Highway To Hell”. Mam bardzo duży sentyment do tego krążka, gdyż był moim tak zwanym pierwszym razem z tego typu muzyką, dlatego jeśli coś w jego prezentacji kolokwialnie mówiąc, „nie pyknie”, staram się zrozumieć, gdzie konstruktor popełnił błąd. Owszem, czasem wynik prezentacji zależy od reszty niespecjalnie korespondującego ze sobą, bo testowo, czyli ryzykownie dobranego toru, jednak przez te kilka lat zabawy z wieloma urządzeniami nauczyłem się, jak interpretować nawet słabe odtworzenia tego materiału. Na szczęście nie musiałem zbytnio zagłębiać się w tym temacie, bowiem Kanadyjczyk swoim zapasem mocy na tyle swobodnie w dolnych zakresach i do tego wyraziście w górze radził sobie z monstrualnymi Gauderami Berlina RC-11 Black Edition, że nawet nie zauważyłem, gdy laser wrócił do stanu spoczynkowego. Atak, mocne gitarowe przebiegi i czasem w dobrym tego słowa znaczeniu wrzeszczący wokal nie pozostawiały złudzeń, to nie jest muzyka na spędzenie popołudnia w fotelowym letargu z lampką wina w ręku, tylko ładowanie akumulatorów przed kolejnym dniem zmagań z prozą życia. Jednak taki wydźwięk był możliwy jedynie dzięki przewijającym się przez ten test walorom Classé Delta Stereo, czyli potędze dolnego zakresu jako konsekwencja odpowiedniego bilansu masy i jego kontroli, właściwemu podaniu wrażliwej na soczystość średnicy dobrze napowietrzonemu górnemu zakresowi.

Jak wynika z mojego opisu, stereofoniczna końcówka kroczy drogą sekcji dzielonej serii Delta. Owszem, całość prezentacji jakościowo jest lekko uśredniona. Jednak jeśli potrafi świetnie zawiesić w eterze zmysłową Dianę Krall, znakomicie oddać istotę powstawania i trwania dźwięku po inicjacjach przez membrany wielkich bębnów, a także kiedy wybierzemy odpowiedni materiał, brutalnie, ale w pełni oczekiwanie i do tego fajnie jakościowo przyłożyć hard rockiem, ciężko jest obronić tezę, iż mamy do czynienia ze słabym urządzeniem. Komu dedykowałbym naszego bohatera? Być może zabrzmi to zbyt optymistycznie, jednak w pełni odpowiedzialnie za woje typy nie widzę najmniejszych przeciwwskazań dla nikogo. Powód? To po prostu jest dobrze skrojona brzmieniowo końcówka mocy, bez jakichkolwiek wycieczek typu: milusińskie dopalanie średnicy, czy pompowanie lotności wysokich tonów. Jest zwyczajnie równa, a przez to w pewien sposób uniwersalna. A to już pół konfiguracyjnego sukcesu.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami”, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa

Dystrybucja: Horn
Cena 64 999 PLN

Dane techniczne
Pasmo przenoszenia (-3dB, 50Ω): 1Hz – 650kHz
Moc wyjściowa (1kHz, 0.1% THD+N): 12.5W / 8Ω (w czystej klasie A); 2 x 250W / 8Ω; 2 x 500W / 4Ω; 2 x 350W / 2Ω
THD (500kHz, 25Vrms @ 4Ω/8Ω): <0.0016% @ 1kHz; <0.002% @ 10kHz; <0.003% @ 20kHz
THD (90kHz, 25Vrms @ 4Ω/8Ω): <0.0007% @ 1kHz; <0.001% @ 10kHz; <0.0025% @ 20kHz
Napięcie wyjściowe: 129Vp-p @ 8Ω; 138Vp-p bez obciążenia
Impedancja wejściowa (@1kHz): 82kΩ
Wzmocnienie: 29dB
Zniekształcenia intermodulacyjne: <0.004%
Odstęp sygnał/szum: 118dB
Przesłuch: 124dB (100Hz), 107dB (1kHz), 90dB (10kHz)
Prędkość narastania sygnału: 75V / μs
Impedancja wyjściowa: 0.009Ω (100Hz), 0.009Ω (1kHz), 0.012Ω (10kHz)
Współczynnik tłumienia: 850
Wymiary (S x G x W): 444 x 492 x 222 mm
Waga: 46.4 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Crosszone CZ-8A

Japońska firma Crosszone jest specjalistą od high-endowych słuchawek nausznych, wykorzystujących unikalną koncepcję reprodukcji dźwięku. Umożliwiają one bowiem odbiór muzyki ze swobodą lokalizacji źródeł pozornych na zewnątrz głowy – czyli dokładnie taką, jaką znamy ze słuchania za pośrednictwem stojących przed nami głośników. Ten efekt naturalnej przestrzeni otaczającej słuchacza jest uzyskany dzięki dwóm autorskim rozwiązaniom: rezonansowi akustycznemu ART (Acoustic Resonance Technology) oraz komorom opóźniającym ADC (Acoustic Delay Chambers). Powodują one powstawanie trzech osobnych fal akustycznych w każdym kanale: dwudrożny układ głośników odpowiedzialnych za dźwięk bezpośredni współpracuje z pojedynczym głośnikiem generującym sygnał z kanału przeciwnego. Dwie komory powietrzne przepuszczające bezpośrednie fale odbite oraz te w przeciwfazie, odpowiadają za powstanie optymalnego opóźnienia czasowego. Dźwięki płynące z komory „odwrotnej” i „odbitej” łączą się z bezpośrednimi pochodzącymi z głośników, co składa się na trójwymiarowe pole dźwiękowe z obszerną przestrzenią rozpościerającą się na zewnątrz głowy słuchacza.

CZ-8A to trzeci model w ofercie Crosszone. Podążają one ścieżką wytyczoną przez referencyjne CZ-1 i dużo tańsze CZ-10, skupiając się na udoskonaleniu koncepcji ART za pomocą ukształtowania czoła fali tak, by uniezależnić barwę dźwięku oraz rozpiętość wykreowanego obrazu przestrzennego od wielkości i kształtu małżowin usznych użytkownika. Jako że fal akustyczna ma w punkcie powstawania kształt kulisty, ulegający wraz z odległością stopniowemu wypłaszczeniu (tzw. „efekt płaskiej Ziemi”), im większy jest dystans od źródła, tym skuteczniej można określić jego kierunek i odległość. W przypadku słuchawek źródło dźwięku jest w bezpośredniej bliskości uszu i czoło fali dociera do nich w postaci kulistej. Żeby tego uniknąć, CZ-8A zastosowano soczewkę akustyczną Wave Front Control Guide, która opóźnia dźwięk, zmieniając kształt czoła fali i kreując bardzo skuteczną projekcję przestrzeni na zewnątrz głowy. Odwrotnie niż w dwóch poprzednich modeli, komora opóźniająca CZ-8 znajduje się nie na zewnątrz, ale wewnątrz aluminiowego korpusu słuchawek, zapewniającego dodatkowo ekranowanie głośników przed szumami elektromagnetycznymi.
Crosszone CZ-8 wyposażono w przetworniki dynamiczne o łącznej impedancji znamionowej 75 Ω i skuteczności 100 dB dla 1 mW. W każdym kanale pracuje głośnik niskotonowy o średnicy 40 mm i 23-mm średnio-wysokotonowy, wraz z dodatkowym 35-mm, promieniującym sygnał kanału przeciwnego. Każdy z tych przetworników ma membranę powlekaną berylem, zamocowaną na sztywnym mosiężnym pierścieniu pochłaniającym rezonanse. Zapewnia to spójną barwę dźwięku, a pasmo przenoszenia takiego układu rozciąga się od samej granicy słyszalności basu (20 Hz) aż do 40 kHz – daleko poza możliwości ludzkiego słuchu. Badania wykazały jednak, że tam gdzie zawodzą uszy, czyli powyżej 20 kHz, mózg ludzki dalej rejestruje i analizuje ultradźwięki wychwytywane przez układ kostny czaszki i nie tylko. Dźwięki te, czyli alikwoty, są odpowiedzialne m. in. za precyzję lokalizację źródeł dźwięku, co w przypadku koncepcji konstrukcyjnej wszystkich modeli słuchawek Crosszone ma niebagatelne znaczenie. W CZ-8A projektanci Crosszone przyjrzeli się także miękkim nausznikom, różnicując ich grubość na obwodzie, co w połączeniu z kształtem korpusu pozwala na doskonały komfort użytkowania bez kompromisu w zakresie niskich tonów.
Słuchawki Crosszone CZ-8A kosztują 7900 PLN. Nie musimy chyba dodawać, że zostały one zaprojektowane i wykonane w Japonii.

  1. Soundrebels.com
  2. >

Gryphon Audio Legato Legacy

Link do zapowiedzi: Gryphon Audio Legato Legacy XLR

Jak sugeruje datownik recenzji ukazujących się na naszych łamach, od ostatniego starcia z marką Gryphon Audio minęło już ponad półtora miesiąca. To z jednej strony stosunkowo niezbyt długo, jednak na tyle bezpiecznie, aby w naszych recenzenckich poczynaniach uniknąć odczucia przesytu marką. Tak tak, przesytu, gdyż jak wskazuje wyszukiwarka, w poznawaniu jej oferty jesteśmy bardzo konsekwentni. Na tyle ambitni, że chciał, nie chciał, krok po kroku zbliżamy się ku końcowi ramowego przeglądu portfolio Skandynawów. Konsekwencją takiego podejścia, po bardzo owocnych w ciekawe wnioski zabawach z amplifikacją w postaci dwóch stereofonicznych końcówek i jednej integry, flagowego przedwzmacniacza liniowego, drugich od góry w cenniku półaktywnych kolumn i najnowszego źródła, przyszedł czas na coś z działu analogowego. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdyby wybór padł na coś innego niż top oferty. Takim to sposobem po aprobacie naszego pomysłu przez łódzki Audiofast do naszej redakcji dotarł flagowy phonostage Gdyphon Audio Legato Legacy.

Tytułowy przedwzmacniacz gramofonowy krocząc drogą ogólnego pomysłu marki na znakomicie rozpoznawalny design, bazuje na wykończonym w czerni szczotkowanym aluminium oraz czernionym akrylu. Jeśli chodzi o gabaryty, te nie są jakoś szczególnie rozdmuchane, a rzekłbym nawet, że obydwa komponenty są stosunkowo kompaktowe. Komponenty, bowiem będąca dzisiejszą bohaterką, obsługująca wkładkę gramofonową sekcja jest składającą się z zasilacza i modułu logiki, konstrukcją dzieloną. Jednak proszę o spokój, gdyż firma idąc na przeciw wiernemu klientowi, w temacie zasilania opracowała pewien myk. Chodzi o to, że jeśli jesteście szczęśliwcami posiadającymi topowy przedwzmacniacz liniowy – Pandora, nie musicie dokupować dodatkowego zasilacza do phonostage’a, bowiem ten z liniówki ma w standardzie stosowne wyjścia zasilania, minimalizując u wiernego fana potencjalne koszty. Ja niestety takowego nie posiadałem, dlatego z Łodzi dotarł zestaw dwupudełkowy. Idąc za fotografiami są to płaskie korpusy z akrylowym czarnym frontem, w poprzek którego wkomponowano zorientowaną poziomo aluminiową belkę ze skrywającą jedynie mieniące się ciemną czerwienią logo marki, wykonaną jak główna połać awersu, również akrylową wstawką. Kierując nasz wzrok ku tyłowi, bardzo ważną, bo odwzorowaną strukturą obudowy jest informacja o w pełni zbalansowanym układzie dual mono pretendenta do laurów. To sugeruje nie tylko biegnący przez całą głębokość w centralnej części obudowy karbowany półwalec, ale również na tylnym panelu zasilacza dwa bliźniacze zestawy gniazd IEC i wielopinowych odczepów prądowych dla różnych urządzeń z tej stajni, zaś w sekcji phono podobne rozwiązanie z okrągłymi gniazdami prądowymi oraz terminalami przyjmowanego przed obróbką i oddawanego po wzmocnieniu sygnału z wkładki gramofonowej. Jak można się domyślić, Legato Legacy jako flagowiec potrafi zadbać o obydwa rodzaje rylców MM i MC, jednak z lekką komplikacją, gdyż ustawienie docelowego wzmocnienia dla generatora MC realizujemy zworkami dostępnymi po odkręceniu górnych pokryw obudowy. Jednak bez paniki, tę czynność bez najmniejszych problemów można zlecić obsługującemu nas sprzedawcy. Nic nie popsujemy i przy okazji wiemy, że robili to fachowcy przez duże „F” a nie domorośli mistrzowie. Powoli kończąc opis budowy i głównych technikaliów naszych analogowych braci – dokładne dane na ich temat znajdziecie pod testem, dodam jedynie, iż wzorem wielu innych konstrukcji Gryphona jego usadowienie na docelowym podłożu realizują dwie okrągłe stopy z przodu i dwa rozstawione nieco węziej solidne kolce z tyłu obudowy. Całość produktu wieńczy zestaw niezbędnych do podłączenia go z naszym zestawem, ponumerowanych kabli.

Jak wypadł Legato Legacy? Powiem szczerze, że w dość zaskakujący sposób. Na początku nie mogłem go rozgryźć, jednak po kilku płytach i spojrzeniu nań z perspektywy firmowego zestawienia zrozumiałem, co konstruktorzy mieli na myśli. Chodzi o to, że z jednej strony grał bardzo dobrze, bo tak jak lubię z energią i pełnym pakietem informacji, czyli bez siłowego czarowania zbędnym zagęszczeniem przekazu, ale z drugiej brylował raczej po jaśniejszej stronie. Nie, nie krzykliwej, czy nadto lekkiej, tylko z dużą ochotą do pokazywania szybkości narastania sygnału i rozedrgania dźwięku w górnych rejestrach. I tutaj dochodzimy do kwestii firmowej konfiguracji. Chodzi mianowicie o co prawda rozdzielczo, ale jednak nader soczyście grający przedwzmacniacz liniowy Pandora, który jest pewnego rodzaju podstawową propozycją konfiguracyjną dla omawianego phono i chyba jego wyartykułowane niuanse brzmieniowe zdają się być w pełni zaplanowanym działaniem zrównoważenia zapędów liniówki. Działaniem, które dla mnie, posiadacza soczystej, bo wykorzystującej drzazgę bambusa jako wspornik diamentu wkładki Miyajima Madake, okazało się graniem na pograniczu zjawiska. Jednak natychmiast z tyłu głowy dopuszczałem sytuację, gdzie zbyt zwiewny zestaw z bardzo jasnym rylcem może ten odbiór przekuć w porażkę. Ale zaznaczam, miałem na myśli w pejoratywnym tego słowna znaczeniu, dalekie od neutralności ekstremum sytuacji, czyli przysłowiowe latające w eterze żyletki. Ja na szczęście wiem, z czym analog się je, dlatego w oparciu o obserwacje testowe bez problemu zaliczyłem bohatera spotkania do puli pretendentów do potencjalnego zakupu. Powód? Wyrosłem z siłowego kolorowania świata muzyki. To ma być analogowe granie, ale analogowe nie oznacza brutalnie mówiąc, mułu i wodorostów, tylko specyfikę prezentacji z nutą magii. Muzyka czy to z formatu cyfrowego, czy analogowego ma tętnić życiem i tryskać radością, a nie roztkliwiać słuchacza, często okaleczając wymowę jej buntowniczej odmiany. I właśnie tak podawał ją Duńczyk. Jak konkretnie?
Tak po prawdzie nie było znaczenia, co lądowało na talerzu gramofonu. Jak sugerują fotografie, używałem płyt z epoki spod znaku free-jazzowego Ornetta Colemana. Nieco nowszych z Jarretem z fenomenalną obsadą sesyjną. Trochę ze starym rockiem w wydaniu rozpoznawalnych chyba przez wszystkich Beatlesów. A nawet współczesnych krążków z lubianym przeze mnie gdy stawiali na gitarowego rocka – teraz chłopaki idą w zbyt nowoczesnym duchu populizmu – zespołem Coldplay. To za każdym razem była ekspresyjnie pokazana przygoda muzyczna. Pełna werwy, ataku i swobody prezentacji, ale nigdy nie przerysowana. Oczywiście jako feedback oferty brzmieniowej Duńczyka nie było szans na oczekiwaną przez wielu melomanów do bólu melancholijną prezentację, jednak jeśli ja, orędownik solidnego kolorowania świata muzyki nie miałem najmniejszych problemów ze świetnym odbiorem przecież dość kontemplacyjnej muzyki Jaretta z Peacockiem i Johnettem, to świadczy o tym, że przewijająca się przez ten test cecha transparentności i energii przekazu była umiejętnie dozowana. Gdy miało być eterycznie, fortepian zdawał się masować moje trzewia przyjemną gładkością i odpowiednio zbilansowaną masą, a gdy do głosu dochodziły przedłużane pedałami wybrzmienia, wydawały się nie mieć końca. Nieco inaczej sprawy toczyły się podczas szaleństwa z Ornettem w roli głównej. Atak, natychmiastowość zmian tempa, ale i dobry tembr wszelkiego instrumentarium do momentu zmiany strony płyty, nie pozwalały na nawet moment wytchnienia. To była świetnie odwzorowana, naturalnie zaplanowana przez muzyków jazda bez trzymanki, którą długo będę wspominać. A co z gitarowo-wokalnym rockiem grupy Coldplay? Spokojnie, testowy zestaw nadal hołubiąc bezkompromisowości prezentacji, nie zapomniał o tak ważnym uderzeniu mnie mocnymi riffami obsługiwanych przez muzyków wioseł i pokazaniu pełnego energii wokalisty. Być może wielu z Was będzie wolało za wszelką cenę zagęścić ten materiał, z czym sam kilkukrotnie przyjemnie zderzyłem się podczas testów analogowych zabawek, jednak zapewniam, podejście Gryphona do tego tematu będąc na wskroś innym niż dotychczas miałem okazję zaznać, było równie świetne. Owszem, być może nie dla każdego, ale osobnik mający pojęcie o dobrym brzmieniu zestawu analogowego bez problemu zrozumie, gdzie tkwi sedno takiego, a nie innego działania. Dla części z Was może być to relacja typu kochaj albo rzuć, ale przyznacie, że lepiej tak, niż zginąć w zalewie szybko odchodzącej w niepamięć nijakiej elektroniki.

Jak wynika z powyższej opowieści, w przypadku skandynawskiej myśli technicznej Gryphon Audio Legato Legacy mamy do czynienia z iście żywiołową prezentacją. Na tyle bezkompromisową, że jeśli potencjalny do ożenku zestaw ma problemy natury esencjonalnej, przygoda z nią może okazać się próbą chybioną. Jednak jak wspominałem, już neutralne konfiguracje – o fajnych barwowo lub nawet przegrzanych nie wspominam – spokojnie będą w stanie wydobyć z Duńczyka naturę będącego dawcą logo marki stwora. Z każdą płytą o innej naturze, jednak nigdy nie nudnej, tylko dostosowanej do potrzeb oddania zamierzeń artystów zapisanych w rowku na czarnej płycie. Dlatego też jeśli po latach trwania w krainie wiecznie mlekiem i miodem płynącej, chcielibyście obudzić w sobie analogowego lwa, nie pozostaje nic innego, jak próba ujarzmienia krwisto czerwonego drapieżcy z Danii. Czy się uda, będzie zależeć od wielu czynników. Jednak bez względu na wszystko, pozyskane doświadczenie nie pozostawi Was obojętnymi. A chyba o takie, czyli wszelkiego rodzaju wyraziste spotkania z muzyką w naszej zabawie chodzi.

Jacek Pazio

System wykorzystywany w teście:
Źródło:
– transport: CEC TL 0 3.0
– streamer: Melco N1A/2EX + switch Silent Angel Bonn N8
– przetwornik cyfrowo/analogowy: dCS Vivaldi DAC 2.0
– zegar wzorcowy: Mutec REF 10 SE-120
– reclocker: Mutec MC-3+USB
– Shunyata Research Omega Clock
– Shunyata Sigma V2 NR
Przedwzmacniacz liniowy: Robert Koda Takumi K-15
Końcówka mocy: Gryphon Audio Mephisto Stereo
Kolumny: Dynaudio Consequence Ultimate Edition, Gryphon Trident II, Gauder Akustik Berlina RC-11
Kable głośnikowe: Tellurium Q Silver Diamond
IC RCA: Hijiri Million „Kiwami””, Vermouth Audio Reference
XLR: Tellurium Q Silver Diamond, Hijiri Milion „Kiwami”
IC cyfrowy: Hijiri HDG-X Milion
Kable zasilające: Hijiri Takumi Maestro, Furutech NanoFlux NCF, Furutech DPS-4.1 + FI-E50 NCF(R)/ FI-50(R), Hijiri Nagomi, Vermouth Audio Reference Power Cord, Acrolink 8N-PC8100 Performante
Stolik: SOLID BASE VI
Akcesoria:
– antywibracyjne: Harmonix TU 505EX MK II, Stillpoints ULTRA SS, Stillpoints ULTRA MINI
– platforma antywibracyjna SOLID TECH
– zasilające: Harmonix AC Enacom Improved for 100-240V
– listwa sieciowa: POWER BASE HIGH END
– panele akustyczne Artnovion
Tor analogowy:
– gramofon:
napęd: SME 30/2
ramię: SME V
– wkładka: MIYAJIMA MADAKE
– Step-up Thrax Trajan
– przedwzmacniacz gramofonowy: RCM Theriaa

Dystrybucja: Audiofast
Ceny
Legato Legacy SA: 92 000 zł
Legato Legacy NPS: 61 110 zł

Dane techniczne
Max. napięcie wyjściowe (XLR): 23Vrms; +29,5dBu; +/-32,5V
Max. napięcie wyjściowe (RCA): 11,5Vrms; +23,5dBu; +/-16,25V
Max. sygnał wejściowy (@1kHz): 30mV (MC); 0,7V (MM)
Szum (średnio-ważony, 20-20 000Hz): MM=90db (10mv); MC=74db (0,5mv)
Zniekształcenia THD+N: < 0,01%
Wzmocnienie: MC = 30dB; MM = 38dB
Pasmo przenoszenia (-3dB): RIAA=+/-0,1dB
Separacja kanałów: nieskończona
Impedancja wejściowa (tylko XLR): 10 Ω – 47 kΩ
Impedancja wyjściowa (20-20000Hz):50Ω
Pobór mocy: <5W Stand-by); 30 (Max); 30 (Idle)
Wymiary (S x W x G): 2 szt. 48 x 13 x 38 cm
Waga: 11kg / 8,5 kg

  1. Soundrebels.com
  2. >

Acoustic Energy AE320

AE320 to nowy, smukły głośnik podłogowy o kompaktowych wymiarach, odpowiedni do średnich i dużych pomieszczeń.

W kolumnach wykorzystano trzy 130 mm głośniki średnio-niskotonowe najnowszej generacji typu „sandwich”. Przetworniki zostały wykonane z wykorzystaniem zupełnie nowej ceramiczno-aluminiowej membrany o ultrapłytkim profilu z systemem napędowym pozwalającym na duże wychylenia. Cechują się dzięki temu lepszą dyspersją, lepszym rozciągnięciem basu i większą obciążalnością mocową.

Dla modelu AE320 opracowany został nowy 28 mm aluminiowy tweeter, który ma wysoką obciążalność mocową i niski rezonans własny, co pomaga w redukcji zniekształceń. Jednak główna zaletą nowego projektu jest doskonała charakterystyka dyspersji dzięki autorskiemu rozwiązaniu Wide Dispersion Technology. Fale dźwiękowe wytwarzane przez tweeter mają kształt dopasowany do charakteru pracy woofera, dzięki czemu sweet spot w środowisku odsłuchowym staje się znacznie szerszy.

W obudowie z 18 mm płyt MDF o wysokiej gęstości wykorzystano opatentowaną technologię ożebrowania, pochodzącą z wielokrotnie nagradzanej serii Reference, która redukuje podbarwienia wprowadzane przez obudowę i pozwala przetwornikom na sprawną pracę w pomieszczeniu odsłuchowym.

Bas jest wzmocniony przez tunel o podłużnym wylocie, starannie zaprojektowany, aby zniwelować turbulencje powietrza i poprawić przekaz niskich częstotliwości. Podstawa obudowy wypełniona jest bezwładnym balastem, dodatkowo tłumiącym rezonanse i podbarwienia wprowadzane przez obudowę. Od spodu zostały zamontowane 8 mm kolce, na których wspiera się kolumna. Kolce zapewniają stabilność i solidne wsparcie, dzięki czemu głośniki mogą pracować bez rezonansów wprowadzanych przez interakcję obudowy z powierzchnią podłogi.

W rezultacie zastosowania nowoczesnych głośników i obudów, powstały kolumny smukłe i potężne dla wymagających słuchaczy, dla których najważniejsza jest wyrafinowana jakość dźwięku w połączeniu z elegancką estetyką.

Dostępne są trzy wersje naturalnego forniru – Czarny połysk, biały połysk i satynowy orzech. AE320 z łatwością wkomponuje się w wystrój każdego domu.

Specyfikacja
Konstrukcja: trójdrożna
Przetworniki:
– Średnio-niskotonowe : 130mm z ceramiczno-aluminioweą membraną
– Tweeter: 28mm kopułka aluminiowa
Pasmo przenoszenia: 35Hz -30kHz
Skuteczność: 90dB
Impedancja: 8ohms
Częstotliwość podziału: 380Hz / 3.4kHz
Moc max.: 200 W
Wymiary (W x S x G): 1000 x 175 x 320 mm
Waga: 26kg (sztuka)
Dostępe opcje wykończenia: Czarny połysk, Biały połysk and Satynowy orzech (fornir)